- Opowiadanie: Gris - Śledczy cz. I

Śledczy cz. I

Oceny

Śledczy cz. I

Obudził go dźwięk potężnego łomotania w drzwi. Postanowił nie wstawać, lecz nieproszony gość nie ustępował. W pewnym momencie zdawało się nawet, iż natręt pomaga sobie obuchem jakiejś broni, bądź nosi okutą żelazem rękawicę. Gospodarz wstał w końcu z łóżka ściągając mimowolnie pościel z kształtnych ud kobiety śpiącej twardo obok niego. Krótkie spojrzenie na lustro w złotej ramie przypomniało mu, że wczorajszy wieczór był wielce udany. Nieco zgarbiona postura, podkrążone oczy, tłuste włosy i suchość w gardle opowiadały historię sprzed kilku godzin lepiej niż słowa. Ból głowy, wzmacniany odgłosem walenia w drzwi spotęgował się, kiedy mężczyzna opuścił sypialnię i wszedł do salonu. Pomieszczenie prezentowało się bogato, lecz niechlujnie. Jak powiedziałaby pierwsza lepsza gospodyni domowa – wymagało kobiecej ręki. Przed otwarciem drzwi wejściowych właściciel lokum odruchowo zerknął w bok, czy miecz, który zawsze wisiał na ścianie jest tam nadal. Długi na pół sążnia, zdobiony oręż jak zawsze czekał, aby wetknąć go w brzuch natarczywego gościa, lub włamywacza.

Pan domu, mrużąc oczy, leniwie podniósł klapkę w drzwiach, aby ujrzeć oblicze intruza. To co zobaczył niespecjalnie go zdziwiło. Drab w kolczudze i tunice w krwisto-czerwonych barwach królewskich stał tak blisko drzwi, iż przez otwór nie dało się zobaczyć wiele więcej. Gdyby królewski herb wyszyty na płótnie nie wystarczył, aby jednoznacznie określić kim jest, władczy ton sformułowanego zaraz potem zdania wyjaśniał kwestię całkowicie.

– Poselstwo Rady Królewskiej! Otwierać!

Gospodarz od niechcenia odsunął zasuwy i nacisnął klamkę zostawiając drzwi nieznacznie uchylone. Zaraz po tym odwrócił się tyłem do nich i powolnym, sennym krokiem zaczął zmierzać ku stołowi. Do pomieszczenia natychmiast wkroczyło dwóch potężnych mężczyzn, ubranych tak samo. Ustawili się po obu stronach wejścia.

– Przysiągłbym, że kiedy przywieziono od stolarza te drzwi, była przy nich kołatka – podjął spokojnie właściciel mając za plecami obu gości. – Wydawała taki subtelny, melodyczny dźwięk. Panowie jak mniemam wrażliwi na sztukę, toteż powinno się wam spodobać. Następnym razem skorzystajcie proszę z tego miłego dla oka i ucha przedmiotu, zamiast napierdalać od rana łapą, aż mi dachówki z dachu lecą. Dziękuję – dodał siadając za stołem. Niechcący zaczepił kolanem o kolbę niewielkiej kuszy, która delikatnie przymocowana była do spodniej strony blatu. Na wszelki wypadek.

Mężczyźni trzymający lewe dłonie na sporej wielkości mieczach, w prawych zaś dzierżący hełmy nie odpowiedzieli. Zupełnie jakby na coś czekali. Wiedział dokładnie na co, a raczej na kogo. Za chwilę do pomieszczenia weszła niewysoka kobieta o długich, kasztanowych włosach. W opinii gospodarza była więcej niż średniej urody. Droga i szykowna, lecz dostosowana do podróży kremowa suknia i starannie nałożony makijaż dodatkowo podwyższały ocenę. W efekcie stała przed nim całkiem ładna kobieta. Znał ją i widywał już wielokrotnie. Miała nie więcej niż dwadzieścia lat. Spojrzenie jej bystrych, szarych oczu, które teraz badały pomieszczenie, przewiercało go przy każdym spotkaniu. Twarz może i miałaby miłą, gdyby nie ciągły wyraz wyższości, graniczącej nawet niekiedy z obrzydzeniem, który raził niepomiernie. Mimo wszystko lubił na nią patrzeć. Wszystko jednak dodatkowo komplikował jej głos, który wyrażał więcej niż wszystko inne. Pan domu wiedział, że uroczy widok za chwilę zostanie zmącony przez serię słów, których niespecjalnie miał ochotę słuchać.

– Czekaliśmy przed drzwiami jakiś kwadrans – rzekła pretensjonalnym tonem. – Sir Lambert stukał w drzwi wielokrotnie, lecz bez odpowiedzi. To skandal!

Jej usta potraktowane bordową szminką wykrzywiły się nieznacznie w nerwowym grymasie.

Gospodarz uśmiechnął się.

– Wybacz, sir Lambercie, żeś nadwyrężył swe mocarne ramię – powiedział udając zakłopotanie i starając się określić, który z mężczyzn jest tym wspomnianym.

W kącikach ust rycerza, do którego skierowane były przeprosiny pojawił się lekko zauważalny uśmiech. Właściciel lokum lubił eskortę wysoko urodzonych urzędników państwowych, bo składała się ona zazwyczaj z ludzi, którym bogowie poskąpili narodzin w magnackich klanach, ale byli na tyle szczodrzy, aby dać im chociaż ojca bez majątku, ale z tytułem. Tacy właśnie zaściankowcy jak sir Lambert i jego konfratrzy wykonywali pracę zwykłych strażników, lecz byli od nich bardziej wykształceni i inteligentni. Co za tym szło rozumieli ironię, sarkazm i większość żartów. Podobne zabiegi skierowane w kierunku zwykłego wartownika pod bramami miejskimi spotykały się zazwyczaj z niezrozumieniem i wyrazem tępoty na twarzy, albo groźbą aresztu.

– Twoje biuro także jest zamknięte – ciągnęła dalej kasztanowłosa szlachcianka obrażonym głosem. – Czyżbyś w końcu zwolnił tego leniwego subiekta za opieszałość?

– Nie, nagrodziłem wychodnym. Biorąc pod uwagę ile wczoraj wypił, przyda mu się. A ty, droga pani masz okazję zobaczyć jak mieszkam. Gustownie prawda? – na jego twarzy pokrytej ciemnym, dwudniowym zarostem pojawił się uśmiech. – Do twoich komnat na Kapitolu się nie umywa, rzecz jasna, ale myślę, że całkiem jest przytulnie. Nic dziwnego, w końcu w dużej mierze to Rada Królewska mi tę kamienicę zafundowała. Dziękuję – skłonił się teatralnie, nadal siedząc.

Kobieta zmierzyła go gniewie wzrokiem. Po chwili odwróciła się do drugiego z jej obstawy i machnęła nieznacznie głową. Drab lewą ręką odpiął od pasa pękaty mieszek, po czym podszedł do stołu i położył sakwę przed gospodarzem.

– To druga część zapłaty za ostatnie zlecenie – powiedziała drobna kobieta, tonem nieco milszym.

– Jak mniemam, lord Burchard ucieszył się ze zwróconej biżuterii?

Na twarzy szlachcianki ponownie pojawiło się zdenerwowanie. Nie lubiła, kiedy przytaczał jakiekolwiek szczegóły z poprzednich zleceń przy strażnikach. Nie bez powodu, co każdą wizytę towarzyszyła jej inna dwójka.

– A tu masz zwyczajowe pokwitowanie – rzekła patrząc na gospodarza i wyciągnęła rękę ze zwiniętą kartką papieru w kierunku strażnika. Potężny rycerz podszedł, aby odebrać dokument, po czym położył go przed siedzącym mężczyzną. Kobieta, jak widać, nie zamierzała się ruszać z miejsca ani o krok.

Właściciel domu kurtuazyjnie odwinął pismo i zerknął na nie wychwytując jedynie imię i nazwisko swoje, jak i osoby wydającej dokument, oraz kwotę. Dobrze się w tej sztuce wytrenował przez ostatnie miesiące. Arvid Adler, czterysta złotych koron płatnych w dwóch równych ratach, przed i po wykonaniu zlecenia. Wydano przez Arletę Grosswald.

Państwo płaciło dobrze. Nie tylko dlatego, że wywiadowczy Adler był dobry, o ile nie najlepszy w swoim fachu, ale również dlatego, że często zadania wymagały dyskrecji, subtelności i sprawności w wykonaniu. Po zerknięciu na pergamin zwinął go pośpiesznie i odłożył na bok.

– Domyślam się, że nie przybyłaś tu, aby ujrzeć mój uśmiech po potrząśnięciu sakiewką, nie mylę się, pani?

Kasztanowłosa członkini Rady Królewskiej po raz kolejny zerknęła na rycerza, stojącego najbliżej Arvida. Strażnik odpiął od pasa następną, pękatą sakwę i położył obok poprzedniej.

– Czy znasz wioskę Owczarnia na południe od stolicy? – spytała Arleta.

– A powinienem? – odpowiedział pytaniem, sięgając po na wpół pełną butelkę słodkiego wina, stojącą na stole.

– Hoduje się tam owce…

– Nigdy bym się nie domyślił – przerwał.

– To miejsce, z którego napływa spora ilość wełny w kraju – dokończyła.

– Pogratulować. Co w związku z tym?

– Ostatniej nocy, kiedy ty oddawałeś się zwyczajowemu pijaństwu, mieszkańców tej wioski wymordowano. Przy życiu został tylko jeden chłopiec. Pozostaje pod strażą. Chcę abyś się tam udał, zbadał miejsce, przyjrzał się ciałom i przesłuchał ocalałego.

– Przesłuchał? – parsknął. – Straż tego nie potrafi?

– Płacimy ci tyle, iż możesz przez chwilę przepytać przerażonego chłopaka, Adler. Mam dosyć bezcelowych dyskusji z tobą – rzekła, podnosząc nieznacznie głos.

Gospodarz uśmiechnął się szczerze popijając wino z butelki.

– Weź to złoto. Oddam ci je całe, jeśli usłyszę choć krztę wdzięczności w twoim głosie.

Tym razem to kobieta parsknęła.

– Moją wdzięczność masz wliczoną w cenę. A teraz odziej się i ruszaj.

– Teraz? – spytał zdziwiony.

– Powóz na ciebie czeka.

– Urzędnicy – wymamrotał kręcąc głową.

W tej samej chwili do pomieszczenia, z sypialni weszła ciemnowłosa kobieta owinięta jedynie w koc. Adler nie zwrócił na nią większej uwagi, w przeciwieństwie do rycerzy, którzy momentalnie wyprostowali się i wypięli klatki piersiowe bardziej komicznie niż zwykle.

– Wrócisz do łóżka? – spytała ciemnowłosa, ignorując gości. Nachylając się do ucha Arvida, ukazała co nieco ze swoich kształtnych piersi.

– Nie, mam pracę do wykonania – odrzekł beznamiętnie, nie patrząc na nią. Wzrok swój skierowany miał w gniewne oczy Arlety. Członkini Rady Królewskiej wykrzywiła usta. Wiedział jednak, że chodzi jej tyle nie o niego samego, co o kobietę owiniętą w koc. Przy niemal każdym spotkaniu śledczego i urzędniczki był taki moment, kiedy zwyczajowa wyższość, którą okazywała zamieniała się w coś graniczącego z odrazą, pogardą. Miał wrażenie, że na każdym kroku pragnęła wykrzyczeć mu w twarz wszystkie wady, które w nim obserwowała, jednak czuła się zbyt dumna aby to zrobić. Trudno było mu określić, czy każda młoda szlachcianka tak miała, czy też kasztanowłosa Arleta, była wyjątkowym okazem. W pewnym sensie, na pewno była nim tak, czy inaczej. Większość kobiet w jej wieku, rodziło już dzieci, albo przygotowywało się do ślubu z najbogatszym, dostępnym kawalerem. Ale nie ona. Arleta, córka bogatego właściciela ziemskiego, studiowała prawo od dziesiątego roku życia. Pomagała ojcu i wujom w zarządzaniu włościami, a po zakończeniu studiów, dzięki znajomościom i wpompowaniu w odpowiednie kieszenie sporych ilości złota, została najmłodszą członkinią Rady Królewskiej w historii. Istny diament, wschodząca gwiazda polityki, w której głównie mężczyźni wodzili rej. Arvid niejednokrotnie zastanawiał się, czemu ta bogata i stosunkowo potężna dama odwiedza go osobiście, zamiast wysłać posłańca z listem. Koniec końców zepchnął tę kwestię w zakres jej pracoholizmu i tego, że niemalże wszystkiego musiała dopilnować sama, lub powierzyć osobie nazbyt kompetentnej, te kwestie, którymi nie mogła lub nie miała czasu zająć się sama. Nieco nawet pochlebiało mu to, iż wybrała właśnie jego, mimo ewidentnych personalnych wytyków, które miała do jego osoby. W końcu w stolicy rezydowało kilku innych doświadczonych śledczych. Myślał czasami, że szlachcianka się nim interesuje, co wydawało mu się niepodobne, jednak dziwnie kuszące.

– Wieczorem chcę dostać pełne sprawozdanie wraz z pierwszymi poszlakami – odezwała się, a Arvid cały czas chwytając jej spojrzenie przysiągłby, że poczuł w tamtym momencie chłód. Chwilę potem Arleta odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę wyjścia. Sir Lambert pospiesznie wyszedł na zewnątrz, tak aby być tam przed swoją panią. Drugi z drabów ruszył za nimi. Adler jeszcze przez chwilę spoglądał na otwarte drzwi, po czym, z zamyśloną miną, łyknął wina.

– Zjemy coś? Jestem głodna – powiedziała ciemnowłosa owinięta jedynie w koc.

– Idź już. Mam zajęcie.

 

Swąd spalenizny wypełniał całą wioskę, a raczej to co z niej zostało. Ogień rozprzestrzenił się szybko, nienaturalnie wręcz. Arvid widział już pozostałości po niejednym pożarze. Te były inne. Wszystko wręcz stopiło się w krótkim czasie. Gdyby nie deszcz, na miejscu nie pozostały by nawet zgliszcza. Adler stał na środku ulicy wypełnionej pozostałościami wozów. Staż leśna znosiła ciała martwych wieśniaków wzdłuż drogi. Śledczy naliczył sześćdziesiąt trupów, a tych ciągle przybywało. Arvid potrzebował szczegółów, faktów, odpowiedzi. To co widział, wbrew pozorom nie było oczywiste, nie wystarczało. Złapał się za twarz i wszedł w trans. Odsłaniając oczy, poczuł jak świat zwalnia, zaś jego głowa zaczęła boleć jak w migrenie. Bardzo dobrze znał to uczucie. Otoczenie zatrzymało się na ułamek sekundy, po czym czas zaczął się cofać. Świt ustępował nocy, krople deszczu podnosiły się z kałuż, aby wznieść się ku brunatniejącemu niebu. Drewniane ściany i strzechy odradzały się w płomieniach. Wystarczy. Zatrzymał się, aby obejrzeć retrospekcję. Wtedy ich zobaczył. Niewyraźna wizja, jak ze snu. Złego snu. „Czarni rycerze” – jak nazwałby ich pierwszy lepszy prozaik. Wojownicy w ciemnych, niespotykanie wykonanych zbrojach. Potężnie zbudowani, niczym ludzie z północy, władający wachlarzem uzbrojenia, opancerzeni od stóp do głów. Roiło się od nich na ulicach. Na pierwszy rzut oka mordowali wszystkich, lecz po chwili oględzin Adler spostrzegł, że niektórych wiążą sznurem. Zabierali mężczyzn, kobiety i dzieci. Dorosłego mężczyznę potrafili przerzucić przez ramię i ujść w ciemność lasu. Starców oraz tych, którzy stawiali opór zabijali bez namysłu. Śledczy stał bez ruchu chwytając wzrokiem jak najwięcej. Nie ruszał się z miejsca, w obawie że może to go wybić z transu. Przez cały czas czuł dziwną energię przechodzącą przez jego członki. Robił to wcześniej już tyle razy, a mimo to nadal nie przyzwyczaił się do dreszczy i sporadycznych drgawek.

Wielki ogar, wyglądający jak opancerzony wilk, tyle że trzykrotnie większy, przewrócił tuż przed nim mężczyznę wydzierając mu bok. Arvid cofnął się odruchowo widząc bestię, mimo iż wiedział, że wszystko jest tylko wspomnieniem tego miejsca, które odtwarzał. Ogara przywołał zaraz jeden z oprawców, używając do tego dziwnego, charczącego języka. Czarny wojownik trzymał w ręku butelkę z płynem mieniącym się żółcią i czerwienią. Za chwilę rzucił nią w ścianę budynku, a oślepiający ogień błysnął, dosłownie zwęglając drewno, oraz rozprzestrzeniając się dalej. Na środku ulicy stał nieruchomo najeźdźca, wyższy od pozostałych, co wydawało się śledczemu już przesadą. Ponad dwumetrowa, czarno odziana istota, odróżniająca się od innych również mniej solidną budową, wydawała z siebie enigmatyczne pomruki wskazując kościstą dłonią kolejne cele dla swej watahy. Stała spokojnie, nieruchomo. Zupełnie jak gdyby całe zamieszanie jej nie dotyczyło. Potężnej budowy wojownicy zdawali się słuchać niemalże niemych rozkazów bez szemrania. Kiedy dowódca odwrócił się, Adlera ogarnęło przerażenie, gdy spostrzegł na jego koźli łeb. Nie był w stanie określić, czy to co widzi jest głową, czy jedynie hełmem. Czarne punkty, w których powinny być osadzone oczy przeszywały do kości. Poczuł niewyobrażalny niepokój.

Jeden ze strażników wioski, rosły chłop zaszarżował na dowódcę upiornej grupy. Koźli łeb odwrócił się błyskawicznie w stronę atakującego. Złapał go za szyję, z lekkością podnosząc może osiemdziesięciokilogramowego mężczyznę, tak że stopy wisiały w powietrzu. Zbliżył mroczne oczodoły do twarzy mężczyzny, a ten począł krzyczeć, wić się w uścisku kościstych placów i płakać jak gdyby ujrzał w tamtej chwili wszystkie swe najgorsze koszmary. Chwilę potem zesztywniał i posiniał jak gdyby wyssano z niego życie. Czarny olbrzym odrzucił truchło jak niechcianą rzecz, po czym schował zeschłą dłoń z powrotem za czarną pelerynę.

– Panie Adler! – Arvid usłyszał jak przez ścianę. Obraz zaczął się rozmywać, a świat wracał w zawrotnym tempie do stanu w jakim zostawił go przed wejściem w trans. Na powrót stał pośród zgliszczy, a jego nozdrza wypełnił zapach spalenizny i błota. Tuż pod jego stopami, gdzie jeszcze przed chwilą leżał trup, była już tylko kałuża o krwisto-brunatnym kolorze.

– Panie Adler! – padło ponownie, tym razem wyraźniej.

Arvid odwrócił się z bólem w skroniach, w kierunku z którego dobiegał gruby, męski głos. Śledczy nie znosił kiedy, ktoś przerywał mu podróż w przeszłość. Zdawał sobie sprawę jak dziwnie wtedy wyglądał. Skołowany i rozdrażniony. Zazwyczaj pierwsze co padało w jego stronę po tym jak korzystał ze swej rzadkiej umiejętności, to „czy coś się stało?”

– Edgar Forst, do usług – pokłonił się wysoki mężczyzna o długich, blond włosach. – Setnik straży leśnej – dodał po chwili. Ta uwaga nie była potrzebna, gdyż Adler zdążył już to wywnioskować po skórzanym pancerzu i ciemnozielonym płaszczu, okrywającym ramiona jak i plecy Forsta. Setnik miał może z trzydzieści lat. Podejrzliwe oczy patrzyły badawczo na śledczego. Zza pleców Edgara wyrósł kolejny mężczyzna, bez wątpienia podwładny, prowadzący młodego, chłopaka o słomianym kolorze włosów.

– Jedyny ocalały – wyjaśnił Forst. – Ponoć chcieliście go wysłuchać, panie.

Arvid westchnął patrząc na zamkniętego w sobie chłopaka, wyglądającego jakby przepłakał całą noc. Wywiadowca nie sądził jakoby młodzian mógł powiedzieć mu więcej niż sam zobaczył przed chwilą. Wieśniak nie mógł mu nic wytłumaczyć. Tego się nie dało wytłumaczyć. Jedyną ciekawiącą Adlera kwestią było to jak chłopakowi udało się ujść z życiem.

– Schował się w krzakach, kiedy to wszystko się wydarzyło – oznajmił po chwili Edgar Forst. I takim to sposobem ciekawość Arvida została zaspokojona bez otwarcia ust.

– Powiedz co widziałeś – spytał jednak tonem równie banalnym co samo pytanie.

Młodzieniec patrzył w błotniste podłoże. Przez chwilę zbierał się do odpowiedzi i bogowie wiedzą ile by to trwało, gdyby nie szturchnięcie podwładnego Forsta.

– Potwory… potwory panie – wymamrotał. – Zabrali… zabrali ich. Resztę zabili – po tych słowach rozpłakał się ponownie.

– Nic, czego by nam już wcześniej nie powiedział – stwierdził obojętnie setnik Forst. Brakowałoby, żeby jeszcze wzruszył ramionami.

– Co ze strażą? – rzucił Arvid, tym razem nie w kierunku chłopaka, tylko Edgara.

– Wybici do nogi, jak jeden mąż. A ubitego wroga nie widać.

– Szans nie mieli, panie! – krzyknął łamiącym się głosem przesłuchiwany chłopak nagle ożywiając się.

Forst miał już kazać swemu człowiekowi zdzielić ocalałego po głowie, jednak wzrok Arvida skłonił go do zaniechania komendy.

– Nie mieli szans? – spytał Adler.

– Potwory… Nieśmiertelne, w czarnych zbrojach. Wyrżnęły ich.

Arvid popatrzył na chłopaka ze współczuciem.

– Skoro byli nieśmiertelni, czemu nosili zbroje? – spytał retorycznie.

Młodzian spuścił głowę, na znak iż nie potrafi odpowiedzieć.

– Jak to się stało, że tylko ty zdołałeś uciec? – w śledczym ponownie obudziła się ciekawość.

Chłopiec nadal patrzył pod nogi. Chwilę potem zaczął niepewnie:

– Poszliśmy… z Gerwinem, nie chcieliśmy…

– W wiosce tej nocy palono wiedźmę – odpowiedział Forst, wyraźnie znudzony dukaniem chłopaka.

– A oni zamiast zostać i podziwiać widowisko uciekli jak najdalej? – spytał zaintrygowany Arvid.

– Tak powiada – potwierdził członek leśnej straży, wskazując z lekkim niedowierzaniem na przesłuchiwanego.

Arvid spojrzał na chłopaka. Zdziwiło go, iż ten najwidoczniej nie lubował się w rozrywce wiejskiej tłuszczy.

– Twoja rodzina? – spytał.

Młody blondyn jedynie pokręcił głową, a z jego oczu nagle popłynęły łzy.

– Masz jeszcze kogoś?

– Ciotkę w Płytkiej Wodzie – odpowiedział po chwili.

Arvid bezceremonialnie sięgnął do sakwy i wyciągnął z niej pięć złotych monet, po czym wręczył młodzieńcowi. Prawdopodobnie chłopak nie zarobiłby tyle w jakieś dwa i pół roku pracy na roli. Wyraz twarzy strażnika, który go przyprowadził, mówił, iż w tamtej chwili wykonywał właśnie podobne obliczenia. Szybko jednak przerwał widząc wymowny wzrok Arvida.

– Chłopak jest wolny, nie będzie mi już do niczego potrzebny. Ma zostać odstawiony do ciotki wraz ze złotem, które mu dałem. Sprawdzę to – powiedział patrząc w oczy strażnika. – Mam nadzieję, że użyczysz mi tego oto człowieka – tym razem zwrócił się do Edgara.

– Niech będzie. Zrób tak jak pan Adler każe. Żeby mi chłopakowi włos z głowy nie spadł.

Chwilę potem młodzian jak i eskortujący go strażnik udali się we wskazanym kierunku.

– Pokażcie mi tę wiedźmę, panie Forst.

Edgar kiwnął głową, po czym obaj ruszyli błotnistą ulicą wprost do centrum wioski.

– Moi ludzie, panie Adler wierzą, że to wiedźma demony przywołała, a te wieśniaków wypatroszyły w zemście.

– A pan w co wierzy, setniku?

– W pieniądze, mocny alkohol i ciepłą kobietę w łożu.

– Zacne wierzenia. Kościół złota, szumu w głowie i rozłożonych nóg?

– Nie inaczej.

– Królewscy inkwizytorzy zapewne by ich nie podzieli.

– Człowiek to się teraz po dupie nie może podrapać, żeby inkwizytor nie podglądał, panie Adler.

– Coś w tym jest – przytaknął, po czym nastała chwilowa cisza.

– Żeby pan widział, jak się wzbraniali od uprzątania centrum, tam gdzie stos wieśniacy postawili – podjął po chwili Forst, odnośnie strażników leśnych uprzątających miejsce masakry.

– Strachliwi ci pańscy ludzie.

– Gdzieżby tam. Głupi raczej. W lesie to i na rozjuszonego niedźwiedzia zaszarżować potrafią, albo i stado wygłodniałych wilków gnać do upadłego. A ilekroć ktoś o zjawach, czy upiorach jakich wspomni, to trzęsą zadami i gadają między sobą. Aż dziw że zakładów nie robią, który zakuty łeb głupszą historyję wymyśli.

– Czyli to nie wiedźma i jej pomioty? – uśmiechnął się Adler.

– Dworować pan ze mnie myśli? Ja nie z tych co to w zabobony wierzą. Bandyci pewnikiem wioskę napadli, wieśniaków zabrali do niewoli sprzedać. Na galery albo do kopalni za granicę, a tych co nie mogli wziąć – zarżnęli. Nic w tym nadzwyczajnego. Bo to raz, czy dwa się słyszało o takim procederze?

– Nic nadzwyczajnego, powiada pan – odrzekł Arvid rozbawiony rozmową. Sam zdążył już poznać, że prawda jest bardziej skomplikowana. Zatrzymał się i spojrzał w bok, na ciała ułożone jedno obok drugiego. Podszedł do jednego z wydartą dziurą w boku. Chwilę potem kucnął brudząc błotem poły płaszcza. Z kieszeni wyciągnął metalowy przyrząd, który na pierwszy rzut oka wyglądał jak sporej wielkości cyrkiel. Odmierzył pewną wielkość, po czym odwrócił się nieznacznie w kierunku Forsta.

– To, panie Forst jest rozwartość szczęki wilka – powiedziawszy to zwrócił twarz w kierunku rozszarpanych zwłok i przyłożył miarkę do wydartego boku.

– A to – zaczął pokazując trzykrotnie większą rozpiętość – jest rozwartość szczęki czegoś co zagryzło tego nieszczęśnika – powiedziawszy to wstał i ruszył dalej. – Jak sam pan widzi, jest tu coś nadzwyczajnego, zapewniam. Od teraz miejcie się na baczność w lasach. Dla własnego bezpieczeństwa.

Gdy doszli do centrum wioski, będącego owalnym placem, pierwsze co zauważyli był wysoki słup wbity w ziemię. Do czego służył, nie trzeba było Arvidowi tłumaczyć.

– Co teraz? – spytał Edgar.

– Teraz udowodnimy pana ludziom jak bardzo się mylą.

– Poprzez?

Śledczy wskazał na wypalony stos w około słupa, będący zwyczajowym miejscem kaźni potencjalnych czarownic.

– Ach, tak – Forst zrozumiał. – Otto! – zawołał w kierunku najbliższego strażnika.

– Tak, panie setniku?

– Właź tam i łańcuchy podnieś.

– Co? – Otto stanął jak wryty. Z odległości kilku metrów dało się zobaczyć jak uginają się pod nim nogi.

– To coś słyszał. Już mi tam. Biegiem. Pan śledczy chce coś sprawdzić.

Na twarzy Otto, wymalował się strach pomieszany z gniewem. Arvid przysiągłby, że strażnik chciał wtedy powiedzieć coś w rodzaju „jak chce, to niech sam tam pójdzie”. Adler widząc, że przejście się po stosie będzie zbytnim wyzwaniem dla mężczyzny, sam wszedł w popiół i niedopalone gałęzie, po czym gdy znalazł się przy słupie, potrząsnął łańcuchami. Okowy były zatrzaśnięte, a pomiędzy nimi sterczały kości wraz ze zwęgloną tkanką.

– Wiedźmie sługi chyba musiały nie darzyć swej pani zbytnim szacunkiem – rzekł Arvid w kierunku wszystkich strażników patrzących na niego wtedy jak na uosobienie odwagi.

– Widzicie zakute pały?! – krzyknął Edgar. – To teraz do roboty! – dodał. – Dziękuję, panie Adler za tę cenną lekcję dla tych młokosów.

– Nie ma za co.

– Powiedzcie, panie – podjął setnik – macie już jakieś podejrzenia? Oprócz tych oczywistych, rzecz jasna.

– Ma się rozumieć, że to bandyci? – spytał chcąc się upewnić, co według Edgara jest oczywistym podejrzeniem.

– A jakże, panie Adler. Chłopak sam mówi, że ludzi widział. Kogoś z bronią i w pancerzach się znaczy. Bestia broni nie nosi. Wrogiego wojska tu się nie uświadczy, a sekty w lesie, co to kiedyś grasowały już dawno wybite. Sam tego dopilnowałem, między innymi. Bandyci, powiadam. Pomyślcie… Do niewoli wieśniaków wzięli i sprzedali.

– I tak ze środka kraju by ich przez lasy aż do granicy gnali?

– A kto ich tam wie, psie krwie. Mi to wygląda na to samo co u południowców, przy granicy i jeszcze wcześniej, dalej w głąb ich kraju. Szwagra tam mam. Mówił, że też wioski wyczyszczone sprzątał.

– To się zdarzyło już wcześniej? – spytał zdziwiony Arvid.

– A jakże. Dwa razy w Martonii. Nazw wsi nie pamiętam, ale ponoć z ziemią zrównane. I to samo by tu było, gdyby deszcz nie spadł.

– Dziękuję – odrzekł zamyślony Adler. W tamtym momencie coś sobie przypomniał.

– Proszę bardzo. Mam nadzieję, że pomogłem.

– Być może nawet bardzo. Czas mi w drogę. Bywaj, panie Forst. Do następnego. Oby w radośniejszych okolicznościach.

– Oby.

 

Przez marmurowe korytarze Kapitolu oświetlane dziesiątkami pochodni, prowadziło go dwóch strażników w krwisto-czerwonych tunikach okrywających kolczugi. Najwyższa władza dbała niezwykle o reprezentacyjny wygląd swoich włości jak i kadry, o czym świadczyli nienagannie prezentujący się wartownicy w jednolitych strojach oraz zadbane wnętrza budynków. Jeden ze strażników wskazał na drewniane drzwi, całe w skrupulatnych rzeźbieniach.

– Komnata pani Grosswald – rzekł grubym głosem.

Arvid to wiedział. Był tu już kilkakrotnie, bynajmniej nie dla przyjemności. Tak też było i tym razem. Arleta życzyła sobie sprawozdania, a on zamierzał je jej dać. I to bardzo.

– Wiesz pani jak nazywamy ludzi, którzy skrywają ważne dla sprawy fakty? – wystrzelił zaraz po wejściu do pokoju. Strażnicy nie zdołali nawet zamknąć za nim drzwi.

Arleta zasiadająca za biurkiem zastawionym stosami praktycznie poukładanych papierów spojrzała na niego nie tyle zła, co zaskoczona bezpośredniością. Ubrana była w tę samą kremową suknię co nad ranem.

– Do czego zmierzasz? – spytała.

– Nazywamy ich współwinnymi – odrzekł ignorując pytanie, co nieco zirytowało kobietę.

Szlachcianka miała zamiar wypowiedzieć się o jego manierach, jednak ten kontynuował.

– Wiesz natomiast jak nazywamy takich, którzy skrywają coś, co mogłyby pomóc im samym?

Panna Grosswald pojąwszy, że dialog na dobrą sprawę nie zacznie się bez tego małego przedstawienia, uniosła dumnie głowę w górę czekając na odpowiedź.

– Takich nazywamy głupcami. A ty, droga pani, głupia nie jesteś.

Arleta parsknęła oburzona.

– Owczarnia nie była pierwszą wioską. Wie pani o tym.

– Do czego ty zmierzasz, Adler? – spytała przez zęby kobieta. W jej głosie jednak śledczy wyczuł coś co sugerowało, iż członkini Rady Królewskiej jednak wiedziała o czym mówił.

– Zademonstruję – rzekł, po czym podszedł do ściany, z której zerwał sporej wielkości mapę polityczną znanego świata.

Arleta, widząc to nawet nie zaprotestowała. Otworzyła tylko usta jak gdyby chciała coś powiedzieć, lecz zabrakło jej słów.

Arvid rozłożył mapę na stole stojącym w środku sali, a zaraz po tym wyciągnął z kieszeni niewielką szpulkę włóczki, zaczynając rozwijać ją wzdłuż mapy. Na twarzy szlachcianki pojawił się gniew, kiedy z buta śledczego wyłonił się sztylet, którym to Adler począł ciąć kawałki ze szpuli. Jak nietrudno się domyśleć, gościom Kapitolu nie wolno było wnosić broni do środka.

– Nie miej tego za złe strażnikom, pani. Starali się, ale byłem sprytniejszy.

Panna Grosswald z trudem opanowała wybuch gniewu, starając się przyjrzeć mapie, na której wywiadowca kończył już układać coś w rodzaju siatki kartograficznej.

– Nie tylko strażnikom zdarza się coś ominąć podczas przeszukiwania. Czasami coś jest schowane zbyt dobrze – mówił jak gdyby do czegoś wprowadzał. – Dużo czytam, wiesz Pani? Nie wyglądam, ale tak jest. Czytam królewski periodyk, listy gończe, nekrologi, uczone księgi oraz… stare notatki mojego mistrza Ewalda, któremu dziesięć lat temu wasza usłużna inkwizycja obcięła język za „notoryczne głoszenie herezji”. Mistrz umarł niewiele później. Młoda jesteś, ale na pewno ci o tym wiadomo, w końcu wiesz wszystko o wszystkich – ciągnął cały czas nieco drwiącym tonem. – W notatkach mojego mistrza, które są liczne i obszerne, a których jak wiadomo oficjalnie nie posiadam, bo i oficjalnie ich posiadać nie można, czytam od czasu do czasu ciekawe rzeczy. O historii, o polityce, o religii i o pewnych dziwnych kwestiach, o których rozmawiać nie można, bo widzisz pani, jeśli się o nich mówi zbyt dużo, wtedy traci się język – tłumaczył jak dziecku znajdując w tym przyjemność. Wyraz twarzy miał jednak normalny, co pozwalało mu mówić dalej, nie będąc zakrzyczanym przez i tak już nazbyt zdenerwowaną Arletę.

– Pewnego razu wpadły mi w ręce zapiski o „znikających wioskach” wzdłuż całego kontynentu. Od południa na północ – przejechał palcem po mapie. – Działo się to pięćdziesiąt lat temu na przełomie wiosny i lata. Zginęli wieśniacy. Tyle o historii. Sprawy zupełnie nie nagłaśniano, aby nie straszyć ludności i szlacheckich inwestorów. Tyle o polityce. Zabroniono o tym rozmawiać, ze względu na nasuwające się same „niejednoznaczne i kacerskie” wyjaśnienia sprawy. Inkwizytorzy o to zadbali. Tyle o religii. Wioski sprzed półwiecza to kolejno Dębowa Dolina – wskazał palcem na południe mapy. – Szeroka Rzeka – przesunął palec nieco wyżej. – Trzecia zaś to nigdy nie odbudowany Kamienny Młyn. Dalej były Ciemny Gaj, Jabłonie i Wilczy Dół. Jakieś spostrzeżenia? – spytał ukazując dłonią mapę.

Zakłopotana Arleta spojrzała to na niego, to na mapę z naniesioną prowizoryczną siatką.

– Wszystkie są miejscowościami najbliżej przecięć linii – zauważyła po chwili nieco zmienionym głosem. Głosem z nutą przerażenia. Arvid nie znał go do tej pory.

Rzeczywiście, każda z wiosek była położona najbliżej przecięcia się dwóch włóczkowych linii. Adler przez chwilę wahał się, czy to co zamierzał powiedzieć teraz będzie rozsądne. W końcu nie znał Arlety zbyt dobrze, a była ona przedstawicielką władzy. Jednak coś w środku, coś co pozwalało mu niemalże nigdy się nie mylić, kazało mu wygłosić swoją teorię.

– To tak zwane przez mojego mistrza „punkty mocy”. Wyznaczone są poprzez południki i równoleżniki, które uczeni ustanowili wiele lat temu po badaniach, o których zbędnie by tu teraz mówić. W tych miejscach rzekomo oddziaływanie sił nadprzyrodzonych jest najmocniejsze. Mogą tam nastąpić wyładowania mocy. Osoby… z pewnymi zdolnościami są w tych miejscach silniejsze. Idąc za badaniami mistrza Ewalda, owe punkty mogą w końcu służyć również jako portal. Coś przechodzi przez ten portal, panno Grosswald.

Członkini Rady poruszyła się jak gdyby ostatnie zdanie było dla niej jakąś obrazą. Zmierzyła Adlera wzrokiem, chcąc najpewniej powiedzieć coś w rodzaju „jak śmiesz”, jednak zrezygnowała, po czym spojrzała z powrotem na mapę z innym wyrazem twarzy.

– Ja zrobiłem swoje. Teraz ty, droga pani wskaż miejsca z ostatnich masakr.

Delikatna dłoń kasztanowłosej kobiety przez chwilę poruszyła się jak gdyby jej właścicielka się wahała.

– No dalej – ponaglił Adler. – Pierwszy lepszy strażnik leśny znad granicy wie gdzie i co się zdarzyło, a królewska radczyni nie?

Kobieta zagryzła wargi i mimowolnie złożyła dłoń w pięść. Chwilę potem jednak rozluźniła ją i niepewnym ruchem wskazała najpierw pierwszy punkt, najdalej na południu, następnie kolejny nieco wyżej, na końcu zaś Owczarnię, do której dzisiejszego ranka wysłała Arvida. Wszystkie były blisko przecięć linii.

– Tak sądziłem – pokiwał głową śledczy. – To skoro ceregiele mamy już za sobą, teraz pozostaje odpowiedź na pytanie. Co zamierzacie z tym zrobić? Wy, ludzie na górze. Nadal będziecie ignorować fakt, że coś jest tu nie tak? Giną ludzie i będą ginąć.

– Zaczekaj – odrzekła Arleta wpatrzona nadal w mapę rozłożoną na stole. Chwilę później opuściła pośpiesznie pomieszczenie.

Adler odprowadził ją wzrokiem nieco zmieszany. Kiedy przechodziła obok niego poczuł jej perfumy. Pachniała różą. Tysiącem róż. Szybko odepchnął jednak od siebie cokolwiek poza główną sprawą i skoncentrował się na powrót nad mapą.

Arleta powróciła niebawem w towarzystwie czterech strażników odzianych tak samo w kolczugi pod krwisto-czerwonymi tunikami z królewską gwiazdą na każdej. Nie patrzyła w oczy Arvida, tak jak zawsze miała w zwyczaju. Wskazała tylko, aby go zabrali.

Śledczy wciągnął powietrze po czym spojrzał na sztylet leżący w zasięgu jego dłoni. Zaniechał jednak tego szaleńczego pomysłu. Był niebywale dobrym szermierzem, przynajmniej w swojej opinii, lecz nawet gdyby udało mu się wydostać, co dalej by począł z Radą Królewską za plecami? Wypuścił gwałtownie powietrze i dał się pojmać. Wychodząc, spojrzał na kobietę jak gdyby chciał wymusić na niej cos na kształt poczucia winy. Arleta jednak nie spojrzała na niego. Drzwi się zamknęły.

 

Chłód i wilgoć lochu zaczynały dawać się we znaki siedzącemu od kilku godzin w celi Adlerowi. Wyobrażał sobie jak w tej chwili tuzin inkwizytorskich popleczników przetrząsa jego dom kawałek po kawałku w poszukiwaniu dowodów na heretycką działalność, a w razie ich braku, podłożą swoje. Wiedział jak w królestwie działa ta haniebna organizacja. Widział co robili, kiedy infiltrowali jego dawnego mistrza Ewalda. Przy okazji, Adler, nie mógł się powstrzymać przed wymyślaniem wszelakich epitetów określających jego własną nieostrożność i głupotę. Źle ocenił Arletę, a jemu mało kiedy zdarzało się kogoś lub coś źle ocenić. Bolało go to chyba bardziej, niż rychła perspektywa spotkania z inkwizytorem. Mimo kilku godzin spędzonych w ciasnej celi, nie spotkał jeszcze szczurów, co było dla niego nieco kuriozalne. Jak widać nawet królewskie lochy górowały jakością wykonania nad zwykłymi, miejskimi, w których czasami bywał zawodowo, po drugiej stronie krat.

Chwilę później wywiadowca usłyszał powolne kroki w głębi korytarza. Za moment przed kratami pojawił się wysoki mężczyzna w bogatej szacie. Zbyt ciemnej jak na inkwizytorską.

– Adler, Adler – podjęła postać przekręcając klucz w zamku. Mężczyzna wszedł do środka, a im bliżej Arvida był, tym wydawał się wyższy. – Chcesz aby obcięli ci język, czy od razu zabili? – spytał. Czekając na odpowiedź, przybysz bezceremonialnie przysunął do siebie drewniany pniak służący jako stołek, po czym usiadł na wprost uwięzionego, tak aby mimo stosunkowej ciemności byli w stanie zobaczyć swoje twarze. Ta należąca do przybyłego była chuda i koścista, jednak zadbana, jak u szlachcica.

– Tak więc? Obcięcie języka, czy śmierć?

– Jednakowoż wolałbym, żeby obyło się bez jednego i drugiego – odrzekł Arvid.

– Twoje działania temu przeczą – rozłożył ręce mężczyzna. – Przeliczyłeś się, a teraz siedzisz w lochu. Pewnie ci głupio, prawda?

– Trochę.

– Trochę – powtórzył gość kiwając głową ze zrozumieniem. – Widzisz, drogi Arvidzie. Nasz kraj jest państwem na opak – zaczął gestykulując. – Król może być mecenasem sztuki, a i tak najbardziej bawi go kiedy gladiatorzy rozbijają sobie łby na arenie. Może być zagorzałym orędownikiem walki z niewolnictwem, podczas gdy chędoży na prawo i lewo młode branki. Może głosić orędzia przeciwko korupcji i nawoływać do skromnego życia, a sam pławi się w defraudowanych luksusach i zbytku. Tak już tutaj jest i nie trzeba tego tłumaczyć takiemu bystremu śledczemu jak ty – ciągnął, zdawałoby się jednym tchem. – Niemniej jednak, kiedy król mówi, że nie godzi się zajmować rzeczami, które inkwizycja poczytuje jako potwarz przeciwko religii, to nie można tego robić. I tak oto doszliśmy do wyjątku, którego ofiarą padłeś. Zastanawiają mnie tylko twoje motywy. Jeżeli sprawa niewyjaśnionych czystek w wioskach cię męczy, Arleta nie jest odpowiednią osobą do mówienia otwarcie o swoich poglądach. Szczególnie, jeżeli mogą zostać uznane za heretyckie. Z drugiej strony, może spodobała ci się nasza panna Grosswald? Pewnie tak. Słodka i młoda, nic dziwnego. Chciałeś pokazać jaki jesteś odważny i jakich to ekstrawaganckich metod nie masz? Dam ci radę na przyszłość, odnośnie tej kobiety. Ją interesują tylko pisma. Depesze, raporty i weksle. Sterta papierów, a nie mężczyźni. Tak więc, jeżeli chciałeś ją tym do siebie zbliżyć, to powiem że się na tobie zawiodłem. Twój mistrz głosił to co głosił ze szlachetniejszych pobudek, a nie skończył zbyt dobrze, jak sam wiesz. Kiedy wybrałeś karierę śledczego, myślałem że nie pójdziesz w jego autodestrukcyjne ślady, jednak myliłem się.

– Znałeś go? – zdziwił się Arvid.

– Ewald był członkiem Rady Królewskiej, tak jak i ja – oznajmił przybysz, nakreślając tym samym Arvidowi, z kim rozmawia.

– Był, ale dwadzieścia lat temu – odrzekł Adler.

– Cieszy mnie, ze wyglądam młodo – zaśmiał się mężczyzna. – Nazywam się Konrad Stadt. Zastąpiłem twego mistrza, kiedy wydalono go z Rady ze względu na poglądy, nieprzystające politykowi. Wcześniej asystowałem ówczesnemu przewodniczącemu, co dało mi możliwość rozmowy z Ewaldem. W wielu rzeczach się zgadzaliśmy.

Arvid parsknął.

– W tych, o których nie można rozmawiać też? – spytał szyderczo.

– Też – odrzekł twardo mężczyzna, co zdziwiło wywiadowcę. Gdyby nie jednoznaczna odpowiedź, Adler zarzuciłby rozmówcy kłamstwo.

– Po co mi to wszystko mówisz?

– Ponieważ widzę w tobie osobę, która może mi pomóc. Może pomóc państwu i wielu ludziom. Masz w sobie coś… wyjątkowego. Rozwiązujesz każdą sprawę. Tam, gdzie inni rozkładają ręce, ty zamykasz się w pokoju i wychodzisz po kilku chwilach z odpowiedzią. Jesteś dziwny, Adler, ale twoje dziwactwo, to już twoja sprawa. Twoje metody i sposób w jaki dochodzisz do celu również. Ważne, że jesteś skuteczny. Pomożesz, czy nie?

– Czyż nie to robiłem do tej pory? Nie skończyło się to dla mnie dobrze.

– Na przyszłość będziesz ostrożniej dobierał słowa. Niech będzie to dla ciebie nauczką. A teraz do rzeczy… Spalone wioski. Czego udało ci się dowiedzieć?

Adler westchnął, przeszywając rozmówcę podejrzliwym spojrzeniem.

– Zrobili to wojownicy w ciemnych zbrojach o dziwnej konstrukcji. Oddział potężnych drabów. Prowadził ich… ktoś dziwny. Zły. Nie mówili w znanym mi języku. Zabierali zdrowych ludzi, którzy nie stawiali oporu. Resztę zarzynali. Wioskę podpalali… czymś co do końca nie rozumiem.

– To zapewne żywy ogień – wyjaśnił Konrad.

– Co? – spytał Arvid.

– Substancja, której – jakby to powiedzieć – nie dostaniesz na targu. Prawdę mówiąc, to nigdzie jej nie dostaniesz, bo nie istnieje. Rozumiesz?

– Skąd ty to wiesz?

-Tak jak mówiłem, znałem się z twoim mecenasem i zgadzaliśmy się w wielu poglądach. Ja po prostu wolałem je zachować dla siebie i działać po cichu, co i ty również powinieneś robić – oznajmił członek Rady Królewskiej. – Wioski nie są niszczone przez żadnych bandytów, chociaż to już pewnie wiesz.

– Ja tak. Pytanie skąd ty o tym wiesz?

– Nie tylko nasza droga Arleta trwoni państwowe pieniądze na „niezależnych ekspertów” takich jak ty. Z tym, że moi „eksperci” trudnią się czymś zbliżonym do szeroko pojętego występku, jeśli rozumiesz co mam na myśli. I widzisz, drogi Arvidzie… żaden z owych „ekspertów” nie stwierdził w swej „szczegółowej ekspertyzie” jakoby jakaś grupa postanowiła wyciąć w pień kilka wiosek według konkretnego schematu – oznajmił, po czym nastąpiła krótka pauza. – Punkty mocy powiadasz ,tak? – podjął po chwili.

Arvid spojrzał spod oka na gościa.

– Zdążyłem porozmawiać z Arletą. Przekazała mi co trzeba. Prawdę mówiąc, nieco spanikowała. Widzę po jej twarzy, że nie do końca wie, czy dobrze postąpiła wydając cię. Masz mimo to spore szczęście, że trafiłeś na mnie, a nie na kogoś z jakby to ująć… mniej postępowych członków Rady. Arleta jest moją protegowaną. To ja poleciłem jej, aby wybrała ciebie wśród dostępnych fachowców. Chciałem tylko sprawdzić, czy podzielasz wiarę Ewalda, w to że pewnymi rzeczami trzeba się zająć. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.

– Skądże – odrzekł ironicznie Arvid.

– Doskonale. Powiem ci co teraz zrobimy, dobrze? Wyjdziesz stąd i zajmiesz się czymś.

– Tak po prostu? – roześmiał się Adler z naiwności rozmówcy. – Z królewskiego lochu się nie wychodzi. Świadkowie, wpis do księgi.

– Jaki wpis? Jacy świadkowie? – wykrzywił usta Konrad Stadt. – Poza tym nie wychodzi się z lochu inkwizytora. Ty póki co jesteś w królewskim, a zasadzie w moim, bo król nie ma tu wiele do roboty. Będziesz dalej badał sprawę tę i każdą inną, którą ci zlecę przez Arletę. My oficjalnie się nie znamy.

Adler pokiwał powoli głową patrząc w bystre oczy rozmówcy.

– Co do jednego masz jednak rację – rzekł Konrad. – Stąd też raczej nikt nie wychodzi. Dlatego ciebie wyniosą. Później mi podziękujesz – powiedział, po czym z szerokiego rękawa szaty wydobył niewielką igłę i ukłuł Arvida w ramię. Był szybki, a śledczy nie spodziewał się takiego ruchu ze strony członka Rady. – Opłacony przeze mnie grabarz odwiezie cię do domu, kiedy znajdą cię tu sztywnego. Do zobaczenia – rzekł, po czym bezceremonialnie wstał i wyszedł.

Adler, cały zdrętwiały siedział w miejscu, nie mogąc ruszyć nawet powiekami. Środek zwiotczający działał niebywale szybko. Po chwili Arvid osunął się bezwładnie na ziemię.

Koniec

Komentarze

Pachnie trochę Mordimerem Madderdinem Piekary (inkwizytorzy, zagadka do rozwiązania, a zamiast podróży w nie-świat – umiejętność cofania się w czasie).

Podobało mi się, pomysł niby nie jest nowy, ale opowiadanie z ciekawością przeczytałem do końca. Choć jest kilka mankamentów.

  1. Przede wszystkim interpunkcja – daleko mi do doskonałości w tej kwestii, ale zauważyłem sporo niedociągnięć. Żeby nie być gołosłownym: “To ja poleciłem jej aby wybrała ciebie wśród dostępnych fachowców“ – brak przecinka przed “aby”, czy też “Ewald był członkiem Rady Królewskiej tak jak i ja“ – brak przecinka przed “tak”. Naprawdę jest tego sporo.
  2. Niektóre frazy mocno “zgrzytają”, np. “Przekazała mi to, co ty zdążyłeś jej“, “zbrojach o nietutejszej konstrukcji“, “Środek zwiotczający“
  3. Trochę literówek: “jakich do dziarskich metod nie masz?“, “po potrzaśnięciu sakiewką“ etc.
  4. Przydałoby się poczytać o technicznej konstrukcji dialogów, bo wypowiedzi przed myślnikiem czasem kończą się kropką, a zdanie za nim rozpoczyna się wielką literą. Jest na to odpowiednia reguła.
  5. Pomysł z “Punktami mocy” jest dość ograny, także przez wyznawców von Dänikena :)
  6. Najsłabszym, moim zdaniem, jest ostatni fragment, czyli spotkanie w lochach. Trochę naciągany i w efekcie mało przekonywujący.
  7. Krótko mówiąc: uważam, że potencjał jest, ale jeszcze sporo pracy (zwłaszcza zasad techniki pisania) przed Tobą.

Dziękuję bardzo. Poprawki naniosłem. Co do zbiegów motywów, to niestety jeszcze nie miałem przyjemności sięgnąć ani po Piekarę, ani po Dänikena, stąd też nie wiem czego się wystrzegać. W przyszłości nadrobię tę zaległość. :)

Kto powiedział, że Piekary należy się wystrzegać? A jak lubisz “paradokumenty” o obcych genetycznie tworzących ludzkość, to i von Däniken Ci się spodoba :)

Lektura Śledczego nie była tak bolesna jak Tożsamości, ale i ten tekst pozostawia wiele do życzenia. Czy celowo rzucasz pod nogi czytelnika kłody zawiłych zdań, wymagających czasem dwu– lub trzykrotnego przeczytania?

Mam nadzieję, że zaprezentowana część pierwsza, nie pozostanie częścią jedyną, a kolejne będą interesujące i napisane znacznie lepiej.

 

Drab w kolczudze, z tuniką w krwisto-czerwonych barwach… – Czy tunika przyszła z drabem?

Proponuję: Drab w kolczudze i tunice w krwistoczerwonych barwach

 

Jej równe, potraktowane bordową szminką usta… – Wolałabym: Jej usta pomalowane bordową szminką

Co to znaczy, że usta są równe?

 

…ciągnęła dalej kasztanowłosa szlachcianka głosem jak gdyby ten fakt ją obrażał. – Czy dobrze zrozumiałam, że głos szlachcianki był faktem, który ją obrażał? ;-)

 

Kobieta jak widać nie zamierzała się ruszać z miejsca ani o krok wprzód.Kobieta, jak widać, nie zamierzała się ruszać z miejsca ani o krok w przód.

 

…zadania wymagały dyskrecji, subtelności i sprawności w wykonaniu zarazem. – Co to jest „zarazem” i dlaczego do jego wykonania potrzebne są dyskrecja, subtelność i sprawność? ;-)

 

…kiedy zwyczajowa wyższość, którą ukazywała – …kiedy zwyczajowa wyższość, którą okazywała

 

Pomagała ojcu i wujom w zarządzie nad włościami…Pomagała ojcu i wujom w zarządzaniu włościami

 

Wieczorem chce dostać pełne sprawozdanie…Wieczorem chcę dostać pełne sprawozdanie

 

…po czym łyknął wina z zamyśloną miną na twarzy. – Dlaczego że wino miało zamyśloną twarz? ;-)

Pewnie miało być: …po czym, z zamyśloną miną, łyknął wina.

Mina, to wyraz twarzy, a wyrazu twarzy nie uświadczysz nigdzie, poza twarzą.

 

Staż leśna znosiła ciała martwych wieśniaków wzdłuż niej. – Kim jest ta, wzdłuż której straż znosi ciała wieśniaków? ;-)

 

…aby wznieść się w góręWznoszenie się górę jest masłem maślanym. Wszak nie można wznieść się w dół.

 

Ponad dwumetrowa, czarno odziana istota, odróżniająca się od innych również krępą budową… – O kimś, kto ma ponad dwa metry wzrostu, nie można powiedzieć, że jest krępy, albowiem osobnik krępy, choć mocno zbudowany, jest niewysoki.

 

Moi ludzie, panie Adler wieżą, że to wiedźma…Moi ludzie, panie Adler wierzą, że to wiedźma

 

Żeby Pan widział, jak się wzbraniali… – Dlaczego pan napisałeś wielką literą?

Ten błąd powtarza się w dalszym ciągu opowiadania.

 

Ah, tak – Forst zrozumiał.Ach, tak – Forst zrozumiał.

 

Na twarzy szlachcianki pojawił się gniew, kiedy z cholewy buta śledczego wyłonił się sztylet, którym to począł ciąć kawałki ze szpuli. – Dlaczego szlachcianka się rozgniewała, widząc jak śledczy but, sztyletem, który się zeń wyłonił, tnie kawałki ze szpuli? Na mojej twarzy, gdybym była świadkiem takiego zdarzenia, malowałoby się niebotyczne zdumienie i niedowierzanie. ;-)

 

Jak nie trudno się domyśleć, gościom Kapitolu nie można było wnosić broni do środka.Jak nietrudno się domyśleć, gościom Kapitolu nie wolno było wnosić broni do środka.

 

Mistrz umarł niewiele potem. – Wolałabym: Mistrz umarł niewiele później. Lub: Mistrz umarł niedługo potem.

 

 Widział co robili, kiedy infiltrowali jego dawnego mistrza Ewalda. Przy okazji przewijały się przez jego myśli wszelakie epitety określające jego własną nieostrożność i głupotę. – Powtórzenia.

 

Adler, Adler – podęła postać przekręcając klucz w kracie. – Czy postać była tak zaabsorbowana dęciem, że nie zauważyła, iż przekręca klucz w kracie, zamiast w zamku?

Pewnie miało być: Adler, Adler – podjęła postać, przekręcając klucz w zamku.

 

Jednakowoż wolałbym obyć się bez jednego i drugiego…Jednakowoż wolałbym, żeby obyło się bez jednego i drugiego

 

Nie mniej jednak, kiedy król mówi…Niemniej jednak, kiedy król mówi

 

Chciałeś pokazać jaki jesteś odważny i jakich do dziarskich metod nie masz? – Co to znaczy, nie mieć metod do dziarskich? ;-)

 

…wydalono go z Rady ze względu na nie przystające politykowi poglądy. – …wydalono go z Rady ze względu na poglądy, nieprzystojące politykowi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Abstrahując już od niedociągnięć takiej czy innej natury, przypominam, że dobrą praktyką jest publikowanie opowiadań skończonych. Tak, bardzo lubimy tu rzeczy, które mają koniec.

Kawałki tekstu wypada oznaczać “fragment”.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka