Gdy przybyłem na miejsce, wewnątrz domu, leciało "Enter Sandman" Metalliki. Otworzyłem drzwi z buta i wszedłem do środka, krzycząc:
– Piaskun, przybył!
Tłum na chwilę zamilkł, po czym wrzasnął z aprobatą. Wtedy wyciągnąłem, z kieszeni kurtki, odznakę i rzekłem surowym tonem:
– Policja!
Krzyki zadowolenia zastąpiło buczenie.
– Policja! – powtórzyłem, po czym dodałem: – Macie prawo pić na umór i rozpieprzyć tę chałupę!
Lud znów wrzasnął zadowolony.
Odkąd pamiętam, umiałem bawić się emocjami tłuszczy. Z jednej skrajności przechodzić w drugą. Manipulować, pociągać za sznurki bezmyślnych kukiełek. Tłum zawsze jest głupi, to jednostek należy się obawiać.
Cisnąłem lipną odznaką w imprezowiczów. Złapał ją pijany chłopak. Ucałował i podniósł nad głowę, jak jakieś trofeum. Na ramiona rzuciły mu się dwie kobiety. Odwróciłem wzrok, zażenowany tanim teatrem.
Ruszyłem po schodach na piętro, omijając śpiącą na schodach, w osobliwej pozie, postać.
W pierwszym pokoju, grupka nastolatków, rozpaliła z książek ognisko i smażyła nad nim kiełbaski. Na pytanie, czy mam ochotę na jedną, odparłem, że za chwilę wrócę z musztardą.
W następnym pokoju, dwie nagie dziewczyny, tańczyły tango. Niestety myliły kroki. Cholerne amatorki.
Znalazłem ją w toalecie. Kucała nad muszlą klozetową, wpatrując się w jej wnętrze.
– Prosiłem, byś nie wychodziła z pokoju, Sylwio – rzekłem do dziewczyny. – Masz szlaban – dodałem surowo. – Wracamy do domu.
Córka spojrzała na mnie niechętnie.
– To brama – powiedziała nieswoim głosem. – To przejście do magicznej krainy.
– Co?
– To brama do magicznej krainy – powtarzała jak mantrę.
– To klozet – skomentowałem rzeczowo. – To brama dla sików i kupek.
– Nie! – Gwałtownie wstała. W jej oczach błyszczały łzy. – Nigdy mnie nie słuchałeś, nigdy nie liczyłeś się z moim zdaniem. To brama!
– Brama, brama, brama… – odparłem rozeźlony. – Gdyby to nie było życie, a tekst literacki, oberwałoby się autorowi za masę powtórzeń.
– To brama! – Nie dawała za wygraną.
– OK – poddałem się. – A teraz chodźmy do domu.
– Nie! – Skoczyła do muszli, łapiąc mnie za rękę i ciągnąc za sobą.
Klozet pochłonął nas w swej ciemnej czeluści.
Gdy spadaliśmy, strach z dzieciństwa powrócił. Znów bałem się pana kibelka i tęskniłem za moim czerwonym nocniczkiem. Miałem już nawet zaszlochać, gdy ciemność ustąpiła światłu.
Nie tego się spodziewałem. W magicznej krainie cuchnęło domestosem, a sceneria nie przypominała tych z bajek. Była ponura i nieprzyjemnie… prawdziwa.
Drogą ku nam szedł zając, ubrany w bikini.
– Jom jest zając – przywitał się, nad wyraz męskim głosem. – Przyszedł jo, by oprowodzić wos po magiczny krainie, hej!
– Baco, a jaka zima będzie tego roku? – zapytałem, całkiem poważnie.
Zwierzę po niuchało głośno nosem, opuściło uszy, podniosło je i znów opuściło, po czym odparło:
– Bydzie srogo, jeno krótko, hej!
– A którędy do wyjścia? – zapytałem niby od niechcenia.
– Z magiczny krainy, ni ma już powrotu, hej! – powiedział stanowczo zając. – Ale nie mortwa się nic. Na terenie cały magiczny krainy jest Wi-Fi.
– Jupi! – skomentowała Sylwia.
– Jeno komputerów ni momy… – dodał cicho baca.
– Łeee… – znów Sylwia.
Wyciągnąłem telefon. Zadzwoniłem po taryfę.
– Tak nie wolno! – oburzył się zając.
Miałem już dosyć. Podwinąłem nogawkę spodni i, zza skarpety, wyciągnąłem AK-47. I zacząłem z niego pruć. Baca spieprzał w podskokach.
A wtedy przyleciało UFO. Zielone ludki wysiadły z czerwonego kampera i pytały o drogę. Doradziłem im, że powinny jechać A4 na Berlin. Niestety jeden z nich upadł i umarł mi na rękach. Płakałem, a kosmici śpiewali: "Rzeki przepłynąłem, góry pokonałem" zespołu Fanatic.
Wtedy podjechała taksówka. Zabrałem Sylwie i wsiedliśmy do samochodu.
– Do domu – powiedziałem, a auto ruszyło.
– To koniec, tato? A co z puentą? – zapytała mnie córka.
– Pieprzyć puentę – odparłem lakonicznie.
– A może, to opowiadanie, to przestroga, przed nie słuchaniem rodziców, bo gdybym cię posłuchała, nie przytrafiłoby się nam to.
– Cholera, jedno zdanie, a masz trzy "to". Naucz się, dziewczyno literacko mówić!
– Tato! A co z morałem, może być taki?
– Niech będzie – poddałem się.