- Opowiadanie: mrozik130 - Bez nadziei

Bez nadziei

Zapraszam do czytania i komentowania :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Bez nadziei

Przybyła do gospody, gdy oba księżyce były już wysoko na niebie. Jak na wiosenną noc było wyjątkowo zimno, tu w Tragocie, niezależnym wolnym mieście. Po zejściu z konia skierowała się w stronę drzwi. Wnętrze gospody przytłoczyło ją zapachem dębowego piwa, mięsiwa, czosnku i miejscowej górskiej gorzały. Sala tętniła życiem. Skumulowany dźwięk krzyków pięściarzy bijących się w sąsiedniej izbie, rechotu chłopów, którzy opowiadali sobie sprośne żarty, bełkotu mocno już podchmielonych mieszczan i rozmów rycerzy o polityce sprawiał, że na sali panował jeden wielki szum. Enuen znalazła wolny stolik, gdzieś w kącie karczmy. Odsunęła powoli krzesło, usiadła i obserwowała wszystko co działo się wokół niej. Przy jednym stoliku, gdzie zasiadało biedne pospólstwo, wybuchła wrzawa. Nagle wszystkie inne karczmiane dźwięki ucichły.

– Łapy precz od mojej kobiety! – krzyknął prosty mieszczanin, odpychając pulchną i skąpo ubraną dziewczynę za siebie. – Won stąd, albo zgniotę cię jak robaka! – Machnął groźnie pięścią.

– Morda w kubeł cieciu – warknął drugi, zdecydowanie większy od opozycjonisty – bo zaraz własna mać cię nie pozna, a zamiast rzyci będziesz miał rozkwaszoną kupę tłuszczu.

Po krótkiej chwili zaczęła się bójka, gmach przepełniły gwizdy i okrzyki. Dwójka bijących się przeciwników została otoczona przez prawie wszystkich zebranych w gospodzie. Z ciemnej izby wyłonił się karzeł w czerwonej czapce z piórem i z dużym pudełkiem w dłoniach.

– Przyjmuję zakłady! – krzyknął, a część okrzykujących zaczęła wyciągać pospiesznie z kieszeni, ciężko zarobione pieniądze.

Ludzie już naprawdę nie mają honoru, pomyślała Enuen. Dla pieniędzy gotowi są zrobić wszystko.

Z myśli wyrwało ją drganie zawartości jej worka na plecach. Choć właściwie był to skórzany, sztywny futerał o dziwnym podłużnym kształcie. Rudowłosa dziewczyna zaczęła się czujnie rozglądać. Jej ciemnobrązowe duże oczy skakały od osoby do osoby. Czekała, lecz nie widziała nic, co chciała zobaczyć. Pomyślała przez chwilę, że może wydawało jej się, że futerał drga. Zaczęła rozglądać się jeszcze uważniej. Nie dostrzegała nikogo, choć budynek wypełniała liczna ludność. Wędrowała wzrokiem. Szukała. Szukała osoby, tej wyróżniającej się spośród szarego tłumu. Tej, którą od razu by rozpoznała. Nie mogła się pomylić. Wyraźnie czuła drgania. Patrzyła. Rozglądała się. Nerwowo zerkała do tyłu. Przewracała oczyma. Nie! Nikogo tu nie ma!

Nagle ktoś złapał ją za ramię.

– A panienka nie potrzebuje aby kompana do towarzystwa może, ee? – zabełkotał prawie niezrozumiale zarośnięty mężczyzna w łachmanach, stojący obok niej. Przestraszyła się. Od tak dawna nie miała kontaktu z żadnym człowiekiem. Przebywając prawie każdą chwilę w górach i na dzikich szlakach, zapomniała jak się rozmawia, jak się żartuje, jak wymienia się komplementy. Była odcięta od tego świata, cywilizowanego, zakłamanego, fałszywego. Była młoda.

– Może porozmawiamy, ee? – Kloszard zaczął się nachalnie zbliżać. – Nie odsuwaj się rudowłosa. Czekaj, ee! – ryknął.

– Nie zbliżaj się ty… – wydusiła z siebie, wyraźnie przestraszona.

– Zostaw ją – powiedział groźny i stanowczy głos. Łachmaniarz odwrócił się. Przed nim stał wysoki, zakapturzony… ktoś.

– A ty czego chcesz, ee? Jazda stąd! – wykrzyknął obdartus, odwracając się znów do dziewczyny, lecz silna ręka zakapturzonego na jego ramieniu, nie pozwoliła mu się odwrócić.

– Powiedziałem. Zostaw ją! – ryknął groźnie przybysz, a z jego drugiej ręki, uniesionej przed twarz łachmaniarza zaczęło emanować błękitne światło. – Odejdź!

– Ee, d-dobrze – wybełkotał kloszard, tylko tym razem ze strachu, bo przez tę krótką chwilę całe litry alkoholu, które przesączył przez ostatnie godziny, jakby nagle uleciały z niego. Pobiegł prędkiem do wyjścia i już go tu więcej nie widziano. Nigdy.

– Nierozważnie zrobiłeś, używając magii tutaj. Ktoś mógł zobaczyć – rzekła dziewczyna do zakapturzonego, stojącego przed nią.

– O, Enuen, jak wiele musisz się jeszcze nauczyć o świecie. Ludzie są zbyt ślepi, by dostrzec cokolwiek niezwykłego obok nich. Spójrz tylko na ich twarze. – Wskazał palcem na wąsatego starca pijącego jakiś trunek z kufla. – Dla niego świat poza tą szklanicą i butelką wódki nie istnieje. A tamci? – Spojrzał na dwójkę nadal jeszcze bijących się awanturników. – Czy oni dostrzegają coś poza chędożeniem i szukaniem powodu do bitki? Oni są ślepi, Enuen. Dlatego trzeba ich prowadzić, pomagać im, wskazywać właściwą drogę, chronić przed tym, przed czym oni sami obronić się nie potrafią. Przed własną nienawiścią. Dlatego właśnie jesteśmy.

– Mówiłeś kiedyś – powiedziała niepewnie Enuen – że są wyjątki.

– Owszem, ale dzisiaj te wyjątki są na wymarciu. Chodź, Enuen. Zbyt długo kazaliśmy tobie na siebie czekać w tym miejscu.

*

– Bałam się, że się nie zjawisz – szepnęła cicho. Szli ciemną ulicą. Skręcili po chwili w poboczną uliczkę i brukowanymi schodami udali się ku górnej części miasta.

– Myślisz, że mógłbym zapomnieć o tobie, Enn?

– Poczułam, że któryś z was był blisko tam w karczmie. Saed Eilia zaczęła drgać.

– Ja wyczułem ciebie już daleko. Wiesz, że Grall Temar jest bardzo czuły. – Zakapturzony odsłonił część płaszcza pokazując niewielki prosty flet przymocowany do jego pasa. Spojrzał na nią.

– Czemu mi się tak przyglądasz? – Zawstydziła się Enuen.

– Dawno nie widziałem twoich oczu. – Mężczyzna uśmiechnął się lekko, choć było to mało widoczne pod przykryciem kaptura. Enuen odwróciła głowę; podniosła kąciki ust.

– A co planuje rada? – Zmieniła temat. – Zebranie całego zakonu tak rzadko się zdarza.

– Słyszałem co nieco, lecz mogą to być jedynie plotki. Wszystkiego dowiemy się na radzie, która odbędzie się jak wiesz, jutro . Kilka osób dojedzie nad ranem.

 Oboje weszli w ciemny zaułek, gdzie nie paliła się żadna pochodnia, ani latarnia.

 – Jesteśmy prawie na miejscu – szepnął zakapturzony. Po chwili stanęli przed kamienną ścianą. Mężczyzna włożył dłoń w szczelinę w skale i pchnął w bok. Powoli zaczęły otwierać się skalne wrota i chwilę później wejście do podziemnej krypty stało przed nimi otworem. Oboje przekroczyli próg i szerokimi schodami udali się na dół. Kamienne drzwi zatrzasnęły się z łoskotem. Korytarz oświecały wiszące na ścianach pochodnie. Enuen i zakapturzony zatrzymali się przy drewnianych drzwiach.

– No i jesteśmy – powiedział mężczyzna.

– Gorionie – zawahała się Enuen. – Cieszę się, że cię widzę. – Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Mężczyzna także się uśmiechnął i energicznie, jednym ruchem zrzucił okalający jego głowę kaptur. Miał średnio krótkie blond włosy, ciemny zarost i dziwne, tajemnicze, czarne oczy, skupione na oczach dziewczyny.

Póki świt nie nastanie, nie zrodzi się dzień…

Możemy się ukryć jak duch, jak cień – wtrąciła Enuen i wtuliła się w ramię Goriona, który ją objął. Oboje spojrzeli sobie głęboko w oczy, odpłynęli na moment, lecz po chwili wrócili znowu do świata żywych, by stawić czoła wyzwaniom. Pchnęli drzwi i znaleźli się w dużej sali z wielkim stołem i kominkiem. Za stołem siedzieli ludzie.

 

 *

– Nie musisz już się ukrywać – powiedział starzec z długą siwą brodą. Każdy z zebranych rozmawiał ze sobą, śmiał się i wspominał stare czasy. Wszyscy, prócz nielicznych wyjątków byli młodzi. Przynajmniej tak wyglądali, a wyglądali na nie więcej niż trzydzieści lat.

– Zapomniałam, że jestem tu między wami. – rzekła Enuen i zdjęła ze swoich uszu kawałki sztucznej skóry, odsłaniając tym samym swoją przynależność do rasy elfów. Rozejrzała się – W obecnych czasach jednak ciężko jest się nie ukrywać gdziekolwiek. Ludzie są okrutni dla innych ras. Nie chcę ich prowokować.

– Pamiętaj jak bardzo jesteś potężna. Jeśli nie chcesz, nie musisz się ukrywać. Nikt nie jest w stanie przecież zagozić komukolwiek z nas.

– Sprawdzasz mnie mistrzu? Nie obawiaj się, nie zapomniałam jeszcze wszystkich nauk. Mamy służyć, pomagać, nie zwracać na siebie uwagi. Nie wolno nam lekkomyślnie wykorzystywać mocy. Jesteśmy przelotnym cieniem. To nasze hasła.

– Pamiętasz – zadowolił się starzec. – Dobrze, dobrze. – Wstał i rozejrzał się odchrząkując głośno. – Zdaję się, że jesteśmy już prawie wszyscy. Gert, Mefisto i Rusel przybędą jutro po wschodzie Słońca. Cieszy mnie to niezmiernie, że będziemy zebrani tu wszyscy razem, czego dawno, oj dawno nie było. Wiele spraw przed nami. – westchnął – Ale o tym jutro. Zechciejcie teraz odprawić wspólnie Pieśń Avahena.

Wszyscy zerwali się w jednej chwili z wygodnych foteli; ich twarze spoważniały. Każdy z nich, a było ich około trzydziestu, począł wyjmować jakieś przedmioty, czy to zza pasa, czy to z torby, worka lub cholewy buta. Enuen zdjęła z pleców Saed Eilię, zapakowaną w twardy futerał. Były to małe, kasztanowobrązowe skrzypce. Zza długiego, sznurowanego buta, Enuen wyjęła smyczek – Długi, gruby, na pozór zwykły, jednak poprzez całą jego długość wychodziły ostre jak brzytwa kolce, zakrzywione niczym wilcze pazury. Inni wyjęli różne rzeczy: bębny, dzwonki, lutnie, piszczałki czy flety. Może właśnie dlatego zakon Aedin Neg, nazywano czasem Wędrującymi Muzykami, bo każdy z nich dzierżył brzmiącą broń, tętniącą siłą i energią, której zwykli śmiertelnicy nie znali. Moc ta dawała im ogromną władzę i potęgę, którą wykorzystywali jedynie w ostateczności, w obronie własnej lub cudzej.

W wielkiej sali zapanowała niezwykła, nieprzenikniona cisza. Wszyscy stali w półkręgu. Rozbrzmiał donośny bęben wystukujący powolny rytm. Po chwili przyłączyły się delikatne brzmienia strun kobzy i lutni. Muzyka nabierała życia. Przepełniała serca, przywracała nadzieję i siły. Coraz to nowe brzmienia dochodziły po kolei do wielkiej harmonii którą tworzyli oni wszyscy, razem. Enuen odpływała dając się porwać dzikiemu rytmowi, który z każdą chwilą był coraz szybszy i szybszy. Jej palce same chodziły po gryfie, a smyczek latał po strunach z oszałamiającą prędkością. Gra stawała się coraz głośniejsza, szybsza, a jednocześnie paradoksalnie coraz bardziej melancholijna. Cała sala żyła tą muzyką. W dźwiękach zapisane były niezwykłe uczucia. Każdy dodawał coś od siebie, każdy był współtwórcą dzieła i tym samym jego wielkim mistrzem. Nostalgia mieszała się z radością,  nieopisanym szczęściem i euforią. Z rozpaczą i brakiem nadziei. Wreszcie z nienawiścią i wielką miłością, która wypełniała ich wszystkich. Wiedzieli, że muzyka musi być pełna skrajnych uczuć; tak samo jak świat opierający się na przeciwieństwach, bo nie istnieje przecież dzień bez nocy. Bęben uderzał coraz bardziej agresywnie, przechodził stopniowo w energiczne tremolo, aż nagle po jednym głośnym uderzeniu muzyka zamilkła, a wśród ciszy rozbrzmiały smutne słowa pieśni.

Gdy muzyka ucichła już całkowicie wszyscy wykonawcy stali jeszcze przez długą chwilę patrząc z zadumą w trzaskający w kominku ogień, rozjaśniający mrok podziemi.

– Dziękuję – powiedział starzec. – Tak pięknej pieśni nie słyszałem od pięciuset lat, kiedy to trwała Wielka Wojna, a Aedin Negg potrzebne było światu bardziej niż kiedykolwiek indziej. Mam nadzieję, że teraz tak nie będzie. Dziękuję wam jeszcze raz. Możecie bawić się dalej. Niech muzyka płynie, a noc trwa wiecznie. Jutrzejszy dzień będzie dla nas wszystkich bardzo ciężki. Żegnajcie. – Odwrócił się i wyszedł, a wszyscy chórem pożegnali mistrza zakonu. Zaraz potem wszyscy znowu rozluźnili się i uśmiechnęli; zaczęto wesoło rozmawiać. Gdzieś w tle brzmiał nadal ciężki głos bębna.

– Moris, nadal stronisz od towarzystwa? – zaśmiała się Enuen, podbiegając do długowłosego bębniarza i rzucając mu się na szyję. On, lekko zmieszany, również delikatnie ją objął.

– Enn miło cię widzieć wśród żywych; ostatnimi czasy słuch po tobie zaginął. Niektórzy uważali, że przepadłaś gdzieś na zawsze, że poległaś. Ale ja nigdy w plotki nie wierzyłem. Trochę cię już znam i wiem, że zabicie ciebie to nie taka prosta sprawa. – Roześmiał się mężczyzna; głos miał dosyć wysoki, odrobinę kaczkowaty. Jego długie, ciemne włosy do ramion zaplątane były w warkocze.

– Ty chyba wiesz to najlepiej. Tyle razem przeszliśmy. Z niejednego bagna wyciągnąłeś mnie, i ja z niejednego uratowałam ciebie.

– Haha – wybuchnął. – Proszę cię, nie wspominaj już chociaż tych historii. Kiedy to było. Minęło już dobrych trzydzieści lat jak żeśmy ostatni raz wspólnie na szlak wyjeżdżali. Ale czasem myślę, że może to i lepiej. Tylko pojawiasz się u mego boku, a kłopoty lgną do nas jak robaki. Pamiętasz zaginięcia w Puszczy Bruhnen, jak musieliśmy odsyłać ducha martwej dziewczyny w zaświaty? Albo upiory w Czerwonym Lesie. Ledwo żeśmy się wtedy z tego wykaraskali.

– Tak, niewiele brakowało, a byśmy teraz krążyli jako niematerialne mory po świecie. Dobrze, że miałeś tamten amulet. Tak w ogóle, gdzie go teraz masz? Zawsze nosiłeś go na szyi.

– A wiesz…. – Bębniarz lekko spochmurniał. – Ciężkie teraz czasy; ja nigdy nie lubiłem polować, a jeść przecież człowiek coś musi. Niestety na to potrzeba złota. Tak więc musiałem sprzedać amulet jak i mój stary pierścień. Złota mam na najbliższe pięćdziesiąt lat. Nawet założyłem konto w banku – roześmiał się.

– Ty i zakładanie bankowych kont, życie wśród ludzi. Widzę, że się zmieniłeś.

– Bo i czasy się zmieniają. Kto stoi w miejscu, jest skazany na zagładę. Co mu z długowieczności, jeżeli sakiewka pusta jak mój brzuch. Żyć jakoś trzeba.

– Moris ven Gavenhald, ty łajdaku – zawołał Gorion. – Co tam słychać na południu?

– Na południu jak na południu. Ciągle jakieś wojny. Ostatnio trochę niespokojnie się tam zrobiło. Zresztą jutro dowiecie się więcej. A ty Gorionie, prosto ze szlaku?

– Nie, już jakiś czas jestem tutaj, w Tragocie. W Gromie panuje spokój. Enuen – Gorion zwrócił się do elfki, mówiąc niesłychanie sztucznie i zimno. – A cóż słychać w Nordrycji?

Enuen spojrzała na niego, lecz po chwili zaraz wbiła wzrok w podłogę. – Jak zwykle: parę zaginięć, parę morderstw, w sumie nic nowego. Zupełnie nic – powiedziała szybko, a jej oczy wędrowały po ścianach.

Moris patrzył na nich badawczo, z sekundy na sekundę coraz bardziej rozbawiała go ich mina.

– Ludzie! Proszę was. Nie musicie przede mną odgrywać tych teatrzyków. Że co, że ja niby nie wiem?

– Zamknij się Moris – niemal krzyknęli Enuen i Gorion.

– Spokojnie – szepnął. – Wątpię, by inni mieli jakiekolwiek podejrzenia. W końcu to ja z wami najwięcej spędziłem czasu, choć minęło już ładnych – roześmiał się – kilka lat. Ale jednak musicie uważać. I to bardzo. Wiecie, co was czeka, jeżeli się wyda. – Spojrzał z niepokojem na ich twarze. – Musicie być jeszcze ostrożniejsi. Nie chciałbym tracić jedynych osób z którymi rozmawiam i których darzę przyjaźnią. Żyję już niby tyle lat, a jakoś nigdy nie mogę wniknąć do społeczeństwa, żyć w nim w zgodzie. Ty, Enuen zresztą chyba też coś o tym wiesz, mimo tego, iż jesteś o wiele młodsza – powiedział i westchnął. Enuen pokiwała głową i spojrzała na Goriona. Ten wydawał się odrobinę zmieszany.

– Tak… Miło cię było widzieć Moris, ale jestem odrobinę zmęczony. Pójdę już chyba na dół, do mojej sypialni. – Gorion spojrzał tajemniczo na Enuen i odszedł, wychodząc z sali.

– No to zobaczymy się jutro na naradzie Moris. Bywaj – Enuen skinęła głową i szybkim krokiem wyszła za Gorionem.

Moris westchnął i zaczął śmiać się do samego siebie. Walnął parę razy w bęben i zmęczony usiadł pod ścianą.

– Miłość… co ona z nimi porobiła. Zniewoliła swoich panów, i choć zakazana, choć potępiona, nie ustępuje i nie odchodzi. Może to jest właśnie jej istota – szepnął, sięgnął po stojącą obok butelkę jakiejś ciemnej cieczy i zdrowo pociągnął, po czym beknął głośno i przetarł usta rękawem koszuli. – Ale w sumie to gówno kurwa wiem. – Pociągnął jeszcze raz, a jego wzrok odpłynął w nieopisaną, daleką przestrzeń. – Gówno. – Oparł głowę o ścianę pogrążając się we śnie.

*

– Tak bardzo tęskniłam – utuliła głowię w jego pierś.

– Nawet nie wiesz, co ja czułem. Tak chciałem się z tobą zobaczyć. Niezależnie od tego jak daleko byłem, czy to w Pringladzie, czy w Mag Fenn zawsze o tobie myślałem.

– Po co okupować to uczucie bólem i tęsknotą. Ucieknijmy gdzieś razem, gdzieś na sam koniec świata, gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie.

– Enuen, gdyby to było takie proste. Wiąże nas dożywotnia przysięga. Służymy aż do śmierci całym sercem i ciałem. I oddać siebie samych nie możemy nikomu i niczemu innemu niż bractwo.

– Wolę śmierć niż tą egzystencję na granicy szaleństwa. Wolę narazić się bractwu, niż żyć bez ciebie.

– Nie możemy ryzykować. Wiesz, co robi się z tymi, którzy łamią przysięgi bractwa. Nie, Enuen. Boję się, że mogę ciebie stracić na zawsze. Nie możemy pozwolić, by ktokolwiek się dowiedział o nas; musimy uważać jeszcze bardziej niż do tej pory. Dla naszego dobra.

– Pocałuj mnie.

– Enn…

– Cii.

Oboje połączyli się w namiętnym pocałunku. Ich ciała tak bliskie, tworzyły niemal jedną całość. On, delikatny i czuły, zbliżał się do niej. Jego usta zatopiły się w oceanie kasztanowych włosów. Poczuł woń jej wilgotnej skóry. Oboje odnaleźli w ciemności swoje dłonie. Poczuła jego oddech na swojej szyi, jego dotyk na twardych z podniecenia piersiach. W powietrzu rozniósł się zapach nagich ciał dwóch spragnionych istot. Szukali siebie wzajemnie, poznawali swoje sekrety, swoje największe tajemnice. Jego dłonie wędrowały wszędzie; w najciemniejsze, najbardziej skryte zakamarki. Usta dotknęły gorącego czoła, policzków, szyi. Zaczęły przesuwać się powoli, bardzo powoli coraz niżej i niżej. Aż w końcu dotarł tam gdzie chciał dotrzeć. Poczuł na języku wilgoć, która skrywała się między jej udami; nieśmiale zbliżył swoją głowę ku jej ciału. Wtapiał się w nią, był jednocześnie delikatny jak wiosenny powiew i porywisty jak letni huragan. Ona jęknęła cicho, a jej palce zatopiły się w jego miękkich, gęstych włosach. Przysunęła go do siebie, a ich spojrzenia się skrzyżowały. Zbliżył się i postanowił ją odnaleźć tam głęboko, w burzy namiętności. Znalazł. Jęknęła.

– Trwaj chwilo wiecznie. Och! – krzyknęła spazmatycznie. Znowu jęknęła, tym razem głośniej. Wtuliła się w jego ciało, przyległa do niego całym swym jestestwem. Doznali całkowitej jedności. Czuł jej ciepło, czuł jaka jest wilgotna, czuł mrowienie, które rozniosło się na ich bezbronne ciała. W końcu zastygli, a ich oczy zakryła zaduma. Wiedzieli, że żadna chwila nie będzie wieczna, że po gorącej, upojnej nocy, przyjdzie chłodny poranek, przynoszący rozstanie.

*

Gdy zbudziły ją pierwsze promienie Słońca wpadające przez podziemny komin, jego już obok nie było, a pościel uderzała nieprzyjemnym chłodem. Wstała szybko i pospiesznie narzuciła na siebie ubranie: ciemnozieloną zapinaną koszulę, obcisłe spodnie i długie skórzane trzewiki. Wyszła z komnaty i skręciła w długi, ciemny korytarz, rozświetlony jedynie blaskiem jednej niewygasłej po nocy pochodni. Od korytarza odchodziły węższe, jeszcze ciemniejsze tunele, w które Enuen raczej wolałaby nie skręcać. W tym podziemnym kompleksie nie trudno było zbłądzić, szczególnie tym, którzy byli tu po raz pierwszy. Krypta była stara, tak stara jak samo miasto. Wybudowali ją w tajemnicy legendarni założyciele Aedin Neg, by stworzyć tu centralne miejsce spotkań i narad bractwa. Pierwotnie to tutaj, w krypcie, nazywanej przez wtajemniczonych Dziuplą, odbywały się zaprzysiężenia nowych członków, jednak zrezygnowano z tego, gdy po północnej stronie gór ognistych wybudowano kamienną komnatę, w której zaczęto odprawiać wszelkie obrzędy. Nikt, absolutnie nikt poza bractwem nie znał i nie mógł znać położenia krypty. Wiązałoby się to z koniecznością opuszczenia przez bractwo tego miejsca. Dlatego też milczeli zawsze, gdy byli pytani o dom. Bo choć domu nie mieli, właśnie to miejsce było jego namacalną namiastką. Tu mogli wytchnąć po ciężkich wędrówkach i podróżach, tu mogli wyleczyć choroby, których nie daje się zażegnać dzięki magii, to tutaj zawsze czekał na nich Stary Rhovanion, trzeci przywódca, mentor i ojciec duchowy bractwa. Enuen nie znała tego miejsca, była tu pierwszy raz, albowiem w zakonie służyła zaledwie siedemdziesiąt lat, co w obliczu innych braci i sióstr, było okresem śmiesznie krótkim. Przez ten czas wędrowała pieszo lub konno, przemierzała daleką północ, jako strażniczka pokoju i równowagi. Choć krypta była jej zupełnie obca, wiedziała dokąd idzie ciemnym korytarzem. Podpowiadała jej to intuicja. Zmierzała do kaplicy, najniżej położonego miejsca w krypcie, gdzie znajdowały się szczątki drugiego Wielkiego Mistrza Zakonu, Altariusa, dzięki którego inicjatywie, trzy wieki wcześniej uratowano świat przed drugą Wielką Wojną, która zdawała się być bliska.

Członkowie Aedin Neg sakralizowali postaci Wielkich Mistrzów, podnosili ich do rangi boskiej, lecz dopiero po śmierci, która w przypadku braci z zakonu była niebywale rzadka. Otrzymali oni bowiem moc, która dała im nieśmiertelność. Enuen doszła do końca korytarza, stanęła i przez chwilę przyglądała się kamiennej ścianie znajdującej się przed nią. Podniosła prawą dłoń.

Gaelicium – powiedziała, a część ściany zaczęła powoli zanikać, aż po chwili ukazało się wysokie przejście, za którym znajdowała się kaplica. Enuen zawahała się, lecz weszła po chwili. W powietrzu unosił się zapach palonego kadzidła, było tam duszno. Elfka rozejrzała się. Kaplica była jasna, ze wszystkich czterech stron, poprzez długie kominy wpadał do niej blask dnia. Ściany pomieszczenia wyłożone były przez kości wszystkich członków bractwa, którzy zginęli. Były to głównie kości ludzkie, lecz wcale sporą część stanowiły szczątki elfów. Pojedyncze kości należały do orków. Żaden z krasnoludów nigdy nie należał do Aedin Neg. Może dlatego, iż nie mieli oni nosa ani zdolności do magii, a może przez to, że niewiele obchodził ich los innych ras, które były im raczej obce. Po lewej stronie od wejścia do kaplicy, na niskim piedestale leżała srebrna skrzynia, której strzegło dwóch kamiennych strażników, stojących po obu stronach. W skrzyni tej, jak domyślała się Enuen musiały być właśnie kości Altariusa, zamordowanego przez skrytobójcę. W całej kaplicy jednak największą uwagę przykuwał olbrzymi posąg, cały ze złota, przedstawiający młodego mężczyznę, o długich włosach, podpierającego się na lasce, która miała symbolizować jego wiek. To właśnie po to Enuen tu przyszła. By zobaczyć jego, głównego założyciela zakonu Aedin Neg, który odnalazł zaginioną moc i zdecydował się wykorzystać ją w imię dobra, by na świecie panował wieczny pokój. Nazywał się Polkan, a jego historia rozpoczęła się ponad dwa tysiące lat wcześniej. Enuen wiele o nim słyszała.. Stał się on legendą, ikoną i odzwierciedleniem dobra, powstrzymującego chaos przed zawładnięciem nad światem. Polkan nie zatrzymał mocy dla siebie, chciał się nią dzielić z istotami godnymi jej posiadania; osobami, które mogły i chciały poświęcić swoje życie chwalebnej misji strzeżenia świata.

W kaplicy nie było szczątków Polkana, bo też nigdy jego ciała nie odnaleziono. Śmierć pierwszego Wielkiego Mistrza zakonu od zarania dziejów owiana była tajemnicą. Enuen mnóstwo razy słyszała opowieści na ten temat. Wiele osób z samego bractwa upierało się, że Polkan zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach; inni mówili, że został porwany przez demona i uprowadzony w głąb czeluści oceanu; jednak najwięcej historii mówiło, iż został on zabity na dalekiej północy przez dziką bestię. Wielu kronikarzy, bardów i poetów, choć nie wiedzieli kim Polkan naprawdę był, opowiadało właśnie tę wersję. Nie raz, nie dwa przeszukiwano tereny Karnaffu, Mag Ator i Nordrycji w poszukiwaniu szczątków Polkana. Żadna z wypraw nie powiodła się.

Enuen uklękła przed posągiem.

– Polanie, ty pierwszy oddałeś życie za innych. Chwała ci na wieki – wyszeptała, spuściła głowę i po chwili cichej modlitwy, wstała, skinęła z szacunkiem głową i wyszła pospiesznie.

*

Dostrzegła kogoś, stał nie dalej niż trzydzieści kroków od niej. Miał zakrytą twarz. Serce zabiło jej mocniej.

Czy to on? Wiedział, że tu będę? – pomyślała.

Tajemnicza postać zniknęła z oczu Enuen, gwałtownie uciekając w jeden z pobocznych tuneli.

– Stój! Czekaj! – krzyknęła. Pobiegła. Choć po kilku sekundach była już w miejscu, w którym stała postać, nie widziała żadnego ruchu w ciemnym tunelu obok.

– To nie był on – szepnęła cicho. Oczy wbiła w nieprzeniknioną ciemność, próbując dostrzec najmniejszy ruch, mogący zdradzić kryjącą się tam osobę. Ktoś chwycił ją nagle za ramię. Krzyknęła przeraźliwie, odwróciła się, a jej usta zakryła silna męska dłoń. Przed nią stał Gorion.

– Cii, to ja Enuen – wyszeptał. – Nie bój się.

Patrzyła tak na niego przez krótką chwilę i rzuciła mu się na szyję.

– Stałeś tutaj, w kapturze. I uciekłeś tam, na dół – wykrzyknęła wskazując palcem na ciemny tunel.

– To nie byłem ja. Dopiero co tu zszedłem. Zobaczyłem ciebie jak stałaś. Wybacz, że cię przestraszyłem.

Spojrzała na niego pytająco.

– To nie byłem ja – powiedział spokojnie i objął ją.

– Więc kim on był i czemu tam zszedł. Myślałem, że niższe partie krypty nie są używane, że nikt tam nie schodzi.

– Bo tak jest. Może wydawało ci się, że…

– Nie wierzysz mi – przerwała ostro.

– Wierzę Enuen, tobie… – ścisnął jej dłoń – …zawsze uwierzę. – Gorion zawahał się i spojrzał w ciemność. – Ktokolwiek to był, już go tu nie ma.

– Skąd wiedziałeś, że tu będę i dlaczego przyszedłeś?

– Domyśliłem się, że właśnie tutaj ciebie spotkam. Sama kiedyś opowiadałaś mi, że chciałabyś zobaczyć w końcu Kaplicę Mistrzów. Przysyła mnie Rhovanion. Zebranie odbędzie się późnym popołudniem w wielkiej sali.

 *

Dzień mijał niemiłosiernie wolno. Do siedziby zakonu od samego rana przybywali pozostali członkowie, którzy ogarnięci sprawami na dalekich ziemiach nie byli w stanie dojechać tutaj na poprzedni wieczór.

Większość czasu Enuen spędziła w mieście z Morisem. Nie chciała przesiedzieć całego dnia w ciemnych komnatach krypty. Jak każdego dnia, ulice Tragotu tętniły życiem, przepełnione handlarzami, kupcami, straganami i kuglarzami. Było tam też wielu najemnych rycerzy, choć na ludzi tego pokroju zwykło się tam raczej mawiać rzezimieszek, aniżeli rycerz. Większość z tych panów, gdy nie było w okolicy pracy, a szczęście w kartach nie dopisywało, musiało jakoś wiązać koniec z końcem i najzwyczajniej w świecie napadali oni na karawany kupieckie zmierzające do miasta lub z niego wyjeżdżające.

Dla wszystkich kupców i sklepikarzy Tragot był istnym rajem. Nie było tu podatków, ani żadnych obciążeń finansowych nakładanych na ludzi z branży handlowej. Nie trzeba było również płacić cła za towar przywożony z innych krajów. Miasto to jako jedno z niewielu w centralnej części kontynentu mogło poszczycić się prawie całkowitą wolnością. Może to właśnie dlatego ściągało tu tak wielu ludzi. Każdy wiedział, że w Tragocie zawsze można ubić dobry interes.

– I pamiętaj, Enuen. Najważniejsze to wtopić się w tłum – wyjaśnił Moris, wpadając jednocześnie na dwóch ogromnych drabów. Obłożyli go zimnych spojrzeniem. On, wyminąwszy ich, uśmiechnął się i poszedł dalej, prowadząc Enuen. – Musisz stanowić część motłochu, musisz nauczyć się być niewidzialna. Nie jest to łatwa sztuka. Sam miałem na początku olbrzymie problemy z tym, jednak od pewnego czasu, kiedy zacząłem żyć w mieście, wśród ludzi, sytuacja zmusiła mnie do nauki przetrwania.

– Hej – krzyknął ktoś z tłumu. – To ty wczoraj sprzedawałeś te niby magiczne pierścienie. Ludzie! On was oszukał – rozwrzeszczał się wyłaniający się z tłumu wąsaty, niski mężczyzna, groźnie wskazujący na Morisa. – To falsyfikaty. – Pokazał pierścień skrywany w dłoni, po czym rzucił go na bruk i rozdeptał. – Jeżeli jest w nich choć odrobina magii, to ja chyba jestem Alri Konen.

 Wszyscy wybuchli śmiechem.

– To nie są falsyfikaty – zaczął się kłócić Moris, podchodząc coraz bliżej do wąsacza. – To prawdziwe magiczne pierścienie, chroniące przed klątwami i urokami. Jak się nie podoba to trudno – Moris cały się nadął. Nie widział, że wielu ludzi z identycznymi pierścieniami na palcach zatrzymało się dookoła i groźnie spoglądało to na pierścienie, to na niego.

– Ludzie! – krzyknął mężczyzna. – Chyba sobie żartuje z nas. Wczoraj jeszcze mówił, że dają nadludzką siłę.

– Nic podobnego! – oburzył się Moris.

Wokół rozległ się gromki okrzyk oburzenia. Moris zamierzał kłócić się dalej, lecz czyjaś dłoń szarpnęła go za nadgarstek i pociągnęła za sobą.

– Szybciej Moris – pogoniła Enuen, pchając się przez tłum. Moris obejrzał się, zobaczył, że kilka osób chciało go gonić, jednak zrezygnowały one z tego pomysłu dość szybko, widząc, że oddala się on coraz bardziej i znika im powoli z oczu.

– Szkoda, że Rhovanion przeniósł mnie wśród ludzi – rzekł Moris, jeszcze raz odwracając się dla pewności. – Przyzwyczaiłem się do dzikiej przyrody, do samotności, zresztą tak samo jak i ty.

– Tak, coś o tym wiem – wypowiedziała gorzko Enuen i uśmiechnęła się smutno. – Chodź! Lepiej nie rzucajmy się w oczy.

*

Skierowali się ku górnej części miasta, gdzie mieszkali bogatsi kupcy, rycerze i majętni mieszczanie. Koło uliczki, gdzie znajdowało się wejście do krypty stało wyjątkowo wiele osób. Większość z nich grała w ulicznego pokera.

– Nie, tędy nie wejdziemy – westchnęła Enuen. – No to musimy poczekać.

– Eee, tam! – Moris machnął ręką. – Myślisz, że to jedyne wejście? Chodź.

Poszli w górę, długą i prostą ulicą, prowadzącą do placu świątynnego. Im dalej szli, tym domy były coraz większe i bogatsze, a ulica bardziej zadbana. Po krótkiej chwili byli już przed okrągłą świątynią boga Heliona.

– Wchodzimy – mruknął Moris i pchnął drzwi do świątyni, rozglądając się jednocześnie. Enuen miała już wejść, gdy zobaczyła kogoś kątem oka. Stał po lewej stronie na krańcu placu. Odniosła wrażenie, że ją obserwował. Skierowała tam wzrok, lecz… nikogo już nie było. Z niepokojem weszła i cicho zamknęła za sobą drzwi. Odwróciła się i zaniemówiła z wrażenia. Świątynia z zewnątrz niepozorna, w środku ociekała bogactwem i przepychem. Ściany pokrywały malowidła i płaskorzeźby ze złotymi zdobieniami. Ołtarz, wykonany w tradycyjnej formie posągu bóstwa trzymającego kamienną płytę stał na środku świątyni. Sklepienie aż promieniowało różnobarwnymi błyskami najprzeróżniejszych szlachetnych kamieni.

– Jest na czym położyć łapki. – Wyszczerzył zęby Moris. – Jednak wszystko to jest chronione magicznie przed kradzieżą. Nawet nam ciężko byłoby złamać tak potężne zaklęcia.

– Czegoś tu nie rozumiem. Cała świątynia aż opływa tym bogactwem: kamieniami, złotem, srebrem i marmurem. By wybudować coś takiego trzeba było niemałej sumy. Przybywając do miasta napotkałam całe mnóstwo osób bezdomnych, nie mających szans na przeżycie ludzi starych i schorowanych, którzy żyją na ulicy jak zwierzęta, kiedy tutaj ci jakże „dobroduszni” i „pobożni” kapłani majątek wydają na próżne zachcianki, choć głoszą przecież, by ludzie żyli w ubóstwie i pomagali innym.

– Niestety, Enuen, wiara dosyć szybko stała się jedynie sposobem do zarobku, tracąc przy tym swoje pierwotne założenia i zasady. Czyż bogowie potrzebują złota, czy srebra? Wystarczy szczera modlitwa, nawet poza świątynią, nic więcej. Te kamienie nie są dla Boga, lecz dla ludzi i dla zaspokajania ich próżnych ambicji. Kościół zgubił swój sens i istotę, ale czy to coś nowego? Nic na to nie poradzimy.

– Naszym obowiązkiem jest pomoc innym istotom i zapobieganie wszelkim tragediom. A to jest największa tragedia, gdy obłudnicy i hipokryci żyją w dostatku, a niektórzy ledwo wiążą koniec z końcem, niepewni o przyszły dzień. Nie muszą grozić światu konflikty, atakować smoki czy istoty z zaświatów, bym mogła stwierdzić, że tragedia dzieje się na naszych oczach. Zmieniłabym to, gdybym tylko wiedziała jak.

– Spróbuj szczęścia w modlitwie. Może Bogowie cię usłuchają – zakpił Moris.

– Tu nie trzeba modlitwy. Tu trzeba czynów. Prowadź do krypty Moris; nie chcę już dłużej oglądać tego miejsca, tego brudnego, grzesznego miejsca…

Moris podszedł do jednego z mniejszych posągów, które parami stały przy kolumnach otaczających koliste centrum świątyni. Wytężył siłę i zaczął pchać energicznie kamienny posąg, pod którym zaczęła wyłaniać się okrągła dziura.

– Skacz – powiedział Moris.

– Żartujesz sobie? – zadrwiła Enuen.

– No skacz. Nic ci się nie stanie. Na dole jest pole magiczne, które mocno zmniejszy siłę twojego upadku. Zanim zlecisz zwolnisz, aż przed samym dnem leciutko opadniesz na ziemię.

– Skoro tak. – Spojrzała z obawą na czarny otwór i skoczyła. Echo poniosło jej krzyk.

– Żółtodzioby – westchnął Moris i skoczył. Parę chwil później posąg powrócił na swoje miejsce, ukrywając ponownie tajemnicze przejście do krypty pod miastem.

*

Zebrali się już wszyscy. Nawet tym z najdalszych rejonów kontynentu udało się w końcu tu dotrzeć. W wielkiej sali wszyscy zasiedli na krzesłach ustawionych w okrąg. Drewno w kominku paliło się dużym płomieniem, wesoło trzaskając. Po serii powitań i uściśnięć dłoni, Rhovanion, Wielki Mistrz powstał i rozejrzał się.

– Witam wszystkich dnia dzisiejszego na naradzie bractwa. Witam w szczególności tych, których wczoraj jeszcze nie było wśród nas. Rhomerze, Alryku, Wingalfie, Rostli, witam was z całego serca. Mam nadzieję, że zdążyliście już choć trochę odpocząć po ciężkiej podróży, albowiem dzisiaj ja zabiorę was w jeszcze jedną podróż.

Wszyscy wymienili między sobą zdziwione spojrzenia.

– Wiem – rzekł spokojnie starzec. – Możecie być zdziwieni, ale poczekajcie, a wszystkiego dowiecie się już wkrótce. Wtenczas jednak musimy poruszyć pewne kwestie, które już od jakiegoś czasu nie dają mi spokoju. Świat cały czas się zmienia. Nigdy nie było czasu, kiedy żadna waśń, czy konflikt nie wisiał nad jakimś krajem. Nigdy także nie można było liczyć na spokojny sen armii chaosu, jak powszechnie określa się wszelkiego rodzaju bestie zagrażające naszej cywilizacji, wszystkim istotom żywym. To właśnie my, bractwo Aedin Neg, strażnicy pokoju i wolności, musimy działać, by świat nie pogrążył się w zamęcie. Nasz pierwszy problem dotyczy pustyni Nazered. Chciałbym, by w tej sprawie głos zabrał Wingalf, który już od trzystu lat kontroluje tamtejsze rejony.

Z krzesła wstał młodo wyglądający, bardzo wysoki i szczupły mężczyzna o prostych czarnych włosach do ramion związanych opaską i krótkiej ciemnej brodzie okalającej jego duże nabrzmiałe usta. Uwagę przyciągał olbrzymi tatuaż na jego czole, przedstawiający bliżej nieznane nikomu runy.

– Witajcie – odezwał się i gestem pozdrowił wszystkich wokół. – Nie bez powodu to ja dzisiaj rozpoczynam naradę, bo problem, który powstał nie może zostać zbagatelizowany. Nie będę rozdrabniał się na szczegółowe opisy. Powiem bardzo krótko, dlatego też posłuchajcie mnie uważnie. Jakiś czas temu, a będzie to już około trzech miesięcy; uciekinier z lochów miasta Azdar skrył się na pustyni. Na nieszczęście nasze i całego świata uciekając przed pogonią trafił przez przypadek do zasypanej w piaskach pustyni bliżej nieznanej budowli. Jak udało nam się ustalić z mistrzem Rhovanionem, zbieg odnalazł jakiś pradawny grobowiec, być może zbudowany jeszcze przez samych Gwarów, wymarłą rasę. W grobowcu drzemała uśpiona moc. Według naszych podejrzeń na wolność wydostał się demon lub jakiś duch, będący zamknięty wcześniej w grobowcu. Po tym wydarzeniu, chmura czarnego dymu okryła południową część pustyni, a w miastach i osadach zaczęli znikać ludzie.

– I właśnie temu musimy się przeciwstawić – wtrącił Rhovanion. – Nie wiemy jeszcze na jak dużą skalę jest ten problem, ale szalejącego bez kontroli bożka dawnej rasy nie możemy zostawić samemu sobie. Pamiętacie z dziejów świata, co było tysiąc dwieście lat temu? Krasnoludy przyzwały widmo z zaświatów. Boję się, naprawdę boję się pomyśleć, co byłoby gdyby nie Polkan, któremu udało się demona uspokoić i odesłać z powrotem na drugą stronę. Jeżeli rzeczywiście, tak jak powiedział Wingalf, mamy do czynienia z pradawnym demonem, możemy mieć duże kłopoty. Niezaspokojony apetyt uwolnionej istoty może być przyczyną wielu, wielu śmierci.

– Co proponujesz mistrzu? – zapytał Gorion.

– Chciałbym raczej was o to zapytać. W końcu niektórzy tu obecni, kształcili się w Nordrycji, właśnie na takie wypadki. – Rhovanion spojrzał na Goriona i innego niskiego członka bractwa.

– Najrozsądniej byłoby odprawić egzorcyzmy na terenie tego grobowca – powiedział Gorion. – Moglibyśmy wtedy z powrotem zamknąć ducha w jego, że się tak wyrażę klatce, jednakże musielibyśmy mieć pewność, że nikt więcej tego grobowca już nie odnajdzie. Już zawsze musielibyśmy strzec tego miejsca.

– A nie lepiej pozbyć się demona raz na zawsze? – wtrącił ten drugi, niski. – Wystarczą zaklęcia dominacji i bestia jest nasza. Można byłoby ją równie dobrze odesłać do czeluści ziemi, jak i wykorzystać do naszych własnych celów.

– Nigdy nie wykorzystywaliśmy mocy demonicznej do własnych celów, Mord! – oburzył się Rhovanion.

– Poza tym – wtrącił Gorion – nie wiemy, jak silny jest ten demon. Zanim byśmy się obejrzeli, to on mógłby przejąć kontrolę nad nami, a nie odwrotnie. Magia dominacji jest niebezpieczna.

– Musimy podejmować odważne kroki, a nie pieścić się nad rozbitym dzbankiem – zadrwił Mord.

– Niee – przerwał Rhovanion. – Jeżeli coś się nie uda, będziemy pogrążeni. Demona trzeba zamknąć; nie jesteśmy tak potężni jak Polkan, by móc robić z istotami z zaświatów to, co nam się podoba. Gorion ma całkowitą rację. Trzeba wysłać kilku z was, byście się tym zajęli, byście zamknęli demona z powrotem w świątyni. Gorionie, poprowadzisz wyprawę. Rostli i Enger pójdą z tobą – skończył mistrz, a trzech braci: Gorion, Rostli i Enger krzyknęło chórem:

– Tak jest mistrzu!

– A ja? – zapytał gniewnie Mord. – Najdłużej ze wszystkich was uczyłem się odprawiania egzorcyzmów.

– Nie, Mord. Tym razem nie ty. – Rhovanion spojrzał w oczy Morda, ciemne i pełne jakichś emocji, raczej niezbyt pozytywnych.

– Źle na tym skończycie bracia. Zapamiętajcie moje słowa – wydusił z siebie prawie niedosłyszalnie, cofnął się, zarzucił kaptur na głowę i wyszedł z sali. Dopiero teraz Enuen mu się przyjrzała. Jego nerwowym krokom, szacie. Tak! Przecież to był on, tam na dole w tunelach. To był na pewno on. Tylko czego tam szukał, dlaczego uciekł przed nią?

– Ach – westchnął mistrz. – Musi nauczyć się, jak walczyć ze swoją pychą. Trudno. Będziemy kontynuować spotkanie; zostało jeszcze parę spraw do omówienia. Myślę, że wielu z was dostanie dzisiaj powołanie do misji. Gorion, Enger i Rostli wyruszają na daleki południowy wschód, ale kto zajmie się resztą Intris? Bracia i siostry, obawiam się, że dzisiaj znów nie po raz pierwszy musimy stanąć przeciw zagrożeniu jakim jest wojna na kontynencie.

– Kolejna wojna? – zdziwił się Moris, do tej pory jakby nieprzytomny, z przymkniętymi oczyma. – Ledwie skończyła się jedna, a już znowu zachciało im się bić? Cóż tym razem? Po zdobyciu części Merdrycji przez Grom, Angusowi zachciało się podbijać północ?

– Nie, tym razem to Issynia chce zagrozić Pringladowi – odrzekł Rhovanion.

– Same problemy z tym młodym Gorzenem – stwierdziła rudowłosa, młodo wyglądająca dziewczyna w purpurowej szacie. – Ledwie zmarł jego schorowany ojciec, a on już chce bawić się w wojnę?

– Niestety, młody panicz nie wie, bo nikt nie zdążył go nauczyć, że wojna to nie zabawa. Planowany atak na Pringlad to jedno, są jeszcze czerwoni magowie z Issyni, których młody król od czasu objęcia władzy oskarża o zdradę i spiskowanie. Krwawo to się skończy, jeśli nic z tym nie zrobimy.

– A co możemy zrobić mistrzu? Przecież nie przekonamy króla tak łatwo, by zrezygnował ze swoich planów i uwolnił od podejrzeń magów. Musielibyśmy się ujawnić, gdybyśmy chcieli osiągnąć cel – odrzekł Alryk, długowłosy blondyn o smukłej twarzy.

– Niekoniecznie – uśmiechnął się kościsty, lecz przyjaźnie wyglądający ciemnowłosy członek bractwa. Spojrzał niepewnie na Rhovaniona, który skinieniem głowy przyzwolił mu zabrać głos w sprawie.

– Istnieje jeszcze jedno zagrożenie. Z wysp kruczych.

Wielką salę wypełnił odgłos zdziwionych reakcji.

– Wysp Kruczych?

– Dokładnie tak. Dziczy planują atak na Intris.

– Skąd to wiesz Denegarze – zapytał niedowierzająco Gorion.

– Byłem na Wyspie Wielkiego Kruka, teleportowałem się tam z jednego z gromskich statków szpiegowczych. Wtopiłem się w tłum i z ust samego generała Kruków, dowiedziałem się o ich planach. Wiedzę tą moglibyśmy wykorzystać do zjednania wszystkich królestw przeciw jednemu wrogowi. Gorzen, zmuszony do sojuszu, nie miałby wtedy jak prowadzić wojny z Pringladem; na pewno też nie w głowie byłoby mu tępienie czerwonych magów, którzy na wojnach są nieocenieni. Ponadto Grom i Lorynia mając wspólnego wroga, mogłyby załagodzić spór o ziemie.

– Lorynia na gromskich mapach już nie istnieje. Kwestią czasu jest jak i Lorynię zajmą siłą – rzucił jeden z zebranych.

– Na gromskich mapach może nie, ale w sercach jej mieszkańców i owszem. Mniejsza z tym. Czy popieracie mój pomysł? – zapytał Denegar.

– Jak najbardziej – odparł z ironią Moris – ale powiedz mi, czy naprawdę uważasz, że królowie Gromu, Pringladu i Issyni uwierzą nam na słowo, tak po prostu? Dzicy nie byli na kontynencie od ponad tysiąca lat.

– Haha! – Denegar roześmiał się. – Mam listy generała do dowódców Kruków, to niezbity dowód; nawet królowie będą musieli przełknąć tę prawdę.

– Dziękuję Denegarze, jak zwykle okazałeś się bardzo pomocny. Moi drodzy! – Rhovanion podniósł głos. – Czy ktoś ma jakieś obiekcie odnośnie tego planu?

Na sali zaległa cisza.

– Doskonale! – Klasnął starzec. – Trzeba pośród was wybrać posłów, którzy powiadomią królów i wszystkich innych władców o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Enuen, jesteś z północy, przekażesz list dla księcia Mrosagha z Nordrycji. Weluna! – Zwrócił się do rudej dziewczyny. – Pojedziesz do Gromu, zawiadomisz Angusa; Alryku, ty udasz się do Lorynii, królowa Rala musi wiedzieć; Denegarze, zajmiesz się Issynią; Moris – rzekł powoli Rhovanion i zastanowił się chwilę. – Tak… Moris. Ty pojedziesz do Pringladu, na północy zbyt wiele namieszałeś. No… to już chyba wszyscy. Bracia – wykrzyknął. – Jesteśmy od tego, by wojnom zapobiegać, ale tym razem nakierowując władców na jednego przeciwnika, uda nam się zapobiec kilku krwawym starciom – urwał i odchrząknął. – Na koniec została jeszcze jedna sprawa, którą musimy zająć się wszyscy razem. Na północy zaczęli ginąć ludzie; to już trwa od jakiegoś roku. Po prostu znikają bez śladu. To samo dotyczy krasnoludów. Gdy byłem wśród nich w Karnaffie, wydawali się być bardzo zaniepokojeni. Mówili, że budzi się moc. – Rhovanion posmutniał. – Uważam, że za tymi zniknięciami stoi coś, o czym każdy z was dobrze wie.

– Mistrzu – zirytował się Alryk. – Ogród Yaevingi to tylko legenda. Wymysł poety. Puszczy nie ma.

– Czyżby? – zanegował Rhovanion. – Choć żyjemy już tak długo, jeszcze wiele nie wiemy o świecie. Słyszałem wiele o osobach ginących bez śladu, nie tylko teraz. To się dzieje od zawsze, już jakieś kilkaset lat. Byłem jeszcze w łonie matki, kiedy mój ojciec także tajemniczo zaginął. Ślad po nim przepadł, po nim, jak i po wielu innych. Mówię wam bracia, Sirion nie śpi, zbiera swe siły, jest coraz potężniejszy. Nadchodzą ciężkie lata, lata magii i miecza, czas wyboru między dobrem i poświęceniem, a bogactwem i okrucieństwem.

– Mistrzu, skąd… – głos Morisa został nagle stłumiony przez wybuch. Salę wypełnił dym, z którego wyłoniły się zakapturzone postaci w czerni.

– Czarni magowie – wyszeptał zrozpaczony Rhovanion. – Jak znaleźli to miejsce?

Minął zaledwie ułamek sekundy, a intruzi podnieśli w górę ręce i zaczęli wykrzykiwać śmiercionośne zaklęcia.

– Nieee! – krzyknął Rhovanion widząc członków bractwa odbijających zaklęcia i gotowych do ataku. – Nie będziecie przelewać krwi na tej świętej ziemi. Nie tutaj! – Starzec chwycił Goriona za ramię. Wszędzie świszczały błyskawice, a świetlne błyski i płomienie ogarniały całą salę. – Uciekajcie dolnymi tunelami! Rozdzielcie się! – krzyknął Rhovanion. Gorion pokiwał głową i gotów był ruszać, jednak Rhovanion przytrzymał go. Podniósł rękę, a na jego otwartej dłoni zmaterializował się błękitno świetlisty kryształ.

– Weź go. To jest źródło zaginionej mocy. Dzięki niemu można przekazywać moc innym osobom. Ciebie nie będą ścigać; im zależy na mnie, powiernikowi mocy. Pamiętaj! Ten kryształ nie może wpaść w niepowołane ręce. Uciekaj, już!

– Mistrzu, nie zostawię cię!

– Ale już! – ryknął starzec.

Gorion podbiegł przed siebie. – Uciekać! Bocznymi tunelami! – krzyczał. Po drodze złapał w biegu Enuen i pociągnął za sobą. Wybiegli z sali, w której rozgorzała zacięta walka, mimo zrozpaczonych krzyków i próśb Rhovaniona. Za Gorionem i Enuen pobiegł Moris, okropnie zmęczony i zdyszany. Z boku jego głowy spływała stróżka krwi.

– Czekajcie – dyszał, biegnąc z dużym bębnem pod ramieniem.

– Chodź, Moris! – krzyknął Gorion. Biegli w dół, ku najniższym korytarzom krypty. Po drodze zobaczyli innych członków bractwa uciekających bocznymi tunelami. – Tędy! – Gorion wskazał na ciemny tunel prowadzący w dół. Enuen i Moris pobiegli tuż za nim.

– To Mord pokazał im wejście, to właśnie tutaj go widziałam. Na pewno weszli tędy! Wskazał im drogę! – krzyknęła Enuen.

– Mord zdrajcą? – jęknął Gorion załamanym głosem. Nie zwalniał jednak wyczerpującego, szybkiego biegu. – Dlaczego?

– Chciałabym to wiedzieć Gorionie.

W pewnym momencie korytarz zrobił się tak ciemny, że z trudem widzieli własne nogi.

– Ciradra – wykrzyknął Gorion, a z jego ręki wyfrunęła biała, świetlista kula, rozjaśniając im drogę. Tunel prowadził prosto, cały czas w dół, w niekończący się mrok.

– Te drogi były wybudowane na wypadek takich sytuacji jak ta. Prowadzą poza miasto – wyjaśnił Gorion, ciężko dysząc. Za nim błysnęło blade światło. To Moris uzdrawiał zaklęciem zranioną w walce głowę. Niebieska wiązka światła wypływająca z jego dłoni skutecznie zatrzymała cieknącą krew i zasklepiła ranę.

– Rhovanion przekazał mi źródło zaginionej mocy – wydyszał Gorion.

– Źródło? – Moris wybałuszył oczy. Biegł nie zwalniając tempa. Ciężko sapał. – To znaczy, że możesz każdemu tą moc dać. Czy ty wiesz jakie to niebezpieczne?

– Zdaję sobie sprawię, Moris. Oby Rhovanion jak najszybciej uciekł z krypty. Ta moc rozdziera mi pierś. Czuję jej ciężar.

– Masz przy sobie źródło mocy samego Polkana, który zamknął ją w krysztale – stwierdziła Enuen. – Ta moc…

– … pochodzi z Puszczy – dokończył Gorion. – Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest. Polkan zginął prawie 1200 lat temu. Teraz nikt nie dowie się jak było naprawdę, lecz jeśli to prawda, to ten kryształ jest jedynie namiastką mocy drzemiącej w tym okrytym magią miejscu. – Gorion obejrzał się. – Chyba za nami nie idą; lepiej jednak miejmy się na baczności.

Szli teraz szybkim krokiem jeszcze jakiś czas, aż w końcu ich oczom ukazało się światełko jaśniejące gdzieś na dalekim końcu tunelu.

– Jest wyjście – krzyknął Moris. – Może reszta też jest gdzieś tu w pobliżu.

– Oby wszyscy byli cali. Czarni magowie co prawda potrafią rzucać zaklęcia, ale ich moc jest niczym przy naszej – szepnął Gorion.

– To po nią tu przyszli. Chcą zagarnąć potęgę kryształu dla siebie… Skurwysyny – stwierdził Moris z iście poważną miną.

– Moris, daruj sobie.

– No co. Pewne sprawy trzeba stawiać jasno i konkretnie. – Moris wzruszył ramionami. – Tak przynajmniej uczył Rhovanion.

– Gdybyś potrafił te nauki wykorzystywać jeszcze w odpowiednich sytuacjach może nie narobiłbyś sobie tylu wrogów i problemów – westchnęła Enuen. – Zaraz wyjdziemy z tunelu.

Jasna świetlista kula rozpłynęła się w powietrzu, gdy wyszli na zewnątrz. Przed nimi rozciągała się niewielka polana, a zaraz za nią zielony, dębowy las, który oświetlony promieniami już nisko będącego Słońca i kołysany letnim wiatrem powiewającym gdzieś z północy, zdawał się zasypiać wśród falujących traw. Za ich plecami daleko na wzgórzu wznosiło się miasto, dumne, bijące bielą wapiennych ścian budynków, miasto wolnych ludzi, miasto na skraju wielkiego imperium… Tragot.

– Nikogo tu nie ma – stwierdził Moris odkrywczym tonem..

– Może jeszcze nie wyszli z tuneli. One ciągną się dookoła miasta. Reszta zakonu może być nawet o kilka mil stąd. Mimo to perspektywa poczekania tu wydaje się być milsza niż powrót do krypty. To już spalone miejsce. Już nigdy bractwo tam nie zejdzie.

– Ciekawe, czy ci czarni dali w końcu za wygraną i przerwali atak – zadumał się Moris.

– Obawiam się, że nie. Nie dostali przecież tego, co chcieli dostać, jak się możemy domyślać. Sądzę, że bracia, którzy tam zostali nie mieli wyboru i musieli przelać krew w obronie własnego życia.

– Powinniśmy pilnować wyjścia z tunelu – odrzekła Enuen, której wzrok skupiony był na porośniętej pnączami niewielkiej grocie, z której dopiero co wyszli. – Mogli wyruszyć w pościg za nami.

– Hahaha! – Rozległ się śmiech, gdzieś zza ich pleców. Odwrócili się jednym ruchem. Na polance stało pięciu mężczyzn w czerni. Na głowach mieli zarzucone kaptury, a w miejscu oczu świeciły się czerwone punkciki.

– Czy naprawdę myśleliście głupcy, że nie wyczujemy ogniska mocy, które macie ze sobą, które dał wam ten staruch? – zadrwił ten środkowy, patrząc na Goriona.

W jednej chwili Enuen szarpnęła za sznurek wiążący jej futerał na plecach. Chciała już wyciągnąć swoją broń, lecz czarni magowie byli szybsi. Fala olbrzymiej mocy poleciała w jej stronę, odrzucając ją daleko do tyłu i odbierając przytomność. To samo stało się z Morisem, który nawet nie zdążył zorientować się, co działo się przez ostatnie pół minuty. Gorion zerwał się w jednym momencie do przodu, lecz zatrzymała go niewidzialna bariera. Czarni magowie roześmiali się.

– Czego chcecie i kto was nasłał dranie? – wycedził Gorion patrząc z nienawiścią w czerwone płomyki w cieniach kapturów.

– Kto nas nasłał? Czy w twoim nędznym mniemaniu ktoś, kto chce coś osiągnąć zawsze musi posługiwać się innymi? Nie. – Czarny mag podniósł głowę i jak się Gorionowi zdawało, uśmiechnął się. – Jesteśmy wolnymi strzelcami. Czego chcemy? Chcemy tego, co nosisz na szyi. Chcemy mocy!

– Nie dostaniecie jej. Musielibyście wpierw mnie zabić.

– I nie zawahamy się tego uczynić. Tam na dole zginęło już wielu waszych – powiedział zakapturzony mag. Gorion sprawiał wrażenie, jak gdyby nie wierzył ich słowom.

– Mord zapłaci za tę zdradę.

– Zdaje się, że wiemy o kim mówisz. Hahaha. Zabawne, że o nim wspominasz. Zaplanowaliśmy dla niego specjalne atrakcje. Zepsuł cały nasz plan. Już miesiące temu posiedlibyśmy zaginioną moc, gdyby nie on. Na wasze szczęście ten głupiec nabrał podejrzeń, gdy przed przypadek zobaczył jednego z nas na ulicach miasta. Przez długie lata rozpracowywaliśmy położenie waszej kryjówki. Szukaliśmy w Nordrycji i w Farynii, ale dopiero będąc tutaj, natrafiliśmy na wasz trop, na trop kryształu. Wiedzieliśmy, że planujecie zjazd wszystkich członków, co oznaczało, że kryształ też się tu znajdzie. Wiedzieliśmy, że wejścia do tej krypty na terenie miasta są silnie strzeżone magią, jednak domyśliliśmy się, że musicie mieć drogę ucieczki za mury Tragotu. Znaleźliśmy tę grotę jakiś czas temu. Wystarczyło zrobić krok i sięgnąć po moc, którą posiadał starzec, wtedy przebywający już w krypcie. Jednak jeszcze przed waszym zjazdem kilku waszych było już tutaj w mieście. A wśród nich ten Mord. Głupiec pilnował uparcie tuneli, dzień i noc, na zmianę z innymi. Wyczuwaliśmy, że ktoś nakłada zaklęcia ochronne na tunele, jednak na niewiele mu się to zdało. Jeśli tylko wpadnie w nasze ręce lepiej byłoby dla niego, gdyby się nie urodził.

– Pochopnie go oceniłem – szepnął Gorion do siebie. – Jak mogłem w ogóle pomyśleć, że Mord zdradził swoją rodzinę. Bezwiercy! – krzyknął.

Czarny mag, stojący po środku znów się roześmiał. – Brak wiary to jedna z naszych najlepszych cech, których uwierz mi, mamy naprawdę wiele rycerzyku. Czerpiemy z życia, tyle ile się da. Zdobywamy władzę, pieniądze, kobiety. Po co nam wiara?

– Fakt. Wam ona nie jest potrzebna. Nawet gdybyście chcieli, nie potrafilibyście jej dostrzec. Bo jakże ślepa jest istota widząca jedynie oczyma.

– Skończ kazania mądralo. Nie przyszliśmy tu słuchać twoich pouczeń. Mamy gdzieś zdanie twoje i całej tej waszej zakonnej hałastry. Dawaj kamień, to może puścimy łaskawie was wolno. Po co przelewać krew. Już i tak wiele z niej zostało przelanej.

– Hahahaha – roześmiał się szyderczo Gorion. – Czy naprawdę myślałeś, że dostaniecie go bez walki? Nie ze mną! – ryknął. W ułamku sekundy z dłoni zakapturzonych poleciały w kierunku Goriona czarne kule, pulsujące energią. Ten wyciągnął rękę i szybkim gestem stworzył magiczną zasłonę, która po odbiciu kul rozpłynęła się w powietrzu. Wyszeptał jakąś niezrozumiałą dla czarnych magów formułę i zanim ci zdążyli się zorientować, ogromne błyskawice uderzyły w nich. Dwóch padło sztywno na zieloną trawę. Byli martwi. Pozostałym udało się odbić zaklęcia, choć jeden z nich zachwiał się niebezpiecznie, gdy piorun uderzył z góry. Goriona ogarnęło odrętwienie. Poczuł jak jego ciało sztywnieje i tak samo jak tamci, którzy nie obronili się przed błyskawicami, tak i on upadł na ziemię. Z tą różnicą, że on nadal żył. Nie mógł jednak poruszyć kończynami. I nic nie czuł. Trawa, w której zanurzył bezwładną twarz nie łaskotała skóry; była zimna i bez zapachu. Czy właśnie tak wygląda koniec, pomyślał Gorion. To rzeczywiście nie boli. Ale dlaczego? To pytanie utknęło mu w myślach. Jaki był sens tego życia. By tu i teraz umrzeć? Nie, pomyślał. Na pewno nie.

Trzy cienie przysłoniły mu szare promienie Słońca. Poczuł jak twarda podeszwa czyjegoś buta odpycha go na plecy. Trzech zakapturzonych magów stało nad nim. Gorion odwrócił odrętwiałą głowę w bok. Stojący przy nim mag zdjął kaptur, odsłonił głowę bez włosów, na czole zaś nie było brwi. Zamiast oczu czarny mag miał czerwone, błyszczące punkciki. Uśmiechnął się on bardzo paskudnie.

– Śmierć jest o wiele gorsza Gorionie. A ty wyjdziesz jej na spotkanie, gdy będziesz za chwilę martwy– uniósł rękę, czarne światło wyłoniło się z jego dłoni. Zamachnął się jakby miał zadać śmiertelny cios, lecz w połowie ruchu drgnął i zatrzymał się.

Muzyka. Cicha i spokojna muzyka zabrzmiała gdzieś w powietrzu. Delikatny dźwięk wypełnił każdą cząstkę materii. Czarni magowie zesztywnieli, cofnęli się kilka kroków. Gorion poczuł siłę bijącą z rozchodzących się dźwięków, dodały one mu energii, krew zapulsowała w jego żyłach i w jednej chwili podniósł się on z ziemi. Obok niego pojawiła się Enuen ze skrzypcami w rękach. To ona wygrywała niesamowitą melodię. Uśmiechnęła się do niego, on jednym ruchem wyjął zza pasa flet i włączył się do gry. Połączone brzmienie dało poczucie całości i harmonii dzieła. Trzej czarni magowie stali, jak kamienne posągi. Muzyka raniła ich, nie mogli nic poradzić na przedzierające się przez ich głowę dźwięki. Powoli zaczęli dostawać lekkich drgawek.

– Zakończmy to – rzekła Enuen, patrząc na Goriona. Ten pokiwał głową. Ich muzyka gwałtownie przyspieszyła, zapełniły ją glissy i tryle, każdy dźwięk zmierzał powoli do finału, do rozwiązania. Melodia drewnianego fletu przerodziła się w dokuczliwy pisk. Dwóch zakapturzonych krzyknęło z bólu i padło na ziemię, gdy Gorion i Enuen w jednym momencie głośno zerwali melodię. Na nogach trzymał się nadal jeszcze jeden mag, nogi chwiały mu się, a z jego ust wypływała krew. Gorion wygrywał teraz skoczną melodię, a Enuen w podskokach dobiegła do czarnego maga i z obrotu, jednym cięciem smyczka uśmierciła go, podcinając mu gardło. Trawa pokryła się szkarłatną juchą. Bractwo, a w szczególności młoda Enuen, nie lubiło zabijać, ale jeśli już miało do tego dojść, starało się to zrobić najweselej jak potrafiło. Bo dlaczego śmierć musi być smutna, skoro jest wolnością, powtarzał stary Rhovanion. Enuen spojrzała na zakrwawione kolce smyczka, na kapiącą krew, której przelanie było konieczne. Oczy elfki zwróciły się na posępną twarz Goriona. On także skierował swój wzrok na nią. Nie wytrzymali i rzucili się ku sobie oddając żywiołowi czułego pocałunku. On wtulił swoją twarz w jej kasztanowe włosy, zakrył się nimi. Przypomniał sobie wtedy mroźne pogórze okryte wiecznym śniegiem , gdy cały trakt prowadzący do lodowych miast, luźnego związku wolnych osad jeszcze wtedy po panowaniem króla Haragara, był nieprzejezdny. Przypomniał sobie jak zgubił się wśród tych białych szczytów i wtedy zjawiła się ona. Uratowała go przed niechybną śmiercią. Wyprowadziła za góry. Wtedy się poznali. W pamięci Goriona odżyły tamte wydarzenia. Tamte czułe słowa i gesty. Zobaczył oczyma wyobraźni noc w jaskini, kiedy to zaprzysięgli sobie miłość po wszystkie czasy. Kiedy, choć on należał już do bractwa, postanowili poświęcić się i oddać sobie wzajemnie.

– A mnie to już nawet ślepa południca nie przytuli – oznajmił pretensjonalnie głos dobiegający gdzieś kilka kroków od nich.

– Moris! – krzyknęli Gorion i Enuen i rzucili się mu w ramiona.

– Tak, tak, teraz to się o mnie przypomniało. A jakbym nadal był nieprzytomny, to zapewne leżałbym z rozwalonym łbem aż do Dnia Sądu. – Wyrwał się z uścisku i spojrzał na trupy magów.

– Patrzę, że sporo mnie ominęło. Ale cóż, byli szybsi, nie zdążyłem nawet stuknąć w ten cholerny bęben. Nie ma jeszcze nikogo z bractwa? – Zdziwił się.

– Moris, Enuen – wyrzucił z siebie Gorion, patrząc na nich ze smutkiem. – Jeden z nich twierdził, że tam w krypcie zabili wielu z naszych.

Enuen i Moris milczeli.

– Obawiam się, że to może być prawda. Byli niebezpieczni. Nie wiem, skąd posiedli taką moc, ale jeszcze nie spotkałem się z żadnym magiem o tak silnych zaklęciach. Ze mną im się prawie udało, gdyby nie ty, Enuen. Ale inni w podziemiach mogli nie mieć tyle szczęścia.

– Kim oni w ogóle są? – zapytała Enuen.

– Pochodzą z Nazeredu, pustyni na południu Intris. W Faszirze znajduje się ich siedziba. Niektórzy wynajmują ich do brudnej roboty, jednak ci tutaj twierdzili, że nikt ich nie wynajął – odrzekł smętnie Gorion.

– Gor, Enn! – Moris wychylił się za nich i wskazał palcem. – Tam, patrzcie!

Zza zasłony gęstego lasu wyłoniły się postaci. Było ich siedmiu. Coś nieśli.

– To nasi! Widzę Denegara i Wingalfa – stwierdził Moris, mrużąc oczy. Tylko co oni niosą?

– Albo kogo? – wycedziła z niepokojem Enuen.

Orszak zbliżał się wolnym krokiem. Z sekundy na sekundę Enuen mogła dostrzec coraz lepiej ich twarze. Wingalf z południa, zawsze poważny, zawsze dumny, zawsze niewzruszony, teraz miał bardzo smutny wyraz twarzy. Cała jego duma jakby gdzieś uleciała. Był z nim również Denegar, którego kości policzkowe jeszcze bardziej odznaczyły się na zapadniętej twarzy. Poza nimi była jeszcze ta ruda dziewczyna w czerwonej szacie, Weluna, młodzik Tomes i trzech braci, których imion Enuen nie pamiętała. Wszyscy prócz Wingalfa nieśli nosze, na których leżeli ludzie. Nie – pomyślała – tylko nie on. Wiedziała, kto leży na jednej z nich. Rhovanion, trzeci mistrz zakonu poległ. Przybyli bracia postawili nosze na ziemi.

– Niee! – Gorion padł na kolana przy ciele wielkiego mistrza. – Dlaczego właśnie teraz?!

Enuen uklęknęła przy nim, objęła go i rozpłakała się. Moris zakrył twarz, nie chciał tego widzieć. To było jak koszmar, zły sen. Sen, który okazał się prawdziwy.

– Nie mogliśmy nic zrobić – odezwał się Wingalf, swym grubym, niskim głosem. – Było ich zbyt wielu. Byli zbyt silni. Mistrz nie chciał opuścić krypty. Mimo jego nalegania walczyliśmy przy jego boku, choć on tylko stał i czekał. Cała reszta bractwa poległa w wielkiej sali. Tylko trzy ciała udało nam się zabrać po chwilowym przepędzeniu magów. Enger walczył dzielnie, ale dostał zaklęciem duszącym. I Mord – westchnął Wingalf. – Oddał życie za mistrza; własnym ciałem zasłonił go przed zaklęciem. Zginął, jak bohater.

Gorion podniósł mokre od łez oczy. – Co teraz zrobimy? Co z bractwem?

– Bractwo jest skazane na zagładę – powiedział Denegar. – Czarni magowie zabrali kamień mocy Rhovaniona. To koniec.

– Nie. Ja mam kryształ – rzekł Gorion. – Rhovanion dał mi go na przechowanie do czasu aż to się wszystko skończy. – Wyciągnął spod szaty błękitny kryształ. Wingalf i Denegar spojrzeli na siebie.

– Więc jest jeszcze jakaś szansa – odezwał się Wingalf. – Choć wielu z nas jest już bez nadziei.

– Nie możemy porzucić naszej misji – odezwała się Weluna. – Przysięgaliśmy, obiecywaliśmy do końca życia służyć jednej sprawie. Ochronie świata. Dla zakonu. Dla potomnych.

– Została nas zaledwie garstka. Sami nie podołamy ciężarowi ochrony wszystkich ras – odrzekł Denegar. – Ale mamy kamień mocy. Możemy wyszkolić nowych członków. Musimy to zrobić, jeśli chcemy nadal pełnić nasze obowiązki. Czeka nas niełatwe zadanie.

– Wingalfie – powiedział Gorion – jesteś najstarszy w bractwie. Weź ten kamień i strzeż go.

Wingalf zawahał się przed wzięciem na siebie tej odpowiedzialności. W końcu wyciągnął rękę i wziął kryształ. Spojrzał na niego, a po chwili na wszystkich zebranych braci i siostry.

– Będzie u mnie bezpieczny – obiecał. – Mamy misje do wykonania bracia. Śmierć mistrza nie oznacza, że misje te zostają anulowane. Musimy zrobić wszystko by zapewnić pokój. Gorionie, pojedziesz sam na południe, na pustynie. Musisz rozwiązać sprawę z tym grobowcem, cokolwiek tam się znajduje. – Spojrzał na kamień, który trzymał w dłoni i wyciągnął rękę. – Weź go na jakiś czas, może ci się bardzo przydać. Nie wiadomo, co cię tam czeka. Z kamieniem będziesz potężniejszy. Jednak strzeż go, bo to nasza ostatnia nadzieja.

– Dziękuję Wingalfie. – Gorion przyjął kamień.

– Enuen – zwrócił się do elfki Wingalf. – Dasz Mrosaghowi list wojenny, uświadomisz go o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Będzie wiedział, co robić. To doświadczony władca i wojownik. Weluna, jak już wcześniej było ustalone pojedziesz do Gromu, by ostrzec Angusa. Moris, ty do Pringladu. Saromi, ty pojedziesz do Lorynii, w miejsce Alryka, który poległ, Denegarze musisz przekonać Gorzena do obrony przed dzikimi. Jego rządza krwii nie może przenieść się na Pringlad. Baltazarze i Mangusie, zajmiecie się ochroną wybrzeża Gromu i Lorynii. Wypatrujcie purpurowych żagli dzikich i dmijcie w róg, gdy dostrzeżecie niebezpieczeństwo. Ja pojadę na północ, choć jest mi ona obca. Przekonam się czy te plotki o Puszczy są prawdziwe. Jutro rano wszyscy się rozjedziemy, by nikt nie mógł nas wytropić, poprzez moc. A do krypty nie wchodźcie nigdy więcej. Nigdy! Nie wiadomo, co może nas tam czekać. Część czarnych magów przeżyła, będą się tutaj kręcić, choć wątpię czy będą na tyle śmiali, by znów zaatakować. Ich także wielu poległo.

– A co z ciałami w krypcie? – zapytał Moris. – Nie mogą przecież tak tam leżeć.

– Będą namacalną pamiątką, historią, która nie może ulec zapomnieniu – odparł Wingalf. – Ich kości będą leżały tam po kres czasów. Tak już musi być. Mistrz Rhovanion, Mord i Enger muszą zostać pochowani według świętego zwyczaju naszych przodków. Spłoną w ogniu, a ich prochy wypełnią świat, dając odrobinę nadziei, tym wszystkim, którzy ją stracili – powiedział i spojrzał poważnie na wszystkich stojących przy nim. – Bracia, musicie szukać osób, które nas kiedyś zastąpią. Musicie odnaleźć istoty godne posiadania zaginionej mocy. – Wingalf spojrzał na niknące za horyzontem Słońce. – Robi się ciemno. Musimy nazbierać opału do ceremonii. Chodźmy.

Każdy posłusznie ruszył w stronę młodego lasu przy polanie; zbierali grube kawałki drewna, by z nich usypać pogrzebowe stosy, na których miały spłonąć ciała poległych braci i mistrza Rhovaniona. Na wysuszoną ściółkę kapały obficie łzy. Łzy każdego z nich; może poza Wingalfem. Choć był przygnębiony, sprawiał wrażenie człowieka wciąż silnego, wciąż nieugiętego. Wkrótce zrobiło się niesłychanie zimno. Światło słoneczne ukryte gdzieś za widnokręgiem gasło powoli. Na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy, rozjaśniające jeszcze bardziej niebieskawy księżyc dopiero wschodzący zza widnokręgu. Po dwóch godzinach na polanie były ułożone trzy podłużne stosy. Noc zawitała na dobre. Prócz blasku gwiazd i księżyca z południowego wschodu, znad Tragotu biła jasna łuna światła. Wszyscy zebrali się w końcu w jednym miejscu; pogrążeni w smutku czekali, by pożegnać na zawsze swoich braci. Wingalf trzymał w ręku niezapaloną jeszcze pochodnię.

– Interi – wypowiedział gorzko, a pochodnia zapłonęła żywym ogniem. Zdobył się mimo smutku na słowa, które miały im wszystkim zostać w pamięci do końca życia.

– Dzisiaj żegnamy naszych braci, których umiłowaliśmy całym sercem. Niechaj pamięć o was trwa wiecznie – zwrócił się ku ciałom na stosach. – Żegnaj Engerze, ty który zginąłeś wraz z innymi za swoich braci. Zginąłeś w obronie tego, o co walczymy. Zginąłeś za pokój i wolność. Hołd tobie – krzyknął.

– Hołd tobie – zawtórowali wszyscy. Pochodnia dotknęła pierwszego stosu, który w jednej chwili znalazł się w płomieniach.

– Żegnaj Mordredzie – wyrzucił z siebie bardzo smutno, Wingalf. – Żegnaj, ty, który oddałeś życie za ojca swego, ty, który nas strzegłeś i w dzień i w noc. Niechaj twój żywot będzie świadectwem dla nas wszystkich. Bądź nam wzorem, przypominaj nam o poświęceniu, bo tylko poświęcając się dla innym, odkrywamy swoje człowieczeństwo. Hołd tobie waleczny. Hołd tobie po wszystkie dni!

– Hołd tobie – krzyknęła reszta. Nikt nie był w stanie ukryć swoich łez. W ich oczach zapłonął drugi stos.

– Żegnaj Rhovanionie, synu Wenga, trzeci Mistrzu Bractwa, błogosławiony. To ty nas poprowadziłeś przez ciemność. Odnalazłeś nas błądzących, wskazałeś drogę. Ty mistrzu pokazałeś nam jak postępować i jak nigdy nie czynić. Jesteśmy twoimi wiecznymi dłużnikami. Niechaj twoje światło wskazuje nam drogę przez wieczność, nawet gdy twe ciało będzie już prochem, a duch daleko.

Gorion wystąpił w przód.

– Obiecujemy odbudować zakon, przywrócić jego świetność. Przysięgamy stać na granicy pokoju, strzec wszystkie rasy, walczyć o sprawiedliwość.

– Hołd tobie – krzyknął Wingalf, a jego oczy po raz pierwszy zeszkliły się od łez smutku.

– Hołd tobie! – Trzeci stos w końcu zapłonął. Wszyscy spojrzeli w górę, na iskry lecące ku niebu, iskry rozjaśniające ciemność. Przez chwilę wydawało im się, że słyszą muzykę, wesołą i spokojną. Gwiazdy na niebie błysnęły wesoło.

– Radujcie się bracia – odrzekł Denegar. – Oni są już w siedzibie Jedynego. Uzyskali spokój.

Usiedli na trawie, by do rana czuwać przy prochach. Co teraz się stanie, myśleli. Czy wszystko przepadło, czy znów będzie jak dawniej? Pamiętali nauki mistrza, który powtarzał, że w życiu nic dwa razy się nie zdarza, choćby życie było długie jak lata płynące na Intris. Nigdy nie powtórzy się ten sam dzień, ten najgorszy, czy najszczęśliwszy, nawet ten szary, zwykły. I to właśnie jest w życiu piękne, powtarzał.

*

Enuen wstała przed świtem z trawy i weszła na wzgórze, które rozciągało się nieopodal skalnego tunelu. Stanęła na szczycie i spojrzała w stronę miasta, za którym biły już pierwsze promienie Słońca.

– Nigdy nie myślałem, że wschód może być tak piękny – rzekł smutno Gorion i stanął obok niej.

– Wszystko się zmieni – odparła Enuen. – Teraz i my musimy się rozdzielić. Ty jedziesz na południe, ja na północ

– Tak być musi. Nawet śmierć mistrza nie zmieni przeznaczenia. Nie zmieni naszego losu.

– Jakiego losu? – zapytała.

– Bez nadziei – odparł.

– Zawsze jest nadzieja. – Wtuliła się w jego ramię, jak gdyby miało ją ochronić przed całym światem. Nie zważała na to, że reszta z bractwa ich widziała; to było już nieważne. – Ty jesteś moją nadzieją.

– Enn, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będziemy razem. Że kiedy świat w końcu stanie się dobry, a nad nami zawita niekończący się dzień, będziemy mogli odejść. Na zawsze.

– Jakoś trudno uwierzyć – powiedziała smutno i spojrzała w jego zielono-szare oczy. Gorion pogłaskał ją czule po policzku.

– Jeśli w nas samych zgaśnie nadzieja, to już nigdzie jej nie odnajdziemy, Enn. Nigdzie.

 

*

Gdy nad wieże białego miasta zaczęło wychodzić jasne Słońce, oni siedzieli już na koniach. Przyłożyli jednocześnie dłoń do piersi, wymienili się pożegnalnymi spojrzeniami, a następnie rozjechali się. Enuen obejrzała się na południe, gdzie w blasku wschodu, ciemna postać powoli znikała za wzniesieniem. Wydawało jej się przez chwilę, że i on odwrócił się w ostatnim momencie, że pożegnał ją ostatnim czułym spojrzeniem. Wszyscy udali się w inne strony. Niektórzy z nich widzieli się po raz ostatni. W powietrzu rozbrzmiała muzyka. Gdzieś w oddali flet wygrywał smutną melodię, gdzieś cicho stukał bęben i skrzypiały struny skrzypiec. Błysnęło światło różowego księżyca chowającego się za widnokrąg. Wkrótce wszyscy zniknęli gdzieś w oddali, za horyzontem. Jak cienie ginące bez nadziei przy blasku światła.

 

 

Zrozumiał wreszcie człowiek, że nie zapomni tego

Co nadało sens mrocznego życia jego

Prostota wyparta przez banał stała się prawdą wielce

Że człowiek ma serce i winien patrzeć w serce.

 

Koniec

Komentarze

Autorze.

Zacząłem czytać to opowiadanie, bo w zapowiedzi było że to tekst science fiction. Niestety, fantastyki naukowej jest tu tyle, ile alkoholu w szampanie dla dzieci.

Opowiadanie jest długie i niestety pełne błędów logicznych. Opisy też są niestaranne – np.”brukowane schody”, opis karczmy jako “gmachu”, i wiele innych, nie mam siły wszystkiego wyszukiwać. Seks i miłość opisane są patetycznie i mało wiarygodnie. Zakończenie opowiadania niejasne – w końcu nie wiem, czy rozstają się rankiem, czy w nocy. Zaletą tego opowiadania jest to, że nie ma nadmiaru krwawych scen. Musisz, autorze, dużo jeszcze popracować nad warsztatem. Życzę powodzenia w dalszych literackich próbach.

Dziękuję za jakże cenne uwagi :)

Nowa Fantastyka