- Opowiadanie: leszekm - dziennik z wnętrza psa

dziennik z wnętrza psa

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

dziennik z wnętrza psa

WSTĘP. JEŚLI RZYGASZ NA WIDOK WSTĘPÓW, POMIŃ GO.

Wedle najprostszych opisów literatura to zwyczajnie opowiadanie ciekawych historii. Zasadniczo prawdą jest, że każdemu inna historia może przypaść do gustu, ale nie można odmówić też racji powiedzeniu, iż ciekawa historia to taka, w której dużo się dzieje. Obiektywnie rzecz biorąc znacznie łatwiej zainteresować rozmówców opowiedzeniem o tym, jak miało się wypadek (dużo się dzieje) niż historią o tym, jak się zgubiło piętnaście groszy w Lidlu. W pewnym stopniu widać wykorzystanie tej zasady w hollywoodzkich produkcjach, w których ratować życie to mało; należy pod stan zagrożenia postawić co najmniej kraj, ale nie zaszkodzi wystawić na skraj zagłady planetę, a może nawet szarpnąć się i wypchnąć na skraj przepaści wszechświat. Po takim otwarciu na pewno dużo się zdaży w trakcie mozolnego przebijania się grupy herosów w stronę happy endu. Owszem, pewnie można skonstruować półtora godzinny film o tym jak grupa herosów mozolnie próbuje zapobiec zgubieniu piętnastu groszy w Lidlu, ale z jakichś powodów nikt jak dotąd nie odważył się na ten pomysł. Niemniej jednak dziennik, który proponuję do przeczytania (a raczej jego próbkę, czyli jeden dzień) należy do tego drugiego typu historii, ponieważ nie może wiele się dziać, gdy główny bohater postanawia ostatecznie i nieodwołalnie zostać w domu.

 

KONIEC WSTĘPU. JUŻ MOŻESZ CZYTAĆ.

 

***

Postanowiłem pozostać w domu. Wstałem jak zawsze o dziewiątej, ale zamiast iść do pracy włączyłem telewizor i oglądałem jedynkę przez sześć godzin. Obejrzałem kawę i herbatę, gdzie gośćmi byli znany z zamiłowania do niemieckiej motoryzacji socjolog warszawski oraz sobowtór Michaiła Gorbaczowa. Później leciały telezakupy, w których zwłaszcza interesująco przedstawiały się karbidowe noże zachwalane przez gwiazdę pierwszej edycji Big Brothera. "Nie tylko znakomicie nadają się do cięcia chleba" zapewniała była gwiazda domu Wielkiego Brata "ale także świetnie rżną metal, a nawet drewno" kończyła optymistycznie. Jej głos miękko opowiadający o łasce, jaką dla mojego życia może okazać się zakup małego nożyka do filetowania ryb, wprawiał mnie w błogostan; bezwiednie wydawałem z siebie pomruki zadowolenia. Zejście programu z anteny zasmuciło mnie, ale chwilę potem rozchmurzyłem się na widok sentymentalnie powitanego przeze mnie Agrobiznesu (w młodości pałałem nieodwzajemnioną miłością do jazdy traktorem). Swoje zrobiły też stonowany program "Między mamami" oraz paradokument o korzyściach z regularnej mammografii. Było dobrze, może nawet bardzo dobrze, a zrobiło się jeszcze lepiej: okazało się, że potem jest bonanza.

Lubię Bonanzę. Bonanza: twarde charaktery kierujące się w życiu honorem i kodeksem etycznym pojedynkują się z twardymi charakterami kierującymi się w życiu nietzscheańską wolą mocy, a wszystko okraszone pouczającym happy endem. Mam czasem tak po bonanzie, że po obejrzeniu odcinka chciałbym wyjść na miasto i gdzieś spontanicznie stoczyć przynajmniej jedną heroiczną walkę ze złem. Jakąkolwiek: powstrzymać kieszonkowca, udaremnić napad na bank, wygrać pojedynek w samo południe. Może bym nawet faktycznie wyszedł tego dnia i coś zrobił, w tak dobry nastrój wprowadził mnie telewizor, ale rano postanowiłem pozostać w domu i to okazało się mocniejsze. Zjadłem fasolę z sosem na obiad i obejrzałem Dr Queen.

 

***

 

W połowie Dr Queen, tuż po tym jak zaginął pies Sally'ego, rozdzwonił się telefon. To dzwonił Andrzej, kierownik mojej zmiany. Pytał, czemu mnie nie ma. Był szczerze zatroskany. Powiedziałem mu, że schlebia mi zainteresowanie, ale nie mam ochoty rozmawiać o pracy; skoro jednak już dzwoni, i skoro ja już odebrałem, to możemy porozmawiać o czymś innym, o czymś nas obu interesującym, co pozwoli miło spędzić czas.

Andrzej chętnie przystał na moje warunki, i podczas niezobowiązującej rozmowy szybko okazało się, że też właśnie ogląda dr queen. Nie ma co prawda koloru i dźwięku, bo ogląda wszystko na starym telewizorze stojącym w pakamerze kierowniczej prawdopodobnie jeszcze od czasów sprzed wynalezienia kolorów i dźwięków, ale co tam. Przeniosłem się z aparatem telefonicznym do pokoju, i za pośrednictwem telefonu wspólnie z Andrzejem oglądaliśmy serial. Dopowiadałem mu co ważniejsze dialogi, wymienialiśmy poglądy na temat trudów życia pierwszych osadników, komentowaliśmy wybory moralne bohaterów. Na koniec odcinka pies Sally'ego się znalazł (okazało się, że przez cały czas był w saloonie u Hanka), co nas ucieszyło. Ta wspólna radość scementowała naszą przyjaźń.

 

 

***

 

Na kolację postanowiłem wypróbować losowy przepis z otrzymanej na zeszłe imieniny książki"Klasztorna kuchnia siostry Anieli". Jestem szczęśliwym posiadaczem całej serii książek uśmiechniętej salwatorianki: zarówno "Ciasta siostry Anieli", "Jarska kuchnia siostry Anieli" jak i "Klasztorna apteka" zajmują nobliwe miejsca w mojej biblioteczce. Mieszając przygotowaną wedle precyzyjnego przepisu zupę jarzynową uważnie studiowałem noty na obwolutach książki. "Jej słynna kuchnia jest znana wśród księży, zakonników, rekolekcjonistów i czytelników magazynu katolickiego SALWATOR". "S. Aniela Garecka, salwatorianka, od wielu lat prowadzi kuchnię w Wyższym Seminarium Duchownym Salwatorianów w Bagnie koło Wrocławia". Nie byłem zdziwiony dowiadując się o bogatym doświadczeniu i talencie siostry: aromat zupy jarzynowej był doprawdy anielski. Szczególnie ciekawą lekturą okazała się natomiast okładka "Jarskiej Kuchni…", gdyż zapowiadała nie tylko smaczne przepisy, ale także praktyczne porady, takie jak: "co zrobić, jeśli sól w solniczce zwilgotnieje", czy "co zrobić, by usunąć nieprzyjemny zapach ryb, który pozostaje na rękach i desce". Powoli jadłem zupę, czytając długą i wciągającą rozprawę pt "Jak przechowywać kasze i mąkę, by przez rok nie straciły na jakości". Sposób był szalenie prosty.

 

***

 

Leżałem już w łóżku, rozczapierzony do snu i dość zmęczony. Mimo to nie mogłem usnąć, więc po kilku minutach cierpliwego wyczekiwania na sen postanowiłem włączyć radio, by uprzyjemniało mi bezsensowne leżenie. Na antenie szła akurat zajmująca audycja o patyczakach. Bezwiednie wciągnąłem się w słuchanie. Głos prowadzącego przypominał mi tembr dawno zmarłego stryja Waldemara, który zwykł z podobnie wystudiowanym spokojem opowiadać o swoich podróżach do Rumunii. Podczas takich wojaży stryj handlował chińskimi zegarkami na rękę, kalkulatorami z podświetlanym wyświetlaczem, parasolami w kwiaty, podróbkami amerykańskich dżinsów, słowem: mister Waldi – jak mówili na niego obcokrajowcy, miał wszystko, co tylko rumuni byli sobie w stanie wymarzyć. Pamiętam jak raz z takich podróży wuj przywiózł mi czarne, skórzane buty marki Bukareszt. Chodziłem wtedy do liceum, była ciepła wiosna, i nie mogłem odmówić sobie przyjemności epatowania moimi markowymi cichobiegami wszędzie, gdzie tylko się dało. Moje bukareszty na tle butów moich kolegów wyglądały jak Marek Citko sprzed kontuzji przy Marku Citce po kontuzji; jak opatulony osobliwymi pierścieniami Saturn przy odległym i szarym plutonie; w kwestii obuwia należałem do innej bajki, od kostek w dół byłem chodzącym Disneylandem. Pamiętam ból, jaki sprawiał mi deszcz. Za każdym razem gdy spadł, zakładanie moich bukaresztów musiałem odłożyć na lepsze czasy. Pewnego razu padało cały tydzień: grad, zawierucha, kurzeja, do tego wszędzie mokro. Nie wytrzymałem tak długiej rozłąki i siódmego dnia założyłem je na nogi idąc do sklepu. Niestety nie był to dobry pomysł. Ja dostałem zapalenia płuc, a zniszczone półbuty porwał z ganku wiatr. Dostałem lekcję. Niemniej jednak, dzięki nim nauczyłem się pewności siebie i zajmują one wysokie miejsce na liście moich najważniejszych wychowawców, gdzieś pomiędzy wymagającym nauczycielem matematyki, a sąsiadem Zenkiem zawsze skorym do wyczerpujących, choć często złośliwych monologów o blaskach i mrokach trwałego wiązania się z kobietami. Pogrążony we wspomnieniach zasnąłem, nim lektor przeszedł do omówienia meandrów partogenezy patyczaków indyjskich.

 

***

 

O czwartej w nocy rozdzwonił się telefon. To był mój młodszy brat, Emil, który zawsze dzwoni do mnie ze swoimi kłopotami, a tych ma niestety co nie miara. Rzadkie schorzenia, kłopoty finansowe, utraty mienia, utraty pamięci, utraty kobiet, to wszystko należało do rytunowego repertuaru problemów jakimi świat raczył mojego brata. Szczerze mówiąc, niepokoiłem się. Emil zadzwonił w środku nocy, a nigdy tego nie robił.

Okazało się, że dzwoni właśnie z dobrą nowiną, i zwyczajnie nie mógł czekać do rana by mnie o tym poinformować; szczęście wprost go rozpierało. Otóż kilka dni temu brał udział w sympozjum poświęconym symbolice krzyża w filmach Stevena Seagala. Podczas after party okraszonego ponczem na bazie kiślu i szeroką gamą kiśli (oficjalnym sponsorem spotkania była fabryka kiślu) poznał neurochirurga z Inowrocławia, Andrzeja. Raczyli się kanapkami z kiślem, rozmawiając, aż w końcu wypłynął temat, który Emil zawsze wyciągał na tapetę w rozmowach z nieznajomymi: matnię swych zaburzeń psychicznych. Andrzej z Inowrocławia usłyszawszy o dolegliwościach na podłożu lękowym jakie trapią Emila (paniczny strach przed wchodzeniem do lasu) zaprosił go do swej kliniki, aby poddać go drobiazgowym badaniom za pomocą innowacyjnej aparatury sprowadzonej w zeszłym tygodniu z samego Limpopo.

Wystarczyło zaledwie kilka dni w Inowrocławiu, by dzięki maszynie z Limpopo zdiagnozować trapiący Emila problem: był floropatą. Podobnie jak socjopaci czują niepokój w towarzystwie ludzi i nie umieją dopasować własnych zachowań do obowiązujących społecznie norm, tak floropaci czują niepokój w towarzystwie drzew i nie potrafią przystosować swego zachowania do norm powszechnie obowiązujących w przebywaniu pośród drzew, wskutek czego odczuwają oni frustrację, wstyd, a w skrajnych przypadkach nawet ból fizyczny. "Rehabilitacja polega na powolnym przełamywaniu barier" tłumaczył Emil "Mam opiekować się drzewkiem bonsai (kupiłem jesion) a także, gdy poczuję się na siłach, wsadzić do ogrodu topolę. Za kilka lat powinienem być na etapie oswajania się z lasem, najpierw poprzez podchodzenie w jego pobliże, a później poprzez stopniowe wchodzenie w coraz gęstsze zagajniki. Wyobraź sobie, że któregoś dnia będę w stanie spacerować leśnymi ścieżkami jak normalny człowiek! Będę mógł pojechać do Białowieży, zwiedzić wszystkie polskie knieje i bory. Odczuwam radość na myśl, że pewnego pięknego dnia będę mógł poświęcić cały dzień na inwentaryzacji flory Czarnoboru Kunowskiego czy też osobiście dokonać topograficznej analizy Nadnoteckich Łęgów…", opowiadał, opowiadał, opowiadał. Słuchałem.

Skapitulowałem dopiero wtedy, gdy zaczął mnie zapewniać o fascynujących spacerach po puszczy Augustowskiej, spędzanych głównie na obserwowaniu kiełkujących wiązów, a które odbywa już teraz w wyobraźni. "Zadzwoń jutro, Tadeusz "( Emil miał pseudonim "Tadeusz" jeszcze od czasów Liceum; nadano mu ten osobliwy nickname z powodu jego fizycznego podobieństwa do Tadeusza Kulisiewicza). "Wypocznij Tadeusz, nie zarywaj nocy, to źle robi na jelita" radziłem, "jutro jestem cały dzień w domu, więc zadzwoń o której chcesz" zapewniałem uczciwie. Ucieszył się. "Zadzwonię zaraz po kolacji! Zostałem zaproszony przez przyjaciół Andrzeja do knajpy będącej dumą Inowrocławskiej starówki i opowiem ci wszystko, czy dają lepsze rolady czekoladowe niż robił tata, czy jest ładnie, czy nie jest. Apropo: wiedziałeś, że Inowrocław dostał prawa miejskie w 1238 z rąk księcia Kazimierza Konradowicza? Nie? Ja też jeszcze do wczoraj nie wiedziałem. Dopiero sąsiadująca ze mną łóżkami koleżanka z kliniki mi powiedziała. Musisz ją kiedyś poznać: jest bardzo miła, sympatyczna, ma na imię Ania i cierpi na silne neurozy hiposteniczne…", opowiadał, opowiadał, opowiadał. Słuchałem. Gdy nie mówił o zwiedzaniu lasów wokół dorzecza Noteci, potrafił być zajmującym rozmówcą.

Była 5:24 gdy rozłączyliśmy się; w radiu wciąż nadawano audycję o patyczakach. Nieco zaskoczony tym faktem pomyślałem, że niemal wszystko przy bliższym spojrzeniu okazuje się być tematem-rzeką. Czy wobec takiego bogactwa tematów kontakt z drugim człowiekiem nie powinien być nieskończenie prosty? A przynajmniej o wiele łatwiejszy; zbyt często byłem świadkiem sytuacji, w których dwoje ludzie nie potrafiło się ze sobą porozumieć, choć może nawet chciało, choć może nawet potrzebowało tego jak tonący tlenu. Postanowiłem nie drążyć tej kwestii, gdyż refleksje mi nie służą; potrafią wprowadzić mnie w melancholijny ton. Aby je zagłuszyć zacząłem wspominać serię filmów "Życzenie Śmierci" z Charles Bronsonem. Spierałem się ze sobą, który film z pentalogii (trylogia, tetralogia, pentalogia) jest najlepszy. Dla opanowanej i stonowanej części mnie bezkonkurencyjne było pierwsze "Życzenie Śmierci", ale już ja impulsywny i ja fanatyczny byli gotowi wyzwać do walki na noże każdego, kto "Życzenia Śmierci 3" ze świetnym Rico Rossem w roli demonicznego Tulia nie uważa za najlepszy film akcji lat 80-tych, a tym samym za najlepszą część cyklu. Ja frenetyczny wspierał z powodów sentymentalnych część piątą, czyli tę nakręconą stosunkowo niedługo przed śmiercią Bronsona, natomiast już moje owinięte w makiaweliczne szmaty złe ja wspierało z całego, czarnego serca sławetną dwójkę, najbardziej brutalną i wulgarną, ale przecież przez to szalenie widowiskową. Tło tym rozważaniom nadawał lektor w radiu, którego nie słuchałem, ale którego głos sprawiał wrażenie czyjejś obecności w pokoju, co mi odpowiadało. Tymczasem do dyskusji nad Życzeniem Śmierci co chwila dołączały się nowe odmiany mnie, niektóre bliżej mi znane, a niektóre tylko z widzenia; choć byłem sam, to ruch był jak na lotnisku. Ostatecznie wszystkich pogodził typ dominujący, władczy, czyli widywany w szczególnie rzadkich acz pięknych chwilach ja cesarski. Nie miał zdania na temat filmów z Bronsonem, w ogóle nie w smak mu były nocne polemiki, był tylko bardzo senny. Zasnąłem.

Koniec

Komentarze

"KONIEC WSTĘPU. JUŻ MOŻESZ CZYTAĆ."

W pełni zgadzam się z sugestią.

Sorki. Wysłało mi się za szybko. :) Zgadzam się oczywiście z tym, że często wstępy bywają ciekawsze niż sama historia. Generalnie takie opowieści spisane w formie dziennika uważam za mało interesujące. Tak jest w tym przypadku. Poza brakiem paru spacji ciężko przyczepić się do czegoś warsztatowo, ale po prostu jest nudne.

Skłamałbym mówiąc, że ostatnie słowo jakie napisałeś w tym tekście całkowicie odpowiadało mojemu zachowaniu po przeczytaniu tego tekstu, jednak niewiele brakowało a faktycznie bym usnął, gdyż skłaniał mnie ku temu nie tyle sam tekst co i pogoda za oknem, jak i muzyka, która akurat wpadała do moich uszu.
Tak jak Anqoueleme rzekł, wszystko jest napiasne poprawnym językiem, styl jaki prezentujesz też mi się podoba. Podszedłem do tekstu będąc przygotowanym na ewentualny brak akcji, albo na akcję, jaką jest szukanie piętnastu groszy. Przecież dobrze napisane nie musi być nudne.
Tak więc początek tego 'dzieła' mnie nie zaskoczył, ale też nie odrzucił. Spokojnie oglądałem sobie dr queen i razem z bohaterami przeżywałem radość ze znalezienia się psa. ALe przyznam szczerze, że spodziewałem się tak zwanego boomu, którym mnie zaskoczysz, że wszystko co napisałeś na poczatku jest tylko "ściemą", a tu niestety żadnego boomu nie było. Dobrnąłem do końca, wspomniałem Bronsona, którego pamiętam z dzieciństwa i koniec.
Prawie, że "Zasnąłem".

Chłopie, pisz wstępy, same wstępy! I uczyń miejscem akcji, a nawet głównym bohaterem piętnaście groszy i markety Lidla. Za to masz ode mnie 6. Za opowiadanie 4, więc wypadkowa jest 5. Może na wyrost, ale niech będzie, moja strata i - na zdrowie. :)

Kisiel — rzeczownik r. m., deklinacja I. Kisiel, kisielu, kisielowi, kisiel, kisielem, o kisielu, kisielu! Kisiele, kisieli/ kisielów, kisielom, kisiele, kisielami, o kisielach, Kisiele!

Może zdecyduj się w sprawie pisowni nazw własnych.

Nietzche.

To tak na szybko i krótko, żeby nie wywoływać uczucia senności.

Twój tekst może uśpić, ale dość daleki jestem od ganienia — o prawie niczym trzeba umieć pisać (najlepiej bez błędów); jesteś na dobrej drodze.

Piszesz z wyobraźnią i poczuciem humoru. Mimo to tekst nużący - bo właśnie o niczym.

Nowa Fantastyka