- Opowiadanie: Płomień - Zapach truskawek

Zapach truskawek

Tekst może zrażać długością, jak na jeden wieczór, ale na dwa, trzy wieczorki idealnie pasuje :P

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Zapach truskawek

W powietrzu unosi się zapach truskawek. Wszystko kontrastuje; błękitne niebo z intensywną zielenią trawy, wschodnie słońce z zachodnim księżycem. Słychać klekot bociana, rechot żaby, koncert świerszcza.

Na idealnym środku łąki brązowy stołek z trzema nogami. Stoi na nim nagi mężczyzna. Krótko ścięty, wysokie czoło, dokładnie ogolony. Zielonooki.

Nad jego głową chmara czerwonych gołębi. Nie wiadomo skąd wychodzą trzy kobiety z igłami i nićmi. Bezwstydnie prezentują swoje walory.

Gdzieś w dali idzie pielgrzymka starców. Pochyleni podpierają się wystruganymi laskami. Drepczą ścieżką, której drugi koniec prowadzi do drewnianego pudła. Wpadają bez słowa.

Jedna z kobiet szyje mężczyźnie oczy.

Druga zaszywa dłonie.

Trzecia usta.

Nie krzyczy. Krople krwi brudzą zieleń trawy. Nie krzyczy. Igły wbijają się w ciało. Nici łączą się na zawsze. On nie krzyczy.

Nigdy nie otworzy już oczu.

Nie rozprostuje ramion.

Nie odezwie się.

Chmara czerwonych gołębi zatacza koło. Do starców idących do pudła podbiegają dzieci. Niezwykłe, z laskami, pomarszczoną skórą i wypadającymi włosami. Klekot bociana roznosi się w jednej chwili. Rechot żaby, rechot żaby, rechot żaby.

Nadal stoi na stołku. Nie widzi nic. Nie mówi nic. Nie robi nic. A w powietrzu unosi się zapach truskawek.

 

***

 

Kopyta koni stukały o kamienną ścieżkę, charakterystyczny dźwięk wwiercał się do umysłu, przyprawiając mężczyzn o mdłości. Nie czuli niczego innego prócz piekielnego bólu ud, który zdawał się już nigdy nie ustąpić. W powietrzu można było wyczuć woń słomy przemieszanej ze smakowitym zapachem pieczonego mięsa.

– Wioska już pewnie blisko – powiedział Bladokrwisty.

Zarost dodawał mu lat. Głębokie zmarszczki zdradzały doświadczenie, a spojrzenie ciemnych oczu, w których nie dało się dojrzeć źrenic, w jednej chwili mogło wyrażać tysiące myśli. Kruczoczarne włosy, które kołysały się przy umięśnionej klatce piersiowej i niemalże mleczna cera mężczyzny, sprawiały, że wyglądał jak upiór. Jak gdyby wyjęty z grobowca.

Nosił brązowe spodnie ze skóry z głębokimi kieszeniami, do tego aksamitną, czarną tunikę, na której widniały krzyżujące się dwa pasy z rzemienia. Podtrzymywały zawieszoną pod ukosem skórzaną pochwę, z której wystawała klinga miecza.

– Powinna być za wzgórzem – odpowiedział Żywił.

Zabobonni wieśniacy, których ten spotkał na swojej drodze, przeraźliwie bali się oczu Żywiła. Unikali choćby jednego spojrzenia; między ludźmi krążyły legendy, które stawiały mężczyznę obok bazyliszka. Jako bestię, potwora, który tylko zabijał. Nikt nie odważył się spojrzeć w oczy odmiennego koloru, z których jedno było szare, a drugie zielone. Nikt nie chciał zamienić się w kamień.

Na lekką, rzemieniową kamizelkę miał narzuconą kolczugę, dla poczucia bezpieczeństwa. Barczyste ramiona, okryte ciemną wełnianą koszulą, zdradzały siłę mężczyzny. Spodnie wykonane były z byczej skóry, przy których delikatnie chybotał schowany w okryciu miecz.

– Ale którym wzgórzem? – spytał Goworyk.

– Tym, które masz przed sobą – wtrącił się Bladokrwisty.

– Wiecie dobrze, że niedowidzę, to co gadacie.

Na prawym oku Goworyka znajdowało się szkiełko powiększające, oprawione w czarną ramkę ciągnącą się za ucho. Okular dodawał mu wrażenie niezbyt inteligentnego, dziwnie wyglądającego chłopa. Ze wszystkich zębów, które posiadał za czasów błogiego dzieciństwa, ostały się tylko cztery. Piątego nikt nie mógł się doszukać, chociaż Goworyk uparcie twierdził, że jeszcze go miał.

Łysa głowa zdawała się świecić, niekiedy odbijała promienie słońca, rażąc przy tym wszystkich obok.

Gdy dojechali na szczyt wzgórza, ich oczom ukazała się wioska. Na południu budynki były jak gdyby mniej okazałe, spokojniejsze – nie musiały przeciwstawiać się północnym mrozom i śniegom. Domy, wzniesione tuż obok siebie, sprawiały wrażenie jedności. W oddali można było dostrzec podłużną chmurkę czarnego dymu, mozolnie wylatującego z kuźni wiejskiego kowala.

Wszechobecna ciasnota jakby wszyscy żyli tu razem.

 Do rzeki, która przepływała nieopodal, szły wieśniaczki taszczące wielkie kosze wypełnione po brzegi brudnymi ubraniami. Niebieski kolor zlewał się ze złocistą barwą słomianych dachów.

Najważniejszym budynkiem w wiosce była siedziba Sołtysa, która znajdowała się przy swoistym rynku, i karczma, w której zwykli się zbierać wioskowi chłopi na popijawy. To tam tak naprawdę tętniło życie wioski – wszelkie intrygi, zlecenia o pracę, plotki; wszystko miało swój początek w karczmie.

– Czarciogórzec – mruknął do siebie Bladokrwisty.

 

***

 

Trofea zawieszone na drewnianych ścianach karczmy zrobiły wrażenie na Goworyku. Zauważalnie mrużył prawe oko, by móc skupić wzrok na zerkaniu przez okular. Podziwiał potężne poroża, które spoczywały na wielkich, oderżniętych od reszty ciała łbach, a rozcapierzone paszcze niedźwiedzi i innych, przeraźliwszych stworzeń, bez opamiętania pokazywały swoje kły. Wielkie, ogromne, ostre. Mężczyzna od samego patrzenia czuł ból, czuł, jak każdy z nich wbija się w jego ciało.

Nagle poczuł silne klepnięcie w plecy.

– Nie mów, że się boisz, Goworyk! – krzyknął Żywił, który w ręku trzymał już kufel piwa.

– Przestań, prawie okular mi wypadł.

Bladokrwisty, który zajął się końmi, wszedł do karczmy. Rozejrzał się po trofeach, jak każdy nowo przybyły, po czym dołączył do mężczyzn.

Usiedli przy większym, drewnianym stoliku, w okolicy małego paleniska, a nad ich głowami spoczywała głowa jakiejś bestii jak gdyby gotowa do ataku.

– No wiem, że się boisz – powiedział Żywił.

– Nie boję, nie takie się zabijało. To ty się boisz, Żywił, bo najczęściej o tym mówisz!

W głosie obu mężczyzn Bladokrwisty dostrzegał charakterystyczny dla nich ton przekomarzania, wspólnej rywalizacji, chęci dogryzienia drugiej stronie jak najmocniej, jak najboleśniej.

Poszliby za sobą w ogień.

Karczmarka, którą natura obdarzyła wspaniałymi piersiami, doniosła mężczyznom piwa. Spojrzawszy w oczy Żywiła, spuściła wzrok na ziemię, po czym nieśmiało zerknęła na Bladokrwistego.

Żywił nieco się pochylił, a swoje szaro-zielone spojrzenie utkwił w oczach przyjaciela.

– Nie zechcą nas tu – powiedział.

– Będą musieli. Zostajemy na kilka dni, odpocząć. Znajdą się jakieś pokoje.

– Ja tam zawsze mogę gdzieś indziej przenocować! – krzyknął Goworyk.

– Na litość Sulfura, Gor, nie drzyj tak mordy – warknął Bladokrwisty. – Nie każdy musi wiedzieć, że chcemy tu zostać.

Żywił rozglądał się wokół. Spoglądał na siedzących chłopów, którzy zajadali się parującym jeszcze mięsem i łapczywie popijali miodem czy piwem. Unikali wzroku, choć mężczyzna wiedział, że obserwują ich trójkę. Trójkę innych, nowych, obcych.

Czterech przysadzistych siedziało przy stole w rogu karczmy, głośno śmiejąc się i wznosząc toasty. Wlepione oczy Żywiła zdawały się przyciągnąć ich uwagę, wcześniej bowiem wieśniacy, zajęci sami sobą, zdawali się nie zauważali mężczyzn.

Jeden z nich, największy, wstał od stołu. Kupa mięsa. Nic więcej, tylko kupa mięsa. Wielkie, szerokie bary wydawały się nieproporcjonalne do reszty ciała. Ubrany w białą, płócienną koszulę, tu i ówdzie pobrudzoną jakby błotem, mierzył wzrokiem wszystkich trzech, siląc się na jak najgroźniejszy wyraz twarzy. Wahał się, w jednej chwili chciał podejść do odmieńców, w drugiej zatrzymywał się, a w trzeciej stał bezczynnie, niemalże nieruchomo.

Przełamał się, pomyślał Bladokrwisty.

Pozostali wieśniacy wstali i zaczęli iść za swym towarzyszem, niepewnie, miękko, jakby chcieli uciec przy pierwszej okazji.

Żywił wiercił się niecierpliwie, gotowy zadać pierwsze uderzenie. Kochał zaskakiwać zwinnością, pierwszym ciosem, uwielbiał ten charakterystyczny wyraz twarzy przeciwnika, zdradzający zaskoczenie i przerażenie.

Bladokrwisty uspokoił mężczyznę, szarpiąc go za ramię, gdy ten chciał ruszać.

– Siedzimy – szepnął.

Kupa mięsa uderzyła wielkimi łapskami o stół. Kufle podskoczyły, po czym niektóre z nich spadły, a niektóre przewróciły. Trzech towarzyszy stanęło za szerokimi plecami mężczyzny.

– Nie lubimy tu obcych – powiedział wielki wieśniak. – Nie potrzeba nam więcej kłopotów.

Do nozdrzy Żywiła uderzyła woń piwa, intensywny smród potu przemieszany z zapachem tutejszego wiatru i słomy.

Głos tej kupy mięsa był szorstki i stanowczy. Posiadał niby magiczną aurę, która nie pozwalała się przeciwstawić. Tamci pozostali musieli jej ulec.

– My nie sprawiamy kłopotów – odpowiedział Bladokrwisty.

– Sam wasz wygląd, psie syny, czorcie gady, to kłopot. Wypierdalać!

Żywił w mig dopadł dwóch z tyłu. Na szczęście, Bladokrwisty zdążył zareagować, wyprowadził cios pięścią na żuchwę wielkiego wieśniaka.

Goworyk ocknął się z głębokich rozmyślań i zanurkował pod stół.

Efekt zaskoczenia. Cios, jeden, drugi, trzeci. Krzyk karczmarki, krzyki pozostałych, którym przerwany został posiłek.

Żywił bił się z dwoma, Bladokrwisty skupiał całą uwagę wielkiego wieśniaka. Jeden z cherlawych towarzyszy upadł nieprzytomny od pięści Żywiła, drugi chybotał się na nogach. Po trzecim został tylko szybujący w powietrzu kurz.

Uciekł. Cholera.

Kupa mięsa beznamiętnie, zajadliwie darła mordę jak pies.

Dwóch odmieńców na jednego bydlaka. Łatwizna.

Kiedy Żywił szykował się do wymierzenia lewego sierpowego, do karczmy wszedł starszy, posiwiały już mężczyzna z włosami do ramion. Skupił na sobie wzrok wszystkich, a bijatyka jak gdyby zamarła.

Stalowa zbroja i widoczny, długi miecz zawieszony u pasa sprawiał, że nikt nie miał czelności podskoczyć, mając w zanadrzu wyłącznie gołe pięści. Zresztą, nikt nie odważyłby się podnieść ręki na zakonnika. Nikt. Żaden parszywy wieśniak.

Dostojna, niebieska peleryna powiewała delikatnie smagana wiatrem. Niezbyt dobry pomysł na wioskę topiącą się w błocie.

 

***

 

Wiatr przenosi zapach truskawek. Wiatr przenosi wieści, wiatr przenosi ludzkie cierpienie.

Wiatr przenosi zapach ludzi.

Nagi mężczyzna siedzi na wierzchu. Słońce zmienia barwę na mleczną. Wszystko staje się białe.

Czerwony koń prycha niespokojnie. Nie tupie, nie skacze, stoi.

Las szybko ciemnieje, w powietrze wzbija się chmara czerwonych gołębi.

Wychodzą trzy nagie kobiety. Mężczyzna nie ucieka. Podchodzą bliżej z igłami i nićmi. Mężczyzna nie ucieka.

Patrzą na niego, dotykają, głaszczą. Dłonie zatrzymują się na wysokości oczu. Igła wbija się szybko, krew ścieka szeroką strużką, brudząc mleczną barwę wszystkiego.

Zaszywają mu oczy.

Gdy dłonie kobiet podążają w stronę ust, pod stopami płynie rzeka krwi. Ostry koniuszek igły wbija się z miłością.

Zaszywają mu usta.

Na szyi mężczyzny widnieje gruby sznur, przywiązany do gałęzi drzewa. Koń zaczyna się niepokoić, prycha i sapie.

Mężczyzna nie ucieka.

Trzy kobiety uderzają wierzchowca.

W powietrzu unosi się zapach truskawek, a wiatr przenosi ludzkie cierpienie.

 

***

 

– Imię moje Zodyn. Zodyn Krwistooki. Krwistooki, oczy zachodzą krwią, kiedy demony snują się po wiosce. Idą, wchodzą do chat, do dzieci, do mężczyzn, do świata. Szukają tu czegoś, nie mogą znaleźć, a krew spływa mi po policzkach, bo płaczę. Zapach truskawek.

Wszystkich trzech przeszły dreszcze.

– Co za brednie… – mruknął Żywił.

– Ucisz się, słuchaj – odwarknął Bladokrwisty.

– Pałętają się, patrzą ludziom w oczy – powiedział Zodyn.

– Ja nie widzę przez okular żadnych zjawisk nienaturalnych – raczył zauważyć Goworyk.

Zignorowali.

Na ścianach chaty Zodyna zawieszone były płócienne obrazki. Drewniany budynek na bagnach przyprawiał wieśniaków o dreszcze. W wiosce krążyły legendy o tym odosobnionym miejscu, o stworach, które nocami wychodziły na żer, o uwodzących upiorzycach.

Tylko Zodyn tu żył. Odmieniec.

– Powietrze… W powietrzu wiruje zapach truskawek. Skąd? Dochodzi do mnie, wierci, boli, z oczu wylewa się krew. Skąd? – ciągnął zakonnik. – Ludzie z wioski znikają, nie ma ciał, nie ma ich, zapach. Tylko ten zapach truskawek.

– Ludzie znikają? – spytał Żywił.

– Nie ma ich, nie ma.

Bagienna stęchlizna uderzyła do nozdrzy Goworyka. Ostatkiem sił powstrzymywał odruch wymiotny. Jeszcze chwila i zrzygałby się tam, gdzie stał, brudząc sobie buty.

Żywił bacznie przyglądał się obrazkom. Długie ciemne kreski układały się w mroczne postacie, straszne, ze zwierzęcymi łbami, porożem, kłami wielkości dwuręcznego miecza. Przez chwilę wydawało mu się, że wszystkie płótna pachną truskawkami.

Bladokrwisty obserwował siedzącego zakonnika. Starał się znaleźć jakąś chorobę psychiczną, do której mógłby przypasować objawy Zodyna. Kiedy tu przybył? Po co?

– Psi czort, dreszcze mnie przechodzą – powiedział Żywił.

– Ja się zaraz zrzygam – odpowiedział Goworyk. – Wyjdźmy już stąd, błagam, wyjdźmy, bo się za chwilę uduszę.

Wybiegł, taranując drewniane drzwi. Stęchłe powietrze oplotło skórę, jak gdyby delikatnie piekąc. W jednej chwili woń bagiennego smrodu nabrała na intensywności, nie wytrzymał.

Zrzygał się.

– No proszę! Tutaj te parszywe odmieńce się zwąchały!

Goworyk uniósł głowę znad swojego niegdysiejszego posiłku, który zmienił się w coś, czego posiłkiem nie można było nazwać.

Przed jego oczyma rozciągała się chmara wieśniaków. Co niektórzy trzymali pochodnie, mimo że do zmroku pozostawało kilka godzin. W spracowanych, grubych dłoniach dzierżyli widły, niejedne powykręcane, prowizoryczne. Ubrani w zwykłe szare szmaty, sprawiali wrażenie niezbyt groźnych rzezimieszków, których w dodatku woń wołała o pomstę do Sulfura.

– Żywił! Blady! – krzyknął kaszlący Goworyk. – Chodźcie, widły na nas ostrzą!

Kruk zatoczył koło nad zgromadzonymi ludźmi na bagnie. Zwiastun śmierci, orędownik cierpienia, pielgrzym zagłady.

Mężczyźni w mig dołączyli do swojego towarzysza. Zniesmaczeni zerkali to na siebie, to na zebranych.

– Zabić te ścierwa! Śmierć! Śmierć! – Do uszu dobiegały pojedyncze głosy z tłumu.

– I raz, i dwa, i trzy, i cztery – szepnął Bladokrwisty do Żywiła.

– Śmierć zawita w boskie sfery.

Pochwy, które były przypięte do pasów mężczyzn, zakołysały się delikatnie. Obaj, niemalże w tym samym momencie, niemalże w ten sam sposób wyciągnęli miecze. Świst oręża zatańczył w uszach wieśniaków, budząc w nich delikatny strach, przemieszany z chęcią mordu. Z chęcią utopienia tych odmieńców we krwi.

To, co odmienne, zawsze budzi największy strach.

Nikt nie atakował. Stali tak, w ciszy, w skupieniu, trzymając broń w pogotowiu. Dwóch na chmarę wieśniaków. Na Goworyka nie można było liczyć, jeśli chodziło o walkę, ten cep nie umiałby prawidłowo trzymać sierpa.

Był jeszcze Zodyn.

Dziwny mężczyzna, dokładnie zakuty w niebieskawą zbroję, zakonnik widzący demony i płaczący krwią.

– To przez tego odmieńca znajdujemy te ciała! Nie trzeba go było wpuszczać do wioski. Same nieszczęścia, musi zawisnąć, psi pomiot!

Kruk znowu zatoczył koło. Zakrakał.

– Atakujcież! Do diaska! Kupą! – krzyczał jeden z mężczyzn, ubrany nieco lepiej niż pozostali. Ten nie trzymał ani pochodni, ani wideł.

Kruk zakrakał po raz drugi.

– Dla zabójcy odmieńca pół wioski!

Trzeci.

Rzuciło się czterech przysadzistych. Strach nie zakneblował im rąk. Zapewne byli to najodważniejsi przedstawiciele wioski.

Albo najgłupsi.

Żywił szybko ruszył do przodu, sparował nieudolne dźgnięcie widłami, wyprowadził cięcie po kolanach. Krzyk.

Bladokrwisty dopadł wieśniaka spoglądającego na perfekcyjne piruety Żywiła. Miecz wszedł miękko w klatkę piersiową. Szybki wdech. Upadek. Pryskanie krwi. Mężczyzna, wirując w tanecznym szale, zbliżał się do trzeciego.

Żywił uważał na bezczynnych gapiów, którzy nie potrafili jeszcze wydrzeć się z knebli strachu. Mogli to zrobić w każdej chwili.

Tańczył z czwartym. Na twarzy przeciwnika malowało się przerażenie, niemiłosierna chęć ucieczki, strach przed odmieńcem. Żądza zabijania ustąpiła niemalże natychmiast.

Po nodze wieśniaka ciekła strużka cieczy. Woń moczu wirowała w wyczulonych nozdrzach Żywiła, sprawiała, że chciało się zwymiotować.

„Mocz ze strachem. Ohyda” – pomyślał mężczyzna.

Tamten, którym zajął się Bladokrwisty, padł natychmiast, a truchło tryskało krwią z pozostałości. Przestroga dla reszty odważnych wieśniaków.

Przeciwnik Żywiła uciekł, pozostawiając po sobie kałużę żółci. Wbiegł w tłum. Chwilę później krzyknął przebity widłami któregoś z mężczyzn. Strachliwi strachliwych karali śmiercią.

Jak gdyby wszyscy zwyciężyli swój strach.

Rzucili się, bez wyjątku. Z krzykiem, imieniem swoich bóstw na ustach, odważnie, szybko, prężnie. Z wystawionymi widłami na piekielny bój.

Dwóch na kilkunastu, kilkudziesięciu chłopa.

Bez szans.

Żywił i Bladokrwisty zaczęli szybko się cofać, nadludzko parując wszystkie ciosy.

Za szybko. Blady potknął się i przewrócił na plecy. Żywił nie dawał już rady kupie przeciwników.

– Nie zabijać! Nie zabijać! – ryczał ten lepiej ubrany mężczyzna, z gęstą, rudą brodą i lekko zapadającą się powieką lewego oka. Głębokie zmarszczki dodawały mu charakterystycznego uroku chłopa. Gruba skóra na dłoniach sprawiała wrażenie, że przeżyła najpotężniejsze mrozy i śnieżyce. – Nie zabijać!

Wszyscy, jak gdyby zaczarowani, odstąpili od mężczyzn.

Sołtys stanął pomiędzy armią wieśniaków, dla której pełnił funkcję kogoś w rodzaju dowódcy, wodza, a odmieńcami.

Mężczyźni natychmiast się podnieśli.

– Nie macie dokąd uciec, mości panowie – powiedział.

Niespotykana dotąd kultura wypowiedzi chłopa zaskoczyła zarówno Żywiła, jak i Bladokrwistego. Świadczyła bowiem o odrobinie wyedukowania.

– Szanowni państwo odmieńcy! – ciągnął Sołtys. – W ramach zadośćuczynienia za krzywdy, które spotkały nas wszystkich tu zebranych, przez was, czarcie pomioty, pomożecie nam. W ramach zadośćuczynienia.

– Niech zawisną! Kupą na nich!

– Czarcie pomioty do piekieł!

Krzyczeli wieśniacy, którym oczy znowu zaświeciły się żądzą mordu.

Sołtys starał się obejmować wzrokiem całą swoją armię, siląc się na doskonałe przemówienie.

– Chcecie, żeby to po was przyszły wiedźmy? – spytał. – Oni rozwiążą nam wszystkie problemy!

 

***

 

– Witajcie w moich skromnych progach, panowie odmieńce!

Siedziba Sołtysa, bo takie nosiła miano niczym nie wyróżniająca się drewniana chata, w której zarządca wioski zwykł jadać, srać i dupczyć, rzeczywiście nie należała do pokaźnych. Jedynie sąsiedztwo charakterystycznego rynku sprawiało, że budynek mógł zaliczać się do tych lepszych zabudowań.

Kiedy weszli do pomieszczenia, ich uwagę momentalnie przykuł pokaźny piec, nad którym zawieszone było największe trofeum Sołtysa – łeb niedźwiedzia.

Mężczyzna przyjmował wieśniaków z różnymi sprawami przy dębowym stole, toteż dłonią wskazał na krzesła. Jakby od niechcenia.

Usiedli. Bladokrwisty, Żywił, Goworyk i Zodyn. Odmieńcy. Nie pasujący wyglądem, umiejętnościami, inteligencją. No, może oprócz Goworyka. On akurat pasował.

Sołtys nalał wszystkim mężczyznom piwa. Też usiadł.

– Na czym polegają wasze problemy, Sołtysie? – Zaczął rozmowę Żywił, udając uprzejmość.

– Ano… To jest tak, panowie odmieńce – po kolei patrzył wszystkim w oczy, przy każdym spojrzeniu jak gdyby się wzdrygał. – Od niejakiego momentu, kiedy to obecny tu czarci zakonnik przybył do wioski naszej, poczęły się dziać różne dziwy. Co poniektóre chłopy, a prężne, nie chucherka, znikały jak kamień w wodę. Żeśmy ich szukali wszędzie, jak swoje dzieci kocham, wszędzie. I nic, jak kamień w wodę. Dopiero po tygodniach znaleźliśmy, przez przypadek, głęboko zakopanych w ziemi przy swojej chacie.

Wziął łyk piwa.

– A wiedźmy? Gdzie tu wiedźmy? – powiedział Bladokrwisty.

– A wiedźmy to i są. I to największy strach. Bo te ubite chłopy, to ani od miecza, ani od trucizny, ani od chorób. Nie wiadomo od czego, tak po prostu, ubici. Nićmi pozaszywane mieli oczy i usta, ni cholery nie wiadomo po co. A woń od nich biła truskawkowa. Ten tu, ten zakonnik, gadał nam, że to duch jaki zrobił, ale żeśmy na początku nie wierzyli. Dopóki Wiercig nie ujrzał na własne oczy.

– Co to za duch?

– A to baba jaka, która za życia zabiła swojego męża i położyła go nieboszczyka u siebie w ogródku. I tam rutki posadziła. Później braty tego męża do niej przyjechały, bo to chciały wziąć go na wojenkę. I nie mogły go znaleźć. I wieści żadnych nie mieli od niego. Dopóki jeden z nich nie ujrzał w kieszonce tej baby zakrwawionej chusteczki. Później w szopie znaleźli krew. I wzięli tę babę na bryczkę, pojechali za las i tam ją ukatrupili. A ona teraz szuka tych braci i mści się na wszystkich chłopach, których spotka. Tak to ten tutaj nam gadał. A imię tej baby to Wiłłga było.

 

***

 

Goworyk pił w karczmie razem z kilkoma chłopami. Dosyć szybko spośród całej trójki mężczyzn znalazł uznanie wieśniaków. Nie wzbudzał takiego strachu, oprócz okularu i specyficznego uzębienia nie różnił się prawie niczym.

– Chłopy naokoło mówią, że to Wiłłga porywa – powiedział jeden z wieśniaków.

Ubrani byli w szare, mokre płócienne koszule, od których biła nieprzyjemna, kwaśna woń. Śmiali się wniebogłosy, kufle piwa co jakiś czas stykały się mocno o siebie w geście toastu, wylewając cenny napój.

– Spokojnie, nas tu nie porwie – odpowiedział Goworyk, nie chcąc psuć sobie biesiadnego nastroju, ani pogłębiać strachu, który odczuwał, jak tylko znalazł się w wiosce.

Przez okna karczmy wpadało światło słoneczne, obnażając kurz, który wirował w zatęchłym powietrzu.

– Oby, by mnie baba chyba ubiła, gdybym ją sam na roli z czwórką bachorów zostawił.

– Mówią, że w nocy do Sulfura trzeba modły wznosić – powiedział drugi z wieśniaków, prawie łysy. – Bo jak się nie modlisz, to i duchy cię znajdują. A Wiłłga tu chodzi, oj mówię, że tu chodzi. I nie ma na nią sposobu.

– Na pewno na duchy jest sposób – odpowiedział Goworyk, a szkiełko jego okularu zabłyszczało. – Sam już tyle ubiłem!

– Naprawdę?

– Pewno, że naprawdę! O tymi rękami przeganiałem zmory i inne temu podobne. O, tymi!

Wieśniacy zamilkli.

– Rusałki, wilki, południce – ciągnął Goworyk. – Utopce, wstańgrobce, latawice, dziwożony… Mnóstwo tego paskudztwa.

Tak bardzo uwielbiał się przechwalać. I zmyślać.

– Ja żem nigdy żadnej bestii nie widział, ni ducha. Jak żeś ubił wstańgrobca?

– Chwila, jeno się odleje… Wrócę to wam będę opowiadać do wieczora.

Goworyk wstał. Delikatnie zakręciło mu się w głowie, ponieważ zrobił to zbyt szybko, siląc się na majestatyczny ruch. Zignorował mroczki przed oczami, wiedząc, że lada moment znikną.

Pewnie stawiał kroki po drewnianej, zakurzonej podłodze karczmy, czując na sobie wzrok chłopów.

Gdy otworzył drzwi, do uszu dobiegły dźwięki wsi. Gdakania chodzących kur, zajadanie psów, krakanie kruków, które akurat przelatywały.

Szukał miejsca do oddania ulgi napełnionemu pęcherzowi. Kręcił głową, nie mogąc znaleźć odpowiedniego budynku, wyłomu, czy jeszcze innego miejsca, które miałoby przejąć funkcje wychodka. Przez chwilę czuł, jak w żołądku trwała biesiada.

„Niedobrze” – pomyślał.

Postanowił, że przejdzie się po okolicy. Nie miał jeszcze okazji pozwiedzać, a lubił to robić.

Szedł powoli wydeptaną ścieżką prowadzącą na pole. Mijał zwierzęta; nogami odganiał dziobiące w ziemi kury i gołębie. Czuł, że żołądkowe weselicho może dobiec końca, toteż nieco przyspieszył kroku.

Przeszedł przez płot, po czym potruchtał pod drzewo, od razu ściągając spodnie i wystawiając swoją męskość. Niesamowita ulga, którą poczuł, przerodziła się w małą przyjemność.

Zawiał wiatr.

– Kurwa go mać – wymruczał, brudząc sobie spodnie.

– Chooodź zaaa mnąąą – usłyszał w głowie jakiś szept, dziwny, zimny, obcy. Nieznany.

Szybko zapiął spodnie i zaczął rozglądać się wokół. Nikogo nie było.

– Chooodź.

Spojrzał w górę, a jego oczom ukazała się wielka, siedząca na gałęzi sowa. Ogromne, przepastne oczy, niemalże czarne, ze złotymi obrączkami, sprawiały wrażenie niesamowitej głębi. Popielate pióra zdawały się być dumne, jak gdyby pyszniące się do mężczyzny. Twarde, zakrzywione szpony mogły odstraszyć nawet człowieka.

Wzbiła się w powietrze.

– Bieeegniiij zaaa mnąąą.

Goworyk, jakby zafascynowany, biegł za zataczającą koło piękną sową. Prowadziła go dalej od wioski, coraz dalej i dalej. Nie czuł zmęczenia. Chciał biec za zwierzęciem, chciał go złapać, przytulić. Biegł obłąkany.

Po chwili ptak wleciał w pole zboża. Mężczyzna starał się go odszukać wśród gęsto rosnących złotych kłosów. W panice odgarniał rękami łodyżki, najszybciej jak tylko mógł.

– Gdzie jesteś? – krzyknął.

W jednej chwili coś zwaliło go na ziemię. Ogłuszony, nie mógł się podnieść, a jego głowę przedzierał przeraźliwy pisk. Wokół niego krążyła jakaś bestia, a jej ciało zdawało się łamać kłosy. Ziemia delikatnie drżała, poddawała się ciężarowi potwora. W powietrzu wirował dziwny smród. Kwaśny, piekący, intensywny.

– Gdzie jesteś? – powtórzył półszeptem.

Oczom Goworyka ukazała się piekielna bestia. Wielka, masywna, z widocznymi, idealnie zarysowanymi mięśniami, sprawiała wrażenie nie do zabicia. Jak gdyby nieśmiertelna z powodu swojej potęgi, nieśmiertelna z powodu siły. Przerzedzone, długie włosy dodawały upiorności kreaturze, wielkie, rozcapierzone zębiska, ostrzejsze od siekier i brzytw wzbudzały przerażenie samym widokiem. Oczy małe, głębokie, palące nienawiścią.

– Tutaj – odpowiedziała.

 

***

 

Powietrze przeszywa zapach truskawek. Czerwone gołębie lecą, lecą, lecą.

Zboża uginają się pod sierpem mężczyzny. Słychać dźwięk stali, jęk chłopa. Krople szybko spływają mu z czoła. Odrywają się od ciała, przemierzają drogę od skroni do ziemi, po czym natychmiastowo się w nią wchłaniają.

Za mężczyzną trzy kobiety. Nagie, nagie, nagie. Nie może się ruszać, nie może oddychać, nie może mówić.

Podchodzą do niego. Donośnie gruchają czerwone gołębie.

W rękach trzymają igły i nici, dobierają się do twarzy chłopa. Zaszywają mu oczy. Krople przemierzają drogę od policzków do ziemi, po czym natychmiastowo się w nią wchłaniają.

W powietrzu tańczy zapach truskawek.

Trzecia kobieta zaszywa mu usta, usta, usta, a mężczyzna przemierza drogę od życia do śmierci.

 

***

 

– Kiedy? – zapytał Bladokrwisty.

– No dzisiaj rano żeśmy go znaleźli, a do domu to na noc nie wrócił – odpowiedział Sołtys.

Truchło mężczyzny miało pozaszywane oczy i usta. Głębokie zmarszczki i zapadające policzki dodawały upiorności.

Nad ciałem zgromadzili się gapie, chłopki i chłopi, którzy chcieli zobaczyć kolejnego mężczyznę zabranego przez Wiłłgę. Bladokriwsty i Żywił patrzyli na wystraszonych mieszkańców, niektórzy z nich dostali drgawek, a starsi od razu zaczęli wznosić modły. Młoda wdowa przeraźliwie wyła i zawodziła, od czasu do czasu odgrażając się bogom.

– Nie czuję zapachu trupa. On nie śmierdzi. Pachnie inaczej… Jakby truskawkami – powiedział Żywił.

– Truskawkami to ci może baba pachnieć, jak się ich nażre – odpowiedział Sołtys. – Trup to trup, to i trupem pachnie. Nie ma z wami tego trzeciego?

– Nie możemy go znaleźć – odpowiedział Bladokrwisty.

– Przyda się wam, jak będziecie Wiłłgę wypędzać, głupi bo głupi, ale go nie gubcie. Poleciłem po was, bom myślał, że truchło na oczy widzieć chcecie.

– A chcemy, panie Sołtys, chcemy – Żywił podszedł do ciała i powoli kucnął.

Starszy człowiek, spracowany. Biła od niego woń truskawek, którą czuł tylko Żywił. Na twarzy mężczyzny widać było liczne strużki bordowej krwi.

– Nikt nic nie widział? Nie słyszał? – zapytał Bladokrwisty.

– No jakem tu stoję, to nikt nie przylazł po nocy i nie mówił nic. A żem już po chałupach się przeszedł i popytał, to też nic.

– Ma tylko pozaszywane oczy i usta, nie ma żadnych innych śladów. Jakby zamarł, kiedy mu to robiono – wtrącił Żywił.

– Niech żaden mężczyzna nie wychodzi z domu po zmroku. Nie jest to teraz zbyt bezpieczne.

– Zaraz wszystkim to rozgłoszę. E, wy tam! – Sołtys wskazał ręką na dwóch, przerażonych chłopów. – Bierzta to ciało i zakopta, byle nie na cmentarzu, bo jeszcze czort wylezie i nam dupy pozaszywa.

Żona zabitego wieśniaka zawyła przeraźliwie po raz kolejny, dając wyraz swojemu cierpieniu.

– Nie wylezie… – mruknął Bladokrwisty, jak gdyby do siebie.

– Demony chodzą, łkają, wołają. Błagają o pomoc, stoją tu, dotykają, kołyszą się.

Białka oczu Zodyna zaczęły zmieniać barwę na krwistą.

Żywił i Bladokrwisty, w odruchu, wyciągnęli szybko miecze, a powietrze przeszył dźwięk stali. Chłopi, którzy mieli zająć się ciałem, dali nogi za pas w try miga.

– Śpiewają.

Wokół nikogo nie było.

Chodzili uważnie, czekając na uderzenie z jakiejkolwiek strony, z wyciągniętymi mieczami, delikatnie, cichutko, ostrożnie stawiali kroki.

Ale wokół nikogo nie było.

– Noce przyniosą igły i nici, krople krwi pobrudzą zieleń trawy, a wokół rozniesie się zapach truskawek.

– Musimy znaleźć Goworyka – powiedział Żywił.

 

***

 

Goworyk ocknął się w jakimś ciemnym, wilgotnym miejscu. Trząsł się z zimna, a do jego nozdrzy dobiegała nieprzyjemna woń. Nie wiedział ile tu tkwił, godzinę, dzień, może dwa, tydzień?

Czuł piekący ból w całym ciele, który próbował rozerwać go na strzępy. Oddychał z wysiłkiem, sapał, świszczał. Próbował się podnieść.

– Gdzie ja, kurwa, jestem… – wymamrotał, starając się oprzeć bólowi.

Otaczająca mężczyznę ciemność potęgowała obezwładniający strach. W jednej chwili przypomniał sobie bestię, która runęła na niego pośród zbóż, a później zaciągała go do tego miejsca.

Wpadł w panikę.

Szarpał się, wił, starał się podnieść, szybko, wstać, uciec. Uderzenie bólu niemalże sprawiło, że zemdlał. Serce pompowało krew z ciężkim wysiłkiem, pocił się niemiłosiernie, a na skórze od czasu do czasu czuł dreszcze, które przyprawiały o mdłości.

Ziemia zaczęła delikatnie drżeć.

„Idzie, idzie tu” – myślał Goworyk.

Cisza.

W jednej chwili coś chwyciło go za nogę, ciągnęło po podłożu, boleśnie zahaczając o wystające kamienie i kamyczki.

– Jak ci się tu podoba? W moim domu? – rozległ się gardłowy, przerażający głos, który wrócił po chwili odbity od kamiennych ścian katakumb. – Będziesz moim posiłkiem gdy zgłodnieję… Ludzkie mięso to słodki rarytas.

Goworyk nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Przerażenie i ból skutecznie uniemożliwiały mu wydukanie choćby litery.

Zemdlał.

 

***

 

– Nikt go nie widział, kurwa, zapadł się pod ziemię! – krzyczał Bladokrwisty, od czasu do czasu zaciskając dłonie. – Goworyk, sukinsynie, gdzie jesteś?

Siedzieli w chacie Zodyna. Cała trójka, Blady, Żywił i Zodyn, przyzwyczaiwszy się do bagiennego smrodu, zachodzili w głowę, bo nigdzie nie mogli znaleźć przyjaciela. Przeszukali wszystkie chaty wioski, pytali się wieśniaków. Nigdzie go nie było.

– Gdzie, do czorta, jest ten pies?! – Bladokrwisty powoli wpadał w szał.

– Uspokój się – powiedział twardo i pewnie Żywił, który siedział przy drewnianym stole.

W kłótniach, kiedy atmosfera robiła się cięższa, zawsze zachowywał spokój. Niektórzy odbierali jego opanowanie jako obojętność, toteż wpadali w jeszcze większy szał.

– Sam się uspokój.

Bladokrwisty oparł się plecami o ścianę, z lekko pochyloną głową bił się z myślami i emocjami, zarazem starając się opanować wściekłość.

Zodyn, siedząc naprzeciwko wejściowych drzwi, próbował obejmować wzrokiem mężczyzn. W głowie wirowały mu obrazy demonów, duchów i upiorów chodzących nocami po wiosce.

Blady wziął kilka głębokich oddechów. Jego klatka piersiowa zauważalnie rosła i malała. Gwałtownie.

Zawsze mu to pomagało.

– Żywił, gdzie on może być? – spytał, trzymając wszystkie nerwy na wodzy.

– Nie wiem, przeszukaliśmy wszystko.

– Kurwa, nie mógł wyparować.

Oddech Zodyna przyspieszył. Oczy, jak gdyby z harmonią zachodziły mu krwią. Siedział nieruchomo, oddychając bardzo ciężko i zarazem niesłyszalnie.

Coś niedobrego miało się za chwilę wydarzyć.

– Może za jakąś dziewką poszedł do innej wioski, wiesz, jak to Goworyk. Już tak było – ciągnął Żywił.

– Nie tutaj, srał po gaciach gdy słyszał Czarciogród. Nie mógłby się pałętać sam, tylko w karczmie nie bał się siedzieć.

– A tamta kupa mięsa, co mu obiliśmy mordę? Może chciała się zemścić?

– Nie ma go tu i nie było, Sołtys wysłał go do roboty gdzieś na najdalsze pola.

Zodyn czuł się coraz gorzej. Serce zaczęło bić mu nieregularnie, mocno, przy każdym uderzeniu ból przeszywał jego ciało.

Drzwi do chaty powoli otworzyły się z piskiem, który słyszał tylko Zodyn. Jego oczom ukazała się kobieta, dziwna, przyprawiająca wyglądem o dreszcze, w wyblakłych, postrzępionych skrawkach ubrań, przejmująco wychudzona, nienaturalna, z jednym okiem.  Jej twarz jak gdyby zamarła w wiecznym szoku, szeroko rozcapierzone usta dodawały upiorności stworzeniu. Stała tak, nieruchoma, wpatrując się w oczy mężczyzny. Głęboko, nienaturalnie głęboko, jednocześnie poznając wszystkie wspomnienia i emocje.

Tylko Zodyn mógł ją zauważyć. Żywił i Bladokrwisty dalej głośno rozmawiali, nie widząc upiora.

Licho.

Zwróciło swoje oko na Żywiła. Powoli, dziwacznie, upiornie zaczęło do niego podchodzić.

Cisza, tylko cisza dobiegała do uszu Zodyna. Oczy zalane krwią boleśnie piekły.

Gdy doszła do Żywiła, pochyliła się nad nim w ten sposób, aby jej upiorne usta szeptały swobodnie do uszu mężczyzny.

W jednej chwili Żywił poderwał się z krzesła. Nie wiadomo kiedy sięgnął po miecz w pochwie, a ciszę w uszach Zodyna przeszył donośny dźwięk stali.

Krzyczeli. Ich usta otwierały się szeroko, szybko wypowiadały słowa, lecz Zodyn nie mógł niczego usłyszeć. Licho wpatrywało się w niego, nie dając mu ani chwili wytchnienia.

Bladokrwisty sparował cios przeciwnika, odbił, wirował w piruetach.

Żywił walczył coraz szybciej, coraz silniej. Próbował przeciąć Bladego, pokaleczyć, rozszarpać jego ciało i zatańczyć na truchle.

A Licho stało w kącie. Jak gdyby niewinne.

Blady bronił się jak tylko mógł, parował cios z lewej, z prawej, z lewej, góry, dołu. Szybko, zwinnie, nadludzko.

Żywił nie zamierzał przestać.

Dźwięk stali o stal przeszywała umysł Zodyna, który czuł się jak gdyby powoli umierał. Niecielesny, piekielny ból, któremu nic nie mogło przynieść jakiegokolwiek ukojenia.

Licho delikatnie poruszyło ustami.

Żywił przestał zadawać ciosy. W jednej chwili wyszedł z pomieszczenia, a Licho, które cały czas spoglądało na Zodyna, podążało za mężczyzną.

Bagienna woń wydawała się śmierdzieć jeszcze ohydniej.

Bladokrwisty, pełen wściekłości, dyszał ciężko ze zmęczenia. Spojrzał się na siedzącego zakonnika, którego oczy wróciły do normalności.

– Co ci jest, Zodyn? – spytał.

– Goworyka porwał strzygoń.

 

***

 

Jęknął z bólu. Cały obolały oddychał ciężko i wolno, a ściany odbijały dźwięk świszczącego powietrza. Ciemność wyostrzyła mu wszystkie zmysły prócz wzroku. Czuł charakterystyczny, kwaśny zapach strzygonia, słyszał każde tupnięcie bestii, a ziemia delikatnie drżała mu pod stopami. Niekiedy do mężczyzny dochodziły zapachy trupów, którymi strzygoń głośno się pożywiał.

„Panie Świata, uchroń mnie przed bestiami, niech moja dusza znajdzie obronę przed siłami czartów. Niech moja dusza znajdzie obronę pod twoim ramieniem. O, wielki Panie Świata. O, wielki Sulfurze, niebiański wybawco.”

Nie pozostało mu nic oprócz modlitwy.

Ryk. Donośny, przeciągły ryk strzygonia.

Goworyk zapłakał.

Ziemia zaczęła drżeć, a serce wydawało się bić coraz mocniej, równocześnie z rytmicznymi krokami bestii.

Strach. Tylko strach nie odstępował Goworyka nawet na krok.

Weszła do pomieszczenia, w którym przetrzymywała mężczyznę.

 

***

 

– A gdzie Żywiła powiało? Poświst go zabrał? – spytał Sołtys Bladokrwistego.

Chodzili razem po polach i doglądali zbóż. Słońce znajdowało się wysoko na horyzoncie, niemalże z zenitu otulało promieniami wioskę. Do nozdrzy docierał zapach świeżego powietrza, orzeźwiającego wiatru, który na chwilę odganiał upał.

– Zawsze za tobą chodził, a i ten wasz Goworyk zniknął, aż cała wieś gada – ciągnął Sołtys.

Patrzył na zboża, co i raz zrywał pojedyncze kłosy, po czym odgarniając ziarenka, bacznie się im przyglądał. Jak gdyby mówiły do niego, szeptały słówka, których Blady nie mógł usłyszeć.

– Goworyka zabrał strzygoń. Zodyn tak powiedział, po jakimś nawiedzeniu.

– Ło, do licha! – krzyknął Sołtys. – To co się stało?

– Musimy go tylko znaleźć, Sołtysie.

– Gęby nie wtrącam tam, gdzie mnie nie chcą, ale to sprawa wioski!

– To moja sprawa. I Żywiła. Gdzie tu strzygonie grasują?

– Ano… Dawno temu słuchy chodziły, że podobno gdzie w naszym lesie, panie Krwistoblady. Ale to dawno, dziad mnie tak straszył, kiedym bachorem był. A czy to prawda? Czort jeden wie.

Lepiej mieć jakiś trop niż nie mieć go wcale.

Strzygi, strzygonie, wstańgrobce, upiory, zmory i wiły. Rusałki, północnice, południce, kłobuki i mamuny. Od groma tego cholerstwa. Nie można swobodnie postawić kroku, by nie zaatakowała cię jakaś paskuda.

Myśli mężczyzny wirowały wokół strzygonia. Mężczyzna przed oczami stawiał koszmarny obraz bestii, starał wyobrazić sobie zapach potwora, dźwięki, które wwiercałyby się w umysł, wprawiając całe ciało w nienaturalne drżenie. W lesie musiały być jakiegoś rodzaju katakumby, skoro – według bajek opowiadanych dla straszenia dzieci – strzygoń miał tę okolicę za swoje legowisko.

„Muszę tam wejść” – pomyślał Bladokrwisty.

– Nikt nie wchodzi do tego lasu na północy. A licho wie, co tam się teraz kręci.

– Sołtysie – powiedział ostrzej, jak gdyby dobitniej i wyraźniej Bladokrwisty. – Jeżeli mam odpędzić Wiłłgę, najpierw muszę znaleźć Goworyka. A do tego potrzebni mi ludzie. Sam nie przetrząsnę całego lasu.

Chwila milczenia.

– Czterech starczy? – spytał.

– Starczy.

 

***

 

Pięciu chłopa z Bladokrwistym na czele delikatnie stawiało kroki po leśnej ściółce. Wiatr wpadał w koronę drzew, głośno poruszając gałęziami i liśćmi. Promienie słońca próbowały przedzierać się przez bujną zieleninę, próbowały znaleźć jakąkolwiek szczelinę, by przemycić chociaż skrawek światła. Drobne robactwo zmuszało mężczyzn do szybkich ruchów, do kreślenia dziwnych znaków w powietrzu i klepania się po szyi czy rękach. Odgonić się nie można było. Do nozdrzy docierał zapach drzew, swoista świeżość zamknięta w roślinności.

Zaczęli poszukiwania przy wschodzie słońca. Przysadziści wieśniacy, którym Sołtys kazał pomóc w poszukiwaniach Goworyka, z odwagą przyjęli niezwykłą dla nich misję, która urozmaicała im wiejskie życie. Tam, gdzie korony drzew wznosiły się bujniej, było jak gdyby ciemnej, mroczniej. Nikt nie miał żadnej pochodni, obawa przed pożarem, który mógł strawić również okoliczne pola, zwyciężyła z chęcią dokładnego widzenia każdego zakątka lasu.

 Nie rozmawiali, by przypadkiem nie ściągnąć niebezpieczeństwa.

Bacznie rozglądali się wokół. W lewo, prawo, to za siebie. Nic nie mogło ich zaskoczyć.

Bladokrwisty pogrążony był w myślach. Coś musiało opętać Żywiła, nigdy nie wyjmował miecza bez powodu. A już na pewno nie wyjmował go na Bladego.

Wchodzili coraz głębiej, tam, gdzie światło docierało z większym trudem. Oprócz licznego robactwa nie było życia. Nie było tu kruków, wron, jastrzębi. Niczego. Tylko rośliny. I mrok.

Nagle jakiś śmiech dopadł do uszu wszystkich pięciu.

Kręcili głowami, szybko, bardzo szybko, by nie dać się zaskoczyć.

Znowu śmiech.

Śmiech.

Z naprzeciwka, w oddali, kręciły się jakieś cienie. Dziwnie znane, dziwnie przypominające kształtem człowieka. Patrzyli, jak gdyby w osłupieniu, nie mogli się ruszyć. Wlepili wzrok w wychodzące z mroku postaci.

Nagie, nagie kobiety. Z obfitymi piersiami, przepięknie zaokrąglone z ciemnymi włosami do pasa. Pięknie się uśmiechały, pokazując śnieżnobiałe, równe zęby. Urodą przewyższały wszystkie wiejskie niewiasty. Niektórzy chłopi zarumienili się, nie mogąc ukryć podniecenia. Skóra kobiet była zielonkawa. Biła od nich subtelna woń, nie do określenia, delikatna, zwiewna.

Rusałki.

Cztery kobiety oparły się o drzewa, figlarnie wlepiając wzrok w mężczyzn. Piąta, jak gdyby przewodząca pozostałym, podeszła do Bladokrwistego i dotknęła szorstkiego policzka mężczyzny.

– Odłóżcie te widły, chłopcy – powiedziała, po czym zaszczyciła wszystkich uroczym chichotkiem.

Głos rusałki był cudownie miękki, jak gdyby słodki, delikatnie otulał języki obecnych. Oczy, intensywnie błękitne oczy zdradzały wołanie o namiętność, o chwilę miłości i zapomnienia. O chociaż szczyptę pożądania.

Pozostałe kobiety podeszły do mężczyzn, którzy zafascynowani ich pięknem odrzucili wszystkie inne emocje. Powoli, mozolnie odbierały od chłopów widły i kładły je na ściółce, bez przerwy wpatrując się w oczy. Z troską chwyciły dłonie wieśniaków, po czym nieśpiesznie stawiały kroki w tył, podążając w głąb lasu.

Jedynie Bladokrwisty stał, nie mogąc oderwać oczu od barwy rusałki.

– Pójdziesz się ze mną wykąpać w leśnym stawiku? – słodko szepnęła mu do ucha.

Czuł, że tonie, że tonie w jej oczach. Pragnął czuć na sobie oddech leśnej rusałki, pragnął czuć dotyk warg i dłoni.

Złapała go za rękę.

Nieskazitelna, czysta, przepiękna twarz. Perfekcyjne rysy.

Szli. Prowadziła, a serce szybciej zaczęło mu bić.

Umysł mężczyzny wirował w rosnącym amoku żądzy. Pragnął przyciągnąć biodra rusałki do swoich, przylgnąć ciałem do ciała nienaturalnej kobiety.

Zagłębiali się w coraz większym cieniu, tak, że chwilę później nie widać było słońca.

Otoczeni zewsząd półmrokiem zdawali się czuć tylko siebie. Swój zapach i swoje ciała. Ostra woń potu Bladokrwistego mieszała się z delikatnym, kobiecym i leśnym zapachem rusałki, która otulała go nienaturalnie pięknymi ramionami. Szeptała mu do ucha propozycje słodkich zabaw, gdy ogarnięci wspólną żądzą powoli zanurzali się w ciepłej wodzie stawiku.

Jak gdyby w jednej chwili świat przestał istnieć, a dotyk jej bioder był wszystkim. Mężczyzna, delikatnie przemierzał dłonią drogę wokół talii, jednocześnie chcąc zatrzymać czas, by chwila trwała jak najdłużej.

Odwróciła się do niego plecami.

Długie włosy rusałki zawirowały, wdzięcznie poddały się sile grawitacji.

Szorstką, twardą ręką Bladokrwisty sunął po jej niewinnym, kobiecym ciele. Miękka skóra zdawała się opadać pod opuszkami mężczyzny, wywołując dreszcze, fale przyjemności, które nie zamierzały ustąpić, a tylko podwoić się w miłosnym uniesieniu. Przemierzał dłonią ku górze, powoli, jak gdyby ostrożnie, nie chcąc płoszyć leśnej kobiety.

Gdy dotknął jej piersi, jęknęła.

Odchyliła głowę tak, by ich usta się złączyły. Całowała go z rozkoszą, z miłością, z nienaturalnym strachem stracenia tej cudownej chwili.

Drugą dłonią objął jej pierś, po czym gwałtownie przycisnął do siebie. Znowu jęknęła, a oddechy tańczącej w miłosnym rytmie pary poczęły przyspieszać.

Szybko, jednym ruchem, uwolniła się spod ramion mężczyzny. Spojrzała mu głęboko w oczy, tak, że Bladokrwisty poczuł się bezbronny, jak gdyby nagi, bowiem niczego nie mógł ukryć przed rusałką. Wiedziała o jego tajemnicach i drobnych, niegroźnych kłamstewkach.

Zbliżyła się do niego, jej wargi przywarły mocno, trwając kilka sekund w radosnej słodkości.

Dłonie, w żądzy, próbowały rozpiąć rzemieniowy pas spodni mężczyzny. Nie przerywała nienaturalnego spojrzenia wielkich oczu. Czarowała go, próbowała jak gdyby omamić, by mężczyzna został z nią na zawsze. Opanował ją strach, który nie mógł pozwolić na utratę tej chwili, utratę błogiej przyjemności, która chociażby na chwilę zabiłaby osamotnienie. Rusałki zawsze czuły się samotne.

Bluzgnęła krwią z ust, która ochlapała postawną pierś mężczyzny.

Wyraz oczu zmienił się momentalnie, żądza, nieopanowana żądza bycia kochaną w jednym momencie zamieniła się w niemiłosierną chęć życia.

Cały czas przeszywała go wzrokiem.

Pomiędzy jej piersiami pojawiła się zakrwawiona klinga miecza. Ostrze wbiło się przez plecy w samo serce.

Ból. Strach. Nienawiść. Bladokrwisty nie czuł niczego innego, trzy emocje mieszały się nawzajem, przyprawiając niemalże o mdłości.

Truchło leśnej kobiety bezwładnie opadło.

– To rusałka, Blady, później załaskotałaby cię na śmierć – powiedział Żywił.

 

***

 

Kłosy zbóż otula zapach truskawek.

Na polu południce podążają za swymi psami.

Psy biegają, szczekają, wywalają oślizłe jęzory. Kłosy zboża uginają się pod stopami południc. Wyznaczają ponurą ścieżkę.

Śmiech. Radosny śmiech dziecka.

Do błąkających się południc dołączają trzy nagie kobiety. Chłopiec biega tam i z powrotem, uśmiecha się, nieświadomy.

Natyka się na jednego ze sfory czarnych psów. Pies wyje, przeraźliwie wyje, a do nozdrzy dobiega zapach truskawek.

Znikąd pojawiają się dwie południce. Patrzą na chłopca pustymi oczodołami. Nie może się ruszać, nie może mówić, oddychać. Powoli unosi się ku górze.

Trzy nagie kobiety patrzą namiętnie na dziecko, w dłoniach trzymając igły i nici. Podchodzą, powoli, nienaturalnie, upiornie.

Stają tuż przed nim. Podnoszą ręce.

Zaszywają.

Oczy.

Usta.

A kłosy zbóż otula zapach truskawek.

 

***

 

Ciemność nie zamierzała opuścić mężczyzn.

– Co się stało? – spytał Bladokrwisty, który uwolnił się spod uroku rusałki.

– To Licho. Na szczęście samo odeszło, kiedy zorientowałem się, że myśli za mnie ktoś inny. Kurwa, straszne to było, Blady.

- Musimy znaleźć Goworyka. – Mężczyzna jak gdyby chciał zignorować prawie przepraszający ton Żywiła – Gdzieś w tym lesie są jakieś katakumby, gdzie legowisko ma strzygoń.

– Strzygoń? – zdziwił się mężczyzna.

– Strzygoń. Nie możemy zakładać, że Goworyk jeszcze żyje.

– Że też idiota musiał wleźć pod strzygonia. Co z Zodynem?

– Musiał odpocząć.

Zawiał silny wiatr, ponuro poruszył gałęziami, a liście leniwie zaszeleściły.

Mężczyźni błąkali się po lesie. Po wieśniakach, których zabrały rusałki nie było ani śladu. Pewnie załaskotały biedaków na śmierć.

Trzymając miecze w dłoniach, bacznie rozglądali się wokół, oczekujący ataku z każdej strony, jakiegokolwiek odwetu wił czy rusałek.

Różne babska kręciły się po lasach.

Lekko stawiali kroki, by móc w każdej chwili odskoczyć. Wiatr z różną siłą wplątywał się im we włosy, przy okazji przynosząc uczucie piorunującego zimna. Powietrze było przesiąknięte zapachem leśnych zwierząt, niekiedy do nozdrzy mężczyzn dobiegały wszelakie zapachy rusałek.

Do swojej jedynej Bladokrwisty, jak gdyby tęsknił.

Mchy i inne porosty, po których Żywił i Blady od czasu do czasu deptali, zdawały się wołać, krzyczeć o pomoc, o upragnioną zemstę za śmierć leśnego stworzenia.

W oddali można było dostrzec małe światełka.

– Widzisz, Żywił? – spytał Blady.

– Widzę. Jakby jakaś chata.

Jeszcze bardziej mieli się na baczności.

Drewniana chata wśród drzew, w lesie, do którego nikt nigdy nie wchodził, wzbudzała podejrzenia. Zapach bijący od niej wydawał się zadziwiająco znany mężczyznom. Woń jak gdyby domowego ogniska.

Podeszli bliżej, chowając się za drzewami i próbując nie zdradzić swojej pozycji. Z trudem próbowali dostrzec, co dzieje się w środku – patrzyli z uwagą w okna, które chociażby odrobinę mogłyby odkryć tajemnicę tego miejsca.

– A zapraszam! Zapraszam! – Zza pleców mężczyzn dobiegł wesoły, sympatyczny głos.

Natychmiast się odwrócili, gotowi do obrony.

Przed ich oczami stał starszy człowiek. Długie siwe włosy wpadały w gęstą, równie długą brodę, która dodawała starcowi lat i pozoru doświadczenia. Ubrany w lekką, zwiewną koszulę i brązowe skórzane spodnie, w drżących rękach trzymał chrust na opał.

– A, bo zabrakło mi do kominka. Co się tak patrzyta, chłopy? Właźta!

Stali chwilę bez ruchu.

Poszli.

Żywił szedł pierwszy. Zawsze szybszy, gdy coś było nie tak.

Gdy weszli do chaty starca dobiegł ich miły zapach pieczonego mięsa i pitnego miodu. Oczom ukazał się ogromny kominek, na którym piekły się jakieś zwierzęta. Obok zaś postawiony był większy stół służący za podstawkę dla kufli pitnego miodu. Gołe ściany, bez żadnych trofeów, świadczyły o raczej niezbyt agresywnej naturze starca. Półki z wielkimi, starymi zielarskimi księgami, zdradzały inteligencję mężczyzny.

– Rozgośćta się – powiedział.

Żywił bez wahania sięgnął po jeden z kufli, Blady jak gdyby uważnie sprawdzał, dotykając wszystko, co widział.

Starzec podszedł do stołu i wziąwszy swój kufel, usiadł na wielkim fotelu tuż przed kominkiem, grzejąc się przed obfitymi płomieniami.

Mężczyźni podstawili sobie krzesła.

– Co was do mnie sprowadza, chłopy? – spytał, pociągając łyk miodu.

– Zabłądziliśmy – powiedział Bladokrwisty.

– A, toż to wiadome. To ja was zaraz sprowadzę, bo znam te tereny jak żaden inny chłop.

– I zgubiliśmy przyjaciela – wtrącił Żywił.

Wylewność mężczyzny zaskoczyła Bladokrwistego, który raz za razem zerkał na Żywiła i popijał z kufla.

– Jak to? Tak po prostu żeśta go zagubili?

– Porwał go strzygoń.

– Strzygoń? O w kiełbaskę. Ale chwila, znam ja przecież katakumby! Gdzie no na północ od mej chaty to jest… Ile to nie wiem dokładnie. Nie wiem, bo nie mam interesu tam zaglądać, życie mi miłe.

Coś w oczach starca było nie tak. Dziwny, przeraźliwy wyraz, jak gdyby pusty, nieludzki, zimny. Trupi.

– Ja wiem, bo ja tu znam te drogi od brzdąca, chłopy – ciągnął starzec. – Żem się tu urodził, żem się tu wychował, to i tu zapewne zemrę.

Z każdym słowem jego oczy robiły się coraz dziwniejsze. Wydawały się coraz mniej ludzkie, coraz bardziej obce, coraz bardziej charakterystyczne dla innych stworzeń.

„Do cholery!” – pomyślał Żywił.

Upuścił kufel, który z donośnym brzdęknięciem rozbił się na podłodze. W tym samym momencie wyciągnął miecz, próbując wymierzyć cios od góry w siedzącego starca.

Bladokrwisty sparował cios. Zdążył.

– To Błądzeń! – krzyknął Żywił, próbując ominąć przyjaciela, który teraz stanął pomiędzy nim, a starcem.

– Znowu cię Licho opętało?!

– Patrz, Blady, patrz!

Spojrzał.

Starzec powoli przeobrażał się w coś nienaturalnego, malał. Kończyny wydawały się wrastać w ciało, które mozolnie zmieniało swoją barwę na bardziej zieloną. Uszy starca zaczęły się wykrzywiać.

Budową ciała przypominał dwunastoletniego chłopca. Z dziwną, trupią twarzą. Uśmiechnął się szeroko, po czym spojrzał w oczy mężczyzn. Chata trysnęła w jednym momencie, odsłaniając zagłębione w ciemności drzewa.

Chłopiec zaśmiał się radośnie i uciekł z nienaturalną, nieludzką prędkością.

– Zobaczyłem po oczach. Widziałeś jego oczy? – spytał Żywił, który nie mógł opanować oddechu.

– Nie, nie przyglądałem się. Kurwa, Błądzeń! Najzwyczajniej w świecie Błądzeń!

– Pamiętasz co mówił o katakumbach? – dyszał Żywił. – Zawsze jest na odwrót, jak mówią coś o drodze. Pierdolone Błądzenie.

– Idziemy na południe – powiedział Blady.

 

***

 

W karczmie wrzało. Wieśniacy starali się zapomnieć o Wiłłdze, zapomnieć o złych czasach, w których przyszło im żyć. Upijali się, śpiewali donośnie i bawili do rana. Wnosili toasty za siebie nawzajem, za karczmarkę, żony, kury, a gdy nie mieli już za co – za psy.

Nikt nie zaczynał tematu ofiar. Ani ducha.

Wiejscy bardowie stojący pod oknem, za którym rozgorzała na dobre ciemność i widać było nieliczne gwiazdy, wygrywali radosne pieśni. W powietrzu dało się wyczuć woń mięsa, które w obfitych ilościach znikało w try miga. Ciepło płomieni z kominka otulało całe pomieszczenie, tak, że niektórym grubszym mężczyznom czerwień wdzierała się na twarz, po której spływały krople potu.

Od czasu do czasu ktoś w zażartej dyskusji walił pięścią w stół. Zaraz potem wybuchały salwy śmiechu, próbujące rozładować atmosferę i rosnące napięcie. Nikt nie chciał się przecież bić.

Biesiada trwała w najlepsze i nic nie mogło jej przerwać.

W jednej chwili drzwi karczmy otworzyły się z hukiem. Do środka wpadł zdyszany chłop, który jak gdyby przed czymś uciekał.

Wszyscy zwrócili wzrok ku niemu.

– Dziecko… Znalazłem dziecko! – krzyczał. – Chodźcie! Pokażę!

Chwilę później wszyscy biesiadnicy znaleźli się na polu zboża nieopodal, gdzie spoczywało truchło chłopca. Kłosy zboża uginały się pod jego ciężarem, a ciało w dziwnej, nienaturalnej pozycji z pozaszywanymi oczami i ustami zdawało się przerażać. Przerażać tak bardzo, że co niektórzy odwracali wzrok, a inni jeszcze oddalali się szybko by zwymiotować.

Stali w milczeniu. Zdziwieni, zdenerwowali, w szoku. Strach nie opuszczał ich ani na minutę, czy sekundę. Mocno przywarł do gardeł i wydawało się, że nigdy nie ustąpi.

– Rana od psa? Czy ki czort? – spytał jeden z wieśniaków, który podjął się oględzin chłopca.

– Toć Wiłłga nie gryzie – odpowiedział któryś.

– Z południcą musiał się szwendać. Zawsze jak zabija to z ugryzieniem psa, bo swoich to ma z siedem.

Wieść o zabitym chłopcu dotarła do Sołtysa, który biegł co sił w kierunku chłopów stojących nad ciałem.

– Chłopiec?! Ten czort ludzkie pojęcie przechodzi! Na rusałkowate dupczenie, to przez tego zakonnika! Odkąd się tu psi syn zjawił, to same nieszczęścia. Chłopy, po widły i na bagna!

– Tak jest! – krzyczeli rozentuzjazmowani wieśniacy.

 

***

 

Zodyn siedział w swojej chacie przy drewnianym stole. Rysował.

Kartka wyblakłego papieru opierała się pociągnięciom dłoni mężczyzny. Rysował postaci, przeróżne, demoniczne, z wybałuszonymi oczyma i wywalonymi jęzorami, rozcapierzonymi gębami i widocznymi rogami. Jak gdyby żywe, narysowane bestie pożerały narysowane ofiary.

Do jego uszu dobiegł jakiś dziwny dźwięk.

Wstał od stołu i spojrzał przez okno.

Jego oczom ukazał się tłum, rozwścieczony tłum, który zdawał się gnać ku chacie. Pochodnie rozświetlały twarze niektórych mężczyzn, zdradzające nienawiść i wielką żądzę mordu, inni chłopi byli zaś cali skąpani w ciemności.

Zdążył chwycić broń i rzucił się do drzwi.

Biegł, biegł co sił. Kilkunastu chłopów wpadło do pomieszczenia, reszta pognała w pościg za mężczyzną.

Zgrabnie, szybko, perfekcyjnie omijał bagienne kałuże, dokładnie wiedział, w którym miejscu mógł opaść jego ciężar tak, by mężczyzna nie zatopił się w błocie.

Już nie będzie mógł tu wrócić.

Za sobą słyszał ścigającą go hołotę chłopów. Do nozdrzy docierała stęchła woń bagna, od wieśniaków bił zapach mordu, zapach strachu i woń pragnienia odpoczynku.

– Za tym skurwysynem! – krzyczał Sołtys, popadając w coś w rodzaju opętania.

Bluzgali się, chlapiąc na wszystkie strony.

Amok, nienaturalna żądza skrępowała ich wszystkich. Gnali za nim, ze sztyletami, widłami, ze wszystkim co uznali za nadający się oręż i co mieli pod ręką. Nie odpuszczali, nie zwalniali tempa, przyspieszali. Oddech motłochu dało poczuć się na karku, zdaje się, byli tuż tuż.

Oczom Zodyna ukazało się ogromne, błyszczące w słońcu bagniste jezioro. Martwe drzewa, które porastały teren wokół, przysparzały miejscu tajemniczej, jakby mrocznej aury.

Stanął. Podmuch wiatru podniósł mu włosy.

Sekunda, by tłum go dopadł.

„Vankarash”– pomyślał.

Po czym wskoczył do jeziora.

– Do bagna psi chuj wskoczył! Widłami w wodę, chłopy! – krzyczał Sołtys.

Wieśniacy, zniecierpliwieni, jak gdyby zdezorientowani, zaczęli żywiołowo dźgać widłami.

– Gdzie on jest?! Kurwa, gdzie?! – krzyczeli.

– Na rusałkowe dupy, gdzieś się tu chowa!

Niektórzy z mężczyzn ostrożnie zanurzali ręce, by jakkolwiek uchwycić Zodyna. Nigdzie nie mogli go znaleźć.

Zniknął.

 

***

 

– Idziemy w tym kierunku i, do licha, nic – powiedział Żywił.

– Zamknij gębę, bo znowu cię nawiedzi – natychmiast odpowiedział Bladokrwisty.

Południe lasu okazało się nieco przyjaźniejsze. Drzewa nie rosły tak gęsto, nie były tak bujnie porośnięte liśćmi, co sprawiało, że pośród drzew mogły zatańczyć promienie światła. Subtelne wstążki i kreski przedzierały się przez wszechobecną zieleń. W nozdrzach wirował zapach roślin i leśnych zwierząt, przemieszany z wonią świeżego wiatru uderzającego o pnie.

Wirowało coś jeszcze.

– Czujesz to?

Żywił, stanąwszy na chwilę, zaczął bacznie rozglądać się dokoła, szukając źródła dziwnego zapachu. Do jego nosa dobiegła woń jak gdyby stęchlizny, nienaturalnej dla lasu wilgoci, staroci i zapach grobów.

– Gdzieś tu jest strzygoń.

Powoli wyciągnęli miecze, by dźwięk stali nie zaświszczał w powietrzu, i niemalże w tym samym czasie zmienili postawę na gotową do ataku, dogodną do obrony.

– Chodź – mruknął Żywił, który w pełni zaufał swojemu węchowi.

Szli. Delikatnie stawiali kroki, nie wiedzieli gdzie mogła czaić się bestia. Podążali tak naprzód kilka chwil, bacznie i żywo badając i analizując każdy nieznany ruch otoczenia.

Wtem, zza drzew wyłoniło się kilka mniejszych grobów, które otaczały większy idealnym okręgiem. Na monumentalnym grobowcu widniał pomnik Sulfura. Ogromny, kamienny blok, na którym widniała wyryta twarz bóstwa. Wydawał się patrzeć, zerkać w głąb mężczyzn, patrząc tylko ślepymi oczyma.

Zakrakał kruk.

Żywił szybko rzucił wzrokiem po cmentarzu. Nie widział niczego nadzwyczajnego, niektórzy wieśniacy, pokorni wobec rodzimej tradycji, chowali ciała zmarłych w lasach, wznosząc przy tym przepiękne groby.

– Tu najbardziej śmierdzi – powiedział do Bladokrwistego, wdychając powietrze przez nos.

– Uważaj.

– Ty też.

Kruk zakrakał po raz kolejny.

Powietrze przeszył stłumiony, bardzo głośny dźwięk. Krzyk. Przeraźliwy krzyk, zmieszany z rykiem przyprawiającym o dreszcze i mdłości. Jak gdyby zza jakiegoś muru, zza ściany, zza kamiennych bloków.

Spod ziemi.

Zdezorientowani, zdenerwowani zaczęli chodzić dokoła, szukając jakiegoś wejścia.

– Blady!

Druga strona monumentalnego pomnika skrywała w sobie przejście, które było widoczne przez wielki wyłom w kamiennym bloku. Bez jakiegokolwiek cienia wątpliwości, wbiegli.

Przez krótki moment nie widzieli nic, wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności. Smród wydawał się Żywiłowi coraz silniejszy, intensywniejszy.

„Gdzieś tu” – pomyślał.

Krzyk. Znowu ten sam krzyk. Głośniejszy, po stokroć bardziej doniosły.

Oczy mozolnie poznawały otoczenie; wąskie korytarze o kamiennych ścianach zdawały się prowadzić w nieskończoność.

Smród strzygonia wdzierał się do nozdrzy Żywiła coraz mocniej.

Biegli, od czasu do czasu zręcznie się pochylając.

Mijając odkryte sarkofagi i trumny bez jakiejkolwiek zawartości, po kilku chwilach wpadli do większego pomieszczenia. Ich oczy, przyzwyczaiwszy się do ciemności zdawały się dostrzegać już wszystkie szczegóły otoczenia. Zawsze mieli lepszy wzrok. Odmieńcy.

Stała. Stała na czterech łapach, niezgrabnie chlupocząc w kałuży krwi. Ociekała nią, z rozcapierzonego pyska ciekły strużki, ostre jak brzytwy zębiska, którymi odrywała kawały mięsa od leżącego obok ciała.

Nie, nie ciała.

Od martwego Goworyka.

Osłupieni, oszołomieni nie mogli się ruszyć.

Pożerała truchło mężczyzny, bez opamiętania wbijała się pazurami w przepołowiony tors. Przeraźliwie mlaskała, od czasu do czasu nienaturalnie pomrukując.

Nic nie robili. Nie mogli uwierzyć.

Oczy strzygonia zdawały się świecić w ciemności. Odwrócił łeb w ich kierunku, jak gdyby się uśmiechając. W łapach trzymał nadgryzione już ramię, które natychmiast odrzucił daleko.

Rozbłysk bieli. Huk, w pomieszczeniu zrobiło się jasno jak za dnia. Nagły świst, kolor, zmysły same zaczęły się dezorientować.

Coś rzuciło się na bestię od lewej. Coś zwaliło ją na ziemię z donośnym łomotem. Coś, co miało białe skrzydła.

Usłyszeli znany odgłos stali. Coś walczyło, cięło mieczem, pokrzykiwało. Strzygoń, pomimo wielkiej postury, unikał, w lewo, w prawo, w dół. Rzadkie, długie włosy falowały w powietrzu. Ryk, przeciągły ryk.

Świst, krzyk jakby człowieka. Krzyk zmęczenia.

Stali, nie wiedząc co się dzieje. Patrzyli na potyczkę dwóch stworów.

Wtem biel rozbłysnęła po raz kolejny, a oczom mężczyzn ukazały się potężne skrzydła. Rozpostarte zatrzęsły pomieszczeniem.

I cisza.

Chwilowa.

Głuchy dźwięk padającego truchła, które uderzyło o kamienną ziemię dobiegł do uszu mężczyzn. Nozdrza Żywiła wypełnił zapach śmierci, charakterystyczny swąd pokonanej bestii, woń triumfu.

Skrzydlaty twór stał odwrócony, a jego aura raziła po oczach. Powoli słabła, mozolnie pozwalała ciemności na zapanowanie nad pomieszczeniem.

Z bieli wyłaniała się postać mężczyzny o dosyć postawnej figurze. Ubrany w niebieską zbroję sprawiał wrażenie nieludzkiego bytu, czegoś doskonalszego, czegoś czystszego.

Jednak kogoś im przypominał.

Bez pośpiechu twór, zwijając skrzydła, zaczął odwracać się w kierunku mężczyzn.

Rozpoznali go natychmiast.

– Zodyn?! – krzyknął Żywił. – Zodyn? Czym ty jesteś?

Aura już prawie wygasła.

– Wysłannikiem, bracia. Jestem Wysłannikiem. Zstąpiłem z obłoków, by spełnić moje zadanie. Aby wypełnić wolę najpotężniejszego Sulfura i ukarać tych, którzy jej się sprzeciwiają. Sprawiedliwość boska zatriumfuje w obliczu demonów i zjaw. Sprawiedliwość boska zatriumfuje nad nieboską niewolą.

Patrzyli na siebie, jak gdyby przerażeni, osłupieni.

– Nie martwcie się, bracia – ciągnął skrzydlaty Wysłannik. – Moc zadośćuczynienia nie dotknie ludzi, ani żadnego materialnego stworzenia, w którą Sulfur tknął oddech życia. Demony i zjawy muszą ukoić cierpienia przed obliczem najwyższego, muszą ukoić podartą duszę.

Milczeli przez pewien czas. Cisza zdawała się być głośna. Zbyt głośna.

– Przybyłeś do Czarciogórca po Wiłłgę? – spytał Żywił ostrożnie, jak gdyby nieśmiale.

– Zemsta ucisza wolę człowieka, zemsta jest wolą demona. Wstydziła się morderstwa męża, zaszywa ludziom oczy i usta, by nic nie mówili, by nic nie widzieli. Przed śmiercią zatonęła w swoim wstydzie, zatonęła w pragnieniu zemsty na braciach mężczyzny. Szuka ich. Szuka, zabijając wokół, by nikt nie dowiedział się o jej czynie. Przeobraziła się w zjawę, demona niepokornego wobec najczystszej woli. Musimy, bracia, ją ukarać – ciągnął, a jego głos jak gdyby zmienił się na głębszy, podwójny, niebiański. – Wypowiadajcie moje imię w słowach modlitw.

– Jak ją ukarać, Wysłanniku? – spytał Blady.

– Północ w polu. Bracia, o północy bądźcie w polu. Kiedy księżyc zaświeci blakskiem.

Nastąpiła długa cisza, której nikt nie ważył się przerwać. Wysłannik przeszedł obok mężczyzn, powoli podążając w kierunku wyjścia z katakumb.

 

***

 

Szybko znaleźli wyjście z lasu. Jakby wewnętrzny głos kierował ich ciałami, kierując mężczyzn wprost do wioski.

Oszołomieni, niedowierzający, przygaszeni.

Szli wolnym krokiem, nie ważyli się odezwać. Nie znajdowali słów, a nawet nie próbowali szukać. Podążali do wioski, odpocząć, na chwilę odetchnąć w chacie Sołtysa, Zodyna, czy innego jeszcze wieśniaka.

W końcu lud kochał swoich wybawców.

Słońce pragnęło schować się za horyzontem, różowa barwa nieba zdawała się przypominać o krwi, o kałuży krwi przyjaciela, którego w pysku trzymał strzygoń. Parszywy, pierdolony strzygoń.

Silne wiatry, które uderzały wprost w twarze, przesączone były zapachem cudownej świeżości, twardo muskały policzki, dając wrażenie ochłody. Do nozdrzy docierał zapach wolności i woń pól nieopodal. Uszy otulało ćwierkanie wróbli pomieszane z głośnym krakaniem kruków, które zdawały się śledzić mężczyzn, co i raz zataczając nad nimi szerokie koła.

Chwilę później byli już w wiosce. Kiedy otworzyli drzwi wejściowe karczmy, wszyscy zebrani chłopi zamarli. Jak gdyby w jednej chwili utracili zdolność mówienia, a niektórzy z nich zdawali się nawet wstrzymywać oddech. Nienaturalna cisza kilkunastu pijanych wieśniaków mogła przerazić każdego.

Usiedli przy stolikach. Po prostu. Twardo wpatrując się w jakiekolwiek punkty, nie zdając sobie sprawy z otoczenia.

Ktoś wybiegł z karczmy, szybko, aż drzwi trzasnęły z niemałym hukiem.

Widzieli go. Rozerwanego na strzępy, które strzygoń pożerał bez opamiętania. Widzieli, jak bestia pluskała się w kałuży jego krwi. Krwi, którą bronili zawsze, kiedy pakowała się w kłopoty, kiedy ktoś obcy żądał jej rozlewu.

Wiedzieli, że żarzących się oczu strzygonia nie zapomną.

Do pomieszczenia wpadł zdyszany Sołtys, który natychmiast podszedł do stolika, jednocześnie przywołując do siebie któregoś z gapiów. Silnie wzięli mężczyzn za ramiona i podniósłszy ich, zaprowadzili do drewnianej chaty Sołtysa.

 

***

 

Wpadające przez okno promienie słońca dotknęły powiek Bladokrwistego, który spał pod skórami zwierząt na wielkim łożu. Mlasnął, po czym powoli, spokojnie zaczął otwierać oczy.

W pokoju, oprócz ogromnego łóżka, nie znajdowało się praktycznie nic. Gołe, drewniane ściany gdzieniegdzie były siedliskiem pająków. Otwarte okno wpuszczało nieco świeżego powietrza, przy okazji dając odpocząć nozdrzom, które przyzwyczaiły się do stęchlizny.

W pomieszczeniu stała jakaś kobieta. Pulchna, z uderzająco wielkimi walorami, z długim złocistym warkoczem i pojedynczymi włoskami na brodzie. Ubrana była w wiejską suknie, taką, którą nosi niemal każda chłopka. Nie wyróżniała się, prócz piersi, niczym.

Obok niej stał Sołtys, na którego twarzy gościł niemały strach i zakłopotanie.

Bladokrwisty nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w kobietę.

– Niezła ta moja kobita, nie? – powiedział Sołtys.

– Gdzie jestem? – markotał Blady.

– Ano u mnie, w chacie. Żeśta przybyli z tego lasu, sami, we dwóch. Dziwni jacyś byliśta, jakby zaczarowane.

– Żywił?

– Żyje. Obok w pokoju chrapie.

– Goworyk?

– Jak to? Z wami z lasu nie wrócił.

Mężczyzna w jednej chwili przypomniał sobie wszystko. Strzygonia, Goworyka, Wysłannika.

– Ile tu leżę? – spytał, jakby mocniejszym głosem.

– Trzy noce to będzie.

– Kiedy będzie pełnia?

– Ać do licha, wstał i chyba umie tylko pytać. Jadźwerga, kiedy ta pełnia? Bo czasu pilnować to babska robota.

– A to dziś będzie.

Zakołysało mu się w głowie, mimo że leżał.

Jednym ruchem ręki odrzucił skóry i wstał. Przepasany w kroczu byle szmatą, sprawdził swoje ciało. Zerknął, czy nie ma zadrapań, napiął mięsnie, by poczuć ból.

Ale nie poczuł.

Jadźwerga głupio się uśmiechała.

– Budzić Żywiła – powiedział Blady, wydając bardziej rozkaz.

– Baba słyszała? – mruknął Sołtys.

Skórzane ubrania Bladego były dokładnie wyczyszczone i starannie ułożone na łóżku. Chwycił je i począł się ubierać.

– Nikt nie może dziś wyjść. Przed zmierzchem każdy ma być u siebie. Chaty niech mają pozasłaniane okna. Każdy chłop niech całą noc klęczy i modli się do Sulfura.

– Co? Czemu takie dziwactwa? Toż żadne święto.

– Dzisiaj nawiedza Wiłłga.

 

***

 

Wydawało się, że gwiazdy świeciły nieco mocniej. Śnieżnobiałe punkciki na granatowym tle migały spokojnie, rytmicznie. Nie było ani jednej chmury. Czyste niebo, jak gdyby sam Sulfur chciał doglądać pól.

Złote kłosy, zewsząd otulone nocą, chybotały się delikatnie na wietrze. W powietrzu tańczyła charakterystyczna woń zboża, cudownie przemieszana z intensywnym zapachem ziemi. Kruk, który odważył się zerwać do lotu, zakrakał nieprzyjemnie trzy razy.

Lekko unoszące się północnice przeraźliwe zawodziły wśród kłosów. Ciemnowłose, w postrzępionych szatach, z upiornie marszczącą się skórą na twarzach. Wędrowały wyprostowane, od czasu do czasu koszmarnie pojękując.

– Ile ich jest… – szepnął Żywił i, starając się wyjąć po cichu miecz, splunął.

– Czekamy na Zodyna – powiedział Blady.

– Wysłannika.

– Bez różnicy.

Leżeli na wzniesieniu, skąd mieli doskonały widok na rozciągające się pole. Za nimi znajdowała się wioska, z której lada moment wybiec miał Sołtys.

I biegł. Dyszał jak opętany. Po chwili runął na ziemię, tuż obok mężczyzn.

– Wszyscy w domach? Chaty pozasłaniane? – szeptał Blady.

– Wszyscy, nikogo na dworze. O w rusałkę, ile Północnic.

Sołtys nie starał się kryć przerażenia, uda drżały mu niemiłosiernie, a dłonie już dawno odmówiły posłuszeństwa.

Żywił nieco się niepokoił. Przeczuwał coś złego. Denerwował go fakt, że nie może zapanować nad sytuacją, że nie wie, co może się wydarzyć.

W jednej chwili w powietrzu zadrżała woń truskawek.

– Czujecie? – spytał Żywił.

– Co?

– Truskawki.

– Pierdolę takie handle – warknął Sołtys, po czym wstał naprędce i pobiegł najszybciej jak mógł w stronę wioski.

– Blady, co ci jest?

Oczy Bladokrwistego powoli czerwieniały, jak gdyby wlewała się do nich krew. Na skrawku, na granicy umysłu słyszał dziwny głos, miękki, cudowny, jak gdyby przezroczysty.

– Nadchodzi.

Wtem ujrzeli nagą kobietę, za którą podążały dwie inne. Piękne, z obfitymi walorami, zdawały się czarować, rozkochując na zabój jednym spojrzeniem, jednym mrugnięciem. Długowłose, poruszały się w doskonały sposób, zalotnie kołysząc się w lewo i w prawo.

– Blady! – krzyknął Żywił, a niektóry Północnice skierowały głowy w kierunku wzniesienia.

– Słyszę głos. To Wysłannik.

– Nie walczcie z Wiłłgą ani jej kobietami. Wykażcie się męstwem w uśmierzaniu Północnic, bracia.

– Musimy walczyć z Północnicami – Blady przekazał rozkaz Żywiłowi.

Obaj natychmiast się podnieśli. Zerknęli szybko na Północnice i trzy nagie kobiety, które podążały już w stronę wzniesienia, przeraźliwie wpatrując się w mężczyzn.

– I raz, i dwa, i trzy, i cztery – powiedział Żywił.

– Śmierć zawita w boskie sfery.

Biegli. Szybko, zwinnie, jak nigdy. Jak gdyby walka z demonicznymi bytami dodawała im boskiej siły.

Do ich uszu dobiegło zawodzenie, koszmarne zawodzenie upiorzyc. Zdawało się ogłuszać, otępiać.

Biegli.

Miecze wbiły się w gromadę Północnic. Uderzone stalą znikały, przemieniały się w chmurę pyłu, by zaraz zjawić się ponownie.

Cięli, dokładnie, próbując w każdą część ciała.

Zawsze to samo. I zawodzenie, cholerne zawodzenie.

– Wytrzymajcie, bracia.

Jak gdyby z każdą sekundą pojawiało się więcej upiorzyc, więcej demonicznych bytów.

Rytm serca przyspieszał, pot otulił całe ciało.

Głośny grzmot, błyskawica, ziemia momentalnie zadrżała.

Północnice natychmiast odstąpiły od mężczyzn, zwróciły się w innym kierunku, wszystkie razem zaczęły podążać, zawodząc, zawodząc niemiłosiernie.

Wśród kłosów pojawiła się postać. Z białymi, dumnymi skrzydłami, które zdawały się zdradzać boską naturę, cała okuta w niebieską zbroję.

Wysłannik.

Wtem na niebie zaczęło gromadzić się od gęstych chmur. Płynęły szybko, równomiernie, skupiając się w jeden obłok.

Żywił i Blady runęli na ziemię, ciężko dysząc. Leżeli, przewracając się z boku na bok. Północnice nie zdołały ich dotknąć.

– Żywił… Żyjesz? – markotał Blady, nie słysząc własnego głosu przez zawodzenie upiorzyc.

Nie odpowiadał.

– Żyjesz?! – krzyknął.

Żywił leżał nieruchomo. Z wyprostowanymi nogami. Ręce mężczyzny kurczowo trzymały się ciała.

W powietrzu zakołysał się zapach truskawek.

Ciało poczęło się delikatnie wznosić ku górze, sztywno, nienaturalnie, przeraźliwie.

W jednej chwili obok skamieniałego Żywiła pojawiły się trzy kobiety, które nie wiadomo kiedy przemieniły się w przerażające upiory z powykrzywianymi ustami i ostrymi zębami. Na widok pustego wzroku upiorzyc Bladego przeszył niesamowity dreszcz.

On też nie mógł się ruszać.

– Płakałam po moim mężu… – zawodziła Wiłłga, głaszcząc unoszące się ciało Żywiła. – Pod wrota jadą bracia! Nie, nie… Rutki posadziłam, rutki wysoko w ogrodzie rosną… Cóż tu tyle krwi!

Kłębiący się obłok runął na ziemię. Wśród kłosów pojawili się młodzieńcy, z mniejszymi, białymi skrzydłami, przystojni, niemalże doskonali. Dzierżący miecze i tarcze, sprawiali wrażenie doskonałości, perfekcyjnej armii.

„Latawce” – pomyślał Blady.

Wiłłga rzuciła ciało Żywiła na ziemię.

Północnice zawyły po raz kolejny, upadając bezwładnie od niebiańskich mieczy Latawców.

Wysłannik wzbił się w powietrze. Przez moment na niebie widać było jedynie dostojne skrzydła. I biel. Cudowną biel.

Leciał z niesamowitym pędem, wprost w trójkę nagich upiorzyc.

Krzyczały.

Wysłannik wbił się w Wiłłgę, skrzydłami zahaczając o pozostałe kobiety. Upiorzyce w jednej chwili opadły bezwładnie, po czym zamieniły się w jakiś proch, nienaturalny pył.

Grzmot, błyskawica, ziemia zadrżała po raz kolejny.

– Płakałam mego męża!

Do uszu dobiegało ostatnie zdanie Wiłłgi. Przeszywające, upiorne, przyprawiające o mdłości.

Bladokrwisty odzyskał władzę nad ciałem. W jednej chwili znalazł się tuż przy ciele Żywiła, sprawdzał czy żył, czy oddychał.

– Żywił!

Oddychał.

Obudził się, kasłał, co jakiś czas wypluwając krew. Głośny charchot nie zabił niesamowitego uczucia ulgi.

Latawce zaczęły wzbijać się w powietrze. Niebo zaroiło się od niebiańskich postaci, które zdawały się wracać do obłoku.

Usłyszeli huk. Wysłannik również wracał.

Po chwili nie było widać żadnej istoty. Niebo z powrotem stało się czyste i przepięknie migało punkcikami.

Oczy Bladokrwistego powróciły do swojej naturalnej, odmiennej barwy.

– Blady – krztusił się Żywił. – Weź mnie do wioski.

 

***

 

Karczma pękała w szwach. Świętowali odzyskanie upragnionego spokoju. Tańczyli przy muzyce grających bardów, pili piwo i miód, wznosząc przy tym głośne toasty i śpiewy.

– A gdyby nie nasi panowie odmieńce, to ki czort wie, kogo by jeszcze zaszyła, to wstrętne babsko! – krzyczał wieśniak, podnosząc swój kufel ku górze.

Bladokriwsty siedział przy stoliku razem z Żywiłem. Podnosili swoje kufle, odpowiadając na wszelkie podziękowania.

– Nic tu już po nas – powiedział Żywił.

Wstali. Przechodzili powoli obok bawiących się wieśniaków, co i raz klepiących po tyłku karczmarkę, czy inną chłopkę, która akurat znalazła się pod ręką.

Kłaniali się. Najniżej jak umieli, ze szczerymi uśmiechami.

Bladokrwisty otworzył drzwi, a promienie słoneczne musnęły go po policzkach, jak gdyby składając pocałunek.

Momentalnie ktoś odbił się od niego i runął na ziemię.

– Widziałem! Widziałem… – krzyczał młody chłopak, który na oko mógł mieć koło piętnastu lat. – Widziałem! Tam leży ciało, ciało Sołtysa! Z zaszytymi ustami i oczami!

Koniec

Komentarze

Nie mogę obiecać, że przeczytam cały tekst, bo pierwsza część wydała mi się nie w moim guście. Co – oczywiście – nie musi oznaczać, że tekst będzie zły – po prostu ja nie przepadam za tego typu narracją.

I zapewne nie napisałabym też komentarza – bo przecież gusta są różne – wydaje mi się jednak, że konstrukcja niektórych zdań jest wadliwa, a ich znaczenie – nie zawsze jasne.

Dość chaotycznie wprowadzasz równoważniki zdań.

Nie jestem pewna, czy zieleń i błękit można nazwać barwami kontrastowymi. Wydaje mi się, że raczej nie.

Co do znaczy idealny środek łąki? Rozumiem, że mogło chodzić ci o miejsce, dokładnie na środku łąki. Ale czytając dosłownie, można pomyśleć, że środek łąki był z jakiejś przyczyny idealny. Trawa jakoś specjalnie zielona? Kwiatki wyjątkowo ładne?

Krótko ścięty mężczyzna – to znaczy jak ścięty? Gdzieś w okolicach kolan? ;)

Bezwstydnie prezentują swoje walory  – no, też wiadomo o co chodzi, ale ten obrazek aż się prosi o jakiś opis; a Twoje zdanie jest zupełnie pozbawione polotu, nieco – wybacz – prostackie.

Wpadają bez słowa – wydaje się, że do tego pudła z poprzedniego zdania. Ale właśnie  – wydaje się. Może jednak gdzie indziej wpadają?

Jak się zaszywa dłonie? Próbowałam to sobie wyobrazić. W pięści? Jedna z drugą? Miał w nich jakieś dziury?

Nici łączą się na zawsze – z czym się łączą?

Klekot bociana roznosi się w jednej chwili – to zdanie też brzmi dla mnie jakoś dziwnie.

 

Moim zdaniem starałeś się, żeby zdania zabrzmiały ciekawie, poetycko. Mniejszą uwagę zwracałeś na ich precyzję i sens.

Ale to moje zdanie – inni mogą się z tym nie zgodzić.

Przeczytałam spory kawałek, ale było w nim za mało informacji, jak na tę ilość słów, żebym przykuć moją uwagę.

Zgadzam się z Ochą, że niektóre zdania są przekombinowane.

Ze wszystkich zębów, które posiadał za czasów błogiego dzieciństwa, ostały się tylko cztery.

Czyli miał jeszcze cztery mleczaki. A ile stałych?

Babska logika rządzi!

Przeczytałam jeszcze kawałek, więc z kolei zgodzę się z Finklą, że nie dzieje się jakoś specjalnie wiele ("jak na  tę ilość słów"). To niekoniecznie musi być wada, zwłaszcza, że  – jak mi się zdaje – tekst ma potencjał na tzw. klimatyczny. Tylko, żeby niedobory fabularne maskować "klimatem", potrzebne są jednak nieco większe umiejętności warsztatowe. Nie oznaczają one udziwniania zdań czy stosowania ryzykownych zabiegów stylistycznych.

Jeszcze kilka zdań rzuciło mi się w oczy, ale przede wszystkim to:

Kruczoczarne włosy, które kołysały się przy umięśnionej klatce piersiowej

Ja sobie zaraz wyobraziłam Krzysztofa Krawczyka i jego włochatą klatę. Wiem, że autor nie odpowiada za wyobraźnię czytelników, ale mimo wszystko uważam, że z takimi zdaniami naprawdę trzeba uważać.

 

Ale wydaje mi się również, że się starasz, dlatego też kolejne teksty mogą być tylko lepsze! :)

Cieszy mnie odzew pod moim tekstem! :)

Z założenia, klimat tego świata będzie mi służył długi, długi czas, na kilka opowiadań, stąd zapewne nic się nie dzieje. Moim celem było napisanie w końcu czegoś dłuższego, ambitniejszego, jak na mój warsztat.

 

Rzeczywiście, że przez wadliwość niektórych zdań są one wyjątkowo śmieszne :D

Sam siebie rzuciłem na głęboką wodę z tym opowiadaniem, ponieważ nigdy w życiu nie pisałem czegoś tak długiego ;)

 

Dzięki za komentarze.

 

Kłopot w tym, Płomieniu, że w powieściach nawet wielostronicowe "nic się nie dzieje" można przełknąć, jeśli jest dobrze napisane, to nawet z przyjemnością. :) Opowiadania niestety rządzą się innymi regułami.

Nie tylko Ty masz ten problem. :)

Przeczytałam do trzecich gwiazdek i z przykrością muszę wyznać, że nie mam zbytniej ochoty na dalszą lekturę. Niby coś się tu dzieje, ale jakby się nie działo. Rozumiem, że Autor ma własną koncepcję zaprezentowania wymyślonego świata, ale ja chyba wolałabym, żeby zamiast snucia się woni truskawek, przybywania kobiet szyjących mężczyźnie oczy, usta i dłonie, oraz niechęci wieśniaków do nowoprzybyłych, wydarzyło się jakieś trzęsienie ziemi i niech potem napięcie rośnie.

Pod względem językowym, o czym napisały już Ocha i Finkla, tekst przedstawia się, delikatnie mówiąc, nie najlepiej. Wiele pracy przed Tobą Płomieniu, ale mam nadzieję, że w przyszłości będzie coraz lepiej.

 

„Nosił brą­zo­we spodnie ze skóry z głę­bo­ki­mi kie­sze­nia­mi…” – Czy to były spodnie ze skóry kangurzyc, dlatego skóra miała głębokie kieszenie? ;-)

 

„Pod­trzy­my­wa­ły za­wie­szo­ną pod uko­sem skó­rza­ną po­chwę…” – Gdzie znajduje się ukos, pod którym zawieszono pochwę? ;-)

 

„Wie­cie do­brze, że nie­do­wi­dzę, to co ga­da­cie”. – Czy Goworyk źle widział to co gadali? ;-)

 

„Na pra­wym oku Go­wo­ry­ka znaj­do­wa­ło się szkieł­ko po­więk­sza­ją­ce, opra­wio­ne w czar­ną ramkę cią­gną­cą się za ucho. Oku­lar do­da­wał mu wra­że­nie nie­zbyt in­te­li­gent­ne­go, dziw­nie wy­glą­da­ją­ce­go chło­pa”. – Wolałabym: Na prawym oku Goworyk nosił szkiełko powiększające, oprawione w czarną ramkę, sięgającą za ucho, przez co sprawiał wrażenie nie­zbyt rozgarniętego, dziw­nie wy­glą­da­ją­ce­go chło­pa.

 

 „Naj­waż­niej­szym bu­dyn­kiem w wio­sce była sie­dzi­ba Soł­ty­sa, która znaj­do­wa­ła się przy swo­istym rynku, i karcz­ma, w któ­rej zwy­kli się zbie­rać wio­sko­wi chło­pi na po­pi­ja­wy”. – Siedziba sołtysa i karczma to już dwa budynki.

Wolałabym: Naj­waż­niej­szymi bu­dyn­kami w wio­sce były: sie­dzi­ba Soł­ty­sa, znaj­dująca się przy swo­istym rynku, i karcz­ma, w któ­rej wioskowi chłopi zwy­kli się zbie­rać na kufel piwa.

 

„To tam tak na­praw­dę tęt­ni­ło życie wio­ski – wszel­kie in­try­gi, zle­ce­nia o pracę, plot­ki…”To tam, tak na­praw­dę, tęt­ni­ło życie wio­ski – wszel­kie in­try­gi, zle­ce­nia pracy, plot­ki

 

„Bla­do­kr­wi­sty, który zajął się końmi, wszedł do karcz­my”. – wszedł z końmi, którymi się zajął? ;-)

Może: Bla­do­kr­wi­sty, który zajmował się końmi, wszedł do karcz­my.

 

Ro­zej­rzał się po tro­fe­ach, jak każdy nowo przy­by­ły…”Przyjrzał się trofeom, jak każdy nowoprzy­by­ły

 

„Usie­dli przy więk­szym, drew­nia­nym sto­li­ku, w oko­li­cy ma­łe­go pa­le­ni­ska, a nad ich gło­wa­mi spo­czy­wa­ła głowa ja­kiejś be­stii jak gdyby go­to­wa do ataku”. Stolik, jak sama nazwa wskazuje, jest mały, więc jednocześnie nie może być większy, jeśli nie porównujemy go z innym. Poza tym, w karczmie raczej stawiano stoły, chyba że w tej był również kącik kawiarniany; w nim mogłyby stać stoliki. ;-)

Czy istniała możliwość, by stolik nie był zrobiony z drewna?

Paskudne powtórzenie.

Na czym spoczywała głowa nad nimi?

Proponuję: Usie­dli przy stole, nieopodal pa­le­ni­ska, a nad ich gło­wa­mi wisiał łeb ja­kiejś be­stii, jak gdyby go­to­wy do ataku.

 

„Żywił nieco się po­chy­lił, a swoje sza­ro-zie­lo­ne spoj­rze­nie utkwił w oczach przy­ja­cie­la”. – Czy mógł utkwić w oczach przyjaciela cudze spojrzenie? ;-)

 

„Uni­ka­li wzro­ku, choć męż­czy­zna wie­dział, że ob­ser­wu­ją ich trój­kę”. – Wydaje mi się, że raczej: Uciekali wzrokiem, choć męż­czy­zna wie­dział, że ob­ser­wu­ją ich trój­kę.

 

„Kufle pod­sko­czy­ły, po czym nie­któ­re z nich spa­dły, a nie­któ­re prze­wró­ci­ły”. – Co przewróciły niektóre kufle? ;-)

 

Do noz­drzy Ży­wi­ła ude­rzy­ła woń piwa…”W noz­drza Ży­wi­ła ude­rzy­ła woń piwa

 

„Po­sia­dał niby ma­gicz­ną aurę, która nie po­zwa­la­ła się prze­ciw­sta­wić. Tamci po­zo­sta­li mu­sie­li jej ulec”. – Kim byli tamci pozostali, którzy musieli ulec?

 

„Do­stoj­na, nie­bie­ska pe­le­ry­na po­wie­wa­ła de­li­kat­nie sma­ga­na wia­trem”. – W jaki sposób uwidacznia się dostojeństwo peleryny? ;-)

 

„Wiatr prze­no­si za­pach tru­ska­wek. Wiatr prze­no­si wie­ści, wiatr prze­no­si ludz­kie cier­pie­nie.

Wiatr prze­no­si za­pach ludzi. Nagi męż­czy­zna sie­dzi na wierz­chu”. – Czy nagi mężczyzna siedzi na wierzchu tego wszystkiego, co przeniósł wiatr? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za komentarz, naniosę poprawki w najbliższym czasie a uwagi przydadzą mi się niezmiernie. Dzięki! :P

Bardzo się cieszę, że mogłam trochę pomóc. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka