- Opowiadanie: paulttrogue - Master of Puppets - Rozdział 1.

Master of Puppets - Rozdział 1.

Ciąg dalszy po prologu.
      Z góry dziękuję za konstruktywne komentarze.

Oceny

Master of Puppets - Rozdział 1.

ROZDZIAŁ 1.

Ktoś wbijał w mój mózg mały, ostry nóż. Raz po raz.

Skalpel?, przemknęło mi przez myśl pomiędzy paraliżującymi falami bólu. Kimkolwiek był obcy, przekręcał narzędzie, siekł nim, wiercił, borował i bawił się, jak skończony sadysta w poszukiwaniu ostatecznego spełnienia. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie budząc się tego ranka.

Nie zrozumcie mnie źle, wbrew bólom (do wszystkiego można się przyzwyczaić) czułem się świetnie. Po pierwsze, bo lepiej niż dzień wcześniej, po drugie, bo wogóle się obudziłem. Szczerze mówiąc, nie liczyłem na to, kładąc się wieczorem na kanapie. Zapętlony „Braveheart” na DVD, obserwując jak Mel Gibbson mści śmierć świeżo upieczonej małżonki zarówno na Anglikach jak i zdrajcach we własnych szeregach, poddałem się ogarniającemu mnie zmęczeniu. Umrzeć we śnie, czy można życzyć sobie więcej?

Pewnie! Żyć jak najdłużej. Problem w tym, że kiedyś nadejdzie ten moment. Ten ostatni dzień…

Poprzedniego wieczora tak własnie myślałem. Nie bez powodu zresztą. Mijały dokładnie trzy tygodnie od wizyty u mojej zaufanej (do tego momentu i ani chwili dłużej) lekarki… i jej diagnozy. A raczej wyroku. Abigail (od lat bylismy na „ty”) obwieściła karę śmierci nawet nie mrugnąwszy powieką. Odroczenie? Nic z tego. Trzy tydodnie na uporządkowanie swoich spraw, potem czapa. Wykorzystałem każdą minutę czując się tak żywy, jak nigdy dotąd. Udało się – „just in time”, jak się dziś mówi… Zmęczony lataniną i stresem, ale zadowolony, poddałem się przeznaczeniu stapiając w myślach z Williamem Wallacem i pozwalając fantazji przejąć dowodzenie. Najlepsze na koniec, pomyślałem wtulając głowę w poduszkę. Nie wiem od jak dawna już, po raz pierwszy nie czułem żadnego bólu.

Obudził mnie niewidzialny sadysta bawiący się skalpelem.

A mogło być tak pięknie…

Mimo wszystko nie czułem żalu, jak już wspomiałem, wręcz przeciwnie. Udało mi się oszukać nieuniknione. Tylko jeden jedyny raz, o jeden dzień, może wcale nie ostatni…

Półzakrzepła krew na poduszce stłumiła nieco moją euforię, jednak nadal rozpierała mnie duma zwycięzcy, jakbym własnie wygrał w totto-lottka. Albo lepiej.

Za oknem nadal niepodzielnie panował mrok, ale nie zamierzałem marnować darowanego mi czasu. Bez zwłoki udałem się do łazienki, by po pierwsze zatamować sączącą się z nosa krew, a po drugie, wrzucić garść painkillerów – codzienna rutyna. Zwitki papieru toaletowego w nozdrzach nie dodały mi uroku, a jednak (i mimo przyglądającej się mi z lustra wycięczonej twarzy stojącego nad otwartym grobem skazańca) poczułem się jeszcze lepiej. Nie przeszkadzała mi nawet dziwna wysypka wokół karku. Cokolwiek oznaczała. Gdyby tylko w butelczce painkillerów została choć jedna tabletka, jedna jedyna, byłbym wniebowzięty.

– Trzy tygodnie. Ha! – powiedziałem na głos. Nie wiem dlaczego się odezwałem. Rozmowy ze samym sobą nie należały ani do mych zalet, ani do przywar. Może chciałem tylko usłyszeć własny głos? Upewnić się, że nie śnię, że jeszcze oddycham… Podkreślając wypowiedź odpowiednim gestem dodałem pod adresem lekarki: – Takiego wała! Nie zamierzam zdychać, tylko dlatego, że mi to przepowiedziałaś, pani doktor Antonowa!

Niespodziewanie na myśl przyszły mi słowa innej przepowiedni. Z czasów, kiedy wierzyłem jeszcze w szczęście. Wyobrażałem sobie wtedy życie jako worek prezentów, z którego pozwolono mi czerpać. Do woli… A ona zburzyła moje marzenia. Cyganka na bazarze. Celebrowaliśmy właśnie nasz miesiąc miodowy krążąc z Gośką po Polsce na stopa. Wszystko, czego nam było trzeba, na wyciągnięcie ręki. Reszta w plecaku. Nie pamiętam nawet w jakim to było mieście, za to słowa cyganki, co do litery. Wiem, że to ja naciskałem by wejść do namiotu Madam Olgi. Gośka wzbraniała się, ale w końcu odpuściła. Dla mnie. Niestety… Mówię to nie z perspektywy lat, jakie upłynęły, lecz kilkunastu minut, kiedy przypominająca zeschłą ropuchę, charakterystycznie ubrana kobieta, spojrzawszy na rozłożone karty tarota, niespodziewanie zbladła i oddając nam pieniądze obwieściła, iż czasami lepiej nie znać własnej przyszłości. Byłem na tyle głupi, albo nabuzowany męskim instynktem dominacji, by nalegać; zażądać przepowiedni. Gdybym tylko mógł cofnąc czas… Odsuwając od siebie całą odpowiedzialność Madam Olga obwieściła pełnym smutku głosem, iż nasze szczęście wkrótce dobiegnie końca – w rzeczywistości, stało się dokładnie wtedy, w jej namiocie -, mało tego, nasze drogi rozejdą się. Nie dlatego, że pojawią się inne osoby. Dotrzymamy przysięgi małżeńskiej; rozdzieli nas śmierć! A konkretnie śmierć Gośki. Spotkamy się jednak ponownie. Po dziewięciu ciężkich latach dołączę do żony.

Wtedy zbyliśmy przepowiednię cyganki nieszczerym śmiechem. Pół roku później – staraliśmy się włąśnie o dziecko – zdiagnozowano u Gośki raka trzustki. Nie pomogły moje nadgodziny, ani jej, wszystkie nasze oszczędności, ani pożyczki. Nie pomógł też kredyt. Odeszła w cierpieniach niespełna rok później.

Przed dzwiewięcioma laty… Zdając sobie sprawę z trafności cygańskiej przepowiedni poczułem jak włosy na karku stają mi dęba. Z hakiem, ale jednak…

Któregoś wieczora Gośka nie wróciła do domu. Nie mogąc pogodzić się z dręczącymi ją w wolnych chwilach myślami, pracowała do samego końca. Tego dnia nie miała żadnego terminu. Kiedy spóźniła się o trzy godziny, zacząłem od zaalarmowania jej koleżanek – nadal łudząc się nadzieją. Postawiłem na nogi i je i naszą lekarkę. Ta obdzwoniła wszystkie szpitale w okolicznych miastach. Przesłuchałem telefonicznie każdego pedagoga, z którym miała styczność w pracy, zaczynając od Pały. Nic. Potem przyszedł czas na gliny. Nie pomogli. Niczego innego się po nich nie spodziewałem. Dopiero zaangażowanie prywatnego detektywa, tydzień później, zaowocowało odnalezieniem… ciała Gośki. Jakby rak to było mało, jej oprawca dołożył wszelkich starń, by zamienić ostatnie chwile życia mojej żony w piekło. Nawet po śmierci nie zaznała spokoju. Szczury zbeszcześciły zwłoki do tego stopnia, że moja teściowa zemdlała podczas ich identyfikacji. Mnie też dużo nie brakowało. Nawet ojciec Gośki (wojskowy z powołania) stracił panowanie nad sobą. Tak zacisnął szczęki, że aż zaskrzypiało, skinął głową potwierdzając tożsamość córki, po czym wymaszerował z kostnicy wynosząc w ramionach dopiero co ocuconą żonę.

Szukałem potem Olgi – ogień zemsty w sercu. Nie wiem, co bym jej zrobił, gdybym ją dopadł. Tymczasem winny byłem tylko ja. Czasami myślę, że gdybym wtedy nie nalegał, Gośka nadal by żyła, może mielibyśmy nawet syna. Albo córkę. Nieważne. Bylibyśmy szczęśliwi. Trochę dłużej. Tylko trochę…

– Obiecałeś!

Zdrętwiałem.

Czy naprawdę usłyszałem głos żony?

Niemożliwe. To musiały być wspomnienia. Myślałem o niej i…

– Zawiodłeś mnie! Prosiłam cie tylko o to. Zaufałam ci, a ty mi obiecałeś…

Głos dobiegał z kuchni.

Jednym susem znalazłem się u źródła.

Pusto…

Zajrzałem pod stół, do szafek, za okno.

Nikogo.

Nagle stało się jasne, co powinienem zrobić z nadprogramowym dniem życia. Otrzymałem własnie kredyt, który należało spłacić. Wiedziałem aż za dobrze, o co chodziło Gośce; jakiego słowa nie dotrzymałem. Poddałem się prośbom jej matki i marsowej minie ojca; zgodziłem się na zwykły pochówek, łamiąc złożoną obietnicę.

– Wiem, twoja ostatnia wola… kochanie… Pamiętam naszą rozmowę dobrze. Chciałaś kremacji, ale nie mogłem… Nie dałem rady… Zrozum… Przepraszam, ja…

Odpowiedziała mi cisza.

Gdzieś za oknem budził się nowy dzień, a z nim całe miasto do życia. Wiosna zbliżała się wielkimi krokami, śniegi topniały odsłaniając sterty śmieci i psich odchodów, a pośród szumu wypełniających się z wolna ulic, między sporadyczne dźwieki klaksonów, wplatały się już pierwsze ćwierkania wracającego do letnich gniazd ptactwa.

Ucichły wraz z pierwszymi kroplami deszczu.

Ubrałem się pośpiesznie łyknąwszy uprzednio codzienną dawkę chemii, po czym odszukawszy pamiętnik Gośki (moją lekturę do poduszki z pierwszych lat po odejściu żony) ruszyłem, by wyjaśnic zagadkę jej śmierci.

– Zawiodłem cię, kochanie. Wiem! Ale wynagrodzę ci to…

Koniec

Komentarze

Hmmm. Trudno powiedzieć cokolwiek o fabule na podstawie jednego rozdziału. Lepiej wrzucaj tu zakończone opowiadania – i więcej osób zajrzy, i uwagi dostaniesz sensowniejsze.

Zapętlony „Braveheart” na DVD, obserwując jak Mel Gibbson mści śmierć świeżo upieczonej małżonki zarówno na Anglikach jak i zdrajcach we własnych szeregach, poddałem się ogarniającemu mnie zmęczeniu.

Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem to zdanie.

 

Babska logika rządzi!

Znaczy, bohater jest śmiertelnie chory, jest ze swoją lekarką na ‘ty’ od lat i znienacka mu owa lekarka beztrosko obwieściła ‘3 tygodnie życia’? A bohater, poza tym, że łyka prochy to sobie żyje całkiem normalnie? Do tego żona z nowotworem trzustki i – sądząc po kredytach i wydanych oszczędnościach – próbach leczenia, włóczy się sama po mieście? Jakoś mi się tu nic kupy nie trzyma.

Witam. Na początek dziękuję za przeczytanie i skomentowanie moich wypocin. Tak, przyznaję że zapętlony Braveheart (znaczy jak się skończy, ma się zacząc ponownie – w pętli), jesli chodzi o konstrukcję zdania, to naprawdę potworność. Podchodzi juz prawie pod “grozę” :D Zmienię – obiecuję! Całego opowiadania (zanosi się bardziej na mini-powieść, coś 200+ stron) nie mogę wstawić, bo niegotowa. Pisząc wzdłuż koncepcji szukam feedbacku czytelników, aby ulepszyć warsztat no i, rzecz jasna, cały utwór. Kawałek po kawałku. Mam nadzieję, że nie czujecie się zbyt wyjkorzystani?

Co do komentarza Bellatrix, to widzę, że nie wykazałem dość wyraźnie, iż żona nie żyje od dziewięciu lat. Pracowała do końca nie mogąc znieść myśli, jakie ją nawiedzały podczas bezczynności. Leczyła się, może nawet wyszłaby z tego, kto wie? Niestety ktos ja porwał i… Jeśli zaś chodzi o głównego protagonistę, to zna się z lekarka od lat, to że jest smiertelnie chory dowiedział się jednak dopiero przed trzema tygodniami. Wydaje mi się zrozumiałe, że chce ten czas jakoś wykorzystać, nie tylko płakać w poduszkę użalając nad własnym losem. Jest cała masa ludzi, którzy dzień w dzień łykają garściami leki, żeby tylko jakoś funkcjonować. Tobie również dzięki za krytykę. Uwypuklę te opisy.

Zrozumiałam, że żona zmarła 9 lat temu – mam zastrzeżenia co do opisu wiarygodności jej choroby. Nowotwór złośliwy daje przerzuty i jest na tyle wyniszczającą chorobą, że (zwłaszcza, gdy były podejmowane próby leczenia) chory nie jest w stanie funkcjonować normalnie – chemioterapia, radioterapia – zwyczajnie nie da rady po tym sobie pracować i udawać zdrowego. Bonusowo, akurat rak trzustki daje objawy zewnętrzne jak żółtaczka.

Moje zastrzeżenie co do głównego bohatera tyczyło się tego, że z tekstu wynika, że skoro z lekarką był po imieniu, to do niej chodził, ergo był pod stałą opieką lekarską. Nie uwierzę, że znienacka spadła na niego choroba ‘umrzesz-za-trzy-tygodnie’ i lekarka nie zauważyła wcześniej żadnych objawów a tu nagle, z całkowitą pewnością oświadcza ‘trzy tygodnie i koniec’. Jedyne, co mogłoby dać taki ‘efekt’ to jakiś wirus typu Ebola, ale wtedy bohater trafiłby do izolatki a pani doktor wcale by nie była taka spokojna a ciężko przerażona :D

 

Zasadniczo radziłabym albo wgłębić się w procedury medyczne, albo zrezygnować z ich opisu. Skoro żona została zamordowana, tak naprawdę informacja o nieuleczalnym raku trzustki jest zbędna – nie wpływa nijak na akcję tekstu. Jeśli chcesz zaznaczyć, że była chora – możesz napisać o niepokojących wynikach badań, które odebrała i ‘zabić ją’ jeszcze przed diagnozą. Co zrobić z głównym bohaterem to nie wiem – zależy, jak dalej się potoczy jego wątek.

Ok, zrozumiałem. Dzięki! Moje propozycje:

1. Choroba żony jest ważna, a raczej będzie, dla zagadki, którą przyjdzie bohaterowi rozwiązać, dlatego musi zostać. Zrobię jednak z tego pierwsze stadium raka. Jest nadzieja. Wbrew przepowiedni cyganki, Gośka wychodzi z choroby, powoli, ale jednak, a tu nagle… porwanie, tortury, morderstwo! To nawet lepsze. bardziej wiąże czytelnika z protagonistą.

Najwyraźniej się znasz, więc możesz mi pomóc: z jakiego raka można wyjść po chemii, jeśli wcześnie rozpoznany. Z raka trzustki i wątroby raczej się nie wychodzi, rak mózgu to także przeważnie wyrok…

2. Co do boahtera i znajomości lekarki to masz całkowita rację. Myślę, że rozwiązaniem może być antypatia bohatera do lekarki żony. Tak jak wini siebie za nacisk na cygankę tak wini lekarkę za diagnozę żony, zapomina o uwięczonym sukcesem leczeniu, widzi tylko, że to od niej zaczęły się nieszczęścia. jakby była narzędziem w ręku losu. Z chwilą śmierci żony rozszerza swą niechęć na wszystkich lekarzy, a co za tym idzie omija ich z daleka. Dopiero po 9 latach, kiedy u niego zaczynają się niewytłumaczalne bóle głowy idzie do Abigail, a ta obwieszcza mu ostatnie 3 tygodnie…

Myślisz, że tak będzie wiarygodniej?

Jeśli chodzi o raka – rak macicy – duże możliwości wyleczenia. A tym bardziej prawdopodobne, gdyż piszesz, że starali się o dziecko. Gdy Gośka nie zachodziła w ciążę – zrobiła badania i wyszło.

Albo rak piersi – jak wyżej. 

Co do okazania zwłok – rodzice Gośki mogliby tam być na wyraźne żądanie. W pierwszej kolejności idzie tylko mąż. To nie cyrk, żeby przeprowadzać wycieczki koło stołu ze zmarłym.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Tak jak napisała Bemik – jeśli starali się o dziecko, to przy okazji badań ginekologicznych mógł wyjść nowotwór macicy/szyjki macicy/piersi – rokują na wyleczenie, choć raczej po prostu wycina się fragmenty chorych tkanek, potem kontroluje czy nie ma przerzutów niż daje chemię. Chora po usunięciu np. piersi może normalnie żyć – chociaż niepokój, czy wszystko zostało usunięte/nie pojawiają się przerzuty, pozostaje – możesz to wykorzystać w opowiadaniu.

Jeśli chodzi o bohatera, to wyraźnie podkreśl jego awersję do lekarzy – i dopiero gdy poczuł, że nie wytrzymuje z bólu czy coś, zgłosił się – i dowiedział, że to trochę za późno na leczenie. Będzie wiarygodniej.

Aha, trochę niejasne też, czemu przy tak zbeszczeszczonych zwłokach rodzice upierali się, by nie dokonywać kremacji – gdy trup jest mocno ‘niewyględny’ to raczej powinno im zależeć, żeby właśnie skremować.

Co ja bym bez was zrobił.

Mówię serio!

Biorę się do roboty, jak tylko szef przestanie mit truć d…

Jeszcze raz dzięki!

Nowa Fantastyka