- Opowiadanie: pako666 - "...a na imię było mu Śmierć"

"...a na imię było mu Śmierć"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

"...a na imię było mu Śmierć"

W lśniącej powierzchni zadymionego szkła odbijało się słońce, które z tak wielkiej odległości przypominało zaledwie energooszczędną żarówkę, wkręconą w błękitny firmament przez dłoń samego Boga. Wokół świecącej tysiącem słońc iskierki nie ma niczego innego, a jedynie rozpostarta od wschodu do zachodu szeroka płachta błękitnego nieba, na którego wschodnim krańcu przed wiatrem czmychają rozproszone białe smugi. W tym niezbadanym błękicie można bardzo szybko utonąć albo spaść w otchłań i takie też ma się uczucie, kiedy zbyt długo wpatruje się w słoneczną pochodnię nie znalazłszy żadnego oparcia w stałym gruncie.

Jedynym słyszalnym na takiej wysokości dźwiękiem jest krótki oddech spotęgowany przez filtr maski tlenowej. Ten chropowaty dźwięk, przypominający rozpaczliwe łapanie powietrza przez topiącego się pływaka, niknie w ogromie otaczającego właściciela maski świata. Brzmi nienaturalnie i groźnie, ale to tylko sprawa okrągłego filtru, dającego na takich wysokościach życie każdemu człowiekowi. Jednak jest coś dziwnego w tym dźwięku, bo akompaniuje mu skrzypienie, jakby ktoś właśnie odsuwał potężną kamienną płytę grobowca. Sam oddech brzmi jak sprężone powietrze wylatujące ze świstem z dawno zapomnianej krypty, niosące w sobie gorzki zapach starości i słodką woń rozkładu.

Zapach powolnej śmierci.

Zadymione szkło, które stanowi przednią część maski tlenowej, odwraca się w innym kierunku, a obraz zmienia się, jakby za sprawą silnego wiatru. Nie ma już słonecznej żarówki, jednak żarzące się promienie wciąż nadają niebu błękitną barwę, złocąc krawędzi maski i ujmując cały obraz w cienką jak złota nić ramkę. Jednak na jednolitym błękicie pojawiła się skaza, której nie sposób dostrzec przed uprzednim przyjrzeniem się całemu niebu. Gdzieś w górze pojawiły się dwie czarne plamki, które z dołu mogły wydawać się tylko ziarenkami maku, jednak kiedy opadły nieco niżej, niekształtne czarne bryły przybrały układ jastrzębich skrzydeł. Ale drapieżniki, nawet te najbardziej zuchwałe, które wyrwały się spod kontroli w ostatnich latach, nie latają tak wysoko! Maska znieruchomiała całkowicie i spod zadymionego szkła dało się bardziej wyczuć, niż zobaczyć satysfakcję i rodzaj psychopatycznej radości, jaka gości w oczach żołnierzy, którym nie pozostało już żadne inne wyjście poza samobójczym biegiem w stronę okopów wroga.

Ziarenka maku urosły jeszcze bardziej i na metalowych skrzydłach zajaśniały słoneczne promienie, zmieniając ptaki w dwie lśniące gwiazdy. To były jastrzębie, ale nie opierzone drapieżne ptaki z bursztynowymi oczami, a wielkie metalowe maszyny, niosące ze sobą potężne ładunki materiałów wybuchowych. Ze swoimi żywymi odpowiednikami miały tylko jedną wspólną cechę– łaknęły krwi. Myśliwce zniżyły się do tego stopnia, że można było na ich skrzydłach dostrzec wymalowane białe prostokąty z czerwonymi kołami w środku. W miarę, jak Jastrzębie obniżały pułap, prując ostro w stronę ziemi, oddech wydobywający się z ust przytkniętych do filtra, przyspieszał. Wreszcie warkot zwrotnych maszyn zagłuszył chropowaty oddech i myśliwce ze świstem rozerwały powietrze, niknąc za złotymi ramami zadymionego szkła.

Maska znów zmieniła kierunek i tym razem w wygiętej w łuk tafli pojawił się stok wielkiej kopuły pokrytej złoconymi dachówkami, w których odbijały się słoneczne iskry, jakby cała budowla stała w ogniu. W każdym kierunku od centrum kopuły rozchodziło się wielkie miasto złożone z niskich budynków o ścianach zniszczonych przez unoszący się w powietrzu piasek. Jastrzębie przemknęły tuż ponad najwyższymi budynkami, ale żadna ze stłoczonych na uliczkach osób nie podniosła w górę spojrzenia, aby choć rzucić okiem na wojskowe maszyny. Ryk silników był jedynym przedzierającym się przez przytłaczającą ciszę nieba dźwiękiem, podczas gdy zatłoczone ulice dla lustrzanej powierzchni zadymionego szkła pozostały nieme na wszelki gwar i rozmowy w poszarpanym języku arabów. Na zachodzie miasto sięgało bardzo daleko, a niskie fale morza budowli o ścianach w piaskowym kolorze, rozbijały się aż po skaliste stoki pozbawionych zieloności gór. Przez ciasne uliczki przebijali się jadący na osłach ludzie o ogorzałych od pustynnego wiatru twarzach i zbrązowiałej skórze; jakimś cudem pomiędzy nimi w wąskich alejkach znalazło się miejsce dla niewielkich samochodów, które wyglądały raczej jak puszki na kółkach, a nie wygodne limuzyny. Na wschodzie znajdował się górzysty teren o stromych stokach nie ozdobionych nawet jednym budynkiem, ale za to przybrany w świeże połacie zieleni, przy których stały szałasy z drewna, jakby strzegący swej trzody górscy pasterze bali się, że ktoś może ukraść im rzadkie w tych okolicach trawiaste dywany. Jednak i stamtąd ciągnęły nieprzerwane tłumy ludzi, którzy zapiaszczonymi żyłami ciasnych uliczek płynęli w stronę centrum miejskiego organizmu. Na południu znajdowała się morska zatoka z portowym wybrzeżem i dokami otoczonymi opiekuńczym ramieniem lądu. W porcie unosiło się w brudnej cuchnącej wodzie wiele statków, które w niemożliwie wielkim tłoku ocierały się o siebie i nawzajem czyniły sobie szkody. Do portu biegły wszystkie cienkie alejki i uliczki, jakby to właśnie tam spływał z ludźmi cały słoneczny blask.

Na końcu górzystego ramienia, chroniącego arabski port przed szaleńczymi najazdami sztormów, stała wysoka latarnia, która była zaledwie wbitą w skałę cieniutką zapałką, nie mogącą równać się z wielkością złotej kopuły muzułmańskiego meczetu Cami. Kopuła była tak wielka, że mogłaby bez problemu zapełnić całą zatokę, wypierając na otwarte morze wszystkie statki i zmieniając samotną latarnię w kupę gruzu. Większe od meczetu były tylko dwa minarety, które niczym boże palce strzelały w niebo, a w zadymionym szkle budowały wielką bramę, przez którą przemknęły dwa Jastrzębie, zostawiając za sobą smugę białego dymu i opadające na miasto mniejsze ziarnka maku.

Powietrze skumulowało się, a nawet warkot silników wojskowych maszyn docierał do szczytu kopuły nieco przytłumiony, jakby ktoś zamknął te dwie wielkie bestie w niewidoczne bąble z przejrzystego szkła. Maska zajaśniała, kiedy znów pojawiło się w jej złotej ramie błękitne niebo z rażącą wszystkich wokół żarówką wysoko w przestrzeni. Na zadymione szkło padł cień wyprostowanej ręki i w powietrzu rozległo się suche pstryknięcie, tak oczywiste, jak uderzenie ścinającej głowę gilotyny. Z tą chwilą ziemią wstrząsnęła seria wybuchów, ale do szczytu meczetu nie doszedł nawet ułamek krzyków cierpiących mieszkańców Cami.

Osłabione przez ciągłe słoneczne promienie i piaskowy wiatr budynki waliły się pod siłami wybuchów, jak domki z kart ułożone przez jakiegoś dzieciaka, który postanowił się zabawić. Na pastwiskach eksplodowały większe pociski, zasypujące kamiennymi lawinami budynki na dole i miażdżące swoim ciężarem tłumy ludzi. W porcie wybuchł popłoch, którego nikt nie był w stanie ogarnąć, bo ludzie tracili zmysły w miejscu, w którym właśnie stali. Jedni padali na ziemię i bijąc twarzą o wydeptane chodniki wzywali imienia swojego boga; inni rzucali się do wody, pewnie myśląc, że uciekną przed płomieniami, jednak kiedy tylko ich szaty namokły zaraz ciągnęły ich na dno albo pod kadłuby miażdżących wszystko na swojej drodze statków; wreszcie znaleźli się i tacy, którzy z wyrazem wściekłości i buntu na twarzach rzucali się w kierunku żarzącej się słonecznymi iskrami kopuły meczetu– czekały ich tylko śmiertelne odłamki gruzu i ostre fragmenty pocisków.

Atak błyskawicznie zmienił miasto w kompletną ruinę, w której nie ostał nikt żywy, a w której gorzały tylko płomienie i pośród pyłu przewracały się ostatnie budynki. Nie oszczędzono nawet starszych, niż cały świat minaretów, które legły w krzyku kamiennych fundamentów u podstaw muzułmańskiej świątyni.

Ostała się tylko wielka kopuła Cami, której stok odbijał się w zadymionym szkle. Wydobywający się przez filtr oddech stał się płytszy, jakby skryty za maską osobnik próbował dostosować się do powoli trawiących szczątki miasta płomieni.

Jastrzębie znów pojawiły się w lustrze maski tlenowej, lecz były tym razem płonącymi istotami z jaśniejącej w płomieniach stali. Lustro z zadymionego szkła znieruchomiało, a myśliwce zawisły w powietrzu, jak dwa wielkie komary zanurzone w bursztynie. Wystrzelone sekundy później pociski rozerwały kopułę na kawałki, a odpalone pod ziemią miny sprawiły, że meczet zapadł się pod ziemię, na której setki lat temu został wzniesiony. Nim budynek całkowicie obrócił się w gruzy Jastrzębie odleciały, a żaden z dwóch pilotów nie był zdolny usłyszeć unoszącego się ponad pękające płyty tektoniczne śmiechu.

Maska opadła i zawirowała w powietrzu, pośród ciągłego śmiechu, który zdawał się być jedynym powodem upadku wielkiego miasta. W zadymionym szkle pojawiła się dymiąca czarnymi oparami wyrwa w spalonej słońcem ziemi, w której żarzyły się płomienie, a w powietrze tryskała magma.

Lustro maski wykonało jeszcze jeden obrót i na ułamek sekundy pojawiła się w nim bielejąca pośród piekielnych płomieni czaszka wyszczerzona w uśmiechu. Kto wie ile razy uśmiechał się w ten sposób, gdy gasił płomień? Teraz jednak był podpalaczem w wielkim arsenale. I lekarzem, podpisującym miliony bezimiennych aktów zgonu… Żuchwa podskoczyła i pośród chaotycznego bezładu nad otwartymi trzewiami ziemi rozległa się jeszcze jedna fala śmiechu. Później maskę złapała zbudowana jedynie ze szczepionych ścięgnami kostek dłoń, która zarysowała powierzchnię zadymionego szkła. Jednak nie zatrzymało to śmiechu, który potężniał razem ze zniszczeniem starego ładu.

To śmiał się Śmierć.

Koniec

Komentarze

Dużo opisów, które w końcu zaczęły mnie nużyć. Ale napisane bodaj bez większych błędów.

Tak, zdecydowanie akcji żywszej i bohaterów wyrazistszych prosi się ten tekst. Ode mnie 3.
Pozdrawiam. 

Za dużo opisów. Tekst jest mdły. Gdybym czytał w nocy pewnie bym zasnął, albo zaczął czytać coś innego. Trochę skróć to, co napisałeś. Bo powiadanie jest ciekawe. Piszesz całkiem nieźle, tylko akcji brak.

Budynki "osłabione przez ciągłe słoneczne promienie"? To z czego były te budynki, z lodu?

Geez, jak ja nie cierpię tych biznantyjskich mozaik składanych ze zdań wielokrotnie złożonych. :/ Czyta się toto ciężko i zapomina po dwóch minutach.

Tak czytam Twoje komentarze,Angoueleme , i zastanawiam się, jakie opowiadania lubisz :) :) Na wypadek, gdybym chciał coś napisać ;)

Łatwe, lekkie i przyjemne, jak mawiał pewien prezenter radiowy. :) Reprezentuję tu szarego czytelnika, szukającego w fantastyce przede wszystkim dobrej i ciekawej rozrywki. Poza tym, staram się naprawdę doradzić, a nie być obłudnie miła i stawiać piątki na zachętę. Pisanie w tej manierze jest błędem warsztatowym i utrwalanie autora w tym błędzie nie pomoże ani jemu, ani nam.

Nowa Fantastyka