- Opowiadanie: Rumunescu - Jeden Parsek na Kesel czyli wielkość jednak ma znaczenie

Jeden Parsek na Kesel czyli wielkość jednak ma znaczenie

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Jeden Parsek na Kesel czyli wielkość jednak ma znaczenie

Jeden Parsek na Kesel czyli wielkość jednak ma znaczenie.

 

Komnata audiencyjna była iście kolosalnych rozmiarów. Ostre snopy światła wpadające przez wysokie okiennice, kładły się na posadzce długimi cieniami. Wzdłuż obu bocznych naw, z których każda gabarytem daleko prześcigała najśmielsze marzenia budowniczych katedry w Sienie, stały rzędy barczystych wojowników. Jeśli nawet znalazł by się śmiałek, którego nie przeraziły by niedźwiedzie sylwetki wojów, to miny ich musiały by wprowadzić go w nastrój daleko posuniętej rezerwy. Nad głowami rycerzy stojących w prawej części sali złowrogo błyskały klingi, wiszących na ścianie ogromnych dwusiecznych mieczy rodowych. Każdemu kto spoglądał na ostre niczym źdźbła trawy krawędzie broni, przez myśl przebiegała uwaga: Mordercze! Diabelnie niebezpieczne! Na szczęście chyba nie używane. Ścianę lewej nawy zarezerwowano na trofea zdobyte na wrogach ludu Wielowiecznych. Z braku wyżej wymienionych zdobyczy, tymczasowo pokrywały ją gobeliny przedstawiające sceny probabilistycznie prawdopodobnych sytuacji w czasie których, możliwe było by zgromadzenie znów wyżej wymienianych artefaktów. Rzędy masywnych kolumnad niknęły w miejscu gdzie na tronie tak gigantycznym, iż każda gra jaka w ciągu wieków toczona była o niego musiała być Wielka, zasiadał Król. Naprzeciw niego w odległości strzału balisty dalekiego zasięgu, chyląc pokornie karki tkwiło kupieckie poselstwo. Stojący pośrodku trójki przyodzianych w barwne szaty mikrusów, pochylił się jeszcze niżej, po czym unosząc głowę rzekł zaskakująco donośnym głosem;

– Witaj Największy z Władców Naszego Świata! Witajcie waleczni rycerze, których odwadze i męstwu nie ustępuje jedynie sława o waszych czynach! O witaj Ludzie Wielko Wietrznych!!!

Po sali rozległ się głuchy pomruk . Większość wojów kraśniejąc na licach kiwała dumnie z aprobatą. Ci jednak, u których stosunek masy mięśniowej do wagi zwojów mózgowych stanowił liczbę policzalną, sarkali oburzając się na zawarte w ostatnim zdaniu, niewybaczalne przejęzyczenie. Król Gromomemnon aby wytrwać długie eony na stolcu potężnego mocarstwa, musiał stanowić wypadkową obu przypadków. Mimo siły, pozwalającej mu aby co wieczór, gwoli rozrywki ukręcać po kilka łbów, trzymanych ku tym okazjom hydrom, wykazywał się również ponadprzeciętną bystrością. Wypowiedziana (umyślnie czy też nie) obelga wpadła więc przez uszy władcy, by po czasie wyhamować spotkawszy przewalające się powoli myśli.

– Wielko Wietrznych! – usta króla bezgłośnie powtarzały rodzące się pod koronowaną głową sentencję. – Żebyś tak pokurczu przez stulecia jak my, żarł giga kapustę z nadzieniem magicznej fasoli! I chociażby twoja gastryka miała więcej złota od ciebie, to i tak nie stać by jej było na chociaż miesiąc spokoju. Ale czekaj że, zaraz wam dopiekę skarlałe dusigrosze!

Zamiast ryknąć więc zwyczajowe „Bij! Zabij!” , zacisnął muskularne szczęki , by oddając pięknym za nadobne odciąć się celną ripostą;

– Witajcie wśród największych z najdzielniejszych, czcigodni wysłannicy ludu Lichwiarzy!

– LichyWarzy. Skąpy uśmiech ani na chwile nie znikł z twarzy wysuniętego na przód kupca. – Ludu LichyWarzy. O wybacz wieki hegemonie, iż marnym pyłem istnienia skarlałego ludu zaśmiecam uwagę lśniącej napierśnicy waszej świadomości. Nadmienić jednak muszę, iż kraj nasz zwie się ziemią Lichywarzy. Solą na rany spracowanych dłoni jest dla nas fakt mylenia naszej charytatywnej wręcz posługi z działalnością szubrawców zamieszkujących Lichwień. W porównaniu ze zwyczajami tych wyrzynaczy kiesek, lichwa wydaje się być aktem nieskrępowanej rozrzutności. Lud nasz jest wszak niczym mech porastający prastary dąb. Drzewem tym zaś jesteście wy o Wielowieczni – przedstawiciel Lichywarzy gładko przeszedł na właściwą formę tytularną.

– I tak jak kruchy w swym bycie mech, porastając jedynie przydrożne kamienia, bez drzew nie ma szans na drogę ku niebu, tak i nasi praojcowie nie zbudowali by podwalin naszej obecnej działalności, gdyby nie współpraca z wami… I z waszą walutą.. eee uu… z Lichym.

Głucha cisza zakończyła wywód emisariusza. Stojący po jego lewej stronie pocieszny tłuścioszek, przekrzywiał jedynie pochyloną kornie głowę z jednej strony na drugą, zachowując na mięsistych wargach uśmiech będący idealną kopią grymasu twarzy mówcy. Prawicę poselstwa stanowił kupiec o posturze i fizjonomii tak powszechnej, że aż nie możliwej do zapamiętania. Zbytecznością było by zatem go opisywać.

Siwe wąsiska władcy zakołysały się nerwowo. Czy to mląc w ustach odpowiedź, czy też szukając końcem języka wspomnień wczorajszej wieczerzy, król nie wyrzekł nic. Kręcąc młynka dłonią dał znak by kupiec przeszedł wreszcie do konkretów.

– Jak wszem i wobec wiadomo – ton głosu kupca stał się cichszy i zauważalnie bardziej rzeczowy – Wielowieczni są byli i będą najmężniejszymi, największymi i najwaleczniejszymi z rycerzy jakich pierwszym spojrzeniem zaszczyca codzienny wschód słońca i jakich z szacunkiem żegna każdy zmierzch dnia. Sława Wasza jest jednak tak wielka a potęga tak nie zachwiana, iż od wieków już, struchlały los nie śmie wystawiać ich na próbę.

– No I? Gromomemnon zakończył nastałą po tej wypowiedzi pauzę.

– No i po kłopocie. Dekret twój o Panie, wydany w czasach gdy żaden szron nie przyozdabiał jeszcze twych skroni , zaś ojców naszych nie było na świecie, głosi iż gotowi jesteście zapłacić trzykroć po trzy setki tysięcy oraz jedną setkę tysięcy Lichych za Czyn Godny Wojownika!

Czyn Godny Wojownika. Fraza będąca symbolem i odzwierciedleniem marzeń zagotowała krew w żyłach rycerzy. Zdobiące komnatę gobeliny ożyły w ich umysłach a ostrza wiszących naprzeciw mieczy spłynęły krwią. Gromomemnon drgnął usłyszawszy ostatnie słowa. Odgoniwszy wizję siebie samego skapanego w posoce, chwale i uwielbieniu dziewic, przywołał obraz swego najstarszego syna. Parsek! Nawet wśród wielowiecznych uchodził za olbrzyma, siła zaś jego stanowiła funkcję kwadratową jego gabarytów. Taki potencjał – myślał król gorączkowo – jakże marnuje się walcząc z wulkanami czyniącymi szkody w królewskich parkach. W całym królestwie jedynie jego młodszy brat Hektar przewyższa go zarówno wzrostem jak i tężyzną. Hektar jednakże, problem parkowych wulkanów rozwiązywał równając z ziemią parki. Nie, jego lepiej do tego nie mieszać.

– No mówże człowieku! Jaki to czyn godny jest tego by Wielowieczny rozpoczął taniec wojny?

– Hmm… khee ekhe! Jak mam nadzieję już za moment przekonacie się o Wielcy, każda sekunda odliczana od chwili gdy wiedza jaką pragniemy przekazać dotrze do waszych uszu, to dziesiątki jeśli nie setki nawet ocalonych ludzkich istnień. Jednakże tak jak kwiat potrzebuje wody i słońca do życia, jak Zawdra nie wyżywiła by swych dziatek bez kęsa ścierwa – warsztat porównań mówca opanował niewątpliwie do perfekcji – tak i nasz los byłby marny gdybyśmy zrezygnować mieli ze symbolicznej zapłaty za naszą posługę. Zapytać więc muszę; azaliż gotowi jesteście zapłacić milion Lichych za tę wszech ważną informację?

Król zapadł się w swym siedzisku, jego brwi wprost przeciwnie, powędrowały ku górze. Wsparłszy się ciężko na prawicy, pytającym wzrokiem rzucił w przeciwną stronę. W tej chwili powietrze zadrgało od huku przesuwanych głazów. Po dłuższej kakofonii dźwięków, nadworny rachmistrz odwrócił się od liczydła i skinął potakująco. Jednocześnie mrugnąwszy okiem, nakreślił ręką w powietrzu znak poprzecznej kreski, kreskę w pionie oraz dwa okręgi. Gromomemnon prawie bezbłędnie odgadł wytyczne nieustępliwych negocjacji.

– Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć Lichych i ani Lichego więcej! I mówże kupcze nim nasza ciekawość zmieni się w furię!

W geście szacunku nabytego przez lata pracy, kupiec musnął pytającym wzrokiem szczuplejszego ze swych towarzyszy. Ten dla czystej formalności skinął nieznacznie, nie wykazując zdałoby się większego zainteresowania wymienianymi sumami. Lichywarzy nie przykładali znacznej wagi do liczb niepodzielnych przez setki milionów.

Wysunięty na czoło emisariusz zatarł więc ręce, zwilżył językiem zadbane usta i przystąpił do prezentacji towaru.

 

 

 

– Posłuchajcie zatem historii, której początek zda się słodką idyllą, jej tok to morze krwi, łez i cierpienia, koniec natomiast, dzięki wam stać się może parabolą ocalenia i powrotem do sielanki codzienności.

Poprzeczne bruzdy znaczące czoła Wielowiecznych, świadczyły dobitnie , iż w ich umysłach toczy się z góry skazana na przegraną, walka o zrozumienie. Snujący opowieść słusznie postanowił więc dać się ponieść nurtowi dadaizmu.

–  Daleko, daleko stąd. Za siedmioma górami i siedmioma lasami…

Istotnie świat będący domem dla Wielowiecznych , Lichywarzy oraz dla wielu innych niezliczonych ludów był monstrualnie wielki. Dzień trwał na nim dwa lata. W stolicach królestw, sygnałem iż na rubieży wybuchła wojna ,były napływające statystyki wzmożonych narodzin. Zaś w listach do krewnych, mieszkańcy prowincji opisywali urodzaj lub nieurodzaj wywnioskowany z prognoz pogody na następne lato.

– … i wreszcie za siedmioma wąwozami a właściwie jarami, leży kraina Kesel. Od wieków była to ziemia mlekiem i miodem płynąca. Splunąłeś pestką, a już u stóp krzew olineum wyrastał. Kwiat piwonii chciałeś powąchać a usta twe trafiały w dojrzały owoc piwni. Jeszcze rybak na haczyk założyć nie zdążył robaka, co w mniej możnych krainach za tłustego węgorza uchodził , gdy ryba większa od łódki przez burtę się pchała. No i owszem, ostatni przykład nie jest może tak świetnie trafiony. Niejedna wszak żona przedwcześnie wdowiała gdy rybka łódź całą na dno pociągnęła. Ale i wtedy absztyfikant już do drzwi młodej wdowy pukał zanim mąż jej w muł się zagrzebać zdążył. Żyć nie umierać, zdawało by się! Cóż jeśli jednak bardziej umierać się okazało.

W tym miejscu mówiący zrobił minę tak smutną, iż kilkorgu spośród Wielowiecznych wyrwało się ciche westchnienie. Uniesiony atmosferą Walibuch Rębajło uronił nawet łzę na postrzępione wąsiska, czego to później tkane arrasy na szczęście nie odnotowały.

– Niespodziewanie nadszedł zmierzch dni szczęśliwych. Uśpieni latami sielanki, mieszkańcy Kesel mylnie odczytali pierwsze znaki nadchodzącej hekatomby. Krwawą łunę znaczącą północne niebo uznano za wyjątkowej urody zorzę polarną. Nie można odmówić im kreatywności, wszak na ziemiach tych zorzy nikt do tej pory nie widział ani nawet o niej nie słyszał. Forpocztą marsowych wieści stał się zatem dopiero gród wójta Samosieja. Precyzując obraz wydarzeń, nie dokładnie cały gród a jedynie lewe skrzydło bramy oraz prawa stopa czcigodnego gospodarza. Tyle bowiem ujrzeć zdołał, składający mu okazjonalną wizytę, jego sąsiad Czerpiszon. Zaciekawieni informacją o niecodziennym zjawisku, na miejsce przybyli królewscy mędrcy. Bacznie analizowali niespotykane anomalia, którymi usiana była okolica wokół anihilowanej osady. Głębokie bruzdy znaczące pejzaż w zasięgu wzroku, z których to jedna przecinała idealnie ruiny grodziska, szybko zidentyfikowano jako ślady kłów zaskakująco wielkiego psa. Kotliny jakie pojawiły się naokoło, określono lakonicznym opisem – „trop jaki zostawić mogła gigantyczna ropucha”. Oczywiście nie był to ani wyrośnięty kundel, ani też żaba nieprzeciętnych rozmiarów. Niestety był to smok. W dodatku bestia o typowym dla przedstawicieli swego gatunku apetycie i podręcznikowej wręcz zajadłości. Nie dodawał pocieszenia fakt, iż przynajmniej jedna z jego cech odstawała od przeciętnych statystyk gadziej rodziny. Wieść o zagrożeniu jaka niebawem dotarła do stolicy, zamieniła pałacową bibliotekę w kocioł kipiący burzą mózgów. Najtęższe głowy wertowały księgi i podania mówiące o smokach. Żadne z nich nie wspominało wszak o monstrum tak wielkim. Nawet wśród swych pobratymców uchodzić musiał za kawał bydlaka. 

Nie trzeba było długo czekać by sprawca lęku jaki zdławił gardła Keselczyków pojawił się w sercu królestwa. Tuż przed tragiczną śmiercią, uczeni zdążyli jedynie ujrzeć , iż nie tylko biblioteka ale i cały pałac zmienia się w kipiący kocioł. Nieszczęśliwie w tym przypadku, określenie to nie stanowiło jedynie przenośni.

Sytuacja w królestwie unormowała się niebawem. Normę stanowiły codzienne zniszczenia i setki ofiar cywilnych. Powołana na miejsce Świętej już pamięci Króla, Rada Ocalenia Narodowego wysłała wojsko do heroicznej walki. Odsetek cywilów wśród ofiar znacznie zmalał. Smokowi obojętne było „co” zjadał, nie robiło mu więc różnicy to „kogo” zjadał. Wartość bojowa armii nie przeszkadzała mu więcej niż człowiekowi pestki w zjedzeniu jabłka. Warunki ekonomiczne oraz geograficzne położenie Kesel, sprawiały iż jedyne co do tej pory żołnierze musieli umieć to dziarsko się uśmiechać i prężnie maszerować na defiladach. Żyzna ziemia rodząca plony jakich państwo nie było zdolne w całości zużytkować oraz niezmierzone ilości minerałów drzemiących tuż pod nią, wystarczały by Keselczykom nie w głowie było sięgać zbrojnym ramieniem po złoto drzemiące w skarbcach sąsiadów. Usytuowanie gwarantowało natomiast by żadna ręka sąsiada nie wybierała się w przeciwną stronę. Kraina była w zasadzie wyspą otoczoną morzem. Ląd wraz z wodą tworzyły idealnych wymiarów koło, w którym przeważającą powierzchnię stanowił teren wyspy. Z lotu ptaka, a raczej nieszczęśliwie formułując , z lotu smoka (gdyż wznieść trzeba by się było naprawdę wysoko) Kesel przypominało zamek otoczony fosą. „Nie takie fosy się osuszało” – rzekł by zapewne niejeden sprawny w swym fachu barbarzyńca. Faktycznym wentylem bezpieczeństwa był jednak kolejny pierścień okalający zewnętrzne wybrzeże. W równych segmentach z morzem zwanym Lazurowym, graniczyły cztery potężne mocarstwa. Zarówno NorthWest, jak i leżący obok NorthEast a także SouthEast i SouthWest, chętnie ulżyły by Kesel w dźwiganiu ciężkiego brzemienia dostatku. Gdyby jednak jedno z państw ruszyło przez morze z pokojową misją pacyfikacyjną, to pewnym było iż w trosce o wypracowaną od lat równowagę, dwa graniczące z nim kraje natychmiast wysłały by swe wojska by zapełnić lukę po dzielnie żeglującej przez lazur, armii sąsiada. Wszystkie cztery postępowały więc według złotej zasady: „Handlujemy z tymi co wewnątrz, grabimy tych co na zewnątrz, tych z boku zostawiamy w świętym spokoju”.

Smok pozostawał zatem dla Kesel problemem jedynym, lecz aż nadto wystarczającym. Chwile wytchnienia umęczonemu ludowi, dawały jedynie dni gdy wyruszał na żer do sąsiednich krain. Z uporem wracał jednak by pogłębiać rany konającego państwa. Czy zachwycony krajobrazem, czy też urzeczony przyjemnym klimatem, pechowo dla jego mieszkańców, tam właśnie uwił gniazdo.

Jasnym stało się, iż Kesel pozostawione samemu sobie zginie. Na pomoc państw ościennych nie było co liczyć. Oficjalnie z szacunku dla zwyczajowej nieagresji terytorialnej, faktycznie zaś ze strachu przed smokiem, wzbraniały się przed desantem na zieloną wyspę. Ta zaś z dnia na dzień i z roku na rok, nabierała coraz czerwieńszych odcieni.

W niepamięć odeszły czasy gdy Keselczycy żegnali się z tym światem siwiutcy jak śnieg, gdyż wcześniej szkoda by było po prostu umierać. Przesadę stanowiło twierdzenie jakoby ludzie witali śmierć z wybawieniem, z braku innej możliwości mawiano jednak; „co by się z nami potem nie działo – gorzej być nie morze”. Pod gruzami dawnych metropolii, na spękanej skorupie ziemi niegdyś tak urodzajnej, ciągle jednak tliło się życie.

Aż wreszcie tlącą iskierką, wzbudzającą w ciemnościach promyk nadziei, zajarzyła się również szansa na ratunek!

Dym zasnuwał jeszcze całą okolicę, gdy po jednym z niezliczonych nalotów potwora, chrobot osuwanych kamieni rozszedł się z wnęki pod resztkami murów miejskiej winnicy. Po chwili z powstałej szczeliny, wyłoniła się ręka a za nią reszta wychudzonej osoby czcigodnego Korneliusa. Uczony nie był jedyną postacią sunącą ukradkiem po zawaliskach, z rozsianych tu i ówdzie kryjówek wypełzały cienie mieszkańców stolicy. Chwile bezpośrednio po ataku były najlepszym momentem na poszukiwanie strawy, zapasów oliwy, resztek sprzętów ułatwiających trudną egzystencję czy choćby kontaktu z ludźmi zamieszkującymi sąsiednie schronienia. Gęste chmury smogu z dogasających pożarów kryły przed wzrokiem bestii, gdyby ta wróciła przed czasem. Bezpośrednia bliskość poprzedniej wizyty dawała zaś nadzieję, iż wracać jej się jednak nie będzie chciało.

Kornelius stąpał pewnie po zwalonych portykach i dawnych stropach, prawie bezdźwięcznie krokiem wyuczonym podczas wielu poprzednich wypadów przemierzał zgliszcza uważnie penetrując teren. Z tej eskapady miał jednak powrócić z pustym brzuchem i bez zdobycznej derki pod pachą. Przebierają szybkim truchtem po wbitym w uliczne posadzki kamiennym łuku, usłyszał w dole trzepotanie. Kierując wzrok w stronę dziwnego dźwięku spostrzegł migocące ogniki. Pełniący w swym „poprzednim” życiu zaszczytne obowiązki skryby, mężczyzna od razu rozpoznał odgłos targanej wiatrem księgi oraz widok tlącego się papirusu. Bez namysłu skoczył w głąb ciemnej niszy, połą obdartej szaty zagasił żarzące się karty, po czym krzyżując tyczkowate nogi pochylił się nad lekturą znaleziska.

Gdy na górze akcja masowego wykorzystania surowców wtórnych nabierała rumieńców, równie mocno kraśniało oblicze Korneliusa. Dobrnąwszy do ostatniej karty, zamkniętą księgę przytulił do wątłej piersi i wybiegł na zewnątrz. Z rozwichrzonymi włosami pędził kierując się ku dolinie leżącej na peryferiach miasta. Rozsiani wzdłuż trasy biegu szperacze odwracali głowy widząc mknącego chudzielca. Dwoje nieszczęśników zmarło przy tym na atak serca mylnie odczytując intencje sprintera . Nie była to wszak ucieczka przed powracającym przedwcześnie monstrum . Kornelius bynajmniej nie uciekał, on gonił marzenie o wybawieniu.

Zapadlisko ulokowane poza wyszczerbionymi murami, kryło w sobie wejście do najważniejszego obecnie obiektu Kesel. Głęboko pod powierzchnią kryły się resztki głównej komory ściekowej. W czasach gdy miasto działało niczym dobrze naoliwiona maszyna, gęsta siatka kanałów odprowadzała nieczystości do podziemnego zbiornika. Śluza umieszczona z drugiej strony ogromnego basenu kierowała niechciane wydzieliny do kanału zbiorczego, który to z kolei swym odległym końcem witał światło dzienne u wybrzeży Morza Lazurowego. Ślady po dawnej zawartości kolektora stanowiły zalegający ściany i podłogi lepki osad oraz wszędobylski smród. W tych gównianych warunkach przyszło funkcjonować światłej Radzie Ocalenia Narodowego.

Gdy w pyle wzniesionym przez osuwające się wraz z nim rumowisko Kornelius zjechał na dno niszy wejściowej, członkowie ciała rządowego radzili właśnie nad istotnym problemem pozyskiwania rzeżuchy w aspekcie użycia zeszło sezonowych nawozów naturalnych. Pół pacierza nie minęło a całe grono, zapominając o omawianych kulinariach, debatowało zawzięcie, chyląc głowy nad przyniesioną księgą.

Znaleziony w gruzach wolumin był dziełem Sandry K. znanej Keselskim krytykom literatki. K. Sandra znana im zaś była głównie z bezustannych batalii jakie toczyła zarówno z krytyką jak i wydawcami. Sama siebie uważała za prekursorkę nowego nurtu, który nazywała literaturą „Pre Faktum”. Autorska wizja szaty graficznej dzieła bazowała na mrocznej prostocie kart papirusu oprawionych w ludzką skórę, pierwotny tytuł brzmieć miał „Dragonaria Morituri Finito” i w zamierzeniu stanowił sztandarowy przykład dorobku rdzennej literatury naukowej. I tu zasadniczo dochodziło do rozłamu pomiędzy oczekiwaniami pisarki a oceną znawców słowa pisanego i pomysłami ludzi z branży wydawniczej. Pierwsi sklasyfikowali utwór jako „pozbawione większej wartości dydaktycznej, jednakowoż wciągające i bardzo czytliwe historie dla najmłodszych”, drudzy natomiast opatrywali kolorowymi ilustracjami i pod tytułem „O smoku co za wysoko bryknął i sromotnie fiknął” wznawiali w licznych wydaniach. Do końca swych dni K. Sandra nie pogodziła się z infantylizacją jej dorobku. Zmarła z żalem i pogardą w sercu. Na pocieszenie należy jednak zaznaczyć, iż zmarła ze starości, leżąc w mahoniowym łożu jednej z sypialni pałacyku jaki wzniosła za honoraria autorskie.

Taka a nie inna klasyfikacja dzieła sprawiła, iż do tej pory żaden z mędrców poszukujących sposobu na ocalenie, nie sięgnął p o zawarte w nim informacje. Członkowie rady byli wszak mądrzejsi od dawnych recenzentów o ciężkie życiowe doświadczenia. Ze wzrastającym zdziwieniem brnęli przez historie opisującą jota w jotę to co miało miejsce na ich ziemiach od pojawienia się smoka. Nie mogło być mowy o przypadku. Znaki poprzedzające katastrofę, wygląd potwora, częstotliwość ataków, kolejność większych zniszczeń a nawet szczegóły tragicznych zgonów co ważniejszych prominentów państwowych miały swe zwierciadlane odbicie w „Dragonari”. Dziewięć pierwszych rozdziałów stanowiło niepodważalny dowód na wróżbiarskie talenty K. Sandry, w takim ujęciu sprawy, ostatni dziesiąty rozdział był jak haust powietrza dla tonącego. Po znanych z autopsji scenach jatki i pożogi, następował szczęśliwy finał, w którym wielki, waleczny wojownik, przybywszy na wezwanie konającego narodu, wyzywa smoka i równa go z ziemią. Nie armia, nie podstęp diaboliczny a jeden człowiek , mocarz o sercu tak miękkim, iż nie bacząc na niebezpieczeństwo pobieżył z pomocą i o tyłku tak twardym, iż bestii dał radę!

Na nowo odkryta treść utworu, pchnęła działania Rady, kierując całą jej energię ku próbom odnalezienia śmiałka. W najdalsze krańce globu wyruszyli emisariusze. Wiadomo jednak jak niezmierzenie wielkim jest świat jaki przyszło nam dzielić z mnogością narodów, ras oraz trudnych do zaklasyfikowania rodzajów istot rozumnych. Życia nie starczy, by fundując sobie wakacje, wybrać się w co bardziej egzotyczne kraje a potem zdążyć jeszcze wrócić by przed sąsiadami wojażami móc się pochwalić. W tym ujęciu, dotarcie z wołaniem o ratunek do dalekich rubieży, stanowiło prawdziwie zawiły problem logistyczny. Bywało zatem, iż posłańcy ruszali przed siebie głosząc wszem i wobec słowa obiecujące bogactwo oraz wiekuistą chwałę dla bohatera co wprawiony w bojach , który bestię zgładzi. Synowie ich kontynuowali misję ojców, przekręcając jednak powtarzany od lat apel co w praktyce prowadziło na przykład do tego, iż na zasadzie głuchej tuby, ich z kolei synowie przemierzali bezdroża głosząc potrzebę zatrudnienia przy wprawianiu okien w pokojach i kładzeniu gładzi. Czas i odległość robiły swoją krecią robotę. Jeśli nawet zdarzało się, iż apel docierał do odpowiednich uszu w swej pierwotnej postaci, problemem pozostawał szmat drogi jaki mężni właściciele owych uszu musieli pokonać by stawić się w Kesel. Zawodowi barbarzyńcy odrzucali kielichy z niedopitym winem gdy przy wieczornej biesiadzie słyszeli wezwanie stojącego pośrodku karczmy Keselczyka. Z poczuciem spełnionego obowiązku posłańcy toczyli wzrokiem za tumanem kurzu jaki wzbijał za sobą pędzący rumak potencjalnego wybawiciela. Krzycząc bojowe wezwania i spinając konia do galopu, wojownicy gnali unosząc przed oczyma obraz przyszłej glorii. Cóż z tego, skoro po kilku dniach szalonego pędu obraz chwały rozmywał się z lekka. Po tygodniach powszedniał jeszcze bardziej, zaś po latach wędrówki, krew w sercu rycerzy rozgrzewało już tylko ciśnienie tętnicze. Reumatyzm krótszą zaś miał drogę z chłodnej ziemi przygodnych noclegów do kości wytrwałych podróżników, niż oni sami do zalanej pożogą ziemi . Częstokroć prący ku chwale barbarzyńca, u krańca swej drogi zakładał rodzinę. Gdy bogowie błogosławili mu męskim potomkiem, ten z kolei w chwili gdy z chłopca stawał się mężczyzną, wyruszał by kontynuować misję ojca. Najczęściej nie do końca podzielając niespełnione ambicje czcigodnego rodziciela, rozpoczynał tułaczkę nie jako zatwardziały barbarzyńca, lecz z zawodem dajmy na to rękodajnego do wynajęcia. Gdy i synowi sił nie starczyło, woli, lat czy fortuny by do celu dotrzeć, wnuk ruszał śladem dziada. Rozmyty życiorysem zapał stygł już jednak i częstokroć potomek docierał na miejsce z wyuczonym od dziecka fachem daleko odbiegłym od stanowiska etatowego bohatera. Dziwnym trafem najczęściej był to fach szklarza bądź tynkarza – glazurnika. Szczęściem w nieszczęściu, Kesel miało przeto najpiękniejsze ruiny w całym znanym świecie. Nie szczęściem w nie szczęściu, smok jak szalał dawniej tak i dalej szalał…

Wychodziło zatem, iż bestii po raz kolejny w przenośni a po raz pewnie tysięczny dosłownie „znów się upiekło”. I kucharzyło by pewnie monstrum swe podlewane krwią i łzami pieczenie po wsze czasy, gdyby nie przypadek, który sprawił że historia ta dotarła do uszu jednego z nobliwych patrycjuszy kraju Lichywarzy. Tak, tak. Nasi ojcowie, wiedząc iż informacja usłyszana w odpowiednim momencie jest jak ziarno, które kiełkuje by dać plony gdy je w równie należytej chwili dalej przekazać, skojarzyli rychło jakie to panaceum użyć by wrzód wyciąć. Znali bowiem krainę, której synowie z gliny są ulepieni co w ogniu wypiekana była więc jej smoczy oddech nie straszny. Krainę mężów o knocie żywota dostatecznie długim by do Kesel dotrzeć . A jeśli by odwagę ich i zapał do wosku przyrównać, to prędzej knot się spali niźli świeca stopi. A jakich słów by nie użyć by ich dalej chwalić to za wszelkie przymioty starczy jedno słowo: "Wielowieczni"!

Jak więc rozumiecie – tu mówca zamilkł ważąc swe słowa (a ściśle biorąc trzy ostatnie słowa) – kończy się opowieść jaką Wam przekazać mogliśmy. Ostatni rozdział zapisać możecie już tylko Wy: niezłomni, wytrwali, nieustępliwi, wielcy; Wielowieczni!

Zaległa cisza unosiła sie w sali przez czas wystarczający by stać się godnym preludium dla wrzawy jaka wybuchła zaraz po niej.

Wyły zachrypłe gardziele, muskularne ramiona darły powietrze dźwiękami mieczy walących w tarcze, nogi niczym tarany z głuchym stukotem wprawiały posadzkę w wibrujący pomruk. Ale spojrzenia wojowników trwały nieruchomo, skierowane ponad prawice władcy, tam gdzie świadom już swej roli w tej opowieści stał Persek. Królewiec! Następca tronu!! Pogromca smoka!!!

 

 

 

Czas jaki upłynął do tryumfalnego wyjazdu bohatera, stanowił pole do popisu dla umiejętności królewskich speców od pijaru. Pozostawiając w rękach królewicza dbałość o efektywność misji, sami zajęli się efektownością jej fazy wstępnej. Tłum zgromadzony u wrót pałacu, zawył z zachwytu, gdy kute podwoje rozstąpiły się z trzaskiem, ukazując jeźdźca w lśniącej zbroi. Opętańczy galop rumaka, niosącego swego pana po zamkowych schodach a następnie poprzez reprezentacyjną aleję stolicy wprost do jej głównej bramy, wywołał euforię, nie do ujarzmienia. Szał trwał jeszcze długo po tym, gdy wzniecony galopem obłok pyłu z pozamiejskiego traktu, zakrył oddalającą się sylwetkę śmiałka.

W cieniu szaleństwa jakie ogarnęło metropolię, tylną bramą wyjeżdżało kupieckie poselstwo. Lichywarzy pilnie stosowali się do dewizy, iż zbytnie parcie na płótno szkodzi interesom, żegnały więc ich jedynie zgrzyty kół, stuk końskich kopyt i odległy gwar miasta. Środek konwoju wyznaczał otoczony wianuszkiem konnych kopijników, pieszych kuszników oraz człapiących w kutych napierśnikach  troli , dziesięcioosiowy powóz. Połyskujący stalą, bardziej niż środek lokomocji, przypominał pancerny wóz bojowy. Do wnętrza można było się dostać tylko i wyłącznie przez wąski otwór ulokowany w szczytowym miejscu dachu. Skojarzenie z ruchomą skarbonką było zatem jak najbardziej trafne pod względem formy i nie do końca precyzyjnie ujmujące skalę. Biorąc pod uwagę zawartość wehikułu , była to raczej wielka skarbona.  W półmroku oliwnych lamp, na tłumiących wszelkie wyboje szezlongach zasiadała trójka Lichywarów.

– Intratny interesik. Od samego początku do jak mniemam równie szczęśliwego finału. – Tego kalibru pochwała, rzadko wychodziła z ust Naczelnego Rachmistrza. Dwójka towarzyszy nie kryła zatem pełnych zadowolenia uśmiechów.

– Drogi Kred – szef uraczył podwładnego przymiotnikiem mogącym być pierwiosnkiem podniesienia apanażu – sprawnie ubrałeś w słowa naszą sprawę. Czas to pieniądz, a czas jaki Wielowieczni potrzebują by zrozumieć za co i ile mają zapłacić to z reguły spory pieniądz. –  Kred z tryumfem rzucił okiem na swego korpulentnego towarzysza, po czym prędko wrócił wejrzeniem w oczy szefa. –– Chciałbym zatem abyśmy do końca omówili kwestię pomniejszych interesów – ostatni przymiotnik sprawił, iż Kred zaczął się zastanawiać czy pierwiosnek aby się nie pośpieszył – a pozostając w temacie pokrewnych transakcji zapytam. Kolego Yt, jak tam sprawa Czynu Godnego Królowej?

– Sprzedany! – tryumf w oku poszybował w tym samym kierunku co przed chwilą lecz ze zgoła przeciwnym zwrotem – pozwól Prawico Racji Ewidentnie Zasłużonej Energetycznej Siły Elokwencji – iż przytoczę jak owa sprzedaż przebiegła. Śmieszna to była zaiste krotochwila. Na miejscu transakcji pojawił się bowiem człek, za którego złamanego siekańca bym nie dał. Mikry brunet z gębą pociętą bliznami zdawał się może i dobrym kandydatem by w alkowie synów mnożyć. Bydlakowi uroku co niewiast na kredyt zaufania naciągnie, odmówić bowiem nie było można. Jednak na człowieka mogącego płacić bardziej policzalną walutą zdecydowanie nie wyglądał. Partnerem do rozmowy czynił go jednak fakt, iż na szyi dyndał mu klucz Świętego Vipa! Człek ten wielce był poruszony. Nie wiedziałem czy bardziej boji się kochanki, dla której czyn zamierzał zdobyć, czy żony swej czy raczej córki. Tak był bowiem wystrachany, że gdy podle nas wróble przysiadły, kazał czmychać gdyż niechybnie doniosą one tej ostatniej o naszej rozmowie. Śmieszne? Może. Opłacalne? Na pewno. Klucz Vipa bowiem pod kaftanem dzierżę!

Naczelnik nie odrzekł nic, co było znakiem, iż konwersację uważa za zamkniętą. Poprawiwszy się na wygodnym posłaniu z uśmiechem dodał w myślach zapłatę od Wielowieczych do przewidywanych zysków jakie mógł przynieść, znany dotąd tylko z legend tajemniczy klucz. Wyniki obliczeń nie leżały nawet obok zaliczki jaką Keselczycy ofiarowali za zabicie smoka. Bogactwa jakie otrzymają gdy potwór zginie będą więc ostatecznym dowodem na aksjomat Lichywarskiej wiary, głoszący iż lepsze deko handlu niż kilo roboty.

Persek parł natomiast ścieżką ku chwale, torując ją azymutem wyznaczonym poprzez niezmierzone połacie dalekich krain. Szmat drogi jaki przypadł mu do pokonania ujawnił się już na opłotkach rodzimej ziemi.  Planując eskapadę nikt nie wziął pod uwagę, iż wierzchowce Wielowiecznych są jak i oni wielkie, nie są zaś w żadnej mierze wieczne. Rozmyślając nad długim czasem, gdy wspólnie przemierzali tereny królestwa, Parsek obrzucił truchło zmarłego ze starości wiernego ogiera i w dalszą drogę ruszył pieszo. Nie był to jednak finał niewygód jakie przyszło mu znosić. Szerokie trakty ustąpiły miejsca dróżkom, które to zresztą po czasie czule wspominał gdy dążyć mu przyszło wąziutkimi ścieżynkami. Wystawne zajazdy gdzie królewicz stołował się spłukując z siebie trudy wędrówki, ustąpiły miejsca malutkim gospodom. Te zaś zdawały się pełnymi przepychu hacjendami w porównaniu z budami w jakich przyszło pożywiać się potem. Nastał czas gdy i do owych bud Parsek zatęsknił. Podczas jednego z postojów, gdy wieczerzał przed dającą siły drzemką, myśli jego krążyły wokół potęgi jaką roztaczała jego ojczyzna. Im dalej od domu tym bardziej krucha zdawała się osnowa świata. Gęby nawet nie ma do kogo otworzyć. Ciężko gadać z karzełkami, których i ledwo widać. Strapiony, skrzesał ogień, podpalił stodółkę i czując nadchodzący sen leniwie chrupał wypadające z niej bydło.

Od dłuższego czasu Persek przemierzał upstrzone pagórkami pustkowia. W końcu dotarł do łamiącego monotonie krajobrazu, zakola lazurowej rzeki. Przebrnąwszy przez przeszkodę przysiadł na łagodnym stoku. Trwał tak chwilę nie myśląc o niczym. Ocknął się w momencie, w którym sporych rozmiarów jaszczurka użarła go w serdeczny palec u stopy. Zawstydził się własnego pisku po tym gdy rozwinąwszy skrzydła gadzinka uniosła się w górę i wystrzeliwszy snopek iskier osmaliła mu brew. Rozgniewany chwilą słabości zdzielił kułakiem poczwarę. Ogłuszony ciosem zwierz padł na glebę. Persek wstał, zaszczycił spojrzeniem wijące się w agonii zwierze, po czym roztarł je podeszwą sandała. Zirytowany postanowił jakiś czas odpocząć.

 

 

 

Jak przed wielu laty, po komnacie audiencyjnej odbijały się echa słów emisariusza. Odziany w czarny, przyległy do ciała uniform, mówca wykrzyknął:

– Tudzież, aczkolwiek, azaliż! Czy tę parę marnych milionów Lichych nie warto położyć na szali by przed wami o Wielcy ukazała się sposobność do zgładzenia olbrzyma co w stalowym uścisku  żywot Kesel trzyma?

Zaległa cisza unosiła sie w sali przez czas wystarczający by stać się godnym preludium dla wrzawy jaka wybuchła zaraz po niej.

Wyły zachrypłe gardziele, muskularne ramiona darły powietrze dźwiękami mieczy walących w tarcze, nogi niczym tarany z głuchym stukotem wprawiały posadzkę w wibrujący pomruk. Ale spojrzenia wojowników trwały nieruchomo, skierowane ponad prawice władcy, tam gdzie świadom już swej roli w tej opowieści stał Hektar. Królewiec! Następca tronu!! Pogromca olbrzyma!!!

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

to miny ich musiały by wprowadzić go w nastrój daleko posuniętej rezerwy

O rany, już przy iście kolosalnych rozmiarach i barczystych wojownikach zacząłem sie usmiechać, ale wprowadzanie w nastrój daleko posuniętej rezerwy jest naprawde niezłe ;-) A czy rezerwa może być blisko posunięta, z tyłu posunięta…? :-D Zabawnie brzmi. Znaczy, niezręcznie, patos kapie sobie, kapu kap… 

 

Naprzeciw niego[,+] w odległości strzału balisty dalekiego zasięgu, chyląc pokornie karki tkwiło kupieckie poselstwo.

Kułefsko daleko – oni się w ogóle z tej odległości słyszeli? Ja rozumiem, humoreska, ale logika…?

 

Sława Wasza jest jedna

To jest dialog czy list?

 

boji się

Ty tak serio? Ortografia fe?

 

 

Przecinki, spacje nie tak, męcząca stylizacja i… w sumie kompletnie mało interesujący finał. Że niby naciagają ot, tak, sobie? Regularnie? O co tu chodzi?

 

Nie spodobało mi się, misiom ani nawet zbysiom, co pod misiami dyndają. Przykro mi. Gdyby to było pisane na Grafomanię, to rozumiem, a tak…?

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dzięki za poświęcenie czasu na lekturę i za krytyczne uwagi.

Zabolało gdyz myślałem, że przebojem wedrę się na czołowe miejsce pólki “Top 40” , pieniądze i sława poleją się szeroką strugą a ja wreszcie będę mógł rzucić robotę. Potem przypomniało mi się, iż na szczęście nie złożyłem wypowiedzenia i trochę ulżyło.

“boji” przyznaję, mogło mi się wyrwać. Błędy wytchnięte czerwoną kreską worda poprawiałem by ewentualnych czytelników nie kuły w oczy. Od dziecka sadziłem byki i mimo zbliżającej się wielkimi krokami czterdziestki, nie przeszedłem na drugą stronę barykady. Moim zdaniem ortografia jest gópia. Nadejdzie dzień gdy zdechnie w zapomnieniu.

Pozdrawiam!

Ja zrozumiałem tekst tak, że to miała być jakaś humoreska. Jeżeli zabawny patos był zamierzony, zignoruj moje uwagi w tej kwestii. Jeśli nie, proponuję tekst czytać na głos przed publikacją, najlepiej po conajmniej tygodniowych “odleżynach”.

Ale, przyznaję się szczerze, zupełnie nie rozumiem finału tekstu, ewentualnie nie potrafię w nim nic zabawnego odszukać – stąd moja krytyczna opinia.

 

 

EDIT: Tym, że zabolało – nie przejmuj się. Niestety, a może stety jest tak, że zmywamy sobie nawzajem głowy, żeby poziom rósł, a jak urośnie (bo przeważnie rośnie), to stawiamy poprzeczkę nieco wyżej. Nie jest to jednak złośliwość czy zawiść, a chęć wsparcia jakże Przydatnymi I Mądrymi Uwagami ;-)

Generalnie, nie pisząc kolejnych tekstów lub nie poprawiając tego – nie poprawisz nic, więc trzeba ćwiczyć i ćwiczyć. I to mimo wieku, problemów z Ortografią (każdy je ma, w mniejszym lub większym stopniu).

 

Polecam rozejrzeć się po portalu, zobaczyć jak wygląda możliwość betowania etc.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Tak już na poważnie to naprawdę dzięki za uwagi. Tekst miał być humoreską. Ale cóż, przed wrzuceniem do sieci, dałem go do przeczytania żonie i kumplom z pracy… no i zamiast spodziewanych salw śmiechu ujrzałem raczej uniesione brwi i pytające spojrzenia :)

Podstawowa moim zdaniem nauka z tej lekcji to faktycznie dać tekstowi odleżeć i spojrzeć na niego z pozycji trzeciej osoby. Nie poddając się jednak coś tam jeszcze kiedyś napiszę, pomysły są ale jak ciężko ubrać je w słowa przekonał się już nawet mój nieistniejący idol Adrian Mole :)

Dzięki jeszcze raz i pozdrawiam!

Daleko posunięta rezerwa

To taki sprośny żarcik, tak? :)

Każdemu kto spoglądał na ostre niczym źdźbła trawy krawędzie broni

Moim zdaniem – dość karkołomne porównanie.

Ścianę lewej nawy zarezerwowano na trofea zdobyte na wrogach ludu Wielowiecznych. Z braku wyżej wymienionych zdobyczy, tymczasowo pokrywały ją gobeliny przedstawiające sceny probabilistycznie prawdopodobnych sytuacji w czasie których, możliwe było by zgromadzenie znów wyżej wymienianych artefaktów.

O, tu się zaśmiałem pierwszy raz , co prawdopodobnie mogło współgrać  z planami Autora.

Niestety, okazało się, że pierwszy raz był również tym ostatnim. Opowiadanie doczytałem mniej więcej do połowy; najzwyczajniej mnie znudziło. Podziwiam Rybosława za to, że dobrnął do końca.

Nie obraź się, Autorze, ale trochę pracy przed Tobą, jeśli chcesz pisać tak, by lektura Twoich tekstów była bezbolesna. Błędów jest sporo, interpunkcja nie jest Twoją mocną stroną. Mogłoby nią za to być poczucie humoru, ale to musisz nauczyć się dawkować. W Twoim opowiadaniu czuć, że starałeś się pisać zabawnie, ale to taki humor na siłę, wciskany w co drugie zdanie. Po kilku akapitach wywracałem oczami uraczony kolejnym niby-dowcipem. Co ciekawe, ów dowcip przeplata się z… patosem żywcem wyciągniętym z gier typu cRPG. Jeśli dodasz do tego błędy – wychodzi coś zbliżonego do grafomanii. 

Proponuję zapoznać się z tym wątkiem i korzystać z zawartych tam rad: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550 

Do tego warto czytać tutejsze teksty i komentarze do nich – można się w ten sposób naprawdę sporo nauczyć.

I na sam koniec – nie poddawać się i próbować pisać! 

Sorry, taki mamy klimat.

Jest jakiś pomysł, jest jakiś humor.

Obydwa skrzywdzone wykonaniem. Spacje przed przed kropkami, literówki, gdzieś tam “może” pomylone z “morzem”…

Ale przede wszystkim szwankuje IMO kompozycja. Przez pierwszą jedną trzecią tekstu poselstwo stoi i rozmawia. Kolejna połowa to opowieść pokazująca główny problem. Potem szybciutka końcówka. Warto przykuć uwagę czytelnika na początku, zainteresować go problemem do rozwiązania.

Fajne imiona.

Babska logika rządzi!

Przyjrzałabym się wykonaniu.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka