- Opowiadanie: Engel - Do Gwiazd

Do Gwiazd

To opowiadanie napisałem bardzo dawno temu. W zasadzie jest to pierwsza napisana przeze mnie historia, którą chciałbym się podzielić. Mam nadzieję, że się spodoba.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Do Gwiazd

DO GWIAZD

 

 

Pamiętam – gdy byłem dzieckiem, często z kumplami paliliśmy ogniska. Leżeliśmy w koło i wpatrzeni w gwiazdy czekaliśmy aż któraś spadnie, a spadając spełni nasze życzenia, i pamiętam nikt tego nigdy nie powiedział, ale wszyscy mieliśmy tylko jedno życzenie, wszyscy tak bardzo, och jak bardzo – chcieliśmy do Gwiazd.

Szeregowy! Co wy śpicie? Pojemniki z tlenem wymienić, kible wyczyścić, przecież tak bardzo chcieliście do gwiazd, tylko ruchy! Kuurrrwa twoja mać!

Skąd ten dupek wie że chciałem do gwiazd. Idiota jeden. Biegnę wąskim korytarzem za sobą słyszę tylko krzyk tego pierdolonego trepa. Nie wiedziałem że to tak będzie. No ale, w wojsku jak w wojsku, po kompanii krąży powiedzonko „nie przejmuj się rolą bo i tak cię opierdolą” i słusznie, wojskowe powiedzonka są niewiarygodnie „życiowo mądre”, a pojemniki z tlenem niewiarygodnie ciężkie.

 No można położyć się spać, jest już pierwsza w nocy a rano trzeba wcześnie wstać, no ale kible wyglądają jak kible, aż się błyszczą. W końcu pucowało się je szczoteczką do zębów, to muszą.

 

Pierwsza załogowa sonda zdolna do podróży międzygalaktycznych, oglądałem ją w telewizji, słuchałem o niej w radio. Tyle szumu, tyle zdjęć, tyle marzeń…

-Szeregowy! Kurwa twoja mać, wstawajcie  i marsz na zaprawę.

No i pospałem. Noce w wojsku są takie krótkie.

Biegamy po lotnisku. Miarowe oddechy, równy krok. „Co cię nie zabije to cię wzmocni”  oto dewiza naszego „elitarnego” plutonu. Dewiza wpajana nam z wielkim mozołem przez naszego „ukochanego” pułkownika. Jak On to tak pięknie mówi „Przez nogi do głowy” lub mniej romantycznie „Do żółtej krwi”. Kto był w wojsku wie o czym mówię. Miarowe oddechy, równy krok. Znowu chwila na ucieczkę do mojego świata wspomnień. Świata wielkich marzeń. Pamiętam moją pierwszą rakietę. Wspaniała maszyna. Zbudowaliśmy ją wspólnie Ja i moi koledzy-inżynierowie z podwórza. Cudowna maszyna, chociaż niedoskonała – bo jednoosobowa. Podwozie ze starego dziecięcego wózka, kabina pilota ze skrzynki po jarzynach, prawdziwy majstersztyk rodzimych stolarzy. Liczniki z traktora marki „Ursus” bezpańsko stojącego za ogrodzeniem Wiejskiego Koła rolniczego, zresztą jak się okazało tak do końca ten traktor nie był bezpański bo jakiś czas później przyjechali do nas panowie policjanci i mama musiała zapłacić kolegium a ja dostałem kuratora. A co do skrzydeł, co to były za skrzydła, najwspanialsze jakie kiedykolwiek widziałem. Piękne, kolorowe, ogromne latawce jak dwa chińskie smoki, czekały przywiązane do maszyny aż wsiądzie pilot, by porwać go w przestworza. Skrócony kijek narciarski służył za drążek sterowniczy. Napęd – saletra zmieszana z cukrem pudrem w puszkach po marmoladzie. I gdy już, nasze cudo stało gotowe do lotu – prosto w gwiazdy, nad urwiskiem starego kamieniołomu, patrzyliśmy na nie z zapartym tchem i łzami zachwytu w oczach. Tyle pracy. Lecz nikt nie zapytał kto poleci, nie było kłótni. Wszyscy wiedzieliśmy że polecę Ja najodważniejszy, najlepszy pilot we wszechświecie. A później. Później powrócę z gwiazd, za jakąś godzinę albo dwie by zdążyć jeszcze upiec ziemniaki w ognisku i wszystko im opowiedzieć. Usadowiłem się wygodnie w kabinie, chłopcy odpalili napęd i zaczęli pchać i ni stąd ni zowąd jakaś silna ręka wyrwała mnie z kabiny a kopniak posłał naszą rakietę nie w gwiazdy, ale prosto na samo dno kamieniołomu. Z maszyny nie było co zbierać. Często później zastanawialiśmy się czy gdyby wujek nie wyciągnął mnie wtedy z rakiety, poleciał bym w gwiazdy, czy też rozbiłbym się o Ziemię. Ale nigdy więcej nie zbudowaliśmy nowej żeby się przekonać.

Pluton wysiadł. Kilka osób zemdlało, paru gości puściło pawia a reszta miała po prostu dość. Tylko ja biegłem wciąż, niezmordowany, szeregowy bez imienia i bez nazwiska.

Szeregowy kurwa twoja mać stójcie, pułkownik zatrzymał mnie mocnym chwytem. – Wszystkiepod prysznic! A ty zrób jeszcze jedno kółko sprintem – pokaż kadrze i też pod prysznic. Był wyraźnie ze mnie dumny, chociaż nie chciał tego dać po sobie poznać. Wszyscy przecież wiedzą, że prawdziwi twardziele ludzie tacy jak on, nie potrafią okazywać uczuć innych niż gniew. Nawet gdy kogoś lubią.

Znowu byłem najlepszy w całej jednostce. Idąc do szatni słyszałem jak mówi do wizytującego generała „moja szkoła”…mówiłem, że …

Cały dzień matematyka, fizyka, teoria pilotażu. Wieczorem praca na symulatorach lotu, krav maga a na koniec jak co dzień sprzątanie kibli i wymiana tlenu, tym razem jednak pułkownik nie kazał mi ich czyścić szczoteczką do zębów a na koniec roboty przyniósł gorącą herbatę i rzekł – daj już spokój i napij się ze mną żołnierzu. Nigdy w życiu nie smakowała mi tak herbata jak ta zrobiona przez niego. W jednej chwili stopniały wszystkie lody i pokochałem go jak można najmocniej kochać starszego brata i przyjaciela.

Po tej nocy spędzonej na wspólnych rozmowach przy gorącej herbacie, wszystko się zmieniło. Co prawda nadal odwalałem najwięcej roboty, najcięższe miałem treningi ale już wiedziałem chociaż nikt mi tego nie powiedział, że to Ja polecę w gwiazdy. Pułkownik stał się moim najlepszym przyjacielem. A ja do dzisiaj oddałbym za niego życie.

 

Ostatnie badania: zapalały się lampki a mnie po prostu kazali je gasić. Po godzinie walenia palcami po przyciskach bolały mnie całe ręce z mózgiem włącznie i oczy, te bolały najbardziej. Zamiast światełek widziałem wszędzie gwiazdy które musiałem gasić, jednym ruchem ręki, jak bóg – niszczyciel światów. A moje myśli uciekły do dnia awansu, uśmiechnąłem się mimowolnie do siebie i do tamtego czasu.

Pułkownik ze śmiechem poklepał mnie po plecach – to już nie musisz do gwiazd przyjacielu, same spadły ci na ramiona. Chociaż jak ciebie znam nadal chcesz, do tych prawdziwych. Ty nigdy nie odpuszczasz. Stałeś się prawdziwym gwiazdowym pilotem. Jednym z tych o których można przeczytać w starych opowieściach, książkach science fiction. Najlepszym we wszechświecie. Wybuchnęliśmy śmiechem. – Chodź powiedział – napijemy się wódki. Piliśmy całą noc, a potem cały dzień leczyliśmy kaca i znów piliśmy i znów leczyliśmy kaca i tak w kółko aż do dnia mojego wyjazdu. Dostałem wtedy rozkaz odlotu z Ziemi.

Kosmos powiedział zostaw wszystkich i chodź. Więc szedłem, obie ręce miałem zajęte wojskowym ekwipunkiem. On stał wsparty o ścianę, tuż obok schodów, początkowo nic nie mówił, patrzył na mnie tak jak to tylko prawdziwy przyjaciel może patrzyć na przyjaciela, którego nigdy więcej już nie zobaczy. Potem wymówił spokojnie, bardzo powoli moje imię. Pierwszy raz. A Ja myślałem że się rozpłaczę, więc zrobiłem to tylko co w takiej chwili mogłem zrobić. Spuściłem głowę i nic nie mówiąc zbiegłem po schodach. Nigdy więcej go nie widziałem. Gdy wspominam tamten czas, myślę że inaczej mogłem się zachować, chociaż coś powiedzieć. Ale nie zrobiłem nic. Musiałem biec. Gwiazdy czekały.

 

Start pierwszej niezniszczalnej rakiety przeznaczonej do podróży międzygalaktycznych, zdolnej do przewożenia ludzi na swym pokładzie wyznaczono na 02.02.2020 r. magiczna data jak wtedy mówiono.

Maszyna stała na sztucznie usypanym wzgórzu, z jednej strony łagodne podejście, z drugiej przepaść. Wszystko jak z moich snów o dzieciństwie, tylko rakieta trochę lepsza, no i nie było wujka który mógłby wyciągnąć mnie z kabiny.

Powłoka rakiety zrobiona z syntetycznego diamentu, materiału całkowicie nowej generacji. Nieodkształcalnego, odpornego na działania wysokich oraz niskich temperatur. Praktycznie niezniszczalnego. A sam pojazd gwiazdowy wyglądał jak ogromny meteoryt. Cud techniki. Duma ziemskich inżynierów. Wchodząc do środka trochę się bałem, ale powiedziałem sobie że się nie boję i przestałem się bać. Odpalono silniki. Zaraz rakieta miała dostać kopa, a Ja zastanawiałem się czy polecę w dół czy w górę.

Start – ogromne przeciążenie – straszliwy ból – pogrzeb matki . Stałem wtedy w mundurze wyprostowany jak struna. Płakałem, lecz nikt tego nie widział, bo padał deszcz. Ten błogosławiony deszcz, który pada zawsze na pogrzebach matek oficerów, by nie było widać jak Ci stojący na baczność, ze wzrokiem nieobecnym, utkwionym w dal płaczą.

W dzień startu nie padał deszcz, a i Ja nie płakałem. Zaciskając zęby, dławiąc okrzyk bólu mknąłem świetlistym tunelem prędkości ku memu przeznaczeniu, ku przeznaczeniu całej ludzkości. Do gwiazd.

Koniec

Komentarze

Hmmm, może lepiej pochwal się nowszymi dziełami. Fabuła nie powala – ot, całe życie chciał polecieć, trudno było, ale dał radę i wystartował.

Interpunkcja leży i kwiczy, poza tym językowo nie najgorzej.

Wybuchnęliśmy śmiechem, – chodź powiedział; napijemy się wódki.

Bez przecinka przed myślnikiem (nigdy). Ja bym to zapisała tak:

Wybuchnęliśmy śmiechem. – Chodź – powiedział – napijemy się wódki.

Pułkownik tak się spoufala ze zwykłym szwejem? Nie za wysoka szarża?

Diamentowa rakieta nie spaliłaby się od tarcia o atmosferę?

Tekst oceniam na 3.

Babska logika rządzi!

Podzielam zdanie Finkli, nie powala. Ot takie tam scenki z życia wojaka przeplatane wspominkami z dzieciństwa.

Czy koleś przeznaczony do pilotowania rakiety musi czyścić kible? I na cholerę mu krav-maga? Z drążkiem będzie walczył? Ja wojsku nie bylem, może się nie znam…

O interpunkcji i przecinkach już było. Ja tylko dodam że niektóre zdania trochę mi zgrzytają ze względu na nadmierne rozbudowanie.

Ogólnie: OK jak na pierwszy raz.

Pozdrawiam

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Myślę, że znajomość fizyki oraz wyższej matematyki bardziej potrzebna kandydatowi na pierwszego kosmonautę, ale, jako iż to stare opowiadanie… Za to opis “podwórkowej rakiety” bardzo dobry.

Bardzo dziękuję za komentarze i serdecznie wszystkich pozdrawiam. Miło poznać. Engel

 

Nowa Fantastyka