- Opowiadanie: paulttrogue - Master of Puppets

Master of Puppets

Komentarze, rzecz jasna, mile widziane, ale proszę nie odnośnie ortografii, gramatyki ani interpunkcji – lektorzy też potrzebują coś do roboty. Za to jak najbardziej odnośnie stylu (konstryktywna krytyka) i logicznej spójności całęgo tekstu. Najbardziej ciekawi mnie jednak, jakie pytania drążą czytelnika podczas i po lekturze prologu. Może istnieją jakieś podejrzenia, teorie, o co wogóle chodzi, itd?
PS: jeśli ktoś się zna, proszę o korektę rosyjskich krzyków – nie ufam googlowi ;o)

Oceny

Master of Puppets

PROLOG

 

Pamiętam, że zaczęła się właśnie wiosna.

Którego roku?

A co to za różnica? Co dwanaście miesięcy natura rozpoczyna nową rundę: wiosna, lato, jesień i w końcu zima. W kółko to samo, choć, jak się poźniej okazuje, coraz szybciej i szybciej. Zdawałoby się, bez końca. Przynajmniej dopóki jest się młody… Kończyłem właśnie pierwszy rok w Szkole Poszukiwaczy Złota, jak z pogardą moi rówieśnicy opisywali drogę, którą przyszło mi kroczyć. Nie z wyboru bynajmniej, lecz właśnie z powodu jego braku. Pierwszy rok w nowym otoczeniu to ciągła walka o byt: akceptacja nowych kolegów i współzawodnictwo, wykazywanie się przed belframi i wyrabianie sobie pozycji w niepisanej hierarhii uczniów. Nie poszło mi najgorzej, ale musiałem mieć się na baczności. Dwójka najlepszych kumpli (dziś powiedzielibyście na nich „przyboczni”), Jeżyk i Pała, czychali na każde potknięcie i moją pozycję lidera.

Dzień wcześniej postanowiłem, że tradycji musi stać się zadość. Nie byliśmy zresztą jedyni, których droga do szkoły pierwszego dnia wiosny przybrała całkowicie inny przebieg niż na codzień. Co jakiś czas spotykaliśmy grupki współwagarowiczów włóczących się bez konkretnego celu po mieście. Z perspektywy czasu zastanawiam się, dlaczego dwudziesty pierwszy Marca nie został jeszcze ustanowiony Dniem Ucznia albo coś w tym rodzaju. Przecież szkoły tego dnia i tak zieją pustką. Z drugiej strony, cała frajda wagarowania bazuje na jego zakazanym smaku. Gdyby można poprostu zostać w domu, początek wiosny zamieniłby się tylko w kolejne rodzinne święto…

Czułem narastającą niecierpliwość kolegów. Dosłownie z każdym bezcelowym krokiem, i wypalonym papierosem, którymi ich szczodrze częstowałem, atmosfera wokół nas gęstniała. Wszyscy oczekiwaliśmy, że dzisiejszy dzień będzie szczególny. Szukaliśmy tej jednej jedynej przygody. Takiej, o której nie zapomina się przez całę życie. Ale jej nie znaleźliśmy. Jak dotąd. Zdawało się tylko kwestią czasu, kiedy Jeżyk albo Pała zdobędą się na odwagę i coś zaproponują. Oczywiście nie będę się mógł zgodzić, by nie starcić twarzy, ale jeśli nic innego nie wymyśle, to całoroczna praca i tak pójdzie na marne. Jakbym musiał zgadywać, postawiłbym na Pałę. Był typowym oportunistą, a ci nie przepuszczają żadnej okazji, żeby dokopać lerzącemu. Nie zamierzałem jednak poddawać się bez walki.

– Idziemy na piwo!? – bardziej zarządziłem niż zapytałem.

Zgodnie z oczekiwaniem nie było protestów. Mój as w rękawie po raz kolejny okazał się niezawodny. Ruszyliśmy niczym ślepe konie, na przełaj przez stare miasto wykorzystując każdą okazję na skrót. Nie minęło dziesięć minut jak znaleźliśmy się pod kioskiem najlepszego kolegi mojego ojca. Wójcio, jak go nazywałem, właśnie otwierał interes. Mimo wczesnej pory skwer przed kioskiem oblegał już tłumek skacowanych meneli. Ze zdziwieniem odnotowałem, że nie ma wśród nich ani ojca, ani matki. Musieliśmy chwilę poczekać, aż Wójcio obsluży spragnionych. Poczęstowałem kumpli fajką (ponownie obyło się bez protestów) czując jak z każdym sztachem mój autorytet wraca do normy. Pewnie, przy odrobinie szczęścia każdy mógł kupić alk, ale jak byłeś ze mną, miałeś browar jak w banku. Niezależnie od sprzedawcy-służbisty, na którego mogłeś się natknąć, jeśli tylko zabrakło ci wspomnianego szczęścia, albo jeszcze gorzej – nawróconego alkoholika, który odkrył swoje sumienie. Wójcio nigdy nie sprawiał problemów. Ba, czasami pisał nawet na zeszyt, a wszystko dlatego, że miałem go w garści. Nakryłem go kiedyś z moją matką inflagranti. Ojciec leżał nieprzytomny w kiblu, we własnych rzygowinach, a moja stara ciągła wójciowi druta. Na nic nie zdały się groźby (o głowę ode mnie niższy Wójcio szybko odpóścił), w końcu jednak poddałem się jego błaganiom. Mój ojciec był jego ostatnim prawdziwym kumplem, reszta widziała w nim tylko faceta z kiosku, u którego można było dostać coś na krechę. Obiecał, że już nigdy nie dotknie mojej matki, notabene popijającej cały czas tanie wino i uśmiechającej sie głupkowato. Do teraz sądzę, że była zbyt zalana by zapamiętać cokolwiek z tamtego wieczora.

Wojcio odpalił nam zgrzewkę najtańszego piwka. Na rachunek ojca. I dobrze. Dzięki mnie mniej wypije. Rozdzieliłem browar sprawiedliwie na puste tego dnia plecaki, po jednej puszce do ręki. Na drogę. Poszliśmy prosto na nasz skwerek, niedaleko osiedla, gdzie wszyscy mieszkaliśmy, a jednocześnie na uboczu; w odległości zapewniającej bezpieczeństwo przed przypadkowym odkryciem przez rodziców albo wścibskich sąsiadów-kapusiów. Nie, żebym się przejmował. Z takimi rodzicami…

Przy piwku, jak to bywa, zaczęły się typowe rozmowy o przyszłości (co zrobimy, kiedy zostaniemy już górnikami), kłopotach w szkole i oczywiście o dziewczynach. W sumie nic niecodziennego. Alkohol rozwiazał języki, pobudził temperament i uśpił wszelkie lęki. Nawet nie wiem, kto zaproponował wypad do szkoły. Może zgoła ja sam? Faktem jest, że chcieliśmy zobaczyć, czy któryś z naszych kolegów spęknał. Poza tym ciekawiło nas, co porabiają belfrzy, kiedy nie mają komu marnować czasu swoją czczą gadką. Ustawiliśmy nawet zakłady. Szczerze mówiąc, po cichu liczyłem, że wygra Pała – postawił na orgię. Właśnie mieliśmy ruszać, kiedy Jeżyk wyskoczył jak Filip z konopii: Zawrzyjmy pakt!

– Pakt?

– Pakt. Przysięgniemy sobie, że zostaniemy przyjaciółmi do końca życia.

– Spoko.

– To nie wszystko. Jeśli któryś z nas przedwcześnie umrze… – Jeżyk już zawsze miewał takie wyskoki. Ubierał się na czarno, nosił długie tłuste włosy i słuchał wyłącznie metalu. W wolnych chwilach rysował: szkielety, zombiaków, wampiry, wilkołaki i dopakowanych mięśniaków á la Scharzenegger wymachujących wielkimi toporami i wycinających sobie drogę przez hordy potworów. Głównym motywem (trzeba przyznać, że z punktu widzenia zdolności manualnych nietuzinkowych wypocin) była krew. Jeżyk miał nawet własny styl: czerwień na czarno-białych szkicach. Robiło wrażenie. Sam nie przypominał bynajmniej własnych bohaterów. Wręcz przeciwnie. Może dlatego miał już za sobą dwie próby samobójstwa – lubił żartować, że obie udane. Pewnie z tego powodu przeszyły mnie dreszcze słysząc jego dalsze słowa. – … inni muszą pójść w jego ślady!

– Odjebało ci? – Najwyraźniej pomysł Pale także nie przypadł do gustu.

– Najpoźniej za dziewięć lat! – zakończył Jeżyk z pogrzebową miną. W jego oczach migotała nadzieja i wilgoć, kiedy łowił nimi nasze spojrzenia.

– Czemu za dziewięć? – zapytałem, by wygrac na czasie. Miałem wrażenie, że nie był to tylko kolejny jego wyskok. Więcej, wydawało mi się, że pakt był czymś esencjalnym. Przynajmniej dla niego. Jak już wspomniałęm, piwko rozwiązało mu język. Może wreszcie odważył się powiedzieć coś, co od dłuższego czasu drążyło go od środka?

– Spierdalaj. Ani myśle!

Słysząc odmowę Pały i widząc reakcję Jeżyka: drżenie zacisniętych kurczowo warg oraz gwałtowne odwrócenie głowy w celu ukrycia łez, oznajmiłem uroczyście: – Dobra, wchodzę w to!

Podaliśmy sobie ręce. Wyraz nieopisanej radości na twarzy kumpla był wystarczającą rekompensatą. Odniosłem zgoła wrażenie, że właśnie uratowałem mu życie.

– Przyjaciele na wieczność!

– Do samego końca. – potwierdziłem.

– I jeszcze dalej…

– Zaraz się zerzygam. – wtrącił Pała wsadzając sobie wymownie palec w gardło. W przeciwieństwie do nas nadal męczył pierwszą puszkę browaru, więc to my musieliśmy byc powodem jego niesmaku. – Może zostawić was samych co, cioty?

Stłumiłem w sobie chęć wyrżnięcia go w zęby. To tylko potwierdziłoby jego oskarżenie.

– No to załatwione. – puściłem bez pospiechu dłoń Jeżyka ignorując wypowiedź Pały. – Możemy wreszcie ruszać? Już po dwunastej. Może belfrów wogóle nie ma w budzie?

– Sprawdźmy…

Niespełna pół godziny później zarobiłem od moich kumpli po dwie dychy. W myślach planowałem już wieczorny wypad do salonu gier, rownocześnie nie mogąc się nadziwić, jak można było się tak zalać. W obliczu sceny, którą miałem przed oczyma, wymiękali nawet moi rodzice. Stojąc na ramionach Pały zaglądałem przez okno do szkolnej świetlicy. Mimo gęstego papierosowego dymu (nie potrafiłęm dostrzec sufitu) widziałem wuefistę polewającego właśnie „po maluchu” historykowi i polonistce. Pani od środowiska spała już na sofie. Tymczasem matematyk przechadzał się najwyraźniej czymś zaaferowany od ściany do ściany prowadząc zaciętą dyskusję ze samym sobą. Chemiczka i fizyk, zajmujący osobny stolik (kącik nauk ścisłych?) przywoływali go energicznymi gestami. Ich pospiech wyjaśnił wuefista skierowawszy się chwiejnym krokiem do stolika belfrów-naukowców.

– Wystarczy. Teraz ja. – zarządał Pała.

– Czekaj…

Mimo to Pała kucnął opuszczając mnie tym samym na ziemię. Nie posłuchał. Nie mogłem tego zinterpretować inaczej niż wyzwanie.

– Teraz ty podnieś mnie.

– Wal się! Patrzyłeś jako pierwszy. Wystarczy ci. Teraz Jeżyk.

– Dzięki, ale ja wam wierzę…

– Chce jeszcze raz popatrzeć. – upierał się Pała oblizując mięsiste wargi. – Może jak wystarczająco popiją, zaczną się dobierać do babek?

– Prędzej popadają jak muchy. Oni nie piją dla towarzystwa tylko na umór! Jutro sobota, zapomniałeś?

– Mimo to. Podnieś mnie!

Nie odpowiedziałem mierząc Pałę wzrokiem. Wiedział, co to oznacza. Ostatnie wyzwanie przypłacił podbitym okiem.

– Co teraz? – rozładował napięcie Jeżyk.

Kątem oka zauważyłem Obcego. Wychodził własnie ze swego mieszkania w suterenach prezentując wszem i wobec swoją nieziemska facjatę. Wyłupiaste oczy, których czarne jak smoła, nieproporcjonalnie wielkie źrenice zdawały się wypełniać całkowicie jego oczodoły, tak krótki nos (a właściwie jego brak), że na widok dwóch odrażających szpar od razu myślało się o tragicznym wypadku, oraz brak warg na tle szarej, suchej jak bibuła skóry stały się powodem, z którego tak go ochrzciliśmy. Zaraz po obejrzeniu „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” Spielberga. Jakby tego było mało, wygląd woźnego kompletował jego niski wzrost, wątła budowa ciała i nade wszystko wodogłowie.

– Idziemy za nim? – Pała przejął inicjatywę.

– Nie! – odebrałem mu ją zdecydowanym tonem. – Zobaczymy jak mieszka… I co ukrywa!

Nie było dwóch zdań, że Obcy miał co ukryć. Wszyscy wierzyliśmy (ja z pewnością!), że jego wygląd nie był ani przypadkiem, ani wynikiem wypadku albo choroby. Nikt nigdy nie widział, by cokolwiek jadł, albo pił. Woźny nigdy się nie uśmiechał, a jeśli już raz na sto lat przemówił, to cicho, prawie szeptem, niemalże nie otwierając ust, i do tego dziwnym syczącym głosem. Co więcej, chodziły słuchy, że mimo nieobecności Obcego, ludzie słyszeli jego głos. We własnej głowie. Głos, który zmuszał ich do czegoś. Głos, któremu nie byli wstanie się oprzeć. Nie mogłem tego potwierdzić, ale w wieku pietnastu lat nawet takie pomówienia, zwłaszcza w stosunku do osoby tak jednorazowej jak nasz woźny, wydają się wiarygodne.

Dzięki zdolnościom Jeżyka zamek w drzwiach do mieszkania Obcego kosztował nas niecałą minutę. Nigdy się do tego nie przyznał, ale wszyscy wiedzieli, po kim odziedziczył swoje zdolności. Ojciec Jeżyka wiecej czasu spędził w pudle niż na świeżym powietrzu. W pewnych kręgach stał się nawet swego rodzaju legendą. Mimo wąskich, pod sufitem umieszczony okien mieszkanie woźnego było niespodziewanie jasne. I praktycznie urządzone. Mały pokój z materacem zamiast łóżka i nagą żarówka pod sufitem, szafa pełna staromodnych garniturów, koszul, skarpet i bielizny. Nic nadzwyczajnego. Na jedynym, najprawdopodobniej własnoręcznie skleconym regale stało pare książek pedagogicznych. Brak jakichkolwiek kwiatów, roslin, obazów albo innych ozdób; tylko gołe, białe ściany. W miniaturowej kuchence zastaliśmy: piecyk turystyczny, staromodną pralkę i kredens, a w nim jeden talerz, łyżkę, widelec i nóż. Żadnych garnków czy patelni. Jedna jedyna szklanka znajdowała się w zlewie, do połowy wypełniona wodą. Prócz niej wszystko tak czyste, a jednoczesnie zakurzone, jakby wogóle nie używane. Podobnie jak królujący w kuchni masywny drewniany stół z pasującym taboretem – bez wątpienia życiowe centrum mieszkania.

– Patrzcie! – przerwał Jeżyk ciężarną rozczarowaniem ciszę. Wskazał na chodnik umieszczony dokładnie pod stołem.

– Co?

– W pokoju nie ma dywanu. W kuchni też nic. Oprócz tego tu. Dokładnie pod stołem… Jaki sens ma chodnik pod stołem? Zimno mu w nogi, jak pije kranówę?

– Przesuńmy go. – Pała już zawsze zwykł formułować to, co oczywiste. – Może coś jest pod nim…

Bez zbędnej dyskusji przepchnęliśmy stół wraz z chodnikiem pod ścianę. Pod nim znaleźliśmy wpuszczoną w płytki PVC żeliwną klapę. Moje serce od razu zabiło szybciej. A już zaczynałem myśleć, że woźny nie ma jednak nic do ukrycia. Klapa, rzecz jasna, była zamknieta na klucz, ale od czego mieliśmy ze sobą Jeżyka?

Uporawszy się z zamkiem, na widok ginącej w ciemnościach, wpuszczonej w beton, stalowej drabinki Jeżyk stracił wyraźnie rezon. Zaproponował drżącym głosem: – Stanę na czujce. Jakby wrócił…

– Tchórz! – skomentował od razu Pała.

Wyraz twarzy Jeżyka sugerował, że zaraz rzuci się koledze do gardła.

– Albo idziemy wszyscy, albo wracamy do domu. – postanowiłem jak na przywódcę przystało. Potem, zwracając się do Jeżyka dodałem: – Na co nam czujka? Gdyby Obcy wrócił przedwcześnie to i tak nie dasz rady nas na ostrzec. Bo jak? A jakby nawet, to na pewno nie zdążymy uciec, nie mówiąc już o zatarciu śladów…

Choć niechętnie Jeżyk zaakceptował moją argumentację. Powrót nie wchodził dla żadnego z nas w rachubę.

– Ma któryś latarkę?

Odpowiedziało mi zgodne kręcenie głów. Wyciągnąłem zapalniczkę ojca i przyświecając sobie tańczącym w przeciągu płomykiem zanurkowałem jako pierwszy w ciemnościach. Krótki, wąski korytarz, jakieś dziesięć metrów pod drabinką, doprowadził nas do czegoś w rodzaju śluzy. Była uchylona. Płomień zapalniczki zdradzał, że przeciąg właśnie za nią brał swoje źródło. Skrzypienie zawiasów przyprawiło mnie o gęsia skórkę. Stanęliśmy jak wryci na progu, nie wiedząc, czy iść dalej, czy uciekać. Bunkier (myślę, że każdy z nas, najpóźniej na widok śluzy, włąśnie z taką budowlą skojarzył podziemną kryjówkę Obcego) emanował niewyjaśnialną grozą. Nie doczekwaszy się żadnej reakcji na zgrzyt ruszyliśmy dalej. Jak tylko dotarliśmy do oświetlonej części bunkra, zgasiłem zapalniczkę ojca. Może nie zauważy ile benzyny spaliłem… Stanęliśmy przed pierwszym dylematem: w prawo, czy w lewo. Na ścianie naprzeciw wisiał jakiś szyld po Rosyjsku, ale choć potrafiliśmy wydukać słowa, nie mielismy najmniejszego pojęcia, co oznaczają. Musielismy liczyc na łut szczęścia. Z prawej natknęliśmy się na kamerę, z lewej podobnie, ale tu niespodziewanie Jeżyk wziął sprawę w swoje ręce. Kiedy obiektyw kamery odwrócił się w przeciwną stronę, rzucił się naprzód, by zatrzymać dokładnie pod nią. Tylko na chwilę. Odczekawszy właściwy moment, ruszył dalej, prosto pod następna kamerę. Podążyliśmy jego śladem, gdy tylko było to możliwe. Jeden po drugim. Czułem się jak James Bond prześlizgując od osłony do osłony, w każdej chwili oczekując alarmu, a zaraz potem pojawienia się uzbrojonych po zęby Rusków. Jeżyk zdawał się mieć wprawę, albo wrodzony talent. Tak czy siak prowadził nas pewnie. Pytanie przmiało: dokąd. Wszystkie pokoje po drodze, choć za drzwiami panowała cisza, były zamknięte, a ruch kamer uniemożliwiał włamanie. Minąwszy kolejne skrzyżowania od– i rozgałęzienia (podobnie niezrozumiałe opisane jak pierwsze) osiągnęlismy wreszcie pierwszy pokój, którego drzwi ustąpiły pod nacisnięciem klamki. Nie zwlekając wślizgnęliśmy się do środka. Otwarte pomieszczenie było absolutnie puste. Jednak i pustkę i jego funkcję wyjaśniały wypełniające całe ściany okna. Po lewej jedno, po prawej drugie. I trzecie, naprzeciwko drzwi. Ani jedno z nich nie wychodziło na zewnętrz, jak zwykłe okna (bo i jak?), lecz na inne pokoje. Nie trzeba było być geniuszem, by się domyślić, iż od przeciwnej strony obserwowanego pomieszczenia okna sprawiały wrażenie luster. Nie one jednak były najciekawsze, ale zawartość podglądanych pokojów, a zwłaszcza tego na wprost, gdzie wiercił się bezsilnie przywiązany do krzesła, zakneblowany mężczyzna. Pokój, w którym był więziony, zalewało raz po raz powoli zmieniające kolory światło, niebieskie, fioletowe, zielone, żółte, czerwone i od początku: niebieskie… Snujące się tęczowej poświacie niczym dym papierosowy, od ściany do ściany, od sufitu do podłogi, na wprost i na ukos mgliste smugi przypominały żywą pajęczynę. Poza tym wystrój obserwowanego pokoju bezbłędnie kopiował spartański styl z mieszkania woźnego. Wbrew pozorom to jednak nie związany najbardziej przyciągał wzrok, nie wymalowane zmywalną emalią ściany, lecz maszyna-dziwoląg spoczywająca na stole. Na pierwszy rzut oka przypominała ożywioną kupę złomu. Odnośnie jej funkcjonalności i celu, dla którego została stworzona, nie żywiłem najmniejszych wątpliwości. Jednoznaczny widok: wycelowane prosto w klatkę piersiową mężczyzny ramię robota uwięczone uchwytem przypominającym ludzką dłoń, a w niej pistolet. Cyngla dotykał jedyny ruchomy palec. Spoczywający u jej podnuża i podłącznony do niej kablami odtwarzacz szpólowy kompletował całokształt. On i wydobywający się z niego głos, unoszoncy się na falach spokojnej melodii cymbałek i fletów niczym statek na morzu. Dzięki systemowi głośników słyszelismy tak muzykę jak i przemowę.

– Skoncentruj się na broni… Na pistolecie… Skoncentruj sie na lufie… Wyobraź sobie pocisk… Pocisk przezaczony dla ciebie… Już niedługo… – Dziwnie obco brzmiący głos przekręcający każde Eł w gardłowe El, hipnotyzował szybko i skutecznie. Bezwiednie, jak zaprogramowany, skoncentrowałem moją uwagę na broni. Wyobraziłem sobie spoczywający w komorze pistoletu pocisk. Kula jeszcze w łusce. Gotowa do startu niczym koń wyścigowy. Czekający tylko na sygnał, kiedy mechaniczny palec nacisnie spust zwalniając tym samym kurek. – Już za chwilę… Skoncentruj się na kuli. Skoncentruj się na niej. Tylko na niej… Na jej locie… Od tego zależy twoje życie. TWOJE ŻYCIE! Masz jeszcze minutę. Ostatnią minutę życia… Nie chcesz jeszcze umierać? Skoncentruj się na kuli. Za chwilę wbije się w twoja klatke piersiową. Przeszyje twoje serce. Zabije cię… Nie chcesz jeszcze umierać? Skoncentruj się na kuli. Możesz wpłynąć na tor jej lotu. Tak, TY możesz na nią wpłynąc. Tylko TY! Od ciebie zależy, czy przeżyjesz. Skoncentruj się na kuli. Jeszcze trzydzieści sekund…

W miarę upływu czasu nie sposób było przeoczyć rosnącego przerażenia ofiary. Mężczyzna wiercił się, jaby posadzono go na mrowisku. Przeciwko więzom jak i fachowo założonemu kneblowi nie miał najmniejszych szans. Co pozostało?

Monotonny głos nadal tłoczył do naszych mózgów swoją mantrę. Sekundy uciekały.

– Dziesięć… Skoncentruj się na kuli. Dziewięc… Tylko na niej… Osiem… Chodzi o twoje życie…

Odruchowo wstrzymałem oddech. Zacisnąłem pięści nie zdając sobie nawet sprawy, że pocę się jak w gorączce. Ostatnie sekundy zdawały się trwać godzinami. Dla nieszczęsnika na krześle sprawa miała się zapewne odwrotnie, ale ja nie mogłem się doczekać finału. Gdzieś głęboko we mnie żyło przekonanie, że pistolet nie wystrzeli, a jeśli, to ślepakiem. Podobno nadzieja umiera jako ostania. I to własnie ona podsycała we mnie wiarę, że wszystko, czego jesteśmy świadkami, jest jedną wielką inscenizacją. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że nawet na moment nie uwierzyłem, iż mężczyzna będzie wstanie zmienić trajektorię lotu kuli.

Nie był.

I najwyraźniej nie on pierwszy zawiódł. Zbryzgana krwią emalia na ścianie, w której dopiero po egzekucji dostrzegłem odłupane kawałki, swym objawieniem zmroziła mi się krew w żyłach. Pała chyba czuł podobnie. Tylko Jeżyk, jak zwykle, zareagował inaczej.

Kiedy pierwszy szok minął, po jakiejś minucie, zaczął krzyczeć ile sił w płucach; niearykułowany wrzask, w którym brzmiały nie tylko oskarżenie i rozpacz, ale przede wszystkim strach. To uczucie szybko mi się udzieliło, po chwili przeradzając w panikę. Odsuwając wszystko inne na drugi plan, instynkt przetrwania przejął kontrolę. Napędzony nim rzuciłem się na kolegę, by zatkać mu usta.

Pała okazał się szybszy.

Jeżyk odtrącił go jednak z nieoczekiwaną siłą, po czym zręcznym unikiem omijając moje wyciągnięte ręce, rzucił się do wyjścia.

Minęły może sekundy, aż grobową ciszę bunkra rozdarło wycie syren alarmowych.

– KURWA MAĆ! – krzyknęliśmy churem ruszając z kopyta śladem kolegi. Poganiani tym samym strachem, ale silniejsi od wymoczkowatego Jeżyka, szybko go dopadliśmy i wyprzedzili. Za naszymi plecami rozległy się naglące krzyki. Po Rosyjsku. Choć wydawało się to niemożliwe, przyśpieszyliśmy jeszcze.

Mimo to pościg stawał się coraz głośniejszy. Perspektywa osiągnięcia śluzy w wejściu do bunkra także. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że damy radę. Jeszcze jeden zakręt, potem ostatnia prosta i…

– Я вижу их!

– Стреляй!

Huk.

Strzał?

Na szczęście niecelny…

Drugi strzał.

Kątem oka dostrzegłem, jak Jeżyk się potknął. Tuż przed zakrętem. Biegłem dalej, dopóki się nie przewrócił. Pała gnał na złamanie karku, jakby sam diabeł deptał mu po piętach. W przeciwieństwie do mnie nie zawahał się ani chwili. Moje spojrzenie odnalazło wzrok Jeżyka. Nawet ślepy nie byłby wstanie przeoczyć błagalnego wyrazu jego twarzy. W mojej głowie rozległ się głos kumpla: „Pakt?”

– Eсть один. Ocтaлo двyх…

– Yбить их! Давай. Давай…

Uciekem. Do dziś się wstydzę, ale wtedy myślałem tylko o ratowaniu własnej skóry. Myślę, że chciałem, lecz nie byłbym wstanie się cofnąć. A nawet jakby, nie uratowałbym Jeżyka.

O prostą dalej dołączyłem do Pały mocującego się z zamknięta od zewnątrz śluzą.

Nawet wspólnie nie dalismy rady. Oboje, jak na komendę, zaprzestaliśmy wysiłków. Nie znam motywów Pały, ale ja chciałem zginąć z uniesionym czołem. Unieśliśmy ręce (jak już wspominałem, nadzieja umiera na samym końcu), a następnie odwróciliśmy się w stronę dudniących coraz głosniej kroków, skąd, zaa rogu lada moment mieli pojawić się mundurowi. Ich nadejście obwieścił ponowny huk wystrzału, tłumiąc jęki błagającego o pomoc Jeżyka. Na zawsze. Tak przynajmniej do niedawna sądziłem…

 

Koniec

Komentarze

Komentarze, rzecz jasna, mile widziane, ale proszę nie odnośnie ortografii, gramatyki ani interpunkcji – lektorzy też potrzebują coś do roboty. – jesteś pewny, że chodziło Ci o lektorów?

Dlaczego tytuł po angielsku i dlaczego dalej w tekście wstawki po rosyjsku, na dodatek ichnim alfabetem?  – Ja zrozumiałam, ale ile osób mówi i co ważniejsze pisze/czyta po rosyjsku?

Mnie nie pasuje taka tematyka – trzech młodych gniewnych, zbuntowanych na nie wiadomo co i kogo, popija piwko, a potem szuka wrażeń. Jak diabeł z pudełka pojawia się obcy i tunel do  – nie wiem – czasoprzestrzeni? 

Opis Jeżyka: najpierw opisujesz gotycki wygląd chłopaka, potem jego twórczość, a na koniec stwierdzasz: Sam nie przypominał bynajmniej własnych bohaterów. Wręcz przeciwnie. Dla mnie to się nie klei.

A co dalej, pytasz? A dalej to się będą ganiać po korytarzach, strzelać, wychodzić na nasz i ich świat. Tak przypuszczam.

Pomijając to – tekst sprawnie napisany (błędy masz niekiedy okropne – np. churów), czyta się bez większych problemów. Ja po prostu nie jestem dobrym odbiorcą takich tekstów.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki-dzięki! W Twoim komentarzu znajduję wiele wskazówek, których nie omieszkam się wbudować do MoP. Cieszy mnie, że Twoim zdaniem tekst jest sprawnie napisany, znaczy, rozumię, płynnie się czyta. Obok napięcia i ciekawej treści najważniejsza dla mnie jest właśnie płynność tekstu. (tak wybieram moje lektury), a reszta zajmą się korektorzy (nie lektorzy – masz rację).

Przy okazji muszę wyjaśnić parę spraw: MoP jest tytułem roboczym, pozwala mi się skoncentrować na sednie, ale może się jeszcze zmienić. Ewentualnie na “Napiętnowani”. Zobaczymy… W prologu faktycznie bie było ani słowa po angielsku, ale ten język równiez się pojawi – globalizacja! Z drugiej strony widzę, że nie stało się jasne, iż akcja prologu dzieje się w latach osiemdziesiątych. To wyjaśnia również obecność Rosjan i śladowe znajomości tego języka przez chłopaków. Nie wiem, czy wtedy istniał fenomen Gotyków, ale byli Metale. A co do Jeżyka, to malował on przypakowanych gości a la Schwarzenegger (wymachujących toporem), ale sam tak nie wyglądał. Chodzi o budowę ciała. Ale i to podkreślę bardziej, żeby nie było niedomówień. Co do młodych-gniewnych to moim zdaniem trójkę kumpli powinno się raczej nazwać: młodzi-jeszcze-głupi. A tak szczerze: czy w tym wieku potrzeba konkretnego powodu, by być zbuntowanym?

Twoje przypuszczenie odnośnie ciągu dalszego niestety mija się z rzeczywistością. Myślałem, że wskazałem na to opowiadając historię z widoku pierwszej osoby, w czasie przeszłym. To również muszę podkreślić. Akcja całej reszty mianowicie dzieje się w czasach dzisiejszych. Bohater ma już więcej lat niz wódka %. Prolog to tajemnica z przeszłości, która nierozwiązana, dogoni go w teraźniejszości. Będzie bardziej jak w Archiwum X; nie jak w Rambo. No i na koniec obcy. Zapomniałem podkreślić, że choć woźny wygląda conajmniej dziwnie, a chłopaki podejrzewają go o wiadomo co, to w rzeczywistości istnieje racjonalne wyjaśnienie jego wyglądu. To wyjaśnienie zna dorosły bohater i w duchu śmieje się ze swoich przesądów z młodości. Jednak wygląd obcego da mu pewne wskazówki, dzięki którym…

Jak widzisz Twój komentarz dużo mi dał – jeszcze raz dzięki!

PS: Jeśli się wyrobię w pracy, wrzucę dziś jeszcze 1. rozdział. Może okaże się, że tematyka jedank bardziej w Twoim stylu niż Ci się zdawało…

Dzięki za wyjaśnienia. Jak widzisz, to co w Twojej głowie, to trochę co innego niż na papierze.  Twoje wyjaśnienia co do dalszej akcji brzmią ciekawie – jeśli nie będzie to Rambo – przeczytam ciąg dalszy.

Niestety, nie licz na więcej osób – wszelkie prologi, fragmenty i części większość osób odstrasza. 

Pozdrawiam

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Pisanie dialogów cyrylicą to jakiś kiepski żart

Myśle Gwidon, że ”Dawaj, dawaj!“ byłoby to taką samą profanacją, jak w rosyjskiej książce dialog Polaków cyrylicą. Ale rozumiem, do czego pijesz. Mam nawet rozwiązanie: stopki z polskim tłumaczeniem.

Na przykład:

Ja wiżu ich. – widzę ich.

Strilaj! – strzelaj!

Jest adin. Ostało dwóch… – Jest jeden. Zostało dwóch.

Ubic ich. Dawaj, dawaj! – Zabić ich. Szybciej, szybciej.

Co Ty na to?

A co sądzisz o reszcie prologu?

Pozdr.

PS: Wstawiłem właśnie 1. rozdział…

Sugeruję, by Autor najpierw oddał ten brudnopis w ręce korektorów, którzy też potrzebują coś do roboty, a dopiero potem zaprezentował tekst czytelnikom.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy: Dzięki za sugestię. Możesz polecić mi jakis korektorów pracujących za darmo?

Przykro mi, nie znam korektorów pracujących za darmo, nie znam też korektorów pracujących za pieniądze. Generalnie – w ogóle nie znam korektorów. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ja tez nie. Ani jednego. Dlatego daje moje wypociny do przeglądu przyjaciołom, a w celach uzyskania mniej subiektywnie zabarwionych krytyk, wstawiam na różne portale. Także tu, do Fantastyki, mam bowiem co do niej dobre wspomnienia, jak i doświadczenia.

Nowa Fantastyka