- Opowiadanie: Helionis - Zguba

Zguba

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Zguba

„Przetrwałem Zgubę, która spustoszyła świat. Strasznie tego żałuję”.

Anonimowy Podróżnik

 

I

 

 Wiele duchów kryło się we mgle, jednak żaden nie był równie cichy jak ona.

 Wszechobecną szarość przetykały smukłe pnie starych drzew, niczym kolumny w dawno zapomnianej świątyni. Stłumione kolory i cisza nadawały całemu nikłemu krajobrazowi pozory snu, bezkresnego w swej nicości. Nawet dla niej, o zmysłach wyostrzonych latami praktyki, las zdawał się być niczym więcej jak wyblakłym wspomnieniem. Starym obrazem, którego barwy wyblakły wieki temu.

Mgła z całą pewnością nie była naturalna. Kładła się na puszczy jak lepka pajęczyna, w której każdy ruch mógł przyciągnąć czającego się w pobliżu pająka. Wielokrotnie podczas wędrówki dostrzegała sylwetki przemykające tuż na krawędzią widoczności, bezszelestne nieomal jak ona sama. Nikły szmer odnóży na przegniłej ziemi lub chrupot starego śniegu zdradzał z rzadka obecność czegoś, co jej szukało.

Irya, zwana także Kobrą z Callaigh, pozostawała jednak ostrożna i nieuchwytna. Była jedną z garstki nielicznych, którzy potrafili poruszać się i działać na skażonych terenach w pojedynkę, czym zasłużyli sobie na miano Wygnańców. Nie stanowili jednolitej grupy, jednak wszystkich członków tej profesji łączyła skłonność do samotnictwa. Irya doskonale rozumiała konieczność by działać w pojedynkę lub z bardzo nielicznym towarzystwem. Tłum tylko przyciągał uwagę istot, dla których bełt z kuszy czy grot włóczni stanowił zagrożenie porównywalne z ugryzieniem komara. Zbyt wielu straciło swe życie we wczesnych latach Zguby, gdy niedobitki ludzkości dopiero zaczynały się uczyć jak działa ten nowy, bezlitosny świat.

Zatrzymała się, gdy usłyszała kroki. Las zamarł, a jej drogę przecięła blada, skryta za zasłoną mgły sylwetka… czegoś. Dostrzegła podłużne, obłe cielsko wyposażone w tuzin smukłych, zwężających się odnóży. Nie była w stanie dokładnie przyjrzeć się głowie tej potworności, ale dostrzegała wysoki kołnierz na szczycie łba i ruch na jego spodzie, drobny i ciągły ruch. Istota kojarzyła się ze zdeformowanym świerszczem, rozrośniętym do rozmiarów stodoły. Bogowie jedni wiedzieli, jakim cudem ten kolos był w stanie poruszać się tak cicho.

Nie zwrócił na nią uwagi gdy ostrożnie zdjęła z pleców torbę podróżną i stanęła w lekkim rozkroku. W jednej dłoni dzierżyła krótki miecz, a w drugiej toporek z drobnym obuchem i długim drzewcem. Kaptur szarej peleryny opadł do tyłu, odsłaniając szczecinę porastającą głowę kobiety. Usta i nos otaczała ciasno zawiązana chusta, ale nad krawędzią materiału pełgały ciemnozielone ogniki jej oczu, tak różne od ziemistej, niezdrowej skóry która je otaczała. Skórzany kubrak nie miał rękawów, a spod rękawic wynurzały się podłużne, ciemne tatuaże o wężowych kształtach.

Kolos zakołysał się. Być może jej nie dostrzegł, a może po prostu uznał za zbyt mizerną na dobry posiłek. Nigdy nie było pewności z istotami, które przyniosła ze sobą Zguba. Pozostawało czekać z tym samym, nienaturalnym spokojem jaki cechował każdy jej krok w głąb tego nawiedzonego lasu.

Potwór zadrżał i ponownie się zakołysał. Wydał z siebie serię odgłosów, które przypominały tłuczone szkło miażdżone pod kołami obciążonego wozu. Uniósł się lekko na swych odnóżach… po czym ruszył dalej, przed siebie. Irya odprowadziła go wzrokiem, z zainteresowaniem odnotowując jak tak potężnie zbudowany stwór zręcznie manewrował między drzewami.

Odetchnęła.

Nasłuchiwała przez jakiś czas, po czym zebrała swój bagaż i ruszyła dalej. Czas naglił.

***

Riida splunęła w piach i pokręciła ponuro głową.

– Przechodził tędy – rzekła. – A jakże. Widzieliśmy go z wału, jak lazł przez pole. Cały czarny był, z kapturem długim jak jaki czarownik czy inna zaraza…

– Sam był? – zapytała Irya z grzbietu swego konia.

– Sam, a jakże. Nie zaszedł nawet na wioskę, ale temu to akurat jestem rada, bo chłopcom kazałam bramę zaryglować i lecieć po żelazo. Gościnność nam nieobca, nie myślcie sobie, ale…

– Dobrze uczyniliśmy – zapewnił stojący parę kroków za jej plecami Sidon. – Wszechojciec jeden wiedział, co skrywało się pod tym kapturem. Nie ma granic przebiegłości dla pomiotu, który kroczy teraz po świecie.

Sposób w jaki patrzył na nią kapłan wyraźnie świadczył, że uwaga przynajmniej częściowo była skierowana do niej. Irya poprawiła się w siodle ale nie odpowiedziała. Zlustrowała świętego męża, odnotowując wielokrotnie łatane szaty, medalion zwisający z szyi i kostur z dzwonkami, który tradycyjnie nosili duchowni Wszechojca. Twarz mężczyzny była ściągnięta w gniewie, a zmarszczki sugerowały iż wyraz ten rzadko schodził z jego oblicza. Irya miała przeczucie, iż to jego słowa zaważyły na decyzji by rozmowę z nią, cudzoziemką, odbyć tuż pod bramą Małego Rogu.

Przeniosła spojrzenie na Riidę. Wysoka, dobrze zbudowana niewiasta i nieoficjalna przywódczyni wioski była nieco przyjaźniejsza od Sidona, ale przynajmniej częściowo podzielała jego ostrożność. Dało się po niej poznać trud prac w polu i odpowiedzialność, którą ciążyło jej pięć rodzin zamieszkujących niewielką osadę. Irya nie potrafiła sobie wyobrazić wysiłku, jakiego wymagało utrzymanie wioski położonej tak daleko od innych osiedli.

– Zmierzał w stronę Szarolasu – Riida wskazała w stronę mrocznych drzew i wijącej się między nimi bieli. – My tam nie chodzimy. To przeklęte miejsce.

Irya zlustrowała ścianę lasu i pokręciła głową.

– Owszem. Dziw, że postanowiliście zamieszkać tak blisko takiegoż.

Sidon wyprostował się.

– Jesteśmy prostym ludem, który żyje w zgodzie z prawami Wszechojca. Jego opieka…

– Ojcze, nie mówiłam do was. Uciszcie się – przerwała mu Wygnanka, a spojrzenie skierowała z powrotem na Riidę.

Kapłan zaczerwienił się.

– Arogancka przybłędo, jak…!

– Dajemy jakoś radę – wtrąciła szybko Riida, podnosząc głos. – Oparliśmy się już niejednej nocy i niejednej zimie. Każdy dom ma wykopaną piwnicę, a błogosławieństwa ojca Sidona odpędzają potwory od naszych bram i pól. Łatwo nie jest, ale kto ma teraz łatwo?

– Głębokie piwnice i błogosławieństwa to trochę za mało – nalegała Wygnanka. – Magii już nie ma. Starsza moc może zdołałaby odpędzić potwory, ale modlitwa nie stanowi skutecznej obrony przeciw kłom i pazurom.

Starsza kobieta nie odpowiedziała. Widząc jej minę, Irya zdecydowała się nie naciskać dalej.

– Ścigasz go, panienko? – Riida w końcu przerwała przedłużające się milczenie.

Irya skinęła.

– To zły człowiek? – zapytała Riida i była wyraźnie zaskoczona, gdy Irya pokręciła przecząco głową.

– Głupiec. Niebezpieczny głupiec. Czy zły… – Irya uśmiechnęła się krzywo. – To się okaże.

Na jej słowa Sidon splunął na drogę.

– Oczywiście. Nawet gdy nasz dom klęczy pod batami Upadłych Bogów, wciąż znajdą się tacy, którzy gnają za krwią. Koniec świata to za mało dla was, by przestać mordować? Miast osiąść i pracować by wykonać plan Pierwszego Ojca, by odpokutować winy za które spotkała nas tak sroga, słuszna kara, wy wolicie pchać dłoń w mrowisko. Tak było gdy rządzili nami fałszywi królowie i plugawi kanclerze! Nic się nie zmieniło! Miast zbudować coś nowego, wy wciąż wolicie gnać po spalonych polach i wyrzynać się o spróchniałe, przegniłe skrawki. Wy…

– My? – spojrzenie zielonych oczu Iryi wbiło się w Sidona jak rzeźniczy hak, a chłodne oblicze wykrzywiło się nagle gniewem. – My, ojcze. Mów precyzyjnie, bo zapominasz chyba iż brud którym rzucasz w innych już dawno splamił i twoje szaty. Daruj więc sobie kazanie. Nie jestem ani ślepa, ani głucha. Ciekawa jestem co też bym znalazła w piwnicach Małego Rogu, gdybym zdecydowała się tam wjechać siłą… A może powinnam się zapytać o tamte trzy słupy pod lasem? To tam dochodzi do „błogosławieństw”? Czy też może raczysz odpowiedzieć dlaczego na twojej szyi wisi jedynie medalion Wszechojca? Znak Pramatki gdzieś się zapodział? Stara Twierdza wciąż stoi, kapłanie. Z pewnością byliby zainteresowani twoimi metodami prowadzenia tej trzódki.

Sidon otworzył usta, ale szybko je zamknął gdy kobieta oparła dłoń na rękojeści miecza.

– Dość – powiedziała. – Nie będziemy o tym więcej dyskutować. Wątpię, czy kiedykolwiek powrócę w te strony i jakiekolwiek sekrety skrywacie mnie nie interesują. Jestem Wygnanką, nie inkwizytorem.

Zeskoczyła z konia i ku zaskoczeniu obojga, oddała wodze Riidzie. Ta unikała wzroku młodszej kobiety.

– Bierz. Mi się tam nie przyda – rzekła, zdejmując swą torbę z grzbietu wierzchowca. – Opierajcie się dalej nocy i zimom, Riido z Małego Rogu. Mam nadzieję, że cena którą płacicie nie jest zbyt wysoka.

Z tymi słowami odeszła. Do skraju lasu odprowadziły ją spojrzenia Sidona i wszystkich tych, którzy zebrali się by popatrzeć na Wygnankę z palisady. Tylko wzrok Riidy wciąż utkwiony był w ubitej drodze.

***

Zaczęło się ściemniać gdy Irya dotarła do porzuconego domostwa w sercu lasu. Z mgły wyłoniły się stopniowo kształty zabudowań otoczonych nierównym opłotkiem. Największym z budynków była do połowy wkopana w ziemię chata z ociosanych bali ze spadzistym, gęsto porośniętym mchem dachem. Wygnanka zauważyła też zbitą z desek szopę na narzędzia i obórkę z chlewem. Nad okolicą wciąż wisiała nikła woń smoły, dymu i wychodka.

Zdawało się, że była jedyną żywą duszą w okolicy. Żadnych ludzi, żadnych zwierząt. Kolejne zapomniany dom, czekający by go ktoś odnalazł i być może zaludnił. Zguba pozostawiła po sobie wiele takich miejsc… chaty, wioski, pałace możnowładców. Ba! Czasami całe twierdze i miasta. Domostwo na uboczu stanowiło niegdyś schronienie dla myśliwych, zbieraczy albo drwali. Teraz zaś było opuszczone, zapomniane i powoli pożerane przez niszczejący czas.

Tak to miało wyglądać z zewnątrz, ale Irya wiedziała lepiej.

Obeszła główny budynek i natrafiła na schodki prowadzące do drzwi, obecnie zamkniętych. Zeszła po kamiennych stopniach i stanęła przed drzwiami. Po karku rozchodziło się lekkie mrowienie, oznaka zdenerwowania, która nie znajdowała wyrazu w jej nieruchomym spojrzeniu czy rozluźnionej posturze. Pchnęła drzwi, a te cicho skrzypnęły otwierając się do wewnątrz. Wkroczyła do środka.

Smród i ciemność zlewały się w odpychającą mieszaninę, która teraz oblepiała rozwleczone ciała. Brzęcząca chmura much poderwała się w górę gdy pod butami Iryi chrupnęły gliniane odłamki jakiegoś naczynia. Żaden z trupów nie zareagował. Leżeli wszędzie, cali lub w kawałkach, na oko z dwa tuziny. Niektórzy na posłaniach, inni na resztkach połamanych ław. Mężczyzna z długimi, rudymi włosami zwisał z włóczni, która przyszpiliła go do ściany. Ogolony na łyso wyrostek siedział pod ścianą z dłońmi zaciśniętymi na wylewających się z jego brzucha wnętrznościach. Kobieta kuliła się wśród popiołów paleniska.

Mniej niż połowa z nich była Wygnańcami. Chatka była jednym z paru drogocennych przystanków, które można było odnaleźć w sercach skażonych terytoriów. To tutaj zatrzymywali się łowcy straconych skarbów, przewodnicy, myśliwi, kurierzy, przemytnicy… w promieniu wielu mil, gdzie królował strach i szaleństwo, ta drewniana budowla była jedyną bezpieczną przystanią. Wygnańcy zadbali by pozostała niewidoczna dla Odmieńców i sług Upadłych Bogów.

… do dziś.

Ruszyła między martwymi, mimowolnie starając się uczynić jak najmniej hałasu. Odganiała muchy obłażące poczerniałe twarze na tyle długo, by upewnić się iż jej cel nie leży pośród poległych. Nawet pobieżne oględziny zwłok i zrujnowanego wnętrza przyniosło parę odpowiedzi, od których jej oblicze pokryło się chmurą. Część z ciał została naznaczonych nierówną spiralą, znakiem który natychmiast rozpoznała. Wszystko wskazywało na to, że zadanie miało się stać jeszcze trudniejsze.

– Zaraza – mruknęła. Przekleństwu zawtórowało jęknięcie.

Błyskawicznie odwróciła się w stronę źródła dźwięku, z bronią w gotowości. Długi moment ciszy poprzedził kolejny jęk, a Irya zdała sobie sprawę iż dźwięki dochodzą z zaplecza, które od głównej sali oddzielała sztywna płachta. Powoli ruszyła między ciałami, nie pozwalając by nadzieja zbytnio zadomowiła się w jej sercu. Ocalały czy nie, dźwięki jakie wydawał nie pozostawiały wątpliwości iż każde jęknięcie może być ostatnim.

– Kto tam? – wychrypiał głos, gdy wyciągnęła dłoń by odgarnąć płachtę. Zawahała się.

– Kto tam? – powtórzył głos, bardziej natarczywie. – Kim jesteś? Nic nie widzę. Podejdź bliżej. Nie mogę się ruszyć…

Irya nie odpowiedziała. Toporkiem ostrożnie odchyliła materiał. Gdy zobaczyła co kryje się w środku, z trudem stłumiła w gardle przekleństwo.

Ciała w głównej sali zostały okaleczone w ogniu walki. Nad osobnikiem w środku ktoś napracował się powoli, chłodno i ze starannością zawodowego kata. Klęczące, nagie ciało podtrzymywały dwa sznury łączące jego nadgarstki z belkami na suficie. Łysa głowa została odchylona do tyłu by ukazać podcięte gardło. Pomiędzy zaciekami krwi Irya dostrzegła ciemne, wypalone symbole w języku, którego nie znała. Na brzuchu wyrytą miał zaś spiralę.

Trup otworzył usta.

– Kim jesteś?

Milczała.

– Nic nie widzę. Proszę, podejdź bliżej.

Nie otworzyła ust.

–  Słyszę twój oddech. Nie bój się… podejdź bliżej. Pomóż mi. Kim jesteś?

Nie odpowiedziała. Trup zadygotał.

– Dobrze więc… milcz, jeśli taka twoja wola. Ukrywaj się w cieniu, jak szczur. Nie widzę cię i nie znam twego imienia… jeszcze. Wiem jednak, kim jesteś i co tu robisz. Chciałeś dorwać człowieka, który usłyszał głos Upadłych Bogów. Miałeś swą szansę… ale już za późno. Nie rozumiesz? Idź przyjrzyj się ciałom. To twoja przyszłość, jeśli nie zawrócisz. Czerw nie wypuszcza ofiar ze swego uścisku.

Miecz powędrował do pochwy. Z sakiewki za to wyjęła niewielką bańkę z grubego szkła. Szarpnęła zatyczkę, na deski posypał się skruszony lak, z szyjki stopniowo zaczął wydobywać się ostro pachnący dym. Podrzuciła bańkę raz, a potem drugi.

– Założymy się? – powiedziała głośno, po czym wygięła ramię i rzuciła naczynie pod nogi trupa.

Szkło eksplodowało, a ogień rozlał się dookoła. Płomienie wgryzły się w ciało niemal natychmiast, pożerając dygoczące zwłoki o otwartych ustach, niszcząc obce symbole. Irya przyglądała się temu krótką chwilę nim udała się do wyjścia. Nie wiedziała kim był jej rozmówca ani gdzie się znajdował, ani tym bardziej jak zdołał rozmawiać z nią ustami martwego człowieka. Miała jednak nadzieję, że zdążył poczuć ogień nim się wycofał.

***

Ognisko w niewielkim stopniu rozpraszało noc, ale jej to wystarczyło. Siedziała z plecami opartymi o drzewo, a płomienie odbijały się w jej zamyślonym spojrzeniu. W dłoni trzymała trzy związane rzemykiem pióra, których pochodzenia nie byłby w stanie określić nawet najlepiej obeznany w ptactwie uczony lub łowczy. Długie, spiczaste lotki były atramentowo czarne z czerwonym, metalicznym połyskiem, a krawędzie sprawiały wrażenie na tyle ostrych by przeciąć skórę.

Irya znała pochodzenie piór i wiedziała co zmuszona została uczynić. Rozpaliła ogień więc nie miała już w tej kwestii szczególnego wyboru, wszystkie zachowane dotąd środki ostrożności zostały przekreślone gdy rozbłysły pierwsze iskry. Każda chwila zwłoki była ryzykiem, iż czające się we mgle istoty zaatakują siedzącą samotnie ofiarę, ale…

… pogładziła krawędzie piór, uważając by się nie skaleczyć. W myślach pojawiła się twarz starszego mężczyzny z bielmem na lewym oku i kolistą blizną na skroni. Powtórzyła sobie słowa, która wtedy usłyszała: „Za wszelką cenę. Jeśli szaleńcy dopadną go przed nami, rezultaty będą katastroficzne. Może ja ich nie dożyję… na Wszechojca i Pramatkę, może nawet ty ich nie dożyjesz. Ale my walczymy o jutro, dziecinko. Jeśli zawiedziesz, to jutro może nie przyjść. Za wszelką cenę, Irya.”

W środku zakotłował się gniew, ale nie pozwoliła mu się przelać ponad barierę lodu, którą zbudowała wewnątrz. Pozwoliła sobie na jeszcze jeden oddech, po czym cisnęła pióra w ognisko. Te opadły łagodnie, wylądowały między płonącymi gałązkami i znieruchomiały, migocząc jak rubiny w blasku świecy.

Irya zamknęła oczy, tak jak pamiętała by uczynić. Jej dłonie popełzły do rękojeści broni, chociaż wiedziała iż nie będzie jej potrzebować… prawdopodobnie. Dochodzące z mgły, niemal niesłyszalne odgłosy nasiliły się. Zaszeleściły liście, zachrobotała potarta kora. Coś zaklikało w mroku, a z przeciwnego kierunku odpowiedział niemal identyczny odgłosy. Irya zacisnęła zęby, trzymała się jednak w karbach. „Kto nigdy się nie boi?”, zapytał w jej głowie człowiek z bielmem na oku. „Trup”, odpowiedziała, jak zawsze…

– Możesz otworzyć już oczy – rzekł nieprzyjemny, lekko rozbawiony głos.

Otworzyła oczy. Las odpowiedział jej tysiącem spojrzeń.

Ognisko odbijało się w ślepkach setek kruków, wron, kawek i gawronów, które obsiadły okoliczne gałęzie. Czarne ptaki, olbrzymie i dobrze odżywione, siedziały blisko siebie, z ostrymi dziobami wycelowanymi w jej kierunku, z zakrzywionymi szponami wbijającymi się w konary. Od czasu do czasu jeden z nich wydawał z siebie krótki skrzek, tu i ówdzie załopotały gwałtownie skrzydła. Poza nimi i odgłosem ogniska, okolica wydawała się wymarła. Ustały szelesty zbliżających się mieszkańców mgły. Tylko ona, czarne stado i niepokój, które budziło.

No i, oczywiście, był tam także On. Emisariusz.

– Irya, Irya, Irya… Nie uwierzyłbym, że tak prędko nakarmię oczy twoja śliczną, naburmuszoną twarzyczką.

– Trzy lata to nie tak prędko.

– Czyżby? Oh. No tak, zapomniałem. Dla was czas płynie tak potwornie wolno.

Stojący po drugiej stronie ogniska przybysz przeciągnął się i szeroko rozpostarł swe długie ramiona, jakby każąc się podziwiać. Irya nie zareagowała, gdyż nie był to jej pierwszy raz w towarzystwie istoty, która sama siebie kazała nazywać „Xan”. Miała powody by sądzić iż kiedyś był człowiekiem, jednak trudno było to poznać w jego obecnym stanie. Nienaturalnie wysoki i chudy korpus wyposażony był w równie groteskowo wydłużone ramiona. Większość swej sylwetki skrywał pod sięgającą ziemi szatą z kapturem i pozbawioną rękawów, które skrywałyby popękaną, czarną skórę. Twarz pod kapturem była ledwo widoczna, a przy tym zdawała się zmieniać w zależności od tego, jak padało światło. Czasami było to zwykłe ludzkie oblicze… a czasami coś bardziej przypominającego ptaki, które obsiadły okoliczne drzewa.

– Nie spodziewałem się, że użyjesz mojego daru raz jeszcze, Wygnanko – ciągnął Xan. – Masz zawsze taki… nieszczególny wyraz twarzy, gdy jestem w pobliżu.

– Mam go zarezerwowanego tylko dla tych, którzy zdradzili cały swój gatunek.

Xan zaśmiał się, co zabrzmiało wyjątkowo podobnie do krakania.

– Doprawdy, Iryo! Ktoś z tak… płynnym poczuciem lojalności jak ty wydaje mi się ostatnią osobą by udzielić mi lekcji na ten temat. Niemniej, jeśli jednak po to mnie wezwałaś…

– Nie – odparła, zanim Xan zdołałby rozkręcić się na dobre. – Nie po to cię wezwałam.

– Wielka szkoda. Mógłbym już wrócić do kolacji… jeśli mi zajmiesz zbyt dużo czasu, jeszcze gotowa mi uciec.

Twarz Iryi nie drgnęła.

– Tropię młodego mnicha z zakonu Wszechojca o imieniu Malhias. Złodzieja, który przywłaszczył sobie skażony artefakt znaleziony na Czarnych Polach na zachód od Farii. Był jednym z członków karawany przewożącej materiały do Starej Twierdzy. Pech jednak chciał, że karawana została napadnięta przez Odmieńców. Wozy złupiono, zabezpieczone pojemniki rozbito…

– … a nasz miły brat Malhias, zapewne jeden z ocalałych, przez przypadek natknął się na rzeczony przedmiot i dostał się pod jego wpływ – dokończył Xan.

Skinęła głową. Jednym z najpóźniej odkrytych skutków Zguby były artefakty, jakie odkryto na skażonych terenach. W opuszczonych miastach i zniszczonych zamkach znajdowano przedmioty codziennego użytku, które wabiły swą nowo nabytą, nienaturalną  mocą. Niektóre leczyły rany. Inne potrafiły sprawić iż właściciela nigdy nie opuszcza szczęście. Były też takie, które pozwalały oglądać odległe miejsca. Dla wielu, tak Wygnańców jak i tych którzy z nimi handlowali, nie miało znaczenia iż w miarę używania artefakty karmiły się swymi właścicielami niczym pasożyty. Czasami potrafiły narzucać nawet swą własną wolę, zmuszać do chorych, obrzydliwych czynów…

– Ciebie zaś wysłano byś odzyskała zgubę i dała mnichowi permanentne wypowiedzenie z tego świata, jak mniemam?

Odpowiedziało mu milczenie.

– Oh, Iryo. Powinienem pogratulować kościołowi ich zdolności w dobieraniu odpowiedniej osoby do zadania, ale z pewnością nie uczyniłbym tego względem ich taktu. Nie masz za złe swym ludzkim pobratymcom iż tak chętnie wpychając cię w ramię przeszłości, którą ponoć pragniesz zapomnieć? Pamiętam jeszcze czasy gdy Kobra z Callaigh było imieniem budzącym grozę. Czyżbyś i ty za tym zatęskniła?

– Odpuść sobie, kreaturo – skrzywiła się Irya. – Kruki sporo kraczą, ale prawdy w tym niewiele. W tym względzie niezbyt się różnisz od swej czeladki.

– Podobnie jak one mam również wielki apetyt na krew – odparł Xan, a w jego głosie nie pozostał już ślad po wcześniejszym rozbawieniu.

Irya zaś uśmiechnęła się. Ogień drgał w jej zielonym spojrzeniu.

– Jak i ja.

Czarne ptaki zakrakały, a kilka poderwało się do lotu gdy tak mierzyli się spojrzeniami ponad ogniskiem. Atmosfera stała się nagle napięta jak struna, ale po boleśnie długiej chwili milczenia Xan westchnął i odwrócił wzrok w stronę drzew.

– Czemu mnie wezwałaś? Jeśli zmarnowałaś mój dar tylko byśmy się potykali na przytyki…

– Wydostań mnie z tego lasu. Przenieś mnie.

Xan parsknął. Ptactwo zakrakało.

– To wszystko? Od kiedy to Wygnaniec potrzebuje pomocy…

– Ma nade mną zbyt wielką przewagę – gniew przeciął twarz Iryi. – Tropię go od dwóch miesięcy i jestem bliżej niż kiedykolwiek, ale lada chwila może mi się wymknąć. Z początku sądziłam, że zmierza na północ, do Lachau, ale teraz straciłam tę pewność…

– Dlaczegóż to?

– Bo nie podróżuje już sam – splunęła w ogień. – Nie wiem, czy został do tego zmuszony siłą czy dobrowolnie, ale teraz ktoś go kieruje. Nawet jeśli zamierzał wkroczyć do Lachau od południowej granicy, to teraz z pewnością odbiją na wschód, na Pustkowia Królów. Ścigając go natrafiłam na ciała, na których wyryto spiralę.

– Rozumiem… Dzieci Czerwia? – zapytał Xan, a Irya skinęła.

Od czasu Zguby ludzkość zdążyła poznać już wiele szkodliwych kultów, sekt, stowarzyszeń i bractw, które kierowały się przekonaniem iż oddawanie czci istotom nowego świata stanowi jedyną słuszną drogę. Zdecydowana większość kończyła jako pokarm dla swych „panów” lub na szubienicach i stosach. Było to smutne, żałosne zjawisko, gdyż członkowie tych grupy z reguły okazywali się na wpół obłąkanymi ze strachu desperatami, pragnącymi w jakikolwiek sposób uśmierzyć ból po straconych domach i bliskich. Stanowili w równym stopniu zagrożenie dla innych jak i dla siebie samych.

Dzieci Czerwia były czymś zupełnie innym. Bezlitośni fanatycy zdolni do zapuszczania się daleko na skażone tereny i używania tych samych ścieżek co Wygnańcy. Z jakiegoś powodu Upadłe Bóstwo, znane powszechnie jako Czerw, akceptowało wyznawców, a nawet w pewnym stopniu kierowało ich działaniami poprzez usta swych zdeformowanych kapłanów. Dzieci oddawały cześć swojemu bogu przy pomocy miecza i topora, napadając na wysunięte ludzkie osiedla, tłamsząc wszelkie działania mające doprowadzić do odbudowy miast i rekolonizacji straconych siedlisk. Zatruwali studnie ciałami zamordowanych, podpalali spichlerze, budowali plugawe kapliczki ze zwłok ludzi i zwierząt.

Iryi nie uśmiechała się wcale perspektywa starcia z tymi szaleńcami.

– Twoja prośba bym wspomógł cię w działaniu przeciw Dzieciom Czerwia nie wydaje mi się zbyt przemyślane, moja droga Iryo. Wszak dlaczego miałbym próbować zaszkodzić sługom jednego z Panów?

Kobieta parsknęła.

– Nie mydl mi tutaj oczy waszymi przyjacielskimi więzami, Xan. Wygnańcy od dawna już wiedzą, że to nie ludzkość postrzegacie jako wrogów tylko siebie nawzajem. My znaczymy dla was niewiele więcej niż pokarm, chwilowa zabawka, irytująca wysypka, którą da się zignorować. Ludzie to muchy krążące dookoła kawałka krwawego ścierwa, o który biją się wygłodniałe psy. Czerw jest jednym z tych psów, a twój pan kolejnym…

Xan milczał przez jakiś czas.

– Niektórzy z was potrafią być bardziej spostrzegawczy niż wydawałoby się możliwe dla waszego gatunku – rzekł w końcu. – To musi być straszne, gdy pojmujecie jak szczątkowa i nieważna jest wasza egzystencja. Żal mi was. Czasami. Co przechodzi przez umysł ćmy, gdy płonie w świetle do którego się za bardzo zbliżyła?

Irya nie odpowiedziała.

– Mam nadzieję, że masz mi do zaoferowania coś więcej niż ciepło twojego ogniska i pogawędkę.

– Wątpisz we mnie?

– Niewiniątko powinnaś grać przed swoimi ofiarami, nie przede mną. Zbyt często udało ci się wykpić najtańszym możliwym kosztem.

– Co więc powiesz na informację: Dzieci Czerwia mają w swych szeregach kogoś, kto zna magię.

Xan zamarł.

– No i co? Zmiękł dziobek? – kobieta uśmiechnęła się nieprzyjemnie.

– Bredzisz – odrzekł Emisariusz, a jego głos przybrał nieznaną jej dotąd, zimną barwę. Nie pozostało nic z kpiącego, rozbawionego tonu.

– Zna magię Słów i Gestów, taką jakiej nie znał żaden człowiek od czasów Trzynastu. Nie była to tania sztuczka wywołana przez odurzający proszek czy grę świateł, ale prawdziwa magia. Nagiął ciało zmarłego by służyło za usta i oczy. Wiem, że Czerw nigdy nie wysługiwał się Emisariuszami takimi jak ty… Jak myślisz, Xan? Ktoś z twoich kumpli zmienił strony pod twoim nosem? A może rację mam ja i wśród tamtych szaleńców znajduje się człowiek, który posługuje się Słowem i Gestami równie sprawnie jak ty? Jak to ująłeś… „ćmy w ogniu”? Wygląda na to, że ten motylek nie płonie.

– Skąd o tym wiesz?

– Widziałam. Niecałą milę na wschód znajdziesz spaloną chatę, gdzie znalazłam tego gadającego trupa. Wątpię czy wiele zostało…

– Wystarczy – odrzekł i machnął sękatym ramieniem. Jeden z kruków oderwał się od gałęzi i pomknął we wskazanym kierunku.

Irya lustrowała skryte w cieniu oblicze, w nadziei iż wyczyta z niego więcej niż życzyłby sobie tego Xan. Ten jednak skrył się szczelnie w ciemności kaptura, nawet blask czerwonych oczu osłabł jakby Emisariusz robił wszystko by nie dać po sobie poznać swych myśli. Wygnanka jednak wiedziała… wstrząsnęła nim.

Kruk wrócił i wylądował na ramieniu Xana. Z dzioba wypuścił czarny skrawek, który bez wątpienia pochodził ze zwęglonego ciała jakie zostawiła za sobą. Emisariusz złapał go w dłoń i przez długą chwilę wpatrywał się weń.

– Chcesz, żebym cię stąd zabrał – powiedział w końcu, nie odrywając spojrzenia od tego co trzymał.

Potwierdziła.

– Gdzie?

Zmarszczyła brwi.

– Nawet Dzieci Czerwia nie zdołają przedostać się forsownym marszem przez Szarolas i aż na Pustkowia. Będą potrzebowali postojów. Najbliżej znajduje się Kharniv…

– Kharniv padło z łap Odmieńców – odrzekł natychmiast Xan. –Nie zbliżą się do tego miejsca, zwłaszcza jeśli ktoś nimi kieruje.

Zamilkła. W głowie błyskawicznie nakreśliła sobie mapę regionu, a na tej nie znajdowało się zbyt wiele bezpiecznych przystanków. W istocie, jedynym punktem pomiędzy Szarolasem a granicami Pustkowii innym niż Kharniv było…

– Berno.

Skinął powoli głową.

– Nie przyszło ci do głowy, że to samo co ja mam zamiar uczynić mógł zrobić ich… nieznany nam, uzdolniony przyjaciel?

– Wątpię. Niesiony przez Brata Malhiasa artefakt jest… niestabilny. Bogowie jedni wiedzą co by się stało, gdyby potraktować go jeszcze magią.

– Krater – odrzekł po prostu Xan. Oderwał w końcu spojrzenie od skrawka spalonego ciała i zamknął dłoń.

– Nieźle się orientujesz w tej materii. Magia to zapomniana sztuka – powiedział, zamyślonym tonem.

Wzruszyła ramionami.

– Dama powinna odnaleźć się w każdym temacie – odparła, po czym podrapała się po wytatuowanym przedramieniu.

Zaśmiał się, jednak brzmiało to wymuszenie.

– Jesteś gotowa?

Zgarnęła miecz, toporek  i torbę. Skinęła.

– Mam nadzieję, że nie boisz się koszmarów.

– Przywykłam.

Tym razem nie odpowiedział. Podszedł bliżej ognia i chociaż gorące języki muskały jego szatę, ta nie zajmowała się ogniem. Uniósł wolną dłoń i zaintonował coś w języku, którego człowiek nie zdołałby odtworzyć bez poranienia sobie wnętrza ust. Irya nie spuściła wzroku z Xana, a jeśli ten oczekiwał iż ta się odwróci lub zamknie oczy, to srodze się rozczarował.

Dłoń opadła, Emisariusz zamilkł, a ogień zgasł.

Ciemność natychmiast ją dopadła.

 

II

 

Siedzący w samotności Malhias żuł swoje skromne śniadanie, a wątpliwości nie opuszczały go ani na chwilę. Starał się ignorować ściszone głosy swych nowych towarzyszów, którzy za jego plecami rozprawiali o czymś z wielkim entuzjazmem. Dzieci Czerwia rozmawiały między sobą w języku Garlandu, którego młody mnich nie znał, ale potrafił się domyślić co stanowiło powód ożywienia. Poczuł falę wzbierającej odrazy do tych ludzi, którzy swym zachowaniem uwłaczali nawet najpospolitszym bestiom stworzonym przez Wszechojca, ale całe jego obrzydzenie gwałtownie obracało się w jego stronę, gdy przypominał sobie iż dobrowolnie z nimi poszedł.

Nawet po tym, gdy na jego oczach wyrżnęli tych ludzi w sercu lasu…

Ser i czerstwy chleb straciły resztkę smaku.

Dzień wcześniej opuścili Berno i skierowali się na wschód, zgodnie z planem który przedstawił mu wcześniej Vajesh, przywódca Dzieci. Jako jedyny porozumiewał się we wspólnym, czego Malhias prędko pożałował. Vajesh poinformował go iż w Bernie zostawili sześciu swych ludzi by zajęli się pościgiem, który szedł za Malhiasem i ponoć był niebezpiecznie blisko. Przywódca anarchistów z lubością opisał co się stanie z owym nieszczęśnikiem gdy wkroczy do Berna, co u mnicha zaowocowało utratą apetytu na cały dzień.

„To nie tak miało być”, pomyślał, w pełni świadom jak dziecinnie to brzmiało. Zerknął na stojącą obok lnianą torbę, z którą nie rozstawał się już od ponad dwóch miesięcy. Poczuł pragnienie by wyjąć spoczywający w środku przedmiot, poczuć jego wagę w swoich własnych dłoniach i pozwolić by oblała go ulga, jaka zawsze temu towarzyszyła. Zwalczył w sobie ten nienaturalny głód, dziwiąc się iż przychodzi mu to teraz z taką łatwością. Jeszcze jakiś czas temu myśl o podobnym oporze wobec tego przyciągania zdawałaby się absurdalna, głupia, obca, ale teraz… Czyżby zdołał się uodpornić na mroczny wpływ, którym promieniowało jego brzemię? Wiedza ta była krzepiąca. Niezbyt to wiele w jego obecnym położeniu, ale więcej niż miał wczoraj.

Westchnął i otrzepał dłonie z okruchów. Sięgnął pamięcią dwa miesiące wstecz, do tego pamiętnego dnia gdy zaczęła się ta cała afera. Przychodziło mu to z trudem… fragmenty wspomnień wirowały jak strzępy podartego obrazu, niekompletne i pocięte ale z pewnością stanowiące jedną całość. Pamiętał ogień… krzyki uzbrojonych mężczyzn i rżenie przerażonych koni. Ryk fioletowego światła, które spopielało wszystko czego dotknęło. Szczęk mieczy. Modlitwy mamrotane przez towarzyszącego zakonnika. Tupot, pękające drewno, eksplodująca ziemia…

Wtedy w końcu go zobaczył. Leżał na ziemi, wśród fragmentów roztrzaskanej skrzynki, otoczony przez błyszczący pył pozostały ze srebrnych okuć.

Dziennik. Spoczywał w zasięgu jego ramienia, ze stronicami szarpanymi przez wiatr. Malhias chciał jedynie zatrzasnąć okładkę, doskonale zdając sobie sprawę z zwodniczej natury artefaktu znalezionego na skażonych terenach, zwłaszcza tak niebezpiecznych jak Czarne Pola. Pamiętał jednak iż jego wzrok przykuło pojedyncze słowo zapisane chwiejnym pismem, a potem kolejne. I następne. Słowa złączyły się w zdania. Zdania uformowały akapity. I tak dalej…

Oprawiona w skórę księga stanowiła pozostałość po anonimowym podróżniku, który przemierzał świat od pierwszego dnia Zguby, zapisując każdy napotkany fenomen, opisując stworzenia i wypełniając stronice swymi obserwacjami. Wykresy, diagramy, teorie wysnuwane przez nieznanego podróżnika wykraczały milami poza granice dotychczasowo uzyskanej wiedzy, zawierając także liczne odniesienia do starożytnych magicznych praktyk. Podobne zdolności zostały utracone jeszcze przed nastaniem Zguby, a jednak wiedza spoczywała w jego rękach. Każde przeczytane słowo było jak uderzenie rzeźbiarskiego młota, z tym że dłuto nie zagłębiało się w kamień, a w jego umysł.

Wtedy właśnie zaczęła się jego ucieczka. Skażony czy nie, artefakt nie mógł zostać zniszczony, a to go właśnie najpewniej czekało. Zawarta w nim wiedza była zbyt cenna by skończyć w oczyszczającym ogniu, który czekał na dziennik w Starej Twierdzy. To był klucz, który mógł oznaczać ocalenie całego świata i niech diabli porwą ostrożność!

Przetrwał w dziczy jedynie z pomocą dziennika, nie miał co do tego wątpliwości. Zarówno mroczna aura roztaczana przez książkę jak i wskazówki w niej zawarte umożliwiły Malhiasowi przeżycie na pustkowiach, które wcześniej zbadali jedynie Wygnańcy. Zmierzał na wschód, czując iż dopiero tam będzie zdolny by w pełni wykorzystać możliwości oferowane przez Dziennik. Z dala od spojrzeń książąt i watażków, którzy rościli sobie prawa do tego nowego świata, jak najdalej poza karzącą rękę wiary we Wszechojca i Pramatki, których nie zdołała zabić nawet apokalipsa.

W jego głowie pojawił się dom w głębi lasu, gdzie go znalazły Dzieci Czerwia. Gdzie na niego czekali…

– Wszystko w porządku, bracie? – powiedział głos, od którego Malhias wciąż dostawał dreszczy.

Odwrócił się i zobaczył Vajesha, przywódcę Dzieci. Zakonnik przełknął ślinę.

– Nie wiem czy zasługuję na ten tytuł – odrzekł, na co Dziecię zareagowało głośnym, szczerym śmiechem.

– Nonsens. Oczywiście, że zasługujesz. Drążący Drogi osobiście cię wybrał, a to oznacza iż jesteś jednym z nas. Może tak nie wyglądasz, nie mówisz… nie pachniesz… ale to tylko kwestia czasu, mhy? – Vajesh poklepał Malhiasa po ramieniu, a ten z trudem powstrzymał się by nie strącić jego dłoni.

Vajesh nie był ani zbyt wysoki ani zbyt umięśniony, jednak sprawiał wrażenie tak niebezpiecznego jak może być wygłodniały wilk. Ziemista cera nadawała kultyście chorobliwy wygląd, a z nierówno przyciętej brody często wyzierały pożółkłe zęby. Odziany był w futro zdarte z jakiegoś nieznanego Malhiasowi stwora, prawdopodobnie Odmieńca z Pustkowi. Najgorsze było jednak spojrzenie Vajesha, jego niebieskie oczy przypominające parę szafirów włożonych w oczodoły roześmianej czaszki. Jedno zerknięcie wystarczyło by uświadomić sobie iż ma się do czynienia z fanatykiem.

Usiadł obok zakonnika.

– Radujemy się, że jesteś z nami bracie. Nieczęsto zdarza nam się przyjmować w swe szeregi Nieczystych… Drążący Drogi jest bardzo troskliwym bogiem, a troska wymaga ostrożności.

Malhias nie odpowiedział.

– Przedmiot, który ze sobą niesiesz ma dla nas wielką moc, wiesz? Niewielu jest takich, którzy mogą trzymać jeden z Boskich Darów i nie poddać się jego woli… Spotkałem już wielu innych braci, którzy natrafiali na podobne znaleziska. Z wielkim smutkiem wycinałem z nich życia… ale możemy odnaleźć radość w tym, że ich serca w końcu trafiły do Drążącego Drogi, prawda?

– P… prawda.

– Musisz się jednak strzec, bracie. Ostrożność nie może ominąć także ciebie… znajdzie się wielu, którzy przywłaszczyliby sobie Boskie Dary dla swych celów.

Malhias zorientował się nagle, że przez ten cały czas Vajesh spogląda nie na niego, lecz na torbę.

– Zazdrość – wyszeptał fanatyk. – To straszny grzech w Jego oczach. Jednak znajdą się też tacy, którzy nie oprą się pokusie… którzy spróbowaliby ofiarować mu to, co niesiesz ze sobą. Jak to się mówi… łatwiej przepraszać niż prosić o pozwolenie? Hm?

Mnich nie wiedział co odpowiedzieć. Przypominał sobie Vajesha w Szarolesie, w kryjówce gdy spotkali się po raz pierwszy. Gdy przywódca kultystów zaczął szaleć ze swymi nożami…

Minęła długa chwila milczenia, gdy nagle Vajesh się roześmiał.

– Szczęście, bracie, że nikt nie żywi tutaj takich uczuć. Jesteś z nami bezpieczny. Możesz uśpić swe zmartwienia. Nie ma powodu do obaw.

– Jeśli tak, to dlaczego zostawiliśmy za sobą sześciu ludzi w Bernie? – powiedział Malhias, zaskoczony swą śmiałością.

Oblicze Vajesha ściągnęło się w wyrazie nagłego gniewu, które naraz wygładziło się. Ot, jak gdyby nigdy nic.

– To tylko jeden szczur – powiedział cicho. – Jeden szkodnik, który wkrótce zniknie. Pozwól mnie kłopotać się tym problemem… ty musisz się skupić tylko na marszu do zamku Harden. Tam czeka na nas więcej braci i wtedy będziesz już bezpieczny.

Kultysta uśmiechnął się szeroko.

– Z nami.

***

Berno nigdy nie było miasteczkiem wielkim, słynącym z gościnności czy jakości produkowanych wyrobów. Sprawiało wrażenie odwiecznie wymarłego, gdyż mieszkańcy spędzali większość czasu walcząc z nieustępliwą roślinnością atakującą ich pola, lub też na szabrowaniu okolicznych siół, posiadłości i miast. Wojujący ze sobą książęta i watażkowie rzadko kiedy obracali spojrzenie w stronę Berna, co stanowiło mieszane błogosławieństwo. Z jednej strony Bernończycy nie byli zmuszeni płacić nikomu żadnych danin i nie byli narażeni na ataki odwetowe konkurenta potencjalnego pana… lecz nikt też nie zadba o żywność gdyby plon się nie powiódł, nikt nie podniesie miecza w ich obronie gdy z lasu wypełzną potwory.

Harold, właściciel karczmy „Drewniany Pająk”, strasznie teraz żałował iż brakuje im tego ostatniego. Od trzech dni i trzech nocy zmuszony był gościć sześciu Garlańdczyków o usposobieniu równie paskudnym jak ich ostrza. Jedyną zapłatą jaką dotąd otrzymał za gościnę był kułak w brzuch i podbite oko, a także obietnica iż czeka go więcej jeśli się nie podporządkuje. Dwóch bywalców karczmy, którym starczyło na tyle odwagi by zaprotestować, jeszcze nie pochowano. Co do jednej z dziewek służących pod jego dachem… Harold przekonywał się, że nie mógł jej pomóc, że wyzdrowieje, że zapomni.

Stał teraz przy szynku, nalewając kolejne darmowe piwo dla wielkoluda siedzącego po drugiej stronie. Garlańdczycy nie siedzieli razem, rozmieścili się po całej sali pojedynczo lub parami. Jeden przy wejściu, chyba miał na imię Derish, młodzik zaledwie… potem Karst i Kirej na środku sali. Dwóch kolejnych, Majeh i Sirish, przy wyjściu na podwórko. Przy szynku siedział zaś ich herszt, Jerish. Potężny, milczący, którego reszta słuchała tak jak wataha poddająca się największemu wilkowi.

 Minął popołudniowy dzwon, a szynk rozbrzmiewał stukotem drewnianych łyżek o gliniane miski. Wtedy właśnie do karczmy wkroczył nowy gość.

Wszyscy zwrócili spojrzenia na stojącą w drzwiach postać. Harold zmarszczył brwi, starając się rozpoznać nowoprzybyłego, czego nie ułatwiał panujący w karczmie półmrok. Garlańdczycy zatrzasnęli okiennice, nie pozwalali zapalić lamp czy paleniska. Gospodarz był zatem ostatnim, który zorientował się iż nowy gość był obcą mu kobietą. Po raz pierwszy od trzech dni w “Drewnianym Pająku” pojawił się ktoś inny niż szóstka cudzoziemców.

Irya wkroczyła do środka i zatrzasnęła za sobą drzwi. Rzuciła w kąt swą torbę, po czym rozejrzała się po pomieszczeniu. Jej spojrzenie zatrzymało się dłużej na Jerishu, a potem na Derishu zaraz przy drzwiach. Temu ostatniemu posłała uśmiech, po czym podeszła do szynkwasu. Od przywódcy herszta bandy dzielił ją tylko jeden stołek.

– Piwa – powiedziała do Harolda. – A potem precz, jeśli chcesz ujrzeć następny poranek.

Karczmarz przełknął ślinę i szybko napełnił kufel. Ręka mu przy tym strasznie drżała. Wyczuwał zmianę, która zaszła nagle w jego przybytku. Dostrzegł, iż Garlańdczycy siedzieli teraz inaczej, ich dłonie na rękojeści, a spojrzenia strzelały pomiędzy kobietą a Jerishem. Ten zaś nie reagował, jadł sobie polewkę w najlepsze.

Kufel stuknął przed Iryą. Ta wychyliła parę łyków, wytarła usta kantem dłoni i posłała Haroldowi spojrzenie, od którego karczmarz uciekł do kuchni. Po krótkiej chwili doszedł ich trzask drzwi i odgłos szybko oddalających się kroków.

Jerish chrząknął.

– Oczekiwaliśmy wojownika.

– Niegrzecznie jest mówić damie, że rozczarowuje – Irya uśmiechnęła się blado.

– Oczekiwaliśmy wyzwania. Chcieliśmy podarować młodemu Derishowi okazję, by po raz pierwszy zasmakował w krwi Nieczystego. Tak miało być.

– Tak miało być! – warknął młodzik przy drzwiach.

– Tak miało być – powtórzył Jerish. – Miast tego jednak przybywa do nas jedynie kobieta… zbyt mizerna i nieważna, by stanowić nawet dobry posiłek dla Odmieńców. Jeśli chciałaś z nas zakpić, to gratuluję. Jednakże, nie nacieszysz się zbyt długo swym żartem.

– Nie?

– Nie. Powiem ci teraz, co zrobimy… – Jerish poprawił się w siedzeniu. – Nas jest sześciu, a ty sama. Możesz pomachać sobie tym kozikiem do sera, który masz przy pasie. Na niewiele ci się to zda. Zwleczemy cię z tego stołka i przełożymy przez blat, a potem zgwałcimy. Wszyscy. Gdy zaczniesz pluć krwią ze zdartego od krzyku gardła, złupimy z ciebie skórę i oderżniemy łeb, który ofiarujemy Drążącemu Drogi. Tak będzie.

– Tak będzie – odpowiedzieli jego kamraci chórem.

Irya zaś uniosła jedynie kufel do ust. Przełknęła parę łyków, mlasnęła i odstawiła go na blat.

– Pomyśleć, że to wciąż nie jest najgorsza rzecz jaką kiedykolwiek usłyszałam o sobie przy piwie… – wymamrotała. – Stawiacie sprawę całkiem jasno, chłopcy. Pominę zatem oczywiste pytania i możemy w zasadzie przejść do rzeczy. Szkoda jedynie, żeście się lepiej nie najedli przed naszym małym tańcem, bo ta co macie w miskach to paskudna lura…

Uśmiech ostry jak krawędź brzytwy przeciął jej obliczę i posłała go Jerishowi.

– Wiesz, wielkoludzie, byłam naprawdę zaskoczona gdy okazało się iż nikt nie pilnuje wejścia od kuchni… a co dopiero gara, z którego jedliście. Ktoś, kto zyskał sobie przydomek „Kobry” mógłby naprawdę poczuć pokusę by przyprawić wam obiadek… oh… nie wiem… mieszaniną ciemiernika, tojadu i… czegoś ekstra?

Jerish nagle zbladł. Poderwał się ze stołka, aż ten trzasnął o podłogę. Złapał za oparty o szynk topór i wrzasnął.

– Bij!…

… i nagle zakręciło mu się w głowie. Z ust doszedł bulgot, a zamiast ryku z gardła doszedł jedynie bulgot. Zakaszlał, a wizerunek kobiety zatańczył mu przed oczami.

– Smakowało? – zapytała Kobra.

Jerish nie odpowiedział. Złapał oburącz stylisko topora, uniósł go nad głowę ale nie zdołał uderzyć. Spazm targnął jego ciałem, a z ust wystrzeliła struga wymiocin.

Irya była już na nogach. Obróciła się w stronę bladego Karsta, który potykając się zmierzał w jej stronę z szablą. Dostrzegł błysk w jej ręku ale nie zdążył zareagować. Malutka fiolka roztrzaskała się tuż pod prawym okiem, a w powietrzu rozszedł się syk, do którego po chwili dołączył smród topiącego się ciała. Karst wrzasnął, ale usta wypełniły mu się nagle rzygowinami gdy i jego żołądek zareagował na dodatkowe „przyprawy”. Runął na kolana, a spomiędzy palców buchał brązowawy obłok.

Jerish otworzył usta by coś powiedzieć, ale przerwały mu drgawki. O deski chlupnęła kolejna struga nieczystości. Topór wypadł mu z rąk, z brzękiem uderzył w ziemię. Padł na kolana.

Zostało czterech. Ruszyli na nią, mniej lub bardziej struci. Szybko dostrzegła iż Majeh i Sirish wyglądali znacznie zdrowiej od swych towarzyszy, co oznaczało iż prawdopodobnie nie jedli. Chwyciła pewniej miecz i toporek.

Uderzyli na nią we czwórkę, zaślepieni wściekłością i żądzą krwi. Kirej uderzył pierwszy, słaniając się na nogach, z maczugą w garści. Zamachnął się raz, drugi, trzeci, ale Irya umykała przed każdym ciosem zręcznie jak uciekająca pszczoła. Podczas jednego z uników złapała za oparcie krzesła i rzuciła je pod stopy napastnika, który nie zdołał się w porę zatrzymać. Runął ciężko na ziemię i zanim zdążył się podnieść, w jego karku zagłębiła się stal. Kirej znieruchomiał.

Zostało trzech. Majeh i Sirish wymienili spojrzenia, a Derish tymczasem zaczął wrzeszczeć gdy złapał go bełkoczący Karst, z twarzą przypominającą nadtopioną świecę.

Irya oblizała wargi i stuknęła klingą o stylisko.

Dwoje Dzieci Czerwia zaatakowało Wygnankę. Powietrze przecinał raz za razem świst szabel, gdy mężczyźni zasypywali kobietę gradem ciosów. Część blokowała, większości unikała z wprawą godną akrobaty. Oblicza wojowników wykrzywiał gniew, ale ten coraz szybciej zmieniał się w konsternację. W oczach nie dostrzegali nawet śladu strachu. Wzrok kobiety był pusty, pozbawiony wyrazu jak ślepia węża.

Oczekiwali wojownika. Ich życzenie spełniło się przynajmniej w połowie.

Uderzyli jednocześnie, z wprawą która zdradzała iż nieraz już wspólnie walczyli. Jeden wysoko, w gardło, drugi zaś na poziomie uda. Był to dobry manewr. Przeciwko pojedynczemu przeciwnikowi, a tym bardziej kobiecie, oznaczał co najmniej jedno pewne trafienie. Powinna paść trupem…

Tak się nie stało. Miecz odbił cięcie zanim to rozpłatało gardło, a toporem odtrąciła niższą szablę bez patrzenia. Majeh zaklął, równie wściekły co zdumiony i było to jego ostatnie słowo. Dwoma tanecznymi krokami kobieta znalazła się nagle za nim, a on nie zdążył zareagować. Była zbyt szybka. Sirish rozdziawił usta gdy Irya wyszarpnęła toporek z czaszki towarzysza. Zroszona posoką kobieta wpatrywała się w niego z oczekiwaniem, które przyprawiło go o mdłości równie silne co te, które wciąż szarpały Jerishem.

Odwrócił się i zaczął uciekać w stronę drzwi. Irya westchnęła, rozczarowana, po czym jednym płynnym ruchem cisnęła toporek w pogoni za umykającym przeciwnikiem. Sirish nie zdołał nawet chwycić za klamkę.

Kobieta wpatrywała się przez chwilę w nieruchome ciała. Zignorowała Derisha, którego Karst obalił w swych przedśmiertnych zmaganiach. Podeszła powoli do klęczącego Jerisha, który dopiero teraz powoli zaczął odzyskiwać kontrolę nad swoim ciałem. Był jednak słaby… zbyt słaby, by zrobić cokolwiek innego niż podnieść głowę na dźwięk zbliżających się kroków.

Irya uśmiechnęła się.

– Oczekiwałam wyzwania – powiedziała, unosząc miecz.

***

Derish szarpnął głową gdy ostry zapach z trzymanej przed nim fiolki uderzył w jego otumaniony umysł z siłą tarana.

– Dobrze. W końcu się obudziłeś – Irya zakorkowała naczynie i schowała je z powrotem do sakiewki.

Derish nie odpowiedział, z jego ust dobywał się jedynie chrapliwy oddech. Sznur wgryzający się w nadgarstki zaciskał się boleśnie, ale było to niewiele w porównaniu z dudniącym pulsowaniem rozlewającym się pod czaszką. Mroczki nie pozwalały mu się skupić, a większość sił poświęcał na utrzymanie się prosto na krześle. Jęknął dopiero wtedy, gdy nozdrza wypełnił mu zapach panujący w „Drewnianym Pająku”. Ciała leżały tam gdzie padły, otoczone ciemnymi kałużami.

Spróbował skupić się na niej, ale i to nie było łatwe. W panującym półmroku kobieta zdawała się niematerialna, o skórze jak stary popiół. Niebieskie tatuaże tańczyły po przedramionach jak splecione węże, sprawiając iż myśl o jej dotyku wysyłała dreszcz wzdłuż kręgosłupa młodego kultysty. Najgorsze były jednak oczy… Derish spędził już trochę czasu na Pustkowiach Królów. Widział niejednego odmieńca i kreaturę, raz nawet spoglądał w oczy jednego z Upadłych Bogów.

Teraz czuł się, jakby patrzyło na niego ucieleśnienie zarazy.

– Oboje wiemy, co się teraz stanie, młodzieńcze. Ty wiesz czego ja chcę, a ja wiem, że ty mi tego nie chcesz oddać. Pomimo całego swego bólu, znużenia i otaczającego nas bałaganu, tli się w tobie jeszcze iskierka oporu. Młody jesteś. Tak to już z wami jest, gdy staracie się udowodnić swą wartość. Tak było za czasów starych królów, tak jest i dziś. Sądzisz, że się mylę?

Nie odpowiadał. Oddychał jedynie z coraz większą łatwością.

– Młody jesteś – powtórzyła. – Dlatego będziesz walczył. Gryzł, pluł, przeklinał, wył, choćby wszyscy pozostali już dawno się poddali. Jest to cecha, której brakuje w dzisiejszym świecie… zbyt wielu z nas widziało nasze domy starte w proch, naszych bliskich w obręczach szaleństwa, naszą własną przyszłość wyrwaną by powoli uschnąć i zdechnąć na martwej ziemi. Ty zaś masz o co walczyć, co? Jesteś w końcu Dzieckiem Czerwia.

Znalazł w sobie na tyle odwagi by splunąć w jej stronę, jednak Irya niezbyt się tym przejęła.

– Powiesz mi, gdzie jest człowiek, którego ze sobą zabraliście z Szarolasu.

– Prędzej niebo ponownie zapłonie, nieczysta dziwko – wychrypiał.

Przechyliła głowę, jakby rozbawiona.

– A ja myślę, że trochę wcześniej – rzekła, po czym pochyliła się w jego stronę, z łokciami opartymi na kolanach. – Ponieważ ja już odbyłam taką rozmowę wcześniej. Odbyłam ją po tysiąckroć. Nie potrzebuję twoich chęci, byś mi wyjawił czego potrzebuję. Odpowiedź kryje się w tobie, tam gdzie niedługo zajrzę. Znajdę ją pod twoją skórą i między rozwartymi w krzyku ustami. Poszukam jej pod paznokciami i między zębami, pod powiekami i między nogami. Wysłucham jej w trzasku pękających kości i chlupocie wypluwanej krwi.

Sięgnęła ręką do tyłu i wyjęła nóż o sierpowatym ostrzu.

– Dawno temu, w świecie którego nie znasz, uczyłam się u człowieka znanego jako Toruq Biały. Był on medykiem na służbie króla Willema Breńskiego, którego imię też ci chyba nic nie mówi… Ludzie kochali Toruqa i nienawidzili jednocześnie, gdyż poznał on tajemnice ludzkiego ciała w niespotykanym wcześniej stopniu. Był prawdopodobnie najlepszym uzdrowicielem jakiego znał nasz świat… wyrywał ludzi z rąk śmierci, tak mówiono. Jednak to, co czyniło go wspaniałym, sprawiało iż był jednocześnie straszliwy. W katowniach i lochach nikt nie potrafił wydobywać z ludzkich gardeł takich dźwięków, jak czynił to Toruq. Potrafił uzyskać odpowiedzi z ludzi hardych i takich, dla których kłamstwa były jedynym językiem jaki znali. „Rzeźbiarz Ciał” na niego mawiali, gdyż czasami dobry król Willem chciał po prostu kogoś ukarać, a Toruq służył. Oh, jak on służył. Nigdy mnie nie nauczył wszystkiego co potrafił, ale nim się rozstaliśmy, wręczył mi ten oto nóż. To nim, jak mawiał, wykonał swe najlepsze dzieła.

Uniosła ostrze przed oczy Derisha.

– Dlatego zaraz się tobą zajmę. Poszukam w tobie odpowiedzi, która mnie interesuje i znajdę ją, to ci mogę obiecać. Jesteś zegarem, a ja mam odpowiednie narzędzia byś zaczął tykać w rytmie, którego sobie zażądam. Gotowy?

***

Jakiś czas później, gdy ustały krzyki, drzwi uchyliły się z jękiem zawiasów, a Harold przekroczył próg swojej karczmy. Mężczyzna prawie natychmiast się cofnął, gdy jego nozdrza zaatakowała paskudna woń, ale zwalczył odruch by odwrócić się i uciec. Miast tego wkroczył do środka, rozglądając się po pobojowisku w jakie zmienił się przybytek. Z pewnym zaskoczeniem odkrył, że spoglądając na kałuże krwi i ciała nic nie odczuwa. Obrzydzenie, radość z zemsty dokonanej na zbrodniarzach, smutek… żadne z nich nie zawitało w duszy podstarzałego karczmarza. Z większym zainteresowaniem przyglądał się połamanym meblom niż pociętym ciałom, rozważając ile kosztować go będą naprawy.

Powinno go to przerazić, ale znalazł w sobie jedynie zrezygnowanie.

Kobieta siedziała przy szynkwasie, bez płaszcza. W dłoni spoczywał kufel, który napełnił niecałą godzinę wcześniej. Stukała nim lekko w drewniany blat.

Otworzył usta, niepewny co ma powiedzieć.

– Będziesz mieć sporo sprzątania, gospodarzu – przerwała mu, zanim zaczął. – Wybacz, że nie zostanę by pomóc.

– To chyba nawet lepiej – odparł Harold, zaskoczony swą śmiałością wobec kobiety. Ta się jednak nie obraziła.

– Sprawdziłam ich kieszenie i znajdziecie tam jeszcze trochę monet, jeśli to was interesuje. Gdybyście pofatygowali się do Lachau, to za futra i stal też dostalibyście niezłą cenę. Tam lubią takie rzeczy. Więcej nie mogę wam zaoferować.

– To wystarczy. Od nich dostalibyśmy jedynie stal.

Obszedł szynk i zdjął z haka drewniany kufel, po czym napełnił go z antałka pod ladą. Wypił parę łyków, próbując pozbyć się tego paskudnego smaku jaki wytworzył mu się gdzieś z tyłu gardła.

– Czemu zginęli?

– Naprawdę cię to obchodzi?

– Nie – przyznał.

Wzrok powędrował mu w kąt sali. Harold zmarszczył brwi, gdy dostrzegł kształt opierający się o ścianę. Płaszcz kobiety zakrywał większość ciała poza wystającymi nogami. Ruszał się.

– Nie przejmuj się nim – powiedziała Irya. – Gdy odzyska siły to dajcie mu trochę wody i wypuśćcie wolno. Nie musicie się obawiać krzywdy z jego strony. Zdradził mi to co chciałam wiedzieć, a to oznacza że dla swoich przyjaciół jest teraz kimś gorszym, niż ty czy ja. Zdrajca… Nie jest godny nawet bycia ofiarą, więc teraz musi uciekać. Odwet jest teraz ostatnią myślą na jego głowie.

Haroldowi nie podobał się ten pomysł, ale nie zamierzał się sprzeczać. Gdy kobieta wyjedzie, wtedy podejmie decyzję.

– Jak daleko stąd jest zamek Harden? – zapytała.

Harold zmarszczył brwi.

– Harden? Mniej niż dzień drogi na wschód. A po kiego diabła ci tam iść?

– Tam się udali jego przyjaciele, a z nimi też mam parę rzeczy do omówienia.

Ku jej zdziwieniu, karczmarz zachichotał.

– Jeśli zamierzasz z nimi gadać tak jak z tymi tutaj, to obawiam się że ktoś cię w tym wyręczy. Harden to złe miejsce, panienko. My tam nie chodzimy.

Milczała, ale zrozumiał jej spojrzenie.

– Widzisz… Berno ma znacznie lepiej niż inne osady. Pewnie, zalęgnie czasami się to czy inne draństwo, ale okoliczne lasy są stosunkowo puste. Od kiedy Wygnańcy wyczyścili tę okolicę, to trapią nas jedynie słabe grupki Odmieńców. A i te z rzadka, krótko, a potem odchodzą. W Bernie da się żyć. Jedyne miejsce, do którego się nie zbliżamy to Harden… a wielu próbowało, panienko. Wielu się śliniło na myśl, jakie skarby może chować ten zamek.

– Wygnańcy go nie oczyścili?

Harold skrzywił się i uciekł spojrzeniem, a Irya w mig pojęła o co chodzi.

– A więc to tak – wycedziła. – Aż tak wam skarby się na rozum, rzuciły, co? Nawet słówkiem nie pisnęliście o zamku?

– Wszystko by zabrali – odrzekł poirytowany, zawstydzony karczmarz. – Drogo sobie Wygnańcy każą płacić za swe bohaterstwo. Nic nie mówiliśmy o warowni, bo mieliśmy nadzieje, że to w środku… no… sobie pójdzie. Samo się rozwiąże. Potwór nie wychodzi zza murów, siedzi tam jeno i dybie tylko na tych, co przez bramę odważą się przejść. Łatwo żyć po sąsiedzku, gdyż nam się nigdy nie naprzykrzał. Myśleliśmy, że… prędzej czy później…

Irya milczała przez długą chwilę.

– Jak wielu zginęło, karczmarzu?

Harold przełknął ślinę, nie odpowiedział. Irya poderwała się na równe nogi.

– Konia. Niech was przeklną wszyscy Upadli Bogowie, potrzebuję konia!

 

III

 

Uciekaj. Na co czekasz? Na boga w którego niegdyś wierzyłeś, uciekaj i porzuć to szaleństwo. Wciąż masz czas.

Malhias pokręcił głową, pragnąć by uciążliwy głos w końcu zamilkł. Z każdym dniem nasilał się coraz bardziej, siejąc zdradzieckie myśli od których spowalniał krok. Nawet artefakt już nie pomagał. Dotyk skórzanej okładki przynosił ulgę, niczym oddech chłodnego wiatru na spalonej słońcem pustyni, ale tylko na krótką chwilkę.

Nie chcę. Nie mogę. Już jest za późno. Zabiją mnie albo gorzej. Zawloką tam tak czy inaczej.

Wciąż masz czas, powtarzał głos. Tak silny, a jednak zbyt słaby…

Poderwał nagle głowę do góry.

– Co?

– Dobrze się czujesz, bracie? Mówiłeś do siebie – na obliczu Vajesha malowała się troska, która nie dodawała Malhiasowi otuchy.

– To nic… bracie –zakonnik przełknął ślinę. – Zapomniałem się i myślałem tylko głośno. Wybacz.

– Nie ma za co przepraszać. Drążący Drogi ma wielu mędrców, którzy zapomnieli samych siebie i przemawiają jego słowy. Głos bóstwa jest jednak zbyt potężny dla wielu z nich, w porywach uniesienia często próbują zrobić sobie sami krzywdę… – twarz kultysty drgnęła, jakby powstrzymywał uśmiech. – Dlatego pozbawiamy ich dłoni i stóp, by słabość ludzkiego ciała nie przeszkadzała w powtarzaniu Jego słów.

Ratuj mnie, Wszechojcze, pomyślał mnich.

Wzrok Malhiasa powędrował na niewielkie wzgórze, do którego zmierzali. Słońce powoli kończyło swą wędrówkę po nieboskłonie, gdy w końcu ujrzeli wysoką wieżą zamku Harden. Warownia stanowiła szarą plamę na tle granatowego nieba, a w miarę zbliżania się dostrzec można było również ogniki na blankach. Oznaczało to, że pozostałe Dzieci Czerwia już czekały, zgodnie z planem. Ta myśl sprawiła, że Malhias poczuł jak coś w nim umiera.

Bogowie, pomocy.

Bogowie jednak nie odpowiedzieli. Dalej maszerował z sześcioma potworami w ludzkich skórach, dźwigając worek z przeklętą księgą. Wszystko to zaś pod starym, ciemnym spojrzeniem okien zbliżającego się zamku.

***

Księżyc przeświecał między chmurami niczym oko zaciekawionego boga gdy Irya mknęła do zamku. Nie szczędziła ani siebie ani konia, o czym świadczyły płaty piany na bokach wierzchowca. W innych okolicznościach odczułaby pewnie ukłucie winy, bądź co bądź pożyczony przez wieśniaków koń przyzwyczajony był raczej do radła i wozu niż szalonych pogoni. Teraz jednak skupiona była wyłącznie na swoim zadaniu.

Droga przez las była boleśnie długa i niepokojąco cicha. Nie odzywały się ptaki, milczały owady, nie dostrzegała śladów bytowania pomniejszych Odmieńców. Jedynie wiatr kołysał gałęziami, a uciekający czas odmierzały uderzenia kopyt. Raz po raz wzrok skakał jej odruchowo na co niższe gałęzie, by upewnić się czy coś nie skoczy na kark, ale obawy okazały się nieuzasadnione. Nie przynosiło to zbytniej ulgi. Oznaczało to jedynie iż cokolwiek żyło teraz na Harden było na tyle niebezpieczne iż nawet inne potwory wolały unikać tej okolicy.

Poganiała konia, tłumiąc w ustach gniew i przekleństwa. Jechała naprzód, a noc rozpływała się dookoła.

Pierwszego trupa znalazła tuż za otwartą bramą. Zeskoczyła z konia nim ten się nawet zatrzymał i dopadła zwłoki, lecz szybko zorientowała się iż były to tylko pozbawione nóg resztki jednego z Garlańdczyków. Ziemia i kamień pociemniały od wchłoniętej krwi, a twarz stanowiła skrzepioną maskę włosów, kawałków kości i poszarpanego mięsa. Irya oceniła dystans jaki pokonał mężczyzna od bramy, ślady krwi dookoła i zniekształcony kamień drogi. Zerknęła w górę, na krenelaż nad bramą, gdzie pomimo mroku dostrzegła głębokie rysy.

Bawił się nim, pomyślała. Poczekał aż ucieknie, a potem skoczył ze szczytu bramy i praktycznie wbił go w ziemię.

Zostawiła trupa i uniosła się na równe nogi, gdy wtem z wnętrza warowni dobiegł ją wrzask. W krzyk wpleciono błagania, zaprzeczenia, wezwania pomocy, na które nikt nie odpowiedział. Irya wyjęła z pochwy swój krótki miecz, a w drugiej dłoni już czekał toporek.

***

Malhias zatoczył się i uderzył barkiem w ścianę, ciężko oddychając. Krew przesiąkająca rękaw jego szaty splamiła szorstki kamień, a pot skapujący z czoła mnicha wsiąkał w stęchły dywan.

– Wszechojcze… – wychrypiał i zamilkł natychmiast. Spojrzenie strzeliło w głąb korytarza, a potem w kierunku z którego przyszedł. Nikt nie odpowiedział, z mroku nie wypadł żaden potwór… tym razem.

Mnich przełknął ślinę, po czym natychmiast zakaszlał od wszechobecnego kurzu i popiołu. Pamiętał gdy Vajesh wprowadził ich w zabudowania, gdzie w zamkowym holu odnaleźli ślady obozowania oczekujących Dzieci Czerwia. Samej eskorty jednak brakowało, a w miarę pobytu na Harden, w Malhiasie stopniowo pęczniał niepokój. Jedynymi mieszkańcami zamku zdawały się echo ich kroków i chłód emanujący z kamiennych ścian. Nawet Vajesh zdawał się być zaniepokojony, a jeśli coś potrafiło przebić się przez pancerz szaleństwa i wywrzeć na nim podobne wrażenie, to Malhias czuł iż powinni jak najszybciej opuścić to miejsce.

Być może by tak postąpili, gdyby w jednej z bocznych komnat nie natrafili na Jahena, przywódcę eskorty. Zlany krwią, siedzący w ciemnościach mężczyzna nie reagował na nagabywanie, kulił się jedynie w kącie i trząsł, w absolutnym milczeniu. Gdy Vajesh dotknął jego ramienia, wtedy się zaczęło…

Malhias jęknął i sprawdził torbę, która jakimś cudem wciąż pozostała z nim. Ruszył powoli naprzód, stawiając niepewne kroki. Zaciskał mocniej zęby, gdy z głębin Harden ciemność przynosiła kolejne krzyki umierających. Prawie zawsze po nich dało się słyszeć świergotliwy, szczękający głos  Pana na Harden.

Przed oczami błysnął mu Jahen zrywający się do biegu. Krótką pogoń na dziedziniec. Krzyki Garlańdczyków. Mężczyzna mijający zęby kraty nad bramą, uciekający na oślep. Nagły, bolesny dla uszu pisk i olbrzymi kształt, który spadł na Jahena z murów.

Kroki. Młody mnich zamarł na chwilę i rozejrzał się, czując narastającą panikę. W bladym świetle wpadającym przez wąskie okno zauważył nagle na wpół otwarte drzwi. Wszedł do środka niewielkiego, surowego pomieszczenia, które kiedyś było chyba stróżówką. Tupot obutych stóp zbliżał się, dlatego Malhias nie odważył się zamknąć za sobą drzwi, w obawie przed jękiem zawiasów. Skulił się jedynie w najdalszym zakątku, modląc się by ciemna szata stanowiła wystarczający kamuflaż.

Ruch przed drzwiami. Wysoki mężczyzna z gęstą brodą, z pewnością Dziecię Czerwia, ale nie z grupy Vajesha. Jak długo krążył po tych korytarzach?

– Tiresh? Tiresh, mei qa? – zabrzmiał chrapliwy szept. – Tiresh? Najes?… Qiren? Mei ano?… Tir…

Słowo zagłuszyło uderzenie, chrzęst rozerwanego ciała i strzaskanej kości. Malhias pragnął oderwać spojrzenie od czarnego szpikulca wystającego z piersi mężczyzny, ale nie mógł tego zrobić. Strach sparaliżował go kompletnie.

Dziecię Czerwia opadło w bezładną stertę, która nie była już człowiekiem. Kształt ciemniejszy niż noc przesunął się nad ciało i zaklekotał cicho, jak jakiś egzotyczny instrument. Malhias widział jedynie część potężnego cielska przez szparę w drzwiach, ale doskonale pamiętał jak potwór wyglądał gdy pierwszy raz dostrzegł go przed bramą. Potężne, owalne cielsko nadawało mu niezgrabny wygląd chrabąszcza albo żółwia, z którego skorupy zwisały płaty bezużytecznej skóry, niczym znoszony płaszcz. Nogi stwora zdawały się pokraczne, powykrzywiane, ale mnich doskonale wiedział jak szybka potrafi być ta bestia. Ramiona miał zdumiewająco ludzkie, o długich, chudych palcach wyposażonych w trójkątne pazury. Szpikulec, czy też może raczej żądło, wystawało z grzbietu dłoni – potwór wyszarpnął je ze zwłok, po czym wycofał je w głąb ramienia z cichym mlaśnięciem.

Malhias prawie nie oddychał. Stwór pochylał się nad swą świeżo zabitą ofiarą, od czasu do czasu wydając z siebie cichy pisk, świergot… śmiech? Niezgrabna sylwetka uniosła się w końcu i obróciła w stronę drzwi. W szczelinie pojawił się mały, trójkątny łeb z parą wielkich, matowych oczu. Idealnie okrągłych, pozbawionych jakiegokolwiek wyrazu. Mnich poczuł na sobie to martwe spojrzenie.

Potwór zbliżył się do drzwi. Zaterkotał w swym dziwnym niby-języku. Zaszeleściło żądło, powtórnie wysuwające się z ramienia, a Malhias zdał sobie sprawę, że jest zbyt przerażony by nawet otworzyć usta i krzyczeć.

Drgnął, gdy z zamku doleciał nagle krótki wrzask. Przekleństwo i… szczęk broni? Co na Zgubę?…

Potwór także zareagował. Odwrócił się bezbłędnie w kierunku, z którego doszła wrzawa. Położył dłoń na posadzce i nasłuchiwał przez chwilę, po czym zniknął z pola widzenia Malhiasa, który nawet teraz był zdumiony iż Odmieniec potrafi poruszać się tak cicho.

Siedział w swym kącie jeszcze przez jakiś czas. Zabrało mu trochę nim zdołał w sobie podbudować na tyle śmiałości, by opuścić to pomieszczenie na drżących nogach. Jedyne co zostawił za sobą w komnacie to zapach uryny.

***

Z rozpłatanego gardła Garlańdczyka trysnęła krew. Otworzył usta, desperacko walcząc o każdy oddech, jednak próby okazały się daremne. Postąpił parę kroków do tyłu, aż plecy natrafiły na ścianę i osunął się na posadzkę.

Jego towarzysz szybko zwalczył w sobie zaskoczenie, a jego długa szabla zadźwięczała o miecz Iryi. Natarł na nią, ale Wygnanka okazała się zbyt szybka. Częściowo odbiła zadany na odlew cios, a częściowo wykorzystała jego siłę by odbić się w bok. Nim mężczyzna zdążył się obrócić, miecz przebił się przez grubą warstwę skórzanej zbroi i przepołowił mu nerkę. Parę uderzeń serca później, topór roztrzaskał mu kręgosłup w połowie wysokości.

Irya odetchnęła. Serce waliło jej w piersi jak bęben, ale prędko uspokoiła swój organizm. Koktajl z pobudzających mikstur i bojowych narkotyków wypełniał ją ciepłem, sprawiał iż cały świat zdawał się być nieznacznie wolniejszy. Zdawała sobie sprawę iż jeśli przeżyje dzisiejszą noc, to przepłaci ją paroma tygodniami skrajnego osłabienia, nieustannych skurczów, okresowych drgawek… Przy zwyczajnych wypadach na skażone terytoria zwykle wystarczyło parę kropel. Dzisiaj opróżniła zaś trzy różne fiolki.

Pokręciła głową.

– Za wszelką cenę – szept wyrwał się z jej ust.

Jak dotąd ci dwaj byli jedynymi żywymi, na jakich natrafiła, ale sądząc po odgłosach dochodzących z pozostałych części zamku, nie byli ostatni. W trakcie swych poszukiwań Irya zdołała dowiedzieć się paru rzeczy o Panie na zamku Harden. Wbrew obawom, zorientowała się prędko iż warowni strzeże Odmieniec, a nie istota pokroju tych, którym oddają cześć Dzieci Czerwia czy też tacy jak Xan. Da się go zabić, zatem. Niestety, na tym kończyły się dobre wieści. Odmieniec z pewnością był stary, musiał pochodzić z pierwszych dni Zguby. Był świetnym zabójcą, silnym i zaskakująco inteligentnym. To ostatnie zwłaszcza niepokoiło Iryę… ciała nigdy nie nosiły oznak pożywiania się, co oznaczało iż czeka z tym aż wszyscy najeźdźcy będą martwi. Tylko niektóre ze zwłok nosiły oznaki pastwienia się, a te zawsze znajdowała w widocznych miejscach – skrzyżowaniach korytarzy lub schodach. Pozostali ginęli od pojedynczych ciosów zadanych znienacka, najczęściej w tył głowy albo prosto w serce. Zostawiał za sobą nieliczne ślady, jednak te wystarczyły by Irya domyśliła się iż stwór jest sporych rozmiarów.

Strach wił się na granicy świadomości jak glista wychodząca z gleby podczas deszczu. A co jeśli biega teraz bezsensownie, pośród tych martwych korytarzy, kompletnie nadaremno? Jak długo zdoła kusić los, nim w końcu zdoła odnaleźć zaginioną księgę i jej właściciela?

Odrzuciła od siebie chwilowo te myśli. Uchwyciła się jeszcze jednego cennego strzępka informacji na temat ich gospodarza.

– Lubisz się bawić? Dobrze. Pobawmy się zatem…

***

Malhias nie pamiętał jak trafił do wielkiej sali. Zniszczone resztki stołów i ław tonęły pod pajęczynami, a przy ścianach kuliły się zmumifikowane sylwetki dawnych mieszkańców Harden. Mnich wkroczył do komnaty bocznym korytarzem, stawiając niepewne kroki pośród potłuczonej zastawy i glinianych skorup. Grobową ciszę burzył dźwięk sandałów na kamiennej posadzce.

Gdy nikłe światło księżyca wpadające przez wysokie okna dotknęło młodzieńca, ten zamarł, jakby nie mogąc uwierzyć iż dane mu było jeszcze zaznać czegoś innego niż lepka, smolista czerń. Nie zostało w nim wiele z tego samego człowieka, który niegdyś składał modlitwy przed ołtarzem Wszechojca i Pramatki. Z wychudzonego oblicza spozierała para zaczerwienionych od kurzu i łez oczu. Habit przyozdobiły plamy, a materiał w wielu miejscach został rozdarty. Torba, którą kiedyś nieustannie dotykał, sprawdzał, ściskał blisko przy ciele, teraz ledwo trzymała się na ramieniu. Szepty dochodzące z jej środka wciąż płynęły, ale z trudem przebijały się przez złamany umysł chłopaka.

Malhias spoglądał tępo na blady księżyc. Przed oczami przewijały się mu ostatnie miesiące ucieczki i wszystkie myśli, jakie mu wtedy towarzyszyły. Gdyby miał siłę, to prawdopodobnie roześmiałby się w głos… Ciężar błędu zwalił mu się na plecy z siłą lawiny i potrzebował całej resztki swych sił by nie pozwolić obłąkaniu zacisnąć szponów na swym umyśle. Nie mógł nawet obwiniać księgi o to, co mu się stało, moc którą promieniowała była jedynie paliwem dla ognia, który on sam rozniecił. Bogowie pozwolili mu przeżyć tamtego dnia, prawdopodobnie by dokończył dzieła za które tak wielu lepszych od niego oddało życie. Co zaś uczynił? Przywłaszczył sobie fragment Zguby, jak głupie dziecko sięgające po ciastko do rozgrzanego pieca. Był to skutek głupoty młodości, za które płaciło się zawsze bolesną cenę. Tak było niegdyś, tak było i dziś… Zwłaszcza dziś.

Życie rzadko kiedy kieruje się sprawiedliwymi prawami.

Odwrócił się w stronę podwójnych drzwi po drugiej stronie komnaty. Prowadziły do zamkowego przedsionka, a stamtąd już prosto na dziedziniec i do bramy. Nie myślał jednak w tym momencie o ucieczce. Zdawał sobie sprawę, że gdyby chciał przeżyć to mógł otworzyć księgę. Obiecywała mu to. Tam czekała odpowiedź, pomoc, życie… ale także zatracenie. Pokręcił głową i ruszył przed siebie. Postąpił parę niepewnych kroków przed siebie, gdy podwójne drzwi jęknęły w zawiasach.

Pan na Zamku Harden wkroczył bezszelestnie do środka, a jego blade ślepia wpijały się w Malhiasa. Pomimo swego stanu, mnich wciąż nie potrafił nadziwić się zręczności, z którą skradał się ten stwór. Wkroczeniu potwora towarzyszyło jedynie szuranie ciała, które wlókł za sobą trzymając za włosy. Upuścił trupa i przechylił głowę na bok, jakby zaskoczony postawą Malhiasa.

Ten zaś uklęknął. Zdjął torbę z ramienia i – z trudem– odrzucił ją pośród zgliszcza jednego ze stołów. Miał nadzieję iż odnajdzie chociaż niewielkie odkupienie w oczach Wszechojca i Pramatki, porzucając ten przeklęty przedmiot w miejscu, gdzie nikt go z łatwością nie odnajdzie. Potem lewą dłoń położył na posadzce, a prawą zakrył twarz.

– Wy, którzy byliście przed Nami, usłyszcie moje wołanie. Otwórzcie drzwi i zapalcie ognie, gdyż zbliżam się do końca swej drogi.

Z ramienia stwora wysunęło się żądło.

– Moje nogi pokrywa kurz, a za sobą ciągnę dobytek swej podróży. Ciemność zapada za horyzontem, a na mej drodze ostatnie wzniesienie. Wszechojcze i Pramatko, usłyszcie moje wołanie.

Nie słyszał zbliżania się potwora, ale wiedział iż ten jest coraz kroczy ku niemu.

– Odszedłem od was i powracam, tak jak uczynili to moi bracia i siostry. Czekajcie na mnie i odnajdźcie godnym, bym ponownie zawitał tam skąd pochodzę. Odpowiedzcie na me pukanie, gdyż noc zapada i jestem znużony. Usłyszcie moje wołanie nim nadejdzie noc.

Potwór zaświergotał cicho, a Malhias czuł spojrzenie bladych ślepi na swym karku.

– Niech tak będzie.

Pan na Zamku Harden uniósł ramię, a mnich zacisnął zęby w oczekiwaniu.

Żądło zanurkowało, ale Malhias go nie poczuł. Fragment cienia oderwał się spod jednej ze ścian i wpadł na niego z impetem, który posłał chłopaka prosto w zgliszcza stołu. Syknął, tak z zaskoczenia jak bólu i podniósł wzrok.

– Vajesh…? – wymamrotał, ale natychmiast zamilkł.

Bogowie. To ona. Ta, która go ścigała.

Irya nie uraczyła Malhiasa nawet jednym spojrzeniem. Mierzyła wzrokiem Pana Harden, który teraz obrócił się w stronę nowego przeciwnika. Z gardła stwora dobył się ni to warkot ni to klekot. Irya obróciła miecz w dłoni, raz w jedną stronę, raz w drugą. Mlasnęło żądło wysuwające się z drugiego ramienia.

Natarli na siebie jednocześnie.

Irya nie zamierzała jednak walczyć uczciwie, tak jak nie zrobiła tego nigdy wcześniej. Zamachnęła się wolną dłonią, a Malhias zauważył jajowaty kształt uderzający w pierś potwora. Ten nawet nie zwolnił, ale szybko się okazało iż pocisk nie miał go zranić – miast tego, z brązowej kuli wielkości dużego jabłka zaczął się sączyć dym. Mnóstwo dymu.

Wygnanka zanurkowała pod szpikulcem, który niemal zdarł jej twarz. „Szybki”, pomyślała bez śladu zaskoczenia. Uderzyła, lecz potwór zdążył obrócić się i ostrze nie zagłębiło się między płyty pancerza na plecach. „Zaraza…”

Dym gęstniał coraz bardziej, a Malhias zaczynał mieć problem z dostrzeżeniem co się dzieje. Z łatwością dostrzegał ciemną, zwalistą sylwetkę potwora, ale ścigająca go kobieta była szybka jak umykająca ważka. Raz po raz znikała w białym obłoku, by po chwili wyłonić się z kompletnie innego miejsca. Nie zawsze uderzała. Stwór miotał się zaś to w jedną i drugą, z trudem dając radę rozróżnić kierunek kolejnego ataku. Warczał, świergotał i… krztusił się. Malhias zaczął odczołgiwać się w głąb komnaty, pod okno, z dala od białego obłoku, który coraz bardziej się rozrastał.

Irya zaś była jak wąż, od którego wzięła swój przydomek – bezlitosna, uderzająca szybko jak błyskawica. Doskonale zdawała sobie sprawę iż jedno uderzenie potwora oznacza koniec walki. Jej zaś brakowało oręża by tak prędko zakończyć pojedynek, dlatego też walczyła tak jak zawsze. Nieuczciwie. Trucizną, ślepotą i uderzając w plecy, wykańczając tysiącem ukąszeń. Szybko pojęła iż potwór ostrożnie wybierał swe ofiary – stawiał czoło ludziom niedoświadczonym, zdesperowanym i głupim, takim którzy walczyli z nim oko w oko. W takich starciach stwór mógł polegać na swej sile, szybkości i opancerzeniu.

Nie dawał jednak rady z kobrą.

Każdy unik był coraz wolniejszy. Dym i zawarte w nim chemikalia coraz mocniej działały na jego organizm. A ona atakowała. Coraz szybciej i szybciej.

Doskok. Cięcie w udo. Odskok, dwa kroki w lewo. Unik przed żądłem, nurem przed siebie. Sztych pod pachę. Odskok. Obrót. Chwila bez ruchu… sztych w okolicę żołądka. Odbity, ale to nic. Ciecie w ramię, odskok. Przewrót przez lewe ramię, sztych w udo. Trafienie. Dwa kroki w prawo. Cięcie. Dwa pokręcone palce lądują na posadzce. Ryk pełen bólu, ale to nie koniec. Odskok. Trzy kroki w lewo. Sztych między szczeliny pancerza. Trafienie. Odskok. Krok w lewo, cios z półobrotu. Pudło, ale to nic. Eliksiry działają. Mięśnie rozrywa ból, ale to nic. Odskok. Przewrót w bok. Sztych w bok łba. Trafienie.

Bolesny świergot prawie rozdarł bębenki Malhiasowi. Irya odskoczyła, ale nie dość szybko. Pan na Harden uderzył szybko na odlew, trafiając kobietę w lewy bok. Miecz wyrwał się z rany Odmieńca i poszybował, wytrącony z dłoni Wygnanki.

Jęknęła z bólu i ponownie wycofała się w dym, ale tym razem potwór przeszedł do ataku. Gęba kreatury rozwarła się i ukazała mnóstwo czarnych, ruchliwych zębów. Zawył, a dźwięk ten był jak kawałki szkła wbijające się w czaszkę.

Wyszli już poza zasięg dymu, który zaczynał się już rozwiewać. Irya czuła tępe pulsowanie w lewym boku i chłodno skonstatowała, że poszło żebro. Może nawet więcej niż jedno. Na razie adrenalina i mikstury robiły swoje, ale jak długo? Nie dane było jej nad tym rozważać, gdyż potwór uderzył. Zdążyła unieść topór i ledwo zablokować cios, jednak ten powalił ją na ziemię. Potwór górował nad nią, a spomiędzy szczęk buchnął smród.

„Zaraza…”

Uderzył żądłem raz, drugi i trzeci. Za każdym razem zdołała odbić cios, jednak czarny szpikulec rysował szczerby w kamieniu coraz bliżej jej głowy. Za czwartym razem była szybsza, a w opadające ramię wgryzła się stal. Stwór zawył i cofnął się odruchowo, a Irya prędko wyślizgnęła się i poderwała na równe nogi.

Potwór podniósł spojrzenie na swą ofiarę. Z wielu miejsc na jego ciele sączyła się czarna, gęsta posoka, a najmocniej z rany w głowie. Czarne ciało pokrywały czerwone plamy na wskutek wdychanego oparu, który został stworzony specjalnie by szkodzić Odmieńcom. Słabsze by już dawno zabił, jednak ten trzymał się wciąż na nogach, dysząc żądzą krwi. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, jego biel przeciwko jej zieleni… aż w końcu nie wytrzymał i zaszarżował. Postąpił może dwa kroki, nim kobieta cisnęła w jego stronę kolejnym pociskiem.

Być może Pan na Harden nie był tak inteligentny, jak sądziła Irya. Być może był po prostu zaślepiony przez pragnienie zemsty na tej, która po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zdołała upuścić mu krwi. Być może był w istocie inteligentny i po prostu popełnił błąd, sądząc iż szybująca w jego stronę kula będzie podobna do poprzedniej, a on sam przebije się przez nowy obłok zanim ten rozpłynie się po okolicy.

Grunt, że nie wykonał żadnego uniku. Bańka z grubego szkła roztrzaskała się o trójkątny łeb, a jego zalał ogień. Otworzył odruchowo usta do wrzasku, a część galaretowatej substancji spłynęła mu prosto do gardła. Irya z łatwością zeszła mu z drogi, a potwór z impetem uderzył w ścianę i przewrócił się.

Krzyczał. Przez cały ten czas krzyczał. Wydawał z siebie taki odgłos, jaki tylko można z siebie wydawać gdy skóra spływa z mięśni pod wpływem niewyobrażalnego gorąca. Irya odczekała jakiś czas, przyglądając tarzającej się kreaturze, która niegdyś z taką gracją mordowała w mrokach tego zamku. Teraz jawił się jej jako owad przypalany przy pomocy kawałka szkła i słońca.

W końcu jednak podeszła blisko, nie zważając na bijący żar. Topór opadł. Potem drugi raz i trzeci, aż ustał wrzask i jedynym dźwiękiem wydobywającym się z potwora było trawione przez ogień ciało.

***

Gdy odwróciła się ku młodzikowi, ten już zdołał poderwać się na równe nogi. Stał, brudny, smutny i żałosny zarazem. Wpatrywał się w nią z oczekiwaniem. Irya zaś zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, rozważając. Oceniając.

To ona w końcu przerwała milczenie.

– Idź na dziedziniec i rozpal ogień. Weź ze sobą torbę. Ja sprawdzę okolicę, czy nie kręcą się tu jeszcze jacyś twoi znajomi…

Zesztywniał na te słowa.

– Nie boisz się, że… że ja…

– Nie. Mogłeś się wymknąć, gdy walczyłam. A jeśli nawet spróbujesz… – wzruszyła ramionami. – Ile sobie dajesz nim cię dorwę? Godzinę? Pół?

– Nie myślałem o tym, ja tylko…

– Wiem – odrzekła, a głos złagodniał jej nieco. – Idź rozpal ogień.

Tak też uczynił. Dołączyła do niego niedługo później, poruszając się przy tym z lekką sztywnością kogoś ze świeżo założonym opatrunkiem. Uznał za niestosowne by pytać się o rozmiar obrażeń, ale suszone korzenie które co jakiś czas wkładała do ust zdawały się pomagać na ból. Odczuł pokusę by poprosić o jeden, ale szybko z niej zrezygnował.

– Dlaczego? – zapytał po prostu po długiej ciszy, którą przerywał trzask płonącego drewna.

Pokręciła głową, jakby pytanie zdawało się zbyt wielkie na jej głowę.

– Pytam poważnie.

– Może bogowie się nad tobą zlitowali? – uśmiechnęła się pod nosem.

– Kpisz sobie ze mnie – skrzywił się. – Wiem, że powinienem być martwy. Wszystko co się stało od tego dnia… na szlaku… nie pamiętam wiele. Przebłyski wspomnień, przerywane przez koszmarne momenty świadomości tego, co czynię. Zdradziłem Starą Twierdzę, odpowiadam za śmierć niewinnych i utratę przynajmniej jednej przystani. Prawie oddałem w ręce wroga artefakt, dzięki któremu… Nie… – głos mu się załamał na moment, ale szybko odzyskał rezon. – … nie chciałem tego. Ale jakie to ma znaczenie? Powinnaś odebrać mi tę przeklętą księgę i zabić mnie.

Milczała.

– Nie żartuję. Ja… uodporniłem się chyba na jej wpływ. Ale na jak długo? Nie masz nawet pojęcia, co znajduje się w tym dzienniku. Pokusa, jaka kryje się za każdym razem gdy dotykasz okładkę.

– Ano, nie wiem.

– Myślałem… że czynię coś dobrego. Z początku. Rzucałem wyzwanie wszystkim zakazom i naukom, które wtłaczali mi do głowy od pierwszego dnia gdy przyodziałem habit. Co oni wiedzieli, ci starcy, którzy nigdy nie wyszli poza mury Starej Twierdzy? Jaką prawdę odnajdę w ich zakurzonych słowach, podczas gdy świat jęczy i ugina się pod jarzmem Zguby? Czyż sami nie rzucamy do pieców każdego skrawka wiedzy, każdej broni którą moglibyśmy wykorzystać przeciwko Upadłym Bogom? Czyż… – przestał mówić. Irya wpatrywała się zaś w niego, milcząca. Nieruchoma.

– Powinienem umrzeć – wyszeptał.

– I uważasz, że po to mnie wysłano za tobą?

– Oczywiście, że tak!

Pokręciła głową, a na jej ustach wykwitł niewesoły uśmiech.

– Jedyne zadanie z jakim mnie wysłano w drogę, bracie Malhiasie, jest księga którą nosisz w swej torbie.

Młodzik zmarszczył brwi i otworzył usta, ale Irya przerwała mu zanim zaczął.

– Nie mam złudzeń co do oczekiwań, jakie istniały względem twojej osoby. Nie wysyła się za kimś Kobry z Callaigh by dostarczyła mu surowego upomnienia. Na twoje szczęście, przełożeni świątyni popełnili błąd sądząc, że dawna Irya-Kobra to ta samo osoba co dzisiejsza Irya-Wygnanka. Wielu wciąż popełnia ten błąd, ale cóż czynić? Pewne smrody ciągną się za człowiekiem całe życie…

Nie odpowiedział.

– Rzecz jasna zabiłabym cię bez mrugnięcia powieką, gdybyś okazał się słabszy i księga wzięła cię w swe posiadanie. Być może, gdybym dopadła cię wcześniej, nim zdołałeś się… uodpornić… – głos zawisł w powietrzu, a Malhias przełknął mimowolnie ślinę. – Ale tak się nie stało. I dobrze.

– Dobrze – powtórzył, gorzko.

– Ano – zgodziła się. – Niedawno ktoś mi powiedział, że nawet koniec świata to za mało byśmy przestali się mordować. Ludzki żywot nie drożeje w miarę ubytku tegoż zasobu, zawsze znajdą się tacy, dla których jedynym rozwiązaniem problemów pozostanie miecz, trucizna lub sznur. Spalą dom z zakażonym człowiekiem w środku miast spróbować go uleczyć. Takie działanie… jest niestety czasami słuszne.

Splunęła w ogień.

– Ale nie teraz. Nie, gdy każdego dnia ginie więcej ludzi niż się rodzi. Umieramy, wiemy to nawet my, Wygnańcy. Jednakże, pozwolić byśmy to robili z własnej ręki to zbrodnia, której nie wybaczy żadne z naszych bóstw, Malhiasie. Jesteś wciąż młody. Silniejszy niż ci się zdaje. Pobrałeś nauki i przeżyłeś starcie z siłą, która złamałaby wielu z nas. Każdy Wygnaniec jest zmuszony przejść coś podobnego prędzej czy później, a wiesz iż jest nas tylko garstka.

Podniósł głowę, zaskoczony.

– Twierdzisz, że mógłbym…

– Nie – dodała natychmiast, twardo. – Nawet o tym nie myśl. Masz pewne predyspozycje, przyznaję. Ale brak ci innych, bez których się nie obejdziesz. Twoje miejsce jest w Lachau. Albo w zachodniej Farii. Na Wschodnim Wybrzeżu, na kolonizowanych terenach. Tam, gdzie ludzkość stawia opór, gdzie odzyskuje teren, gdzie pojawia się chociaż iskierka nadziei. Potrzebujemy ludzi, którzy rozniecą na powrót płomień w ciemności. Trupy… tylko kruki mają z nich pożytek.

– Duże słowa i duże nadzieje wobec kogoś, kto tak katastrofalnie zawiódł pokładane w nim zaufanie – mruknął z powątpiewaniem.

Parsknęła śmiechem.

– Myślisz, że ja na twoim tle wypadam lepiej? Z moimi przewinieniami? Zabijałam ludzi dla pieniędzy i ambicji, synku. Nikt już tych ludzi nie pamięta, ani nawet świata w którym to się stało… ale brzemię pozostaje. A ja nie mam magicznej książki, na którą mogę zwalić chociaż część winy – pokręciła głową.– Dzielni, sprawiedliwi i cnotliwi już zgnili, bracie Malhiasie. Zostaliśmy tylko my. Głupcy, nieudacznicy i zbrodniarze.

– Niewiele nadziei dla tego świata.

Uśmiechnęła się szerzej. Pomimo szarej skóry poznaczonej siecią czarnych żyłek, mimo ogolonej głowy i tatuaży wyniesionych z bogowie wiedzą jakich lochów, uśmiech wyładniał jej twarz jak słońce przebijające się przez burzowe chmury.

– Niewiele – zgodziła się. – Iskierka. Z której może buchnąć wielki płomień.

Malhias wpatrywał się przez długi czas w jej zielone oczy, czując jak wewnątrz toczy się walka. Powoli, nie spuszczając z niej wzroku, posadził sobie torbę na kolanach i wyjął dziennik oprawiony w jasnobrązową skórę. Otworzył go… i cisnął w ogień.

Gdzieś daleko zahukała sowa. Papier trawił szare strony, podczas gdy oboje starali się przypomnieć sobie kiedy ostatnim razem słyszeli tak zwykły, piękny dźwięk.

***

Nieruchomy las otaczał go ze wszystkich stron. Vajesh klęczał przed beznogim trupem Jahena, ciężko dysząc i bezwiednie ścierając krew z policzka. W dłoni dzierżył swój nóż, ostatni oręż jaki udało mu się zachować po chaosie jaki stanowiło Harden. Był jedynym z Wybranych, który przeżył. Świadomość ta nie napawała go radością.

Czuł tylko gniew, który coraz bardziej ustępował przed narastającym strachem i poczuciem winy.

Zawiódł. Nieczyści zwyciężyli.

Zawiódł. Na dodatek stało się tak przez Odmieńca… Jak to się stało? Dlaczego zaatakował? Vajesh i jego ludzie byli przecież wyznawcami Drążącego Drogi. To się nie zdarzyło nigdy wcześniej.

Zawiódł.

Wpatrywał się teraz w Jahena. Pierś, gardło i twarz trupa pokrywały symbole. Te same, jakie umieścił na mężczyźnie w Szarolesie.

– Mistrzu… mistrzu, słyszysz mnie?

Z początku odpowiedziała mu cisza. Poczuł narastającą panikę na myśl, że drżący nóż nie nakreślił wystarczająco precyzyjnych symboli, ale po chwili pierś Jahena uniosła się, a usta otworzyły.

– Vajesh… – zazgrzytał nieprzyjemny głos. – Wybrany sługo… nie oczekiwałem kolejnego raportu. Czyż nie nakazałem ci się stawić… oh. Za trzy dni, czyż nie tak?

– Mistrzu…

– Jakież to ważne słowa masz dla mnie, wybrany sługo? Jeśli pragniesz poinformować mnie o sukcesie swego zadania, to nie musiałeś się kłopotać. Wierzę, że wykonałeś obowiązek. Twoje oddanie i słowo są, wszakże, niekwestionowane.

– Mistrzu…

– A przynajmniej tak dotąd uważałem. W obliczu twej porażki zmuszony jestem zmienić swe stanowisko.

Vajesh zaklął w duchu. Jakim cudem on już…?

– Mistrzu…

– Tak, sługo? W twych słowach słyszę bojaźń. Drżenie odpowiadające bardziej niewieście, która przypaliła kolację. Miałem wrażenie iż wysyłam w drogę wojownika. Moje rozczarowanie… nie zna granic. Zapłakałbym, gdyby nie gniew, który teraz trawi moje myśli. Czyż to nie smutne, wybrany sługo?

– Mistrzu…

– Jednak Drążący Drogi to łaskawy bóg. O wiele łaskawszy ode mnie. Odnalazł w sobie tyle miłosierdzia, by twa porażka uszła ci na sucho. Zawiodłeś w przyprowadzeniu do nas chłopaka wraz z zaginionym fragmentem boskiej mocy, ale odpracujesz swoje przewinienia. Wspaniale, nieprawdaż?

– Mistrzu… ja… nie zawiodę więcej, ja… Wybraniec jest wciąż w moim zasięgu, mogę…!

– Możesz? Hm… być może… powiedz mi tylko jedno, Vajesh.

– Wszystko, mistrzu. Cokolwiek…

– Pamiętasz tę noc gdy komunikowaliśmy się parę dni temu w podobny sposób? W Szarolasie?

– Ja…

– Odpowiedz.

– Ja… tak.

– Dobrze. Zatem z pewnością pamiętasz także, jak spaliłeś tego trupa. Nie pozostawiłeś za sobą śladu, który mógłby kogokolwiek do mnie doprowadzić. Wszak gdyby nieczyści i wrogowie Drążącego Drogi dowiedzieli się iż towarzyszy mu ktoś o moich zdolnościach, mogłoby to zagrozić twojej misji. Mojej misji. Całej naszej sprawie.

– Ja…

– Słucham, Vajesh.

– Nie wiedziałem, że…

– Tak myślałem – westchnął trup Jahena. – Podejdź bliżej.

Nie chciał tego czynić, ale wykonał ruch jakby chciał wstać.

– Nie – zatrzymał go Jahen. – Na kolanach.

Vajesh przełknął ślinę zbliżył się na kolanach.

– Spójrz mi w oczy.

Spojrzał… i dostrzegł blask. Nikły, pomarańczowy blask czający się głęboko w martwym spojrzeniu jego starego towarzysza broni. Pragnął coś powiedzieć. Wytłumaczyć się. Zapewnić, że odbędzie pokutę i następnym razem…

– Nie, Vajesh. Nie będzie następnego razu. Widzisz… Drążący Drogi jest wprawdzie łaskawym bóstwem, które przebacza przewinienia swych sług. Ja jednak nie zwykłem używać już zepsutych narzędzi. Nienawidzę nieudolności. Dlatego… oh, proszę. Przestań tak drżeć. Twoje rozdygotane emocje są niczym kropla deszczu przy sztormie mojej mocy. Nie przełamiesz tego paraliżu. Na twoje szczęście, nie będziesz cierpieć zbyt długo.

Wystarczy, że uniesiesz tą rękę ze sztyletem. O, właśnie. Tak dobrze. Bliżej twarzy.

Strasznie głośno krzyczysz wewnątrz swej głowy wiesz?

Wystaw język.

 

Koniec

Komentarze

Wiedźmin w wersji damskiej? Bajka może być, ale końcówka wydaje mi się zbyt moralizatorska i naiwna – źli zostają ukarani, dobrzy żyją długo i szczęśliwie… Językowo całkiem przyzwoicie, tylko jest trochę literówek, czasami zagalopowujesz się w porównaniach i brakuje wielu przecinków.

Wielokrotnie podczas wędrówki dostrzegała sylwetki przemykające tuż za krawędzią widoczności,

Jeśli dostrzegała, to nie mogły być za krawędzią widoczności.

Istota kojarzyła się ze zdeformowanym świerszczem, rozrośniętym do rozmiarów stodoły.

Jakim cudem coś rozmiarów stodoły może łazić po lesie?

do porzuconego domostwo w sercu lasu

Literówka. Później trafiają się jeszcze inne, czasami rodzaj podmiotu nie współgra gramatycznie z orzeczeniem.

Sporo się orientujesz w tej materii.

Nie pasuje mi to zdanie. Albo “sporo wiesz”, albo “nieźle się orientujesz”.

– Dama powinna odnaleźć się w każdym temacie

Tu też coś zgrzyta. Pcha mi się na usta komentarz “i w każdej talii”.

spod nierówno przyciętej brody często wyzierały pożółkłe zęby.

Miał usta na gardle, czy mowa o naszyjniku?

– Tak będzie – odpowiedzieli wszyscy obecni w sali mężczyźni.

Niejasne, czy w karczmie było tylko sześciu facetów z pułapki, czy także normalni klienci. Jeśli tak, to oni wtrącali się do przemówienia zbója?

zasypywali kobietę gradem ciosów. Część ciosów blokowała,

Powtórzenie.

Nie odzywały się ani ptaki, milczały owady, nie dostrzegała śladów bytowania pomniejszych Odmieńców.

To “ani” wygląda bardzo dziwnie w zdaniu.

przez jakiś czas. Zabrało mu trochę czasu nim zdołał w sobie podbudować na tyle śmiałości, by opuścić to pomieszczenie na drżących nogach. Jedyne co zostawił za sobą w komnacie to zapach uryny.

Powtórzenie. “Podbudować” jakoś mi nie pasuje w tym kontekście. Sam zapach zostawił? Kałużkę wytarł i zabrał, czy wszystko wsiąknęło w spodnie?

Babska logika rządzi!

Poprawki wprowadzone. Nie ukrywam, że język to coś z czym się – niestety – borykam. Fantazyjne porównania i metafory to też brzydki nawyk, który pewnie wynika z przekonania, że jak nie będzie kwieciście to będzie nudno. Moralizatorska końcówka? Mooooże troszkę. Ale co do tego czy “długo i szczęśliwie” to nie wiem czy mogę się zgodzić. Jeśli faktycznie tak to się da odczytać, to źle to po prostu ująłem, acz intencja była inna.

 

Co do stwora w lesie, to przyznaję iż miał wywołać taką reakcję. “Ale… jak… kiedy… przecież… WHAT”. Po raz kolejny… może troszkę przesadziłem :).

Nie no, to “długo i szczęśliwie” nie zostało podane wprost, ale jakoś tak logicznie wypływało z tego, że źli zostają ukarani, a dobrzy nagrodzeni (bo przeżywają) i pouczeni, że nieładnie jest zabijać.

Babska logika rządzi!

To będzie nietypowy komentarz, za co bardzo przepraszam.

Nie zdołałem “zagłębić się” w tekście. Próbowałem od końca, od mniej więcej środka, skoro od początku “nie szło” – i nic.

Aż tak dalece nie moja bajka? Być może…

Rozumiem. Jakby nie było, dziękuję za próbę :).

Nowa Fantastyka