- Opowiadanie: kayoche - Niedopasowany

Niedopasowany

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Niedopasowany

 

Nie pamiętam.

Nie pamiętam początku i końca,

ich wszystkich.

Początków, końców, gdzieś w czeluściach pamięci drzemią być może ich obrazy.

To, co mogę przywołać, lub przychodzi samo: skrawki, urywki wydarzeń.

Mające sens, same w sobie, lecz w otoczeniu życia pozbawione kontekstu.

Budzę się rano i nie mam pewności: czy to mój dom, ale gdzieś chyba wiem, że mój. Nikogo prócz mnie w nim nie ma. Zanim odsłonię jasne zasłony wiem, że nie wyjdę na balkon, bo siedzą tam gołębie i inne skrzydlate, zarabiające balkon grubą warstwą guana. Wiem też, że każdego dnia wychodzę z mieszkania, niezjadłszy śniadania, po wzięciu jedynie szybkiego prysznica i odlaniu się (dużo tego nigdy nie ma, nie wiem, czy piję coś, czy nie, we wspomnieniach to nigdy nie zostaje). Co robię później, pozostaje zagadką. A raczej zostawało. Dziś zapamiętam.

 

Czym jest świat sam w sobie? Kształtem, przestrzenią, krzywą, punktem? Nie punktem, bo punkt jest jeden i w punkcie punktu być nie może, no a w końcu jesteśmy. Skoro w punkcie nie może być punktu, to mózgu, świadomości też nie. Więc nie moglibyśmy być wykreowani przez samoświadomość punktu. Krzywą też raczej nie. No… bo jak? Nieskończenie cienka i długa, punktów ma dostatecznie dużo na każdą istotę i to, z czego wszystko jest złożone i ich fragmenty bycia, ale rekurencyjność tworzyłaby krzywe na krzywej i wtedy byłaby już ona płaszczyzną. Ale w płaszczyźnie trudno obrać czas, po dodaniu kolejnej zmiennej przechodzi w pewną iluśtamwymiarową przestrzeń, więc już mamy przestrzeń. Skoro jest przestrzeń, może być zarówno nieskończona, jak i skończona, ale czy może być na przykład jabłkiem? Albo gruszkokształtnym stworem rozcapierzającym milionowe łaposzczęki, aby zjadać siebie samego, rosnąc tyle, ile się wzajem zjada?

Stwierdziwszy, że nie mogę określić natury tego, co mnie otacza, nie będę określał siebie. Nie wiem nawet jak się nazwać, kim jestem, skąd, jak, gdzie, z jakiego powodu, kiedy, dlaczego; nie wiem. Nie dociekam. Idę dalej.

Przede mną rozwierają się kolejne tunele, coraz wyższych ścian. Kamienice, wieżowce, drapacze chmur. Bliżej nieba. Bardziej ograniczają. Coraz mniej przestrzeni, kiedy się zejdzie na dół. Mniej przestrzeni, mniej wyobraźni, mniej swobody ruchu, myśli, oczu. Gdzie się podziać? Idąc w górę, mogę spaść, idąc na dole, coś może na mnie spaść. Wiekuista rozterka. Pośrodku też nie dobrze. Spadnę i jeszcze mnie przygniecie.

Obok leją się szare strugi ludzi, z góry na dół, z dołu na górę, w każdym możliwym kierunku, floty niezmierzone ku celom niepoznanym, połowicznie bezimiennym. Czemu szare? Bo jak się wszystkie kolory wymiesza, zostanie szary. Najlepszy. Najbardziej uniwersalny. Najmniej widoczny. Najśmielej kryjący. Może dlatego mam szarą kurtkę, szare dżinsy, szare trampki. Tylko włosy kolorowe, nie wiedzieć czemu, jakby każdy zebrał część ze świata i zamknął w sobie, by promieniować wewnątrz, gdy monokolor zewnętrza zacznie przygniatać duszę.

Wszedłem do baru, brąz i szarzy ludzie. Czemu wybrałem ten bar? Czemu skręciłem z chodnika, prześlizgnąłem się przez stojące w korku samochody, koło istot w przybranych uczuć maskach, zaślepionych korytarzem widzialności ograniczonym do minimum: odległości od samochodu naprzeciw; i pchnąłem drzwi ze szklanym witrażem, popękanym tu i ówdzie, o jednej szybce rozbitej?

Człowiek jest gatunkiem, który charakteryzuje ciekawość niewywoływana ani w żaden sposób nie powiązana z zaspokajaniem własnych potrzeb fizjologicznych. Po co interesować się, jak nazywa się który gwiazdozbiór na niebie, czy też w jaki sposób wykonuje się czynności w dyscyplinie odmiennej od naszej, kiedy we własnym zawodzie jest nam dobrze i nie myślimy o jego zmianie? Ciekawość z ciekawości, z samej siebie, z żądzy nie pożerania porcji pokarmu ani wypróżniania niepotrzebnych składników, lecz z żądzy zdobywania wiedzy. Ciekawość w swym jądrze i swym celem. Może mnie także to charakteryzuje?

Trudno powiedzieć. Chwilą wejścia zakłóciłem toki myśli. Nie wiedząc, czy znam kogoś, czy też nie, spuściłem głowę, obracając twarz ku posadzce. Czysta, brudna? Dość ciemno dookoła, gdzieś jarzący się kinkiet z dogorywającą żarówką, tu i ówdzie starodawne świeczniki z tańczącym nie wiedzieć ku jakiemu rytmowi płomieniu. Mało widać. Jasne i ciemne plamy skóry, wolny stołek, bar. Usiadłem.

Oczy musnęły zakresem widzenia o blat, kogoś schylonego za nim, szafki, łosiowe poroże, chyba drewniany, kasetonowy sufit. Ciemny, miły w patrzeniu, jakby miękki, słodkawy, z nutą goryczki…

Niski, szorstki głos zwrócił ku mnie pytanie. Obróciłem się w stronę, z której mię doszedł. Właściciel, albo pracownik baru… Właściciel. Tu nie ma miejsca na pracowników. Pytanie. Jak brzmiało? Prawdopodobnie co podać. Czy coś podać. Czego sobie życzę. Wody… Z cytryną. Zimnej? Tak, poproszę.

Jąłem się rozglądać, wśród kogo się usadziłem. Po lewej przysadzisty, nieco zaniedbany biznesmen, patrzący ślepo w przestrzeń pomiędzy szklanką rudawej cieczy trzymanej w ręce, a końcem blatu. Z prawej ograniczała mnie koścista dziewczyna. Błyskawicznie odpowiedziała wzrokiem na moje zerknięcie. Miała ciekawski wzrok. Ani dobry, ani zły, ani jakkolwiek inaczej nastawiony. Nienastawiony jakkolwiek, ciekawy i tyle. Patrzył. Patrzyła. Zagrzebano mnie w konwenansach. Musiałem wydać dźwięk, i choć w gardle zamiast być sucho w takiej sytuacji, zbierał mi się słodkowodny, kwaśnawy ocean, ton wyjść nie chciał. Wzrok przyłapany tkwił wryty w lewe oko, zapadając się w pustkę, czeluść bezmyślną. Garglnąłem. Ślina spłynęła gdzieś w dół, poruszyłem żuchwą, rozwarłem usta…

Za wolno, zbyt powoli. Zaczęła się śmiać, puszczając wolno mój wzrok. Najpierw dziecięco, przymykając oczy, następnie schludnie, zasłoniwszy usta. Delikatnie chichocząc, przymroziła znów mój wzrok swoim, gdy on już chciał uciec, w ostatnim geście rozpaczy niemrugania. Wpierw czułem, jak pieką, później, jak zamieniają się w pustynię z lodu. Puściła. Właściciel postawił przede mną szklankę. Wypiłem jednym haustem. Odkaszlnąłem. Spojrzał na mnie sąsiad z lewej. Nie patrząc, przeciął mnie jako część niepodzielnej przestrzeni, wzrokiem niewidomym, szyjącym podwymiar. Wrócił w swój punkt, i wbił w niego wzrok, i zapadł się w sobie jeszcze bardziej, część żywą przelewając chyba gdzieś przez punkt, a martwą zostawiając koło mnie. Dziewczyna od mojej prawicy rękę smukłą wyciągnęła, powoli, z gracją, spuściła ku mojej szklance. Zanurzyła palce w kilku kroplach wody, przejechała po wnętrzu denka, wyjęła oskórzony plaster cytryny i włożyła sobie na raz do ust. Połknęła. To łamało wszelkie moje wyobrażenia. Miałem się otrząsnąć? Wstać, obruszyć? Zaśmiać? Głupio. Nie tak. Patrzyłem więc.

Wziąłem jej dłoń, wciąż muskającą niemalże ust, w bezruchu, i przyciągnąłem ku sobie. Włożyłem koniuszki palców do ust i lekko przygryzłem. Zrobiłem to?

Wziąłem jej dłoń, ułożoną płasko na blacie, przygotowaną do podparcia figury gotowej do wstania i puściłem, wstałem, wyszedłem. Zrobiłem tak?

Wziąłem jej lewą dłoń w swoją prawą i, swoją lewą kładąc pieniądze, za siebie i za nią, na blacie, podniosłem się, pociągnąłem ją w stronę wyjścia. Obróciła się na stołku, otrzepała spodnie, wyrywając mi swoją rękę z uwięzienia, podniosła torbę. Stałem, wpółobrócony przez prawe ramie, wpół kroku do drzwi półprzepuszczających smugi światła przez kolorowy witraż, z ręką w pół ruchu, półwyciągniętą ku niej. Krokiem opuściła moje pole widzenia, włożyła swoją prawą dłoń w moją lewą. Teraz to ona mnie prowadziła, choć otworzyłem drzwi, przepuściłem, puściła rękę, ale zaraz znów złapała.

Szliśmy labiryntem ciał przygniecionych istotą istnienia, pomiędzy, a jednocześnie jakby obok, poza. W coraz to niższe kondygnacjami ulice, niższe i mniejsze, aż w końcu wyszliśmy poza budynki.

I już nikt nikogo nie prowadził, nikt nikogo nie trzymał. Szliśmy wespół, obok, po piasku.

Żółtym, kremowym. A słońce schowało się gdzieś za chmury, mglistą poświatą wszechjasności i wszechcienia spowijając wszystko, pokrywając powszechnie i usuwając wszelkie granice.

Następnie zaczęliśmy stopami deptać po trawie. Zielonookiej, ale wciąż burej. Nad nami pojawiły się drzewa. Niskie, większe, ogromne. Ostre gałęzie krzaków podarły ubrania i poorały ciała, szliśmy dalej, aż już nie mogliśmy iść, gdyż przed nami rozpostarła się przepaść.

I słońce zaczęło po nas przesuwać swymi promieniami, wyglądając zza chmur, szybkich i zwinnych, pierzastych i słonych.

I spojrzała w moje oczy, stojąc tuż obok. A ja odpowiedziałem spojrzeniem i popchnąłem ją w otchłań, i rozpostarłem ramiona… skrzydła… ogonem zmiótłszy jakiś kamień… I odbiłem się od skały, szybując w dół, doganiając, wraz i wespół, jedno dwuimienne.

 

I przypomniałem sobie. Pamiętam. Chwila. Teraz. Zawsze.

 

Koniec

Komentarze

Czytając, bardzo starałam się zrozumieć, co czytam, ale dla mnie okazało się to zbyt trudne. I, prawdę powiedziawszy, nie dostrzegłam fantastyki, a tylko jakieś odmienne stany świadomości.

Nie wiem, Kajoche, co miałaś nadzieję przekazać tym tekstem.

 

Zanim od­sło­nię jasne za­sło­ny wiem, że nie wyjdę na bal­kon… – Powtórzenie.

Może: Zanim odsunę/ rozsunę jasne za­sło­ny wiem, że nie wyjdę na bal­kon

 

nie wyjdę na bal­kon, bo sie­dzą tam go­łę­bie i inne skrzy­dla­te, za­ra­bia­ją­ce bal­kon grubą war­stwą guana. – Powtórzenie. Gołębie nie wydalają guana. Guano, to odchody ptaków morskich.

Czy balkon zarabia się tak jak ciasto, czy raczej jak oczka w nadprutym sweterku. ;-)

Może: …nie wyjdę na bal­kon, bo sie­dzące tam go­łę­bie i inne skrzy­dla­te, pokryły/ pokrywają go grubą war­stwą odchodów.

 

Wiem też, że każ­de­go dnia wy­cho­dzę z miesz­ka­nia, nie­zjadł­szy śnia­da­nia… – Wiem też, że każ­de­go dnia wy­cho­dzę z miesz­ka­nia, nie­ zjadł­szy śnia­da­nia

 

Idąc w górę, mogę spaść, idąc na dole, coś może na mnie spaść. – Co idącego na dole, może spaść na narratora? ;-)

Może: Idąc w górę, mogę spaść, idąc na dole, mogę zostać uderzony czymś spadającym.

 

Po­środ­ku też nie do­brze.Po­środ­ku też niedo­brze.

 

Oczy mu­snę­ły za­kre­sem wi­dze­nia o blat… – Musnąć można coś, ale nie o coś. Oczy w ogóle nie muskają, ale można coś musnąć wzrokiem.

 

Niski, szorst­ki głos zwró­cił ku mnie py­ta­nie. – Głos nie zwraca pytań ku nikomu. To ktoś, szorstkim głosem, może zwrócić się do nas.

 

Ob­ró­ci­łem się w stro­nę, z któ­rej mię do­szedł. – Wolałabym: Ob­ró­ci­łem się w stro­nę, z któ­rej mnie do­szedł.

 

Wzią­łem jej dłoń, wciąż mu­ska­ją­cą nie­mal­że ust, w bez­ru­chu… – Pani miała jeden ust? ;-)

 

Kro­kiem opu­ści­ła moje pole wi­dze­nia… – W jaki sposób można cokolwiek opuścić krokiem? Czy wnikając weń…? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja również nie odczytałem sensu tekstu.

I po co to było?

I ja nie zrozumiałam. Czyżby bohater odżywiał się wyłącznie wodą? Wyszedł bez śniadania, a potem nawet cytrynę mu jakaś łajza wyżarła… ;-)

idąc na dole, coś może na mnie spaść.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo bzdury wychodzą.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka