- Opowiadanie: Lohanni - Feniks

Feniks

Witam wszystkich czytelników. Miłej lektury :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Feniks

Feniks. Ogromny Feniks, płonący palącym w oczy ogniem. Odwracam wzrok, puszczam się pędem. Nie biegnę długo, po chwili słyszę ogień palący mą kończynę. Ból jest nie do opisania, doprowadza do szaleństwa, zapominam jak się nazywam, kim jestem, co robię. Obłęd! Upadam na kolana, szamotając się po podłożu wyję do nieba i patrzę wyzywająco w gwiazdy. Piach dostaje się do kikuta, lecz nie ma to już znaczenia, oślepiający błysk zaczyna promieniować z kończyny. Cierpienie przestaje się liczyć szaleństwo umyka w cień, czmycha przed potężną siłą, potężniejszą niż mogłem sobie wyobrazić.

Błogosławieństwo spływa w tym samym stopniu na mnie, jak na moje powieki.

Świadomość kroczy w mrok, nawet nie staram się jej wołać…

Ocknąłem się pod ogromnym dębem. Zdziwiony kontemplowałem ostatnie wydarzenia, tak niewyraźne, takie mistyczne. Promienie światła odważnie skradały się pomiędzy liśćmi bezczelnie penetrując moje zamyślone oczy. Bezwiednie usiłowałem przegnać je rękami, dzięki czemu ukazał mi się niesamowity widok, moja ranna, przed chwilą, ręka mieniła się stalowo-granatowym blaskiem. Ona… Była. Zaciskała się. Mogłem wskazywać na pobliskie drzewa, mierzyć w ręku piasek. Czułem pulsującą krew, której jednak nie potrafiłem dostrzec. Przejechałem po bliźnie w miejscu zranienia, bruzda była szeroka, a „nowa” skóra idealnie gładka. Czułem jednak, że pod nią płynie nie tylko krew. Wraz z nią płynął spory zapas mocy, mocy o korzeniach mrocznych, mocy plugawej i obcej…

Wyczerpany wstałem, otrzepałem szatę i omiotłem spojrzeniem całą rozpiętość widnokręgu. Na odległość rzutu kamieniem znajdowało się pogorzelisko, które pozostawiłem ostatniej nocy. Przyznałem w myślach, iż widok był imponujący. Nadwęglone konary, przeorana ziemia, chaos. Część drzew, po starciu z żywiołem utworzyła palisadę, jakby odgradzając pogorzelisko od reszty lasu. Feniks musiał zatoczyć koło , zanim uderzył na mnie. Zanim doszło do fuzji.

Zacisnąłem pięść i beznamiętnie uderzyłem w korę brzozy. Kości aż zaszczebiotały, ale nie poczułem bólu. To się nie liczyło. Liczyła się moja słaba wola, to że nie mogłem sobie odmówić wejścia w kolejny trans. Że byłem od tego niekontrolowanego stanu uzależniony. Nie potrafiłem się obyć bez tego pierwiastka szaleństwa, podporządkowywałem mu całe moje życie.

Polimorfowie, w tym i ja, wchodząc w trans narażali siebie i innych na ogromne niebezpieczeństwo, gdyż skutki uboczne mogły być kolosalne. Jak, nie przymierzając, dnia poprzedniego. Straciłem panowanie nad sobą, przywołałem Feniksa, co więcej, spaliłem pół lasu a nawet, aż strach przyznać, dopuściłem do Fuzji. Nieskromnie musiałem przyznać, że przeciętny Adept zginąłby trzy, bądź cztery razy dopuszczając się do takiego wyjścia poza dopuszczalne normy. Do transów powinno było się przystępować tylko w stanach absolutnej konieczności, a także z odpowiednimi przerwami. Stosując odpowiednie zabezpieczenia. Nie przestrzegałem żadnej z tych reguł, co więcej nie poprzestałem na faunie i florze, stworzyłem Fantazjona i próbowałem go okiełznać. Przecież byłem na setkach wykładów na temat negatywnego wpływu gwałtownych zmian, siłą wprowadzanych do ekosystemu. Ja jako polimorf powinienem był pilnować stabilności przyrody. Stać na jej straży. Tylko wtedy mogłem czerpać z niej Moc, współgrać i współistnieć z nią. Każde jej zachwianie odbijało się echem po moich zmysłach, czułem to całym sobą. Być może to tak mnie pociągało, być może to było silniejsze ode mnie. Najgorszy był fakt, iż mimo utraty ręki, nie byłem pewien – w razie gdyby sytuacja się powtórzyła – czy byłbym zdolny odmówić sobie wejścia w trans ponownie.

Byłem jednostką przegraną, przegrałem z samym sobą.

Łzy napłynęły mi do oczu.

Zdolny, zawsze pierwszy. Adept ideał. A w rzeczywistości niestabilny emocjonalnie wrak. Roztrwoniony potencjał, który we mnie drzemał, był jeszcze gorszy od samej świadomości nałogu. Bo wiedziałem, że nie tylko przegrałem to, co ma każdy – życie. Ale przegrałem również coś, czego nie ma nikt inny – niewyobrażalny talent. Chciałem i mogłem zostać jednostką wybitną, ale brakowało mi zdecydowania, stanowczości. Nie potrafiłem oprzeć się pokusie wprowadzenia ciała w trans. Nie potrafiłem wyobrazić sobie życia bez tego przyjemnego mrowienia kończyn, stanu euforycznego, zwiastuna czystego szaleństwa, herolda amoku…

Nad pogorzeliskiem dominował las, miejscami tak gęsty, że konary zdawały się tworzyć swego rodzaju zasłonę, zaporę nie do przejścia. Nie miałem bladego pojęcia, gdzie się udać, ani gdzie szukać pomocy. Nie miałem pojęcia czy w ogóle powinienem z powrotem udać się do Akademii. Wszystko wymknęło się spod kontroli.

Uniosłem głowę słysząc krakanie kruków. Chmara, cały tabun sunął przez las. Nieczęsto widzi się klucz kruków lecących tak nisko, a tym bardziej pomiędzy gęsto rozsianymi drzewami. Każdy z osobna i wszystkie razem były zwyczajnie czarne. Wszystkie wyposażone w zwyczajnie szare dzioby, zwyczajnie wyrastające przed ich czaszki. Zwyczajne kruki w nietypowym miejscu, ot co, nic nadzwyczajnego.

Nagle, niezdarnie wylądowały w samym sercu zwęglonego placu. Jak oszalałe zaczęły ryć w ziemi, na przemian wydając głośne, rozdzierające jęki. Brzmiało to jak krzyk rozpaczy, prawdziwy obłęd. Przeciągły jazgot narastał, niebywale męczył. Kruki wzbiły się w powietrze, zaczęły lawirować między sobą i tak samo jak przyleciały, tak odleciały. Jak gdyby nigdy nic. Z niedowierzaniem analizowałem zajście, lecz po chwili zaniechałem i tego, zrzucając to na karb zmęczenia.

Zapach igieł sosny, woń runa leśnego, szelest liści. Wszystko to uspokajało mnie, łagodziło emocje. Wiedziony zmysłami podążyłem przed siebie, w zupełnie nieznanym kierunku. Pogoda była znakomita, bezchmurne niebo przed które przetaczały się promienie światła. Korony pełne liści filtrowały światło tworząc bladą, duszną poświatę. Część igieł mieniła się srebrzystym blaskiem. Powietrze miejscami przyjmowało perliste zabarwienie. Raj dla ducha.

Nieustannie ocierałem się o kory sędziwych arbitrów, arcydzieł przyrody, symboli stabilizacji, pewności, potęgi życia – drzew. Tu i ówdzie przemknął wąż, zając. Dochodziłem do siebie. Natura wzięła mnie pod swój parasol ochronny. Pozwoliła mi poczuć się jak element większej całości, większej układanki. Przodowanie, podejmowanie decyzji, branie odpowiedzialności bardzo mnie wycieńczyło. Będąc jednym z niezliczonych istnień budujących niepowtarzalną sieć wzajemnych zależności poczułem, jak wszystkie nadrzędne dla mnie wartości, odchodzą na drugi plan.

Trawa szumiała pchana przez wiatr, gałęzie zgodnie wskazywały jeden kierunek.

Kierunek był bez znaczenia.

Wizyty w lesie zawsze były dla mnie wielkimi przeżyciami. Żakom zgłębiającym sztukę polimorfii rzadko zezwalano na opuszczanie Akademii. Duchowe zetknięcia z taką mnogością organizmów dla ucznia, który dopiero co zgłębił sztukę poznania innych bytów były śmiertelnie niebezpieczne. Niejednokrotnie balansowałem w ten sposób na krawędzi życia i śmierci, starając się doświadczyć jak największej ilości doznań otaczających mnie istnień. Szalenie nieodpowiedzialne. Wielokrotnie zakazywane. Niesamowicie przyjemne.

Wpatrywałem się w leśny krajobraz, aż dojrzałem to co, czego nie dane było mi zobaczyć nigdy wcześniej. Dotarłem do niesamowitego miejsca, osobliwie ziejącego śmiercią. Z części drzew schodziła kora, wydawały się chore, umierające, a ich liście były pożółkłe, lecz żaden z nich nie spadł na ziemię. Zaciekawiony postąpiłem w tym kierunku. W miarę przybliżania się zauważyłem, że ta przypadłość nie dotyczy tylko drzew, mech był ciemnozielony, powietrze gęste. Jakaś wiewiórka leżała pomiędzy chylącymi się ku upadkowi szafirowymi grzybami. Oniemiałem, gdy to stworzenie, rzekłbyś martwe, powstało i pomknęło w bór.

Z każdym krokiem w głąb tego zakątka czułem narastającą atmosferę tajemnicy, złej i mrocznej, krzyczącej w mojej głowie „Zawróć, nie powinieneś tu być”. Zlałem się zimnym potem. Niepokój.

Uklęknąłem na ziemi, pozwalając, aby cisza i spokój wzięły górę nad emocjami. Wielokrotnie powtarzana w przeszłości czynność, stała się niebywale trudnym i wymagającym wyzwaniem. Skupienie i koncentracja przyszły po bardzo długim czasie. Mimo wątpliwej stabilności i bezpieczeństwa transu, na przekór temu, iż uznałem, że to koniec, że już nie będę, zdecydowałem się go przeprowadzić. Wyrzucając sobie niekonsekwencję, chwilowo zaakceptowałem porażkę, postanowiłem nie zanurzać się zbyt głęboko i tylko przez chwilę. Zadając sobie kłam, od razu wyczułem niezwykłość miejsca na wszystkich możliwych płaszczyznach. Żaden z uprzednich transów nie wiązał się z takim chaosem. Miejsce to było wyjątkowe, nigdy wcześniej nie byłem świadkiem takiej mozaiki arytmii, jak i harmonii.

Głosów było prawdziwe mnóstwo, zliczałem je przez chwilę, lecz zarzuciłem tą czynność gubiąc się w rachunkach. Jeden kategorycznie był moim własnym, najdonośniejszym spośród wszystkich, znanym mi doskonale. Brzmiał on w mojej głowie odkąd pamiętam, rozpaczał słowami, właściwymi dla człowieka, który przeszedł to, co ja: „Tak wiele decyzji, błędnych, pośpiechu, strachu i zmęczenia”. Drugi był namacalnie gorący, płynął strumieniami wprost z mojej ręki, nasłuchiwałem go z zaciekawieniem, zaintrygowany. Niestety potrafiłem zidentyfikować tylko emocje, wyjątkowo wyraziste i ostre jak brzytwa, lecz sens słów pozostał dla mnie ukryty. Czułem zło, nienawiść oraz wyjątkową chęć zemsty ziejącą z niego jak z otchłani. Za nim rozciągała się feeria innych głosów-osobowości, poczułem się jak pędzel, zanurzony w mieszance wszystkich kolorów, jakie można sobie tylko wyobrazić. Składała się ona z niemal nieskończonej liczby słów, idei, konceptów i zdań, rwących jak potok. Białych, szarych, czarnych, szkarłatnych, nachodzących na siebie i od siebie się s e p a r u j ą c y c h .Brodziłem w tej rzece, czułem, jakbym mógł rozmawiać ze wszystkimi obywatelami świata jednocześnie. Nieograniczony zbiornik wiedzy, inwencji twórczej. Skompresowany w mojej głowie. Oczami wyobraźni ujrzałem siebie brodzącego w płytkim strumieniu, kręcącego się dookoła własnej osi z szeroko rozpostartymi rękami, próbującego uchwycić każde ulotne doznanie chwili.

Gdy przeczesywałem te zasoby z letargu wyrwał mnie głos, głos o konkretnym tembrze, słyszalny uszami, nie umysłem. Zignorowałem go, byłem zajęty eksploracją doskonałości, tak przecież mnogiej. Po chwili zostałem brutalnie szturchnięty w ramię, co definitywnie zakończyło moją metafizyczną podróż.

Otworzywszy oczy ujrzałem twarz – pomarszczoną i starą, jej wodniste oczy i wyblakłe źrenice pluły znużeniem. Mógłbyś patrzeć w nie godzinami i nie dostrzegłbyś nic. Były puste. Pożółkła cera, spierzchnięte usta i czoło przeorane zmarszczkami nadawały nieznajomemu osobliwy wygląd. Mimo odpychającej powierzchowności z jego twarzy promieniała inteligencja, obojętne zrozumienie. Zrozumienie osoby, która w życiu zbyt wiele widziała i zbyt wiele słyszała. Przy tym wszystkim nieznajomy poruszał się z pewną gracją, elegancją, której nie widziałem nigdy wcześniej.

Wydało mi się, że był wygnanym magiem, jednym z nielicznych wyrzutków, których Rada nie bała się, ani ich nie poważała. Nie byli oni na tyle groźni by pozbawiać ich magii, ale z rozmaitych przyczyn nie mogli kontynuować nauki. Bardzo rzadko dochodziło do spotkań, a tym bardziej konfrontacji pomiędzy magami, a polimorfami, stanowiliśmy dwa odrębne stany, oni stanowili arystokrację, a my garstkę szaleńców, na każdym kroku dyskryminowanych. Rzekomo korzystaliśmy z Mocy w sposób niegodny, obracaliśmy wniwecz jej doskonałość. Było nas jednak zbyt niewielu, żeby Rada traktowała nas jako problem, a tym bardziej jako konkurencję.

Nie miałem bladego pojęcia, jak zareagować, co powiedzieć. W pierwszej chwili chciałem uciekać. Tylko gdzie? Dokąd pójść? Wszędzie jest tak samo niebezpiecznie. A to miejsce kusiło, było zawieszone na sznurku o krok nad trumną. Otwartą i czekającą na gospodarza. Lecz sznur zdawał się być solidny i ani myślał o tym by się zerwać.

– Następnym razem uważaj, wielu spośród tych, którzy zanurzyli się w myślach zmarłych nie wrócili już z powrotem. Trzeba siły, by się im oprzeć. Witaj, zwą mnie Vultur. – gwałcił ciszę gość… a może nie gość, tylko, no właśnie, gospodarz?

Budził on we mnie przemożny strach, nie lubiłem ludzi, którzy przychodzą znikąd. A szczególnie gdy dzieje się to w wyjątkowo dziwnym, balansującym na granicy życia i śmierci miejscu. Wpatrywałem się w jego szatę, czarną jak noc. Na jej tle majaczyła laska, zdało mi się, że mahoniowa. Nie miałem zamiaru odpowiadać na powitanie starca. Przeczuwałem, że nie pojawił się tu przypadkowo, że nie spacerował po okolicy, że wcale nie chce mi pomóc. Milczałem, uparcie i zawzięcie. Bezczelnie i butnie. Z całą pychą, ignorancją i chamstwem. Ja milczałem, a on spokojnie czekał.

Mierzyliśmy się wzrokiem, jak para lwów gotowych natychmiast skoczyć ku sobie. Skoczyć, by ujrzeć tryskającą juchę, nektar zwycięstwa buchający z szyi przeciwnika. Kalkulowaliśmy własne siły – byłem początkującym polimorfem, lecz czułem, że z odnowioną, odmienioną, przeobrażoną w wybitnie groźną broń ręką, zapas mojej moc może mnie bardzo pozytywnie zaskoczyć.

Czułem wyraźne pulsowanie, stan gotowości, oczekiwanie na rozkaz, dobiegające z kończyny.

Starzec zaś emanował doświadczeniem, każdy jego gest był wyćwiczony, zupełnie jakby nie po raz pierwszy spotykał w tym zagajniku zagubioną osobę. Byliśmy jak dwoje szachistów, doświadczony arcymistrz, grający z nieobliczalnym amatorem. Tasowaliśmy w myślach sekwencje posunięć, żaden z nas nie miał zamiaru ryzykować. Kropelki potu perląc się na dobre zwilżyły moje czoło, gdy Vultur porywiście zamachnął się laską w czymś co dla bacznego obserwatora było niczym gambit otwierający partię. Pełnym rezerwy, zamaszystym ruchem przywołał wyjątkowo wytrzymałą tarczę, po migoczącej poświacie wyczułem, że musi mieć ona bardzo wysoki współczynnik absorpcyjny. Kunszt magiczny jej wykonania był widoczny na pierwszy rzut oka, byłem pewien, że przygotował ją wcześniej, a teraz tylko przywołał zaklęcie. Spanikowany nie wytrzymałem napięcia, poczułem mrowienie w dłoni i cisnąłem z niesłychanie wielką nienawiścią, strachem i bezradnością prosto w starca.

Ogromna moc która przetoczyła się przez moje palce spowodowana była tym, że straciłem panowanie nad sobą, nad moim ciałem. Zdałem sobie sprawę, że wcale nie chciałem takiego obrotu spraw. Wiedziałem również doskonale, że nigdy wcześniej nie udało mi się wypuścić tak potężnego pocisku.

Starzec mistrzowsko wyczekał moment ataku, z wyraźnym trudem przyjął uderzenie, znaczną część energii zawartej w tarczy marnując na to by sparować pocisk. Następnie zaczął testować moje umiejętności, od początku stawiając bardzo wysoko poprzeczkę. Otoczył mnie kręgiem ognia zasłaniającego całą widoczność, poczułem swąd palonych ciał, nieartykułowane jęki cierpienia. Jedyne o czym pomyślałem, to skąd w człowieku tyle sadyzmu i zła, by stosować takie metody walki.

Wyczułem, iż Vultur chce mnie zdezorientować, dlatego wzbiłem się na szczyty koncentracji, jednocześnie starając się zużyć na obronę przed żarem możliwie najmniejszą ilość energii. Nie pomyliłem się, po chwili zasłona ognia opadła jak kotara i dosięgnęło mnie piorunujące pchnięcie. Wyczułem charakter uderzenia i sparowałem je, wzorowo przygotowany. Mojemu zdziwieniu nie było końca, mag zaatakował mnie mentalnie. Zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać i oddałem inicjatywę.

Następne minuty były pokazem umiejętności starca, bombardował mnie setkami fantazyjnych uderzeń, przetrwanie każdej kolejnej sekundy wymagało ode mnie coraz większej zręczności magicznej i zużycia coraz większej ilości energii. Wypatrywałem możliwości wyprowadzenia jakiegokolwiek kontrataku, rozpaczliwie szukając słabego punktu w defensywie Vultura. Na moje nieszczęście wyglądała ona wyjątkowo solidnie.

Zauważyłem za to, że z każdym uderzeniem mag przybliża się do mnie, skutecznie blokując mi możliwość ucieczki. Każde jedno uderzenie obronić można było mając drzewo za swymi plecami, bądź wyjątkowo silną tarczę. Wnioskując po przebiegu starcia byłem niemalże pewien, że Vultur wcale nie chce mnie zabić, przynajmniej nie w magiczny sposób. Skoro mag chce mnie obezwładnić to na pewno nie będzie atakował zbyt silnie, a także każde jego uderzenie będzie musiało być dokładnie przekalkulowane. Działo się tak do tej pory i nie widziałem żadnej przyczyny dla której miałoby się to zmienić. Upatrywałem w tym swoją szansę.

Spojrzałem w kierunku starca, kroczył bardzo powoli, spokojnie, majestatycznie. Czarna szata wadziła o ziemię, mierzwiła trawę w regularnych odstępach czasu. Spowodowane było to sposobem jego chodu, stąpał powoli, kulejąc na prawe kolano, nogi zginał bardzo nieznacznie, odnosiłem wrażenie, że raz na kilka sekund unosi się stamtąd i pojawia tutaj, cykliczny krok był bardzo gwałtowny, wręcz pośpieszny, lecz nieznaczny. Na jego twarzy gościł, znamienny mu, półuśmiech. Nie dało się wyczytać z tego grymasu nic nad to, co sam właściciel chciał okazać widzowi. Zdało mi się, że w innym świecie mógłby stać się inspiracją do namalowania obrazu, a zręczny artysta z łatwością wytworzyłby arcydzieło.

Pomarszczona cera dość mocno opinała całą twarz, na czole gościły liczne bruzdy, uwydatniające skupienie maga. Siwe, krótko ścięte włosy, dodawały mu stanowczości i powagi. Wszystkie te cechy tworzyły z niego bardzo wyrazistą postać, której największa zagadka tkwiła w oczach. Para bladoniebieskich, wodnistych perełek, zajmujących zaszczytnej miejsce na gałce była bardzo kobieca, automatycznie negowała możliwość zaufania w jakiejkolwiek materii jegomościowi. Tak potwornie gryzło się to z całym wizerunkiem tworzonym przez wszystkie inne właściwe Vulturowi cechy, iż powodowało to, że stawał się on personą na swój sposób nieobliczalną, nieodgadnioną.

Natychmiast wyprowadziłem chaotyczny kontratak formując energię w formę bicza, którego trajektorię lotu było wyjątkowo trudno przewidzieć, mimo to starzec uformował tarczę kilkanaście kroków przed sobą, uniósł się nad podłożem, przeniósł w bezpieczne, chronione miejsce. Wyprowadził przy tym potężne pchnięcie, które spowodowało, że nie byłem w stanie dobrze przeprowadzić końcowej fazy lotu pocisku-bicza. W efekcie Vultur zaabsorbował większość energii uderzenia, a także wzniósł barierę psioniczną za moimi plecami czym skutecznie odgradił mi drogę ucieczki.

Wycieńczony słyszałem powolne kroki zwycięzcy. Opadłem na kolana i zbierałem w sobie resztki sił. Starzec stanął nade mną i gdy podnosiłem się by rzucić serię czarów powalił mnie precyzyjnym kopnięciem w twarz. Potylicą huknąłem o konar drzewa i czułem jak krew zaczyna upływać z wielu miejsc naraz. Walcząc z uciekającą świadomością, zbierając uwagę, która powoli czmychała w cień, utworzyłem prowizoryczne bariery siłowe w miejscach zranień, skutecznie tamując utratę krwi. Zajęło mi to ułamek sekundy, lecz gdy podniosłem oczy ujrzałem dwa, zdeterminowane wodniste ślepia wpatrzone w swoją zdobycz. Uniosłem dłoń w celu utkania najprostszej z możliwych kombinacji obronnych, lecz potężny sierpowy Vultura przybiło mnie ponownie do kory i obryzgał gorącą cieczą kępki trawy oddalone nawet o pięć stóp od źródła krwawienia.

Mag natychmiast wyczuł, że nie jestem już w stanie przeciwstawić jakiegokolwiek oporu.

Zmasakrowany spojrzałem w oczy oprawcy, chciałem doświadczyć przynajmniej tej satysfakcji na moment przed śmiercią. W ostatnim akcie rozpaczy pozwoliłem duchowi zamkniętemu w mojej ręce przejąć kontrolę nad moim ciałem. Ostatnim czego doświadczyłem w moim ciele nie był desperacki, potężny atak na maga. Wręcz przeciwnie – demon zakuty w cielesny kajdan, zaatakował moje wewnętrzne ja, ostatnią ostoję mego jestestwa.

Poczułem jak ulatuje ze mnie duch, unosiłem się nad sobą, widziałem siebie. Byłem jak zjawa, desperacko próbująca utrzymać się w miejscu, desperacko próbująca opóźnić proces rozpływania się w eter. Mój korpus gwałtownie upadł na kolana, widziałem jak żarzący się metafizyczny diabeł pochyla się nad nim próbując go opętać.

Byłem coraz wyżej i wyżej, byłem coraz dalej i dalej. W powietrzu dogasałem, na ziemi płonąłem. Słyszałem gardłowy śmiech dobiegający z dołu i wiedziałem, że to ostatni moment, aby działać. Omiotłem wzrokiem koniuszki drzew gorączkowo rozważając co począć!

Sekundy upływały szybko, namacalnie czułem zrywającą się więź między ciałem, a duchem. Zaraz przestanę czuć, przestanę być, szybko, szybko!, szybko u licha!

Na jednej z gałęzi siedział kruk. Obserwował bacznie całe zajście, podczas gdy całą reszta stworzeń została spłoszona przez ogłuszający huk zderzających się z sobą żywiołów. Żyłka między mną a ciałem była napięta do granic możliwości, gdy jeden z duchów gwałtownie ją przeciął.

Z całym impetem skierowałem się ku ptakowi.

Uderzyłem w niego, świat zawirował i jedyne co usłyszałem to jeden długi, przeciągły, kruczy pisk.

Koniec

Komentarze

Hmmm. Jak na debiut, to język całkiem przyzwoity, ale w końcówce chyba trochę opuściłeś gardę – pojawiają się literówki i inne usterki. Nad interpunkcją możesz jeszcze trochę popracować.

Pomarszczona cera dość mocno opinała całą twarz,

Wydaje mi się, że albo pomarszczona, albo opięta.

Szata "wadziła o ziemię"? Wlokła się po ziemi, zawadzała o ziemię? Bo 'wadzić' oznacza 'przeszkadzać'. "Formować coś w formę" bardzo źle wygląda. Gdzieś tam masz "tą" zamiast "tę".

Dziwnie brzmi żak mierzący czas w sekundach albo nawet ich ułamkach.

Jeśli chodzi o treść, to wiele jej nie ma, przez co (mi przynajmniej) czytało się dość ciężko. Nie lubię, kiedy dwaj obcy ludzie spotykają się i, ni stąd, ni zowąd, zaczynają się bić.

 

Babska logika rządzi!

@Finkla Co do fabuły to tak jak pisałem we wstępie jest ona nawiązaniem do pewnego okresu w moim życiu. Walka tych dwóch postaci jest odwzorowaniem batalii pomiędzy Magnusem Carlsenem a Viswanathanem Anandem o Mistrzostwo Świata. Co do walki to też jest ona metaforycznym ukazaniem przegranej z nałogiem i tak też starałem się nakierować losy postaci. Niemniej jednak nie jestem od tego by interpretować własne dzieło. Dzięki za ciepłe słowo i przyłożę się następnym razem bardziej do stylistyki :)

Edit. Wierz mi, bądź nie, ale wczoraj bylem święcie przekonany, że fragment z cerą został finalnie naprawiony, być może nie zapisałem przed zakończeniem edycji :) Co do faktu, że opowiadanie nie jest zbyt rozbudowane fabularnie, zawsze miałem odwrotny problem – za dużo akcji, za mało tekstów i opisów. Ze skrajności w skrajność ;)

OK. Odwołania do nałogu jeszcze można znaleźć. Ale na szachy w życiu bym nie wpadła. :-)

Babska logika rządzi!

Przeczytałam mniej więcej całe, żeby mieć obraz sytuacji. Nie potrafiłam się wgłębić przez udziwniony język, np.

"Feniks. Ogromny Feniks, płonący palącym w oczy ogniem. Odwracam wzrok, puszczam się pędem. Nie biegnę długo, po chwili słyszę ogień palący mą kończynę. Ból jest nie do opisania, doprowadza do szaleństwa, zapominam jak się nazywam, kim jestem, co robię. Obłęd! Upadam na kolana, szamotając się po podłożu wyję do nieba i patrzę wyzywająco w gwiazdy. Piach dostaje się do kikuta, lecz nie ma to już znaczenia, oślepiający błysk zaczyna promieniować z kończyny. Cierpienie przestaje się liczyć szaleństwo umyka w cień, czmycha przed potężną siłą, potężniejszą niż mogłem sobie wyobrazić.

Błogosławieństwo spływa w tym samym stopniu na mnie, jak na moje powieki."

 

Zaznaczyłam te fragmenty, które mnie osobiście bardzo rażą, bo: 

– powtarza się słowo "palący" w krótkim odstępie czasu,

– ognia się nie słyszy, może być huk/syk itp.,

– zamiast "podłoża" użyłabym zwykłej ziemi/trawy/kamieni itp., bądź np. kamienistego podłoża,

– wycie z bólu i wyzywające patrzenie w gwiazdy nie współgrają ze sobą,

– błysk jest jeden i nie może zacząć promieniować, raczej blask,

– "błogosławieństwo" mi nie pasuje, raczej spokój/ulga itp.?

 

Poza tym sposób przedstawienia świata jest dość chaotyczny, brakuje w nim spójności. Akcja nie idzie do przodu, a skacze, a ogólnego wyjaśnienia, kto, co i dlaczego brak (albo tylko ja go nie widziałam :)

Ogólnie zamysł o nałogu widać i pomysł fajny. Szachów nie domyśliłabym się jednak nigdy :)

"Godzina czytania jest godziną skradzioną z raju." Thomas Wharton

@aredhela Przyjmuję krytykę, bardzo konstruktywna. Jest to pierwszy taki mój większy projekt literacki, widzę błędy stylistyczne, które muszę poprawić. Za bardzo bawię się językiem, chcę za ładnie, za dobrze i niestety wychodzi nieczytalnie, niewyraźnie. Chaos w opisie zrzuciłbym na karb tego, że było to pisane przez mniej więcej pół roku, jest to wycięty fragment, najbardziej dopracowany z całości. Mnóstwo inspiracji się przewinęło podczas pisania tego tekstu, bardzo wiele też chciałem zawrzeć

Chciałem zrobić dynamiczny wstęp, w czasie teraźniejszym, opis transu i wciągnąć czytelnika. No cóż, być może w tym przypadku się nie udało.

PS. Początek, te właśnie krytykowane fragmenty, napisane zostały podczas wielokrotnego odsłuchu pisosenki Sorry Boys – Phoenix ;)

Dynamikę widać, i to bardzo wyraźnie, więc trop dobry ;-)

Powodzenia przy kolejnym podejściu pisarskim :-)

"Godzina czytania jest godziną skradzioną z raju." Thomas Wharton

Wywiesiłem białą chorągiew już po trzech akapitach. Dalej 'poskakałem" po tekście, ale widząc, że nic się nie zmienia, odpuściłem. Nie moja bajka.

@AdamKB To jest pierwsza próba literacka, śmiało krytykuj! :)

Trudno krytykować, nie przeczytawszy całości.

Jedno, co mogę z jako tako czystym sumieniem napisać, to powtórzyć za Finklą, że treści niewiele. Albo faktycznie jej tak mało, albo nie trafiłem podczas przeglądania fragmentami. Co jeszcze? Język. Aredhela dała próbki. Zajrzałem, teraz, do opisu starcia z Vulturem. Scena powinna być, wydaje mi się, możliwie dynamiczna, a czytam długi opis, jak i dlaczego czarna szata maga mierzwi trawy. Zgoda, można taka scenę rozciągnąć dowolnie, wgłębić się w szczególiki poboczne, ale to rozprasza uwagę, rozwadnia opis – to zabieg dla mistrzów piór.

Po lekturze komentarzy dodam na swoje pewnego rodzaju usprawiedliwienie: nie trafiają do mnie postacie "pokręcone psychicznie". Zgoda na tak zwane skomplikowane osobowości, przeżywające przemiany wewnętrzne, ale czymś uzasadnione i wywołane w trakcie "dziania się" akcji utworu. Tutaj niczego takiego w trakcie nie widziałem, kolejny minus w mojego punktu widzenia.

Na pewno zaszkodziło i tekstowi, i jego odbiorowi, to, o czym sam piszesz: […] było to pisane przez mniej więcej pół roku, jest to wycięty fragment, najbardziej dopracowany z całości. Czyli: brak początku, genezy Feniksa, brak zakończenia, odrodzenia Feniksa. Bo chyba nie bez powodu dałeś mu takie imię?

Masz rację w pełnej rozciągłości. W dalszej części główny bohater siedzi w ciele kruka, ale zdecydowałem się opublikować to co jest tutaj z racji, że jest to, tak jak powiedziałem najbardziej dopracowany fragment, aby zaczerpnąć rad i komentarzy dot. stylistyki, języka i ogólnych wrażeń. Dowiedziałem się że jest co poprawiać z czego wnioskuję, że muszę więcej jeszcze popracować nad warsztatem, niż publikować.

Mnie postacie "pokręcone psychologicznie" kręcą i to bardzo, może stąd gdzieś podświadomie się to wzięło.

No cóż, opowiadanie okazało się mało interesujące, a pojedynek magów szalenie nużący. Nic nie zatrzymało mojej uwagi na dłużej, a doczytawszy do końca, nie bardzo pamiętałam, od czego tekst się zaczął.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, niewiele się dzieje w tym tekście :/

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka