- Opowiadanie: lacoyte - Radom 76

Radom 76

fragment, który stanowi dość samodzielną część większego tekstu 

Oceny

Radom 76

Od rana zwożono do aresztu.

Większość wyłapano według listy, ale sporą część stanowili nieszczęśliwcy, którzy napatoczyli się patrolowi.

W holu ustawiono stolik, gdzie chudy milicjant z bokobrodami prowadził ogólny spis zatrzymanych. Co chwila przecierał czoło chusteczką, którą chował do kieszeni munduru. Było gorąco, a wielkie skupisko zatrzymanych potęgowało duchotę. Zmęczenie powodowało irytację, strach zamieniał się w gniew.

– To jakaś pomyłka… – rzucał nerwowo otyły mężczyzna w ciężkiej od brudu koszuli.

– Jeśli pomyłka, to co się pan martwisz? – odparł funkcjonariusz z apatią. – Następny!

Otyłego wypchnięto przez drzwi, skąd dochodziły podejrzane okrzyki.

Tymczasem do spisania meldował się kolejny, tym razem młody człowiek o rozwichrzonej fryzurze. Od razu zaczął się tłumaczyć:

– Panie oficerze, jestem niewinny. Szedłem spokojnie do pracy, obok przejeżdżał patrol i przez szybę wręczyli mi krótkie pismo. Szybko odjechali, a ja zacząłem czytać to, co dostałem. Po chwili zjawił się drugi patrol, który mnie od razu zgarnął, twierdząc, że roznoszę jakieś nielegalne materiały.

Spisujący spojrzał z politowaniem:

– Następny!

Kolejna osoba różniła się od reszty, jako ubrana w elegancki garnitur.

– Przepraszam bardzo, ale zostałem wciągnięty do furgonetki, gdy szedłem z moim mecenasem na rozprawę rozwodową. Panie mecenasie, gdzie pan jest?

Zawołany wystąpił z kolejki, uważając na pilnujących milicjantów i doszedł do stolika.

– Tak, potwierdzam. Jestem pełnomocnikiem stojącego tutaj pana Kosznika i udawaliśmy się na rozprawę rozwodową.

Spisujący zamyślił się nad kartką wypełnianego formularza:

– Rozumiem… Trzeba było się nie rozwodzić! Następny!

Natychmiast został zabrany dalej, a mecenas zapytał z troską:

– Co się stanie z moim klientem?

– To samo, co z wami i każdym innym elementem chuligańskim.

Mecenas wzdrygnął się i drżącym głosem podniósł:

– Przepraszam, ale zakres pełnomocnictwa od klienta nie obejmuje odbierania oświadczeń sugerujących mi czyny chuligańskie i nawet jeśli to mój klient dopuścił się takich czynów, to nie czuję się upoważniony do obecności tutaj.

– Następny!

W stolik uderzył bardzo szczupły młodzieniec, ubrany w rozciągnięte spodnie i podarty sweter.

– Coś ty za jeden?

Młodzieniec tylko rozglądał się na boki i głupio uśmiechał. Do spisującego podszedł kolega i szepnął mu:

– Chyba jakiś pomylony. Siedział przy kamienicy w małym wózku, grając na flecie. Myśleliśmy, że żarty sobie robi, to flet mu do tyłka włożyliśmy i zgarnęliśmy typa. Czuję, że niepotrzebnie.

– Ech, bierzcie go.

Po przejściu przez drzwi, ukazywał się długi korytarz, gdzie obstawa puszczała aresztantów samych.

Chwila ciszy… Pusto. Szare ściany.

Powolnych kilka kroków.

Wtem niebiesko dookoła! Niebiescy wyłażą z kolejnych zaułków! Ruszają z gumowymi pałami! Ratuj się kto może –

za późno.

Zaczynał się bal, puchary, igrzyska.

I cios, i krzyk, i pała w łeb!

Gdzie, co, jak, łojezu!

Otwierały się rany, pękała skóra, i jeszcze raz, i biegnij, człowieku, dalej. Nie tędy, tędy, baranie, szybciej! Ty też, ty też! Czego szukasz, ze wsi jesteś? Dawaj, dawaj! I w górę, na dół, w łeb, tup, tup, tup.

Szaleńcza gonitwa do cel, zapełniały się cele jak mięso w kiszce. Po dwadzieścia pięć osób w jednej.

Potem znów na korytarz i na baczność, łobuzy, warchoły, kryminaliści!

Czekać!

Po godzinie czekania z czeluści korytarza wyłonił się sierżant Sergiusz Kądziołka. Rozedrganym wzrokiem dokonywał obchodu wśród jednej z grup, niczym kupiec krążący po magazynie.

Był to mężczyzna blisko czterdziestu lat, z okrągłą twarzą, widocznym zaroście i wzrostu około stu osiemdziesięciu centymetrów. Wyglądał na mocnego wojaka, choć jego wielkie dłonie oraz długie nogi i ręce, nadawały mu nieco niezgrabny wyraz.

Ciekawsza od jego wyglądu była pasja sierżanta. Kądziołka uwielbiał starożytność, a nawet biegle posługiwał się łaciną, co podobno było spadkiem po ojcu Abramie Groszwajdzie, doktorze filozofii. W końcu ów język wymarły stał się jego sygnałem rozpoznawczym i mocno wyróżniającym od masy milicjantów.

Kądziołka wreszcie kaszlnął i splunął na podłogę:

– A więc to jest ten element chuligański? Aż żal patrzeć. Zamieszek to się chciało i potrafiło być butnym! Podłożyć ogień, pobić milicjanta była odwaga, co?! A teraz każdy patrzy jak niewiniątko, baranek boży jeden z drugim! Wiedzcie jednak, że jesteście tu nie tylko dlatego, że popełniliście szereg przestępstw, ale że miłościwa władza wie, że potrzebujecie pomocy, auxilium. Zbłądziliście z drogi, po której szliśmy razem. I my chcemy wyłącznie obronić was przed złem, które czynicie! Pamiętajcie o tym podczas pobytu w skromnych progach więzienia. Chcemy waszego dobra i jedynie dobro jesteśmy wam w stanie zaoferować!

Słuchano dziwactw w milczeniu. To przed kim właściwie chcą ich obronić i dlaczego aresztowali? Kto tu mógł pobić milicjanta i podłożyć ogień: ten staruszek z boku szeregu, a może ten chłopak na wpół obłąkany, który od czasu do czasu chichotał w drugim rzędzie. Więźniowie starali się uspokoić, wymieniano ukradkowe spojrzenia, szukano wzrokiem choćby przelotnych znajomych.

Sierżant uśmiechnął się okrutnie:

– No, chyba już sobie wyjaśniliśmy wszystko. Sportowcy na start! – krzyknął wówczas, dając znak podwładnym. Jednocześnie spocony jak maratończyk zdjął koszulę i został w samych spodniach na szelkach opinających ciało i butach czarnych jak noc. Koszulę złożył schludnie na samotnym krześle na końcu korytarza.

Kilkunastu rzucono na podłogę, gdzie leżąc na plecach byli unieruchamiani przez milicjantów. Dwóch stało na dłoniach, a dwóch na stopach, po czym miarowo, na oczach pozostałych, równym tempem okładano pałami brzuch, genitalia i nogi.

Jeden z bitych prosił o nieuderzanie w szwy po operacji wycięcia wyrostka robaczkowego. Prosił, skamlał coś dziwacznie – trudno mówić z trepem na gardle – o oszczędzenie brzucha. Dostał więc cios w żołądek i stracił przytomność.

Po paru minutach zaroiło się od jeszcze większej ilości funkcjonariuszy. Stłoczono wszystkich więźniów w jednym końcu korytarza, gdy milicjanci utworzyli wzdłuż ścian szpaler wesołków. Już gumowe pałki czekały w pogotowiu, ktoś za bardzo wyrywny podniósł rękę do góry.

Wreszcie Kądziołka włożył gwizdek do ust i po chwili świszczący dźwięk rozległ się na korytarzu.

Zaczęło się. Poszli, jazda, równo, i wio! Stopa za stopą, oddech, bieg. Milicjanci krzycząc, poganiali ze wszystkich stron biegnących. Roztaczali agresję coraz mocniejszą, surowszą, bezlitosną. Ze szpaleru padały ciężkie ciosy.

Jeden z więźniów usłyszał cichy pomruk z tyłu, niby głos anioła:

– Nie idź zbyt szybko, głowę unieś do góry, będą cię częściej trafiać w ramiona niż w twarz.

Nigdy nie dowie się, kto mu sprawił tak piękną radę w ciężkich warunkach.

Macte animo, iuvenis! – krzyknął sierżant Kądziołka do pechowca dobiegającego do końca, po czym uderzył w brzuch, aż ten skulił się i upadł. Sierżant wyciągnął aresztanta za bary i przepchnął na start.

Ludzie w większości posuwali się truchtem zgarbieni, chowając twarze w dłoniach. Robiły się zatory, ktoś upadł, inny potknął się, wpadając wprost na milicjantów.

"Tylko biec; biec na oślep, nie upaść, bo zamęczą!" – kotłowało się w głowach. Ile to metrów? Dwieście, sto pięćdziesiąt? Nie, raczej tylko sześćdziesiąt, ale każda sekunda biegu rozciągała jak godzina śmiertelnego wysiłku.

– Jezu! – krzyknął któryś z biegnących i osunął się zamroczony na ziemię. Zaraz go pochwycono i w łazience polewano wodą z gumowego węża. Potem z powrotem na początek.

Kolejny mężczyzna: ruszył szybko jak ci, co przed nim, ale przypomniał sobie. Nie biec. Uważać na głowę, ale nie kulić się za bardzo. Pały obijały plecy i ramiona, czasem coś wpadło na głowę. Ale nie przyśpieszał.

Jakiś młodziak wypruł przed siebie, na marne. Kądziołka na mecie zawrócił biedaka:

– Już wychodzisz, drogi kolego, zjedz jeszcze konfitury – rzekł, zasadzając pałą między oczy. Z czoła pechowca zaczęła sączyć się krew. Kądziołka wiedział jak uderzyć.

– Po warszawsku! – zaśmiał się, tłumacząc pozostałym: – Uderzenie odwróconym końcem…

Milicjanci westchnęli z podziwem.

Dalej szło automatyczne bicie i kopanie w zaułkach korytarzy. Gwar i zamęt z coraz większą mocą szalał po piętrze. Przypominało to niemal fabrykę, gdzie zmęczeni robotnicy tłukli po maszynach swoje normy.

Sierżant stał chwilowo z boku, jakby zbierając siły. Obojętnie słuchał jęków i krzyków, rozpaczliwych pytań w próżnię: "za co?", obdarzając zatrzymanych pogardliwymi komentarzami. Dobre pytanie: "Człowieku, Wacku, Ziutku, Jacku, za co tak bijesz?"

Mężczyzn o ładnych i bujnych włosach rozsadzono na kilku krzesłach. Milicjant o dziwnej, zapuchniętej gębie, któremu uczciwy człowiek nie zawierzyłby złotówki, machał nad głowami nożyczkami, czasem ucinając przypadkową kępkę włosów i wołając: "Jak Łapicki, jak Niemczyk, Olbrychski." Dołączyło do niego kilku pomocników, ale że brakowało fachowych urządzeń, w ruch poszły scyzoryki, noże, potem raniące skórę kawałki szkła.

Jednemu aresztantowi ogolili lewą stronę głowy, drugą zostawiając nietkniętą. Innemu wyrwano włosy gołymi rękoma, by wsadziwszy do kieszeni koszuli, szydzić:

– To dla żony, na pamiątkę z turnusu.

Kolejny krzyk, szkło weszło zbyt ostro. Smużka krwi spływała po plecach.

Naraz wszystkich rozebrano do naga. Stały obok siebie ponure sylwetki, oklapłe, zgarbione, zbici-niedobici, jakby bez śladu mięśni i siły, z oczami gasnącymi i o brudnych twarzach. Po drugiej stronie ich obrońcy, w jednolitych mundurach, weseli i butni, choć nieco już zmęczeni. Coś komentowali, śmiali się, odpoczywając na przyniesionych krzesłach.

Rozpoczęło się długie czekanie na podłodze. Chłód betonu drażnił stopy setkami bolesnych uszczypnięć.

Sierżant upodobał sobie chudego młodzieniaszka, jak długich tak cienkich nogach, niby szczudła. To był ten upośledzony umysłowo, którego milicja zgarnęła grającego na flecie. Pewnie go matka tak codziennie zostawiała, a sama szła do pracy, sklepu, gdziekolwiek, bo każdy ma coś do załatwienia, a zwłaszcza ci, którzy mają chorych na utrzymaniu. Jak wróci, to syna nie będzie, a tylko wózek zniszczony i flet połamany.

Chłopak czasem uśmiechał się głupawo, nie do chwili. Podczas gdy cała grupa stała ofiarnie, Kądziołka co kilkanaście minut podchodził do niego, bijąc bez powodu. Po pewnym czasie młodzieniec padł na podłogę i czekał tam na kolejną serię, a sierżant pozwalał sobie tym więcej, im bardziej bity rzucał się po podłodze i przemiennie łkał lub cieszył się.

Nagle, w drugim szeregu więźniów obserwujących zdarzenie w osłupieniu, coś drgnęło.

Stał tam Tomasz Gubiński, dwudziestoośmioletni pracownik biurowy jednego z zakładów produkcyjnych. Wyglądał już dość żałośnie, karykaturalnie wystrzyżony, z połową głowy obdartą do skóry, do krwi. Jednak poza tym sylwetkę miał solidną, jasną skórę, oddech głęboki. Serce wydawało się wyskakiwać z nagiej piersi, tak mocne, aż niepodobna, że niewiele trzeba, by zastygło.

Jak wszyscy zatrzymani rzucał spojrzenia pełne obaw, nie widząc nikogo znajomego. Jednak, gdy inni w samotności opuszczonych dusz odwoływali się do Boga, losu, życiowego szczęścia, obiecując niewidzialnym suwerenom świata rozmaite uprzejmości w zamian za ocalenie, Tomasz czekał na rozwój wypadków, wiedząc, że chwile, które przeżywa, nie należą do niego, a tylko do funkcjonariuszy stojących naprzeciwko, którym Bóg na pewno niczego nie podpowiada. Tomasz stał się jakby bezwolną częścią ich snu, ich amoku.

Aż szepnął do siebie, bo w tym szaleństwie myśli wydawały się nieczytelne, kotłowały wewnątrz mózgu, może wylatywały wraz z rwanym oddechem, by zmieszać się z myślami innych potępieńców. Więc szepnął:

– Pamiętaj, Gubiński, nie wariuj, nie kozacz! Masz w domu żonę i dzieci! Ból minie, wstyd ukryje się głęboko. Nie wariuj!

Gdy Gubiński wystąpił z szeregu, milicjanci zbliżyli się w pogotowiu. Drżąc na całym utrudzonym ciele, bliski omdlenia, wycedził:

– Zostawcie go, przecież to jest jakiś chory dzieciak!

Korytarz zamilkł, tylko w tej ciszy szumiały oddechy.

Sierżant z zaciśniętymi zębami podszedł do Tomasza. Obok natychmiast stanęło dwóch funkcjonariuszy, na wszelki wypadek. Kądziołka i Gubiński spojrzeli sobie w oczy, jakby chcieli dotrzeć do głębi dusz.

– Popełniłeś spory błąd, amice!

Bez zbędnych słów złapali Tomasza za bary i wywlekli, cały czas nagiego, do osobnego gabinetu.

Wewnątrz Tomasz stał na środku pokoju smutnego i szarego jak dworcowa poczekalnia. Sierżant czekał chwilę pod ścianą, wyglądając melancholijnie przez okno. Przy biurkach siedziało jeszcze czworo funkcjonariuszy pochylonych nad dokumentami. Zaraz przyszedł kolejny z papierami i rzeczami osobistymi Tomasza w foliowym opakowaniu. Podszedł do sierżanta, pokazując mu teczkę z informacjami dotyczącymi aresztowanego.

– Tomasz Gubiński, pracownik biurowy zakładu "KZZ". – Na widok wzruszającego ramionami sierżanta dodał: – Syn Adama i Małgorzaty, niekarany, lat dwadzieścia osiem, usunięty dyscyplinarnie z wydziału prawa na czwartym roku studiowania.

Kądziołka podszedł bliżej i nawet z nutą spokojnego zaciekawienia zapytał:

– No? Coście się tak wychylili? Pijany czy głupi? Kim jesteście?

– Pracuję w biurze zakładu "KZZ". Ja… – zaczął niepewnie – nie jestem nikim szczególnym.

Sierżant westchnął ze smutkiem, po czym nagle zasępił się niespodziewanie:

– Tomasz Gubiński, syn Adama. Coś mi to nazwisko mówi… Ale Gubińskich całkiem sporo…

Tomasz przytaknął i rozejrzawszy się po gabinecie rzekł:

– W szafce pod ścianą, obok komentarza do kodeksu karnego, stoi książka mojego ojca Adama Gubińskiego "Metody działania aparatu bezpieczeństwa"…

Zapanowało przez chwilę milczenie. Czekano na reakcję sierżanta. Ten niespodziewanie uśmiechnął się, a oczy zapłonęły mu zdziwieniem:

– Faktycznie! Przecież to biblia każdego z nas! Na wszystkich szkoleniach przepytywano z poszczególnych części. Do dziś pamiętam obszerne fragmenty, nawet nazwy rozdziałów: instrukcje dotyczące pozyskiwania współpracowników; współpraca z siecią agenturalną; podstawowe formy pracy operacyjnej i …

– Czwarty rozdział to "etapy sprawy operacyjnej" – dokończył jeden z podkomendnych z wyraźnym poczuciem dumy.

– Tak, zgadza się. Wasz ojciec to napisał? – zapytał z uznaniem. – W takim razie jest wielkim autorytetem! Ech, a wy co? Bawicie się w zamieszki, rewolucje? I jak wyglądacie? Taki wstyd dla ojca!

Tomasz skrzywił lekko usta:

– Mój ojciec nie żyje od czterech lat.

Sierżant rozłożył ręce:

– W każdym razie ustalone przez niego metody znajdują nadal zastosowanie we wszelkich czynnościach operacyjnych. Dziś sami zapoznajecie się z nimi w praktyce…

Ostatnie zdanie sierżant wypowiedział z wyraźną drwiną, po czym wziął papierosa z paczki i zapalił.

Siedzący przy biurku funkcjonariusz nieśmiało wstał i wtrącił:

– Przepraszam, panie sierżancie, ale pamiętam, że będąc świeżo w wydziale uczestniczyłem w śledztwie dotyczącym tak zwanej afery ostatniego wydania książki towarzysza Gubińskiego.

Kądziołka, dymiąc jak z ogniska, zapytał z uwagą:

– Jakie ostatnie wydanie?

Młodszy funkcjonariusz podszedł do szafki z książkami. Wyjął z nich "Metody…" Gubińskiego i zatrzymał się na trzeciej stronie.

– To siódme wydanie. Chyba jedno z ostatnich…

– Przedostatnie – potwierdził Tomasz.

– A więc było jeszcze ósme wydanie, puszczone do druku tuż przed śmiercią Adama Gubińskiego.

– I skąd afera? – pytał dalej sierżant.

Młody funkcjonariusz rozłożył ręce:

– Uczestniczyłem tylko w czynnościach pomocniczych, więc nie znam szczegółów… Podobno ostatnie wydanie różniło się od poprzednich. Mówiono o jakiejś prowokacji. Może zatrzymany będzie wiedział?

Tomasz zastanawiał się, na ile wtajemniczać obecnych w rodzinne sprawy, ale wszystko uciął sierżant Kądziołka, który chwilę chodził wolnym krokiem po pokoju, aż w końcu machnął ręką:

– Niech i tak będzie, a co nas to wszystko obchodzi?

Podszedł bliżej swojego miejsca i zaczął przetrząsać rzeczy zatrzymane przy Tomaszu. Dowód osobisty, zdjęcie żony ("Ładna" – pomyślał sierżant), zwinięte dwa papierki z pracy z nazwami urządzeń, zegarek z rozerwanym paskiem.

W dowodzie znajdowała się jeszcze jedna kartka, wyrwana z zeszytu, i pokryta niezrozumiałą treścią:

 

Łu 72 Ma 94 Ko 83 Ma 94 Ja 14 Mi 30 Kw 43

 

Sierżant już miał ją odłożyć, gdy nie spodziewając się większych sensacji zapytał:

– Co znaczą te zapiski?

Tomasz uśmiechnął nieznacznie:

– Jedynym spadkiem po ojcu jest kilkanaście zdjęć z uroczystości partyjnych oraz ta notatka. Napisał ją przed śmiercią.

– Ale co znaczą te sylaby i cyfry?

– Nie wiem – odparł szczerze, nawet nieco zadowolony z okazanego zainteresowania. – Nie byłem obecny przy śmierci ojca. Wiem tylko, że napisawszy tą wiadomość, kazał ją przekazać do moich rąk. Poświęciłem trochę czasu, żeby wyjaśnić ukrytą treść notatki, konsultowałem sprawę z rodziną. Badałem różne tropy, ale niczego nie ustaliłem…

Sierżant, nieco już zmęczony tajemnicami, lekceważąco zgiął kartkę, wyjął zapalniczkę i podpalił papier.

– I po kłopocie – szepnął.

– Znam ją na pamięć – syknął w odpowiedzi.

– To uważaj, bo i ciebie mogę spalić. – Sierżant rzucił kartkę, która spokojnie dopaliła się w popielniczce. Spojrzał na zegar ścienny. – Idę coś zjeść… Gdzie moja koszula? Aha, zostawiłem ją na krześle.

– A co z nim? – Wskazano na Tomasza.

– Nic. Po mordzie, po worach i do szeregu. Wrócę za pół godziny.

Po krótkiej bitce zakrwawionego Tomasza dopchano do szeregu. Około godziny czekano na powrót sierżanta. Gdy wreszcie wrócił wydał komendę:

– A teraz, drogie dzieci, spać! Podłoga raz!

Poganiani przez funkcjonariuszy kładli się na zimnym, zlanym wodą betonie. Zgasło światło. Słychać było tylko stuki obcasów i diaboliczne łacińskie szepty Kądziołki.

Czasem z jednego pokoju wychodził mężczyzna w marynarce, jak się okazało prokurator, i wywoływał nazwisko. Wywołany mieszał się okrutnie, ale zaraz pochwycony przez milicjantów bezwolnie odrywał od podłoża prowadzony w nieznany los.

Po godzinie zapalono światła. Kądziołka skacząc żabką przed wszystkimi dawał przykład.

– Do celi, żabką, skok!

Za sierżantem skakali żabką goli aresztanci, zmęczeni po całym dniu, głodni i obici. Niektórzy z połamanymi palcami, kośćmi, szczękami. Po drodze zostawiali krwawą smugę ciągnącą się za najbardziej udręczonymi.

– Tempo, tempo! – nadawał sierżant.

Za sierżantem pomocnicy rozsypali gwoździe, szpilki i pinezki. Grupa nieco przyhamowała, ale na skutek obstawy milicyjnej walącej ostatnich po głowie, przód został przepchnięty. Znów ozwały się jęki. Jeszcze kilka metrów, dwadzieścia, piętnaście… Aresztanci głośno wzdychali.

Całą grupę stłoczono w celi dla dwóch osób. Nadzy, poobijani, zmaltretowani, czy naukowiec, czy robotnik, nauczyciel, student. Wszyscy równi jak na sądzie ostatecznym, postacie z prawej strony obrazu Memlinga.

Wreszcie drzwi zamknięto.

Koniec

Komentarze

Makabryczna rzecz. 

Narracja ma udane, szybkie tempo. Nawet bohaterowie ciekawi, zarówno Tomasz, jak i Kędziołka (choć trochę za mało tej łaciny używa;)).

 

Nie zgodzę się jednak, że ten fragment stanowi samodzielną całość. Ot, choćby nie wyjaśniona tajemnica tej notatki. Finał również otwarty. Choć akurat to niedopowiedzenie, wyszło nawet ciekawie.

 

Podsumowując:

Chętnie poznałbym całą historię “Radomia 76”.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Nowa Fantastyka