- Opowiadanie: Yenfri - Aviena - szachy, herbata i grzech

Aviena - szachy, herbata i grzech

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Aviena - szachy, herbata i grzech

Nigdy nie umiałam grać w szachy. Prawdę mówiąc, nigdy nawet nie próbowałam się dobrze nauczyć. Grałam raz w życiu, jak miałam jakieś pięć, sześć lat i nawet nie marzyłam o życiu, jakie prowadzę teraz. Pamiętam, że tata namówił mnie na tamtą partyjkę szachów, przy okazji tłumacząc zasady. Wygrałam. Tata do tej pory idzie w zaparte, że nie dawał mi fory.

Ale czemu ja właściwie tak o tych szachach? Już spieszę wyjaśniać. Jako, że B-g poskąpił mi umiejętność grania w szachy, nigdy nie posiadałam żadnego kompletu figur szachowych, bo co miałabym z nim zrobić? Dlatego też, moje zdumienie było niezmierne, gdy obudziłam się dziś rano, pragnę zaznaczyć, że we własnym łóżku. Nie zdziwił mnie widok półnagiego faceta obok, który lekko pochrapywał przez nos. Artoire miał dwadzieścia pięć lat i zdarzało mi się już budzić koło niego. W zdumienie wprawiła mnie przyczyna mojej pobudki o tak pogańskiej porze, jaką jest dla mnie ósma rano. Było mi niewygodnie, coś mnie ewidentnie uwierało w tyłek. Sprawdziłam co i zamarłam ze zdziwienia. Figura szachowa, konkretnie czarna dama. No, do cholery, tego już za wiele. Trzymając damę w ręku jako dowód rzeczowy, drugą ręką potrząsnęłam Artoire'a za ramię.

– Obudź się – warknęłam przez zęby. Tego typu pobudki nie nastawiają mnie przychylnie do świata. – I wytłumacz mi z łaski swojej co to robi w moim łóżku, pod moim tyłkiem?

Artoire spojrzał lekko nieprzytomnym wzrokiem na damę, którą machałam mu przed oczami. Na chwilę udało mu się zogniskować wzrok i chyba nawet rozpoznać przedmiot.

– W łóżku mówisz? Pod tyłkiem? – spojrzał na mnie lekko zamglonymi oczami. – Osobiście podejrzewam, że próbowało się do ciebie dobrać, i ja się dziwić temu nie mogę.

– Artoire, do cholery, mówię poważnie! – jakoś nie byłam w nastroju do żartów.

– Ależ ja też. Sam z przyjemnością dobrałbym się do twojego tyłka.

– Tak, to akurat wiem. Ale do cholery, nie dość, że to baba, to jeszcze jakaś pieprzona figura szachowa!

– Kobiety też na ciebie lecą, wiesz przecież.

– Weź mnie, kurde, nie denerwuj, bo zaraz pożałujesz. Co, do jasnej cholery, robi figura szachowa w moim łóżku? Wiesz coś o tym?

– A… O to ci chodzi. Nie. Nie sprowadzałem innych bab do łóżka, tym bardziej szachowych. Zwłaszcza, że to twoje łóżko – uśmiechnął łobuzersko.

– Ja pierdolę… – opadłam znękana psychicznie na poduszki. Coś mi mówiło, że ten dzień będzie złym dniem. Zwłaszcza, jeśli coś mnie jeszcze wkurzy. Odstawiłam figurkę na szafkę nocną i postanowiłam zmienić temat. – Dobra, skoro już nie śpimy, to może jakieś śniadanie? Widziałeś moje majtki?

– Nie będą ci potrzebne, bo z łóżka cię na razie nie wypuszczę… – zamruczał mi w ucho jednocześnie przyciągając do siebie. – Wezmę przykład z tej damy i też dobiorę ci się do tyłka.

Nie roześmiałam się tylko dlatego, że jego usta już znalazły moje. Może ten dzień nie będzie jednak taki zły, pomyślałam i była to moja ostatnia trzeźwa myśl na tamtą chwilę.

 

***
Dwie godziny później leżałam w wannie, rozkoszując się chwilą relaksu. Moje ciało nadal było gorące, nie tylko od wody, i przyjemnie rozluźnione, jak to po dobrym seksie. Paliłam spokojnie papierosa, rozkoszując się ciszą, książką i perspektywą śniadanie, które obiecał spreparować Artoire. Nie dane mi było długo zaznać tych ziemskich rozkoszy, bo ciszę gwałtownie przerwało walenie w bębny, które rozległo się za oknem łazienki. Szlag mnie trafił, i przelotnie zastanowiłam się nad koniecznością walki z nałogiem, jakim była dla mnie kąpiel przy otwartym oknie. Palenie zaliczałam do przyjemności, nie nałogów.

 

Soger – mruknęłam pod nosem, celując ręką w otwarte okno. Zamknęło się natychmiast, nieco zagłuszając barbarzyńskie hałasy z ulicy.

 

Pławiłam się w ciepłej wodzie jeszcze jakiś czas, myślami błądząc po najdalszych i najdzikszych zakamarkach mojego umysłu. Nie wymyśliwszy nic mądrego, postanowiłam ruszyć swój zacny tyłek do kuchni, tym bardziej, że z kuchni napływały smakowite zapachy.

Mehagisz – wyciągnęłam dłoń po nadlatujący ręcznik. Owinęłam się nim szczelnie, rozkoszując się zapachem bzu i jaśminu. Nie bawiłam się w ubieranie i makijaż, bez sensu. Bez jednego i drugiego i tak wyglądam oszałamiająco.

– No, jesteś nareszcie. Śniadanie gotowe, jaśnie pani wiedźmo – Artoire błysnął dowcipem. Kto by pomyślał, że o tej porze będzie miał tak lotny umysł.

– Te, ciemny panie magik, bez takich. Do wiedźmy brakuje mi jakichś dwustu lat na karku i kolekcji zmarszczek na twarzy.

– No, niech ci będzie. Słyszałaś, co się dzieje na ulicy? – zmienił temat. Cwaniak, wiedział, że jeśli idzie o kwestie wieku, potrafię być brutalnie przekonywująca, że mam zaledwie dwadzieścia dwa lata.

– Słyszałam jakieś iście barbarzyńskie walenie w bęben, nawet nie jeden. A co, coś się stało ciekawego?

Nie odpowiedział od razu. Wymruczał orech szulchan, po czym balansował w powietrzu dwoma talerzami, takąż ilością widelcy, noży i szklanek z sokiem, dopóki nie udało mu się wszystkiego bezpiecznie ulokować na stole, po czym usadził mnie przy stole i nałożył mojej ukochanej jajecznicy a la mezalians. Postarał się, chłopak, pomyślałam. Niemniej zniecierpliwienie w kwestii hałasu za oknem było silniejsze. Bo jeśli okaże się, że to jakaś całodzienne impreza, to będę jeszcze mogła coś poradzić w tej kwestii. Chociażby narzucić na siebie kostium i teleportować się na telawiwską plażę.

– No, więc gadaj, co to za bębny i z jakiej okazji?!

– A ty co, czarownico od siedmiu boleści, w kalendarz nie zaglądałaś ostatnio?

– No przecież do Jom Kippur jest jeszcze trochę czasu, poza tym, to nie ten instrument, nie? – zaniepokoiłam się trochę stanem swojego słuchu. Ale, cholera, umiem jeszcze odróżnić bęben od szofaru.

– Ech… Czarownica z ciebie jak z koziej dupy waltornia – Artoire uwielbiał mi wytykać drobne potknięcia w sztuce magicznej. Że niby młoda dupa ze mnie i co ja tam wiem. Czynił to jednak rzadko, bo wiedział, że jestem naprawdę dobra. Zwłaszcza w naprawdę wrednych zaklęciach. – Dziś Beltaine!

– Hmmm – zamruczałam niewyraźnie przez jajecznicę i bułkę. To by wiele wyjaśniało. – No, to całkiem nieźle uczciliśmy to cudowne święto. Byle nie proroczo – zaśmiałam się.

– O co ci chodzi? Proroczo? – Artoire miał dwa znaki zapytania w swoich szaroniebieskich oczach. – Przecież to święto światła.

– Ha, a o mnie mówisz jako o koziodupnej waltorni, tak? – uśmiechnęłam się z wyższością gestykulując żywo widelcem. Pustym, B-gu dzięki. – Beltaine to święto nie tylko światła, ale też bogów płodności, cwaniaczku. Co ty, spałeś na historii świąt magicznych?

– Podejrzewam, że raczej piłem, albo zaliczałem jakąś panienkę – zgarnął naczynia na jedną stertę i zaklęciem posłał ją do zlewu. – A ty z tą płodnością i proroctwami, to nie szalej, o ile pamiętam nie spieszy nam się do rozmnożenia naszych porąbanych genów.

Prychnęłam na tę insynuację, jakoby moje geny były porąbane. Najwyżej specyficzne.

– Dobra, ty się martw przekazywaniem genów, ale we własnym zakresie i najlepiej we własnym domu. Ja zamierzam spędzić ten dzień konstruktywnie.

– Co, znowu będziesz eksperymentować? – popatrzył na mnie krytycznie. Widział raz, jak skończyły się moje eksperymenty. Jeden nieudany i od razu nie dają ci spokoju, słowo daję.

– Nie, zamierzam się teleportować na plażę i nacieszyć słońcem. Spadaj do domu.

– No, dobra – jako mój przyjaciel nie obrażał się za takie teksty. A nic poza seksem i przyjaźnią nas właściwie nie łączyło. – Mam wpaść wieczorem?

– Nie wiem, pomyślę. Najwyżej wyślę ci esa.

Artoire zmył się dość szybko i zostawił mnie samej sobie. Zrezygnowałam z wyprawy na plażę, zamiast tego walnęłam się na kanapę i zajęłam lekturą zaległych prac. Jako najmłodsza wykładowczyni na Akademii nie miałam lekko. W pół roku po egzaminach końcowych jeszcze nikt nie został wykładowcą. Fakt faktem, magia praktyczna zawsze była moją najmocniejszą stroną, ale i tak wielu starych profesorów się krzywiło na mnie. Nie dziwię się, też się sama czasem krzywię na swój widok.

Na kanapę wracałam w sumie jeszcze trzy raz: raz, bo nie wzięłam pióra, drugi, bo zapomniałam papierosów, a trzeci, bo pomyślałam, że papierosy najlepiej łączyć z herbatą. Sprawdzanie prac jest dość nudne, zwłaszcza, jeśli chodzi o prace młodych studentów. Wydaje im się, że mogą wszystko i snują rozmyślania na temat wymyślenia przez siebie zaklęcia przeciwko rakowi. Nuda.

Pokój rozświetliło słońce i skusiło, by wyjść na balkon. Szczęściem obchody Beltaine przeniosły się już w inną część miasta i nikt mi nie hałasował pod oknami, więc mogłam napawać się ciszą i słońcem Jerozolimy. Coś jednak było nie tak… O czymś ważnym zapomniałam. Jasne, ale nie mogłam sobie przypomnieć, o czym. Czegoś mi po prostu brakowało. Chyba ludzi.

Zadzwoniłam do Marisandry. Niby mogłam się z nią skontaktować telepatycznie, ale uwielbiam tę całą technikę wraz z jej postępem, a z komórką się nie rozstaję nawet w łóżku. Mari obiecała wpaść w ciągu godziny z Owocem Grzechu.

Owoc Grzechu to nasz ukochany alkohol. Zwłaszcza, gdy go spożywamy w ilościach hurtowych, jak za starych, dobrych studenckich czasów. Do czasu otwarcia kolejnej butelki postanowiłam skończyć sprawdzanie prac, żeby nie robić sobie zaległości.

Musiałam przysnąć, bo obudziłam się z jakąś pracą w okolicach ust i absolutnie mokra, zwłaszcza w okolicach ud. No dobra, niby nadal byłam w ręczniku, wskoczyć pod prysznic to nie problem, ale skąd, do cholery, ta wilgoć? Rozejrzałam się z lekka nieprzytomnie i stwierdziłam, że z kubka zniknęła moja herbata. Zaklęłam pod nosem, znów musiałam przez sen telekinezę trenować… Szlag by to trafił. Wsadziłam kubek w zlew, odkręciłam delikatnie wodę, rzuciłam ciche rochec w stronę kubka i poszłam do łazienki.

Ledwie skończyłam prysznic, wpadła Marisandra. Nie wnikała, co robię w środku dnia w ręczniku, bo znała mnie za dobrze. Rozsiadłyśmy się na kanapie z Owocem i fajkami pod ręką. W kilka godzin i butelek Owocu później udało nam się obalić parę twierdzeń z zakresu teorii magii. Jakoś na trzeźwo wydają się bardziej przekonywujące, dziwna sprawa… Mari zmyła się przed dwudziestą tłumacząc się niewyraźnie, więc zapewne miała randkę. Na mnie alkohol też podziałał zachęcająco, jeśli chodzi o seks. Wysłałam esa do Artoire'a. Przyszedł w pół godziny, miałam farta. I ochotę. On zresztą też.

Miał piękną minę, kiedy leżąc między moimi nogami spytał:

– Aviena? Czemu smakujesz herbatą?

 

 

Koniec

Komentarze

Ponowię pytanie Artoire'a: czemu smakujesz herbatą? Przecież po wylaniu herbaty bohaterka wzięła prysznic.
Opko luźno napisane, niestety da się je opisać trzema wyrazami: szachy, herbata i grzech.

Dziękuję za konstruktywną krytykę :) A jeśli chodzi o te trzy charakterystyczne słowa - op. było pisanena na bazie tej słynnej gry, choć pierwotne słowa były inne.

No nie, Domku, to nie tak. po pierwsze mamy tu zagadkę damy, czarnej, co należy podkreślić, przebywającej w okolicach dających do myślenia. Sądzę, że w siódmym tomie okaże się, iż postać czarnej damy przybrała śmiertelnie zakochana w bohaterce studentka --- ale to luźne przypuszczenie.
Herbata, szanowny przedpiśco, mogła, jak to ciecz o niewielkiej lepkości, zapłynąć głęboko, więc brany w pospiechu prysznic nie spowodował jej wypłukania z --- eee --- oj, chyba powinieneś już wiedzieć, skąd. Nie dostrzegasz w tym jakże cennego w opowiadaniach grozy akcentu humorystycznego?
Grzeszyć jest, jeśli z odpowiednią osobą, przyjemnie. Bardzo ludzki rys w charakterystyce ogólnej wiedźm pospolitych. Aż stają się przez to sympatyczniejszymi...
Szukajmy pozytywów!

Adamie, odnoszę się tylko do tego fragmentu. A więc to było opowiadanie grozy? Akcent humorystyczny? Tak. Ale wylanie herbaty nie było chyba aż tak precyzyjne, by napój wpłynął do... Sam Wiesz Czego :) Ale tekst mi się podobał.

Domku, bohaterką jest wiedźma. Wszystko możliwe...
Mi też sie podobał, chociaż może trochę mniej niż Tobie. Na odbiegający od standardów komentarz pozwoliłem sobie wiedziony nadzieją, że i Autorka, i Ty macie poczucie humoru.

A ja mam mieszane uczucia co do tego tekstu. Czytało mi się go fajnie, jak dla mnie sprawnie napisany, ale niby o czymś a jednak o niczym. Ot, taka kartka wyjęta z pamiętnika młodej czarownicy. Żadnej specjalnej akcji tu nie było, jakiegoś dużego problemu ( po za figurka w tyłku:P)... I strasznie nie lubię jak magowie wymawiają nazwy rzucanych zaklęć, bo jakie by nie były brzmią dla mnie debilnie i kojarzą się z Harrym Potterem, którego sobiście nie cierpię. Za styl dałbym nawet piątke, ale za treść naciaganą tróję.Dlatego pozostawiam opowiadanie bez oceny i czekam na następne, które mam nadzieję będzie o czymś, a nie o dupie marynie(Avienie:P) za przeproszeniem.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Obiecuję popracować nad treścią :) co by pojawiały się wszelakie inne dupy nie-marynie :P
A co do poczucia humoru, Adamie, trafiłeś w dziesiątkę ;)

Opowiadanie do poczytania, ale bez szaleństw. Natomiast komentarze pod nim - miodzio. :)))
Pozdrówka. 

Szkoda, że świat za słabo naszkicowany, mogłoby to być coś niebanalnego - Jerozolima, świat współczesny, ale i umagiczniony. A tak, momentami sprawnie opisany dzień z życia wiedźmy - ani akcji, ani rozwiązania zagadki. Pozdrawiam.

Tak naprawdę mam więcej części, gdzie więcej rzeczy jest wyjaśnionych z tego "dnia z życia wiedźmy" ;) Myślałam nad zamieszczeniem reszty, ale nie chcę nudzić i krzywdzić literacko szanownego grona ;) niemniej nieustannie dziękuję za wszystki uwagi. Jak zbiorę się na odwagę, zamieszczę resztę. Pozdrawiam.

Zbierz się na odwagę, zbierz...

 Opowiadanie całkiem fajne, dobrze napisana, jednak brakuje mi w nim czegoś. Zaczęłaś od szachów i myślałem, że ten wątek będzie kluczowy. A tu pojawiła się dama i zaraz poszła w odstawkę. Gdyby jeszcze można by było powiązać ją z Marisandrą. Może się czepiam. Mam jednak hopla na punkcie szachów i widząc tytuł liczyłem na więcej. Ode mnie 3.

Ode mnie mocna czwóreczka bo opowaidanie naprawdę fajne, choc też spodziewałem się więcej szachów. Pozdrowienia i powodzenia z kolejnymi tekstami

Nowa Fantastyka