- Opowiadanie: mikros - bailif WAMPIREZA

bailif WAMPIREZA

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

bailif WAMPIREZA

Bailif zamku Otiga przemierzał nerwowo komnatę, regularnie sprawdzając przez wysokie okno pozycję słońca. Chrzęst jego zbroi najwyraźniej przeszkadzał kapelanowi. Co chwila podrywał głowę z nad stołu gdzie skrupulatnie układał utensylia do mającego nastąpić równo w południe obrzędu.

 

-Panie! – Kolejny raz próbował zwrócić mu uwagę. – Muszę się przygotować. Rozpraszasz mnie.

 

– Wybaczcie kapelanie, ale jestem niespokojny. – Przyłożył pancerną rękawicę do napierśnika. – Ten sen nie daje mi spokoju. Wiem, że to zdarzy się dziś.

 

– Wielki bailifie! – Zaczął kapelan uroczyście. – Nareszcie mamy feralną księgę i wiemy, na której stronie była czytana. Lylia zostawiła niezatarte ślady…

 

-Nie o to idzie drogi Stevo. – Przerwał kapelanowi. – Boję się tego, co będzie, kiedy wróci. Jeśli wróci. Nie widziałem wyraźnie, sen był taki pogmatwany a…

 

– A ty zrobiłeś najgorszą rzecz, biorąc tą wiedźmę. – Tym razem kapelan nie wytrzymał.

 

– Tam. – Pokazał palcem w górę. – Mogą ci tego nie wybaczyć.

 

– Winę biorę na siebie. – Rycerz wyprostował się dumnie.

 

– Ty cały możesz nie starczyć. Chcesz stoczyć w nicość siebie – twój wybór, mogłeś nie być w pełni władz. – Tu w wykonał znaczący gest. – Nie wolno jednak narażać ci najbliższych. Nie zapominaj, Lylia jest brzemienna. Dlaczego nie przyszedłeś od razu?

 

Patrzyli sobie w oczy. Obaj wiedzieli, dlaczego.

 

– Jesteśmy przecież weteranami. Związani krwią za siebie wzajem przelaną, za Boga, za ludzkość. Bulla nie może stać między nami. Oni są daleko. Nie wiedzą, co tu się dzieje, otoczeni relikwiami i obrazkami, w kadzielnym dymie. Nawet sufragan wystrzega się swojej dziedziny. Nigdy nie przyjechał. Casparze! – Kapelan otworzył wielkie ramiona o imponującym zasięgu i bezceremonialnym gestem zagarnął w nie bailifa. Padli sobie w ramiona.

***

 

Podłogadelikatnie skrzypnęła. Bailif powoli opuścił zasłonę hełmu. Charakterystycznym, wahadłowym ruchem tułowia na lewo i prawo starał się ustawić tak by coś wypatrzyć, ale miał na sobie prostą, ciężką, bojową zbroję. Wizury wykonano tak by najlepiej zabezpieczyć głowę rycerza podczas szarży. Nie posiadała bocznych szpar.

 

Kapelan mamrotał modlitwy, ale gdy tylko usłyszał podejrzany odgłos, podniósł o ton wyżej głos. Szybkim ruchem uchwycił oburącz mały tesserakt wykonany z opalizującego karenitu, uniósł go ponad głowę i wypowiedział jedno słowo. Caspar de Colingniac rycerz Zgomadzenia Kawalerów Ostatniej Drogi Pańskiej, zadrżał. Dreszcz przebiegł zimnym jęzorem po całych plecach, na kark, postawił wszystkie włosy, aż wreszcie rozlał się gorącym oddechem na policzkach.

 

Słyszał już kiedyś to słowo, tak samo niezrozumiałe, i niemożliwe do powtórzenia. Działanie jego straszne i potężne objawiło się prawie natychmiast. Znał skutki, dlatego sprężył się w sobie. Wyrwał z pochwy miecz i dla pewności przywarł plecami do ściany. Pomimo tego, że było południe, w komnacie wyraźnie pociemniało. Siwy kurz uniósł się i pochłonął całe światło. Rycerz macając lewą ręką ścianę, krok za krokiem, powoli podchodził do kapelana.

 

Skrzypienie ustało. Cisza. Nikt jej nie przerywał, nawet z zewnątrz nie dochodziły żadne odgłosy. Jakby świat się zatrzymał.

 

Bailif niechcący dotknął szaty kapelana. Obaj wystraszeni instynktownie odskoczyli.

 

– Masz kolczą koszulę? – Odezwał się stłumionym głosem rycerz. – Jesteś lepiej przygotowany niż sądziłem. A gdzie schowałeś sztylet?

 

– Bądź cicho Casparze. – Wyszeptał kapelan, zaglądając mu przez szparę hełmu. – To nastąpi w najbliższej chwili, bądź gotów.

 

Pochylił się, i wyciągnął z pod stołu misiurkę.

 

– Stańmy do siebie plecami, jak w zamku Kark. – Jednym wprawnym ruchem zarzucił misiurkę na głowę. – Nadchodzi. Walka do końca. Módlmy się w ciszy, a nich mówi żelazo. Stanęli w pozycji. Krok za krokiem obracając się, posuwiści jak w tańcu zmierzali na środek sali.

 

Kark. Zamek o wyjątkowej sławie, tam po raz pierwszy stanęli oko w oko ze Złem. Stevo Rulet doskonale przygotował swego wybrańca, zapoznając z podstawowymi sposobami walki, ucząc mieszania tajemniczych mikstur, wytwarzania i robienia bronią, prostych zaklęć, oraz sporządzania luster „Gorgonowych" W zamku Kark starczyło jednak skropić miecze srebranną i dobrze nimi pracować żeby wygrać.

 

– Casparze, pamiętaj! Nikt jeszcze, z czymś takim nie miał do czynienia. Przekroczy to wszystko, z czym do tej pory się spotkaliśmy, więc wykaż się wyjątkową czujnością i rozwagą.

 

– Wiem Stevo. Gramy o bardzo wysoką stawkę, możesz na mnie liczyć, do końca.

 

– Oby twoje przyrzeczenie okazało się prawdą.

 

– Nie ufasz mi? – Rycerz obrócił się przodem do kapelana. – Czy nic nie znaczą dla ciebie moje słowa, popierałem je czynem chyba wystarczająco często?

 

– Ani przez chwilę nie zwątpiłem w twoje słowo. Nie o to idzie. Chciałem cię uprzedzić jedynie żebyś nie uległ zbytnio omamom, na jakie niechybnie będziemy wystawieni.

 

Bailif jak mało, kto z pośród rycerstwa znał sposoby, jakimi posługiwało się Zło. Teraz jednak nie był taki pewny i spokojny jak zawsze, wprawdzie z dużą sprawnością potrafił wysyłać sługi Złego w niebyt, rozprawiał się z nimi spokojny, z mężnym sercem i pokorą w duszy. W tym wypadku jednak chodziło o uratowanie jego żony – najukochańszej istoty. Na dobitkę była brzemienna, spodziewał się pierworodnego, tak mu wywróżył kapelan.

***

 

– Uważaj! To nie Lylia.

 

– Jak to możliwe? Przecież poznaję, ta sama suknia, włosy w siatce niesfornie ułożone!

 

Wycie wiatru zagłuszało słowa. Kapelan uporczywie trzymał wyrywającego się bailifa za pelerynę.

 

Największa komnata na zamku bailifa przypominała w tej chwili przedsionek piekieł, silny wiatr niósł kłęby czarnego dymu a wokół rycerzy latały różne sprzęty.

 

– Twarz! – Krzyczał, szarpiąc Caspara w swoją stronę. – Patrz na twarz!

 

– Lylio kochana, wybacz! – Ten zaś na oślep raził mieczem za siebie, ale kapelan sprytnie unikał ciosów. – Wracaj!

 

W końcu przeciął spinkę i wyrwał do przodu. W tym momencie kapelan rzuciwszy się potężnym ciosem podciął nogi rycerza i zwalił go z nóg. Zerwał z głowy hełm i wyciągnął tesserakt w stronę zjawy

 

– Przyjrzyj się dokładnie! Obserwuj zmiany w twarzy!

 

Istotnie, im bliżej kapelan podsuwał się z kamieniem, tym jej twarz stawała się starsza, i straszniejsza.

 

– Monofara!

 

– Umrzesz! – Choć nie poruszała ustami, obaj słyszeli szeleszczący falset piekielnego widma.

 

– Będziesz umierał powoli, aż nasycę się twoją męką.

 

– Co zrobiłaś z moją żoną ty czarci pomiocie? Gadaj i giń! – Caspar wyrwał zza pasa kawał kobylej skóry. Zawinięta w nią była dziwna broń – trójzębna głownia zakończona poprzeczką zamiast rękojeści.

 

– Casparze nie rób tego! – Kapelan dosłownie w ostatniej chwili zdołał zablokować cios.

 

– To unicestwi Lylię! Co to jest za broń?

 

– Srebrna Cuntta. Masz coś lepszego? – Rycerz szarpnął się nerwowo. – Zabiję najpierw to monstrum a potem rzucę się sam na szeregi niewiernych i zginę śmiercią chwalebną.

 

– I trafisz do samego piekła! Daj mi działać! – Kapelan wyrwał Cunttę i odrzucił w kąt sali, a w pustą dłoń włożył tesserakt. – Trzymaj to przed nią, tylko nie za blisko.

 

– Po co?

 

– To ją zatrzyma po tej stronie! – Rzucił się biegiem w stronę stołu. Przez chwilę gorączkowo czegoś poszukiwał.

 

– O mój Boże! – Jęknął łapiąc się za głowę. – Zapomniałem! Tego jednego. Akurat dziś!

 

Błyskawicznie ściągnął ze stołu obrus wywalając na podłogę wszystkie zebrane z taką pieczołowitością sprzęty i rozerwawszy na piersi ornat, chwycił wielki krzyż zawieszony na purpurowej wstędze, wprost na kolczudze. Nacisnął napis I N R I. Od spodu z wnętrza wyskoczyła mała fiolka. Otworzył ją zębami i wylał całą zawartość wprost na materiał.

 

– Rzuć w nią tesserakt, Casparze! Teraz już rzuć!

 

Rycerz potężnym ciosem wepchnął go prawie w zjawę. Jej oczy szybko zaczęły nabiegać krwią.

 

– Pomóż mi. – Obaj podnieśli tkaninę, naciągając jednocześnie i ostrożnie podeszli do zjawy.

 

– Zarzucaj! – niczym wytrawni rybacy jak sieć zarzucili obrus jednocześnie ściągając w dół wprost na widmo.

 

Przygnieciona do podłogi monofara przeraźliwie zakrzyczała głosem Lylii:

 

– Wypuść mnie to ja twoja żona, wróciłam! Wyzwoliłeś mnie Casparze!

 

Kapelan pilnie obserwował rycerza, ten zaś trzymał twardo płótno, choć łzy leciały mu ciurkiem po policzkach.

 

Nagle wszelkie odgłosy ucichły, a obrus luźno opadł.

 

– Co robimy Stevo? Czy można zajrzeć pod spód?

 

– Stój! To kolejna sztuczka.

 

Nie upłynęło nawet pół pacierza, kiedy z pod obrusu zaczęły błyskać iskierki jakby śnieg się skrzył w mroźny słoneczny poranek. Powiało chłodem. Bailif mimowolnie przypomniał sobie dziecięce lata na zamku swego dziada po kądzieli Otera w Ther. To tam poznał Lylię. Zimno powoli wpełzało na ręce i rycerz rzucił pytające spojrzenie na kapelana.

 

– Nie daj się panie zwieść ułudzie. Mamy poczwarę w mocy ponad wszelką wątpliwość.

 

– A co potem? Co z moją Lylią?

 

– Zobaczysz. – Kapelan nie mógł niestety przewidzieć, co się może jeszcze stać. Posiadając wieloletnią praktykę w egzorcyzmach, władał szerokim wachlarzem sposobów, niezawodnych, na wszelką piekielną wydzielinę, ale ten wypadek był szczególny. – Najpierw musimy ją zmęczyć, będzie wtedy układniejsza.

 

Kapelan Stevo Otrata Rulet wiele lat spędził w arabskiej niewoli. Dostał się, kupiony na targu niewolników, do wielkiego Chronoskiego maga Beroesa. Tam ostatecznie zrozumiał, że podział na religie i wynikłe z tego wojny to pożywienie dla sił zła. Tylko taki jest podział świata – na siły dobra i zła, jedynie słuszną walką jest walka ze złem i bynajmniej nie zawsze przy pomocy miecza. Ze swoją wiedzą starannie się ukrywał, po arabskiej stronie czekał go za to pal, po chrześcijańskiej stos. Wykupiwszy się powrócił z niewoli niemal jak męczennik. Szybko stał się jednak niewygodny, ze względu na chorobliwą umiejętność mówienia prawdy prosto w oczy każdemu. Przypłacił to kilkoma ranami w pojedynkach, ale nie mógł znaleźć godnego siebie przeciwnika. Za to na dworze króla Aquitanii spotkał Caspara de Colingniac podobnego sobie junaka.

 

– Nie wiem jak długo dam radę wytrzymać, Stevo. – Bailif drżał z zimna.

 

– Pamiętaj Casparze nie wolno ci puścić tego uwięzienia, cały nasz trud poszedłby na marne. Znam się na tym. Jeżeli cierpisz powiedz mi, jest to tylko ułuda w twojej głowie. Znam sposoby na ulżenie ci, tylko na Boga nie wolno ci puścić!

 

– To decydująca chwila. Czy jesteś na tyle silny by wytrzymać? – Kapelan Stevo Rulet uniósł głowę i zobaczył w oczach swego druha znamiona opętania. – Pokażę ci wszystko, czym się splamiłeś. Chcąc być sługą dobra stałeś się moim powiernikiem. Ten obrzęd najlepiej o tym zaświadcza.

 

„Caspar. Poświęciłem temu człowiekowi wiele. Czyżby on też był sługą Złego. Nie to niemożliwe. Wystawiony zostałem na próbę, nową, bardzo trudną."

 

Caspar wkradł się do jego serca z dwóch powodów, był młodzieńcem szczerym, o czystym sercu i doskonale fechtował. Kapelan nigdy się z nim nie pojedynkował, za to, jako kompani stoczyli ich wiele. Kiedy został bailifem zabrał go ze sobą na rubieże świata chrześcijańskiego, daleko od spraw świeckich i duchownych, od pojedynków i dworskiej etykiety za to bliżej Zła.

 

Rycerz powoli zaczął się prostować.

 

– Casparze! Czy mnie słyszysz? To ja! Stevo Rulet kapelan zamku Otiga, kanonik Bractwa Szpitalnego Ziemi Świętej, Ordynariusz Najświętszego Słowa! – Wypowiadając wszystkie swoje tytuły kapelan jednocześnie rozwiązywał rzemienną sakwę, którą miał przytroczoną na prawym udzie. – Jeśliś jest Caspar de Colingniac herbu złotołów, Bailif zamku Otiga rycerz Zgromadzenia Ostatniej Drogi Pańskiej w imię boskie odpowiedz!

 

Głowa Caspara przekrzywiła się a w oczach pojawił się nieludzki błysk. Stevo wiedział już, co robić.

 

– Pytałeś mnie dziś Casparze czy mam ze sobą sztylet, i gdzie go schowałem. – Wyrwał z sakwy Czarną Księgę, a z pod zawojów habitu srebrny sztylet. – Tu go mam. Zobacz jak blisko księgi go trzymam!

 

Ręce Bailifa zacisnęły się. Wykonał jeden niepewny krok, jakby był pijany. Kapelan ostatecznie się upewnił, że rycerz został opętany. Nie namyślając się długo wbił sztylet w księgę. Uderzenie wiatru powaliło go i odepchnęło aż pod ścianę. Komnata wypełniał się ciężkim gryzącym dymem. Materia obrusu leżąca do tej pory spokojnie szybko nabierała jakimś potwornym kształtem, coś gotowało wewnątrz. Z głębi dobiegały makabryczne jęki, krzyki, wycia i wołania. Wprawiły one w osłupienie nawet tak wytrawnego egzorcystę. Zerwał się błyskawicznie i wyrwał ze zgrabiałych rąk Bailifa księgę i sztylet, który ten już zdołał z niej wyciągnąć. Rycerz pchnął go aż upadł na wznak. Pochylił się nad nim. Jedną ręką próbował wyrywać kapelanowi księgę, drugą natomiast dławił.

 

Kapelan ostatkiem sił zdołał jednak sięgnąć pod habit i wyciągnąć stułę. Dotknął nią księgi. Rozległ się ogłuszający trzask, a po nim ryk jakby naraz zarzynano stado bydła. Wiatr osiągnął siłę huraganu, roztrącając walczących. Obrus leżał pośrodku piekielnego wiru. Kłębiący się pod nim kształt z wolna zanikał. Migotliwa poświata ponad nim mieszała się z przybierającym ciężkim dymem

 

– Stevo! Gdzie jesteś? – Caspar siedział na podłodze i obiema rękami obmacywał głowę.

***

 

– Panie! Myślałem, że już was ze szczętem spaliło, taki dym walił przez okna. Nie było, komu gasić, przecież wysłaliście Panie całą załogę na przełęcz do Callac. Zostałem tylko ja i ten stary, Stavers…

 

– Gdzie on teraz jest. Zawołaj go Brano! – Bailif starał się nie patrzeć w oczy giermkowi. – A po drodze przynieś cebrzyk z wodą.

 

Obaj panowie uwalani byli jak najniżsi parobcy, od stóp do głów w mieszance sadzy, popiołu i ekskrementów.

 

– Dzięki Bogu Stevo uszliśmy z życiem. – Rycerz ciężko usiadł na podmurowaniu i rozbeczał się jak dziecko. – Cóż ja najlepszego zrobiłem, Panie Niebieski miej litość nade mną, w piekle smażył się będę przez wieczność. Biada mi, pycha mnie zwiodła!

 

Mówiąc to rymnął na kolana, bijąc się w piersi. Jakby tego było mało padł na twarz drąc rękami kamienie dziedzińca aż iskry szły.

 

– P..paaa…anie! – Brano ledwie zdołał wyksztusić. – Taam!

 

Pobiegli we wskazane miejsce, pod schody wiodące do krużganków. Wiodła ich tam dróżka wytyczona kroplami krwi.

 

Niewiele zostało ze Staversa.

 

– To ona.

 

– Kto?

 

– Lylia!

 

– Chyba miałeś na myśli Lylith, panią wampirzyc

 

K O N I E C

Koniec

Komentarze

Czy teraz lepiej? Wybaczcie miałem mało czasu!
kłaniam - MIKROS

OK.

Nowa Fantastyka