- Opowiadanie: Chrysander - Waga

Waga

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Waga

Pewnego jesiennego poranka Bernard i Stefania zginęli na ulicy. Byli młodzi, lecz to nie miało znaczenia. Przystanęli na chwilę na zatłoczonym chodniku. Stefania schyliła się by podnieść liść. Inni go deptali. Ona nie mogła. Był piękny: pomarańczowy z czerwoną plamką na środku. Oczami wyobraźni widziała go zasuszonego, skrytego za szybką ramki; wisiał nad kominkiem. Bernard się uśmiechał. Bardzo się kochali.

 

Huk.

 

Kule tnąc powietrze pędziły w ich stronę. Ktoś je wystrzelił, lecz nie do nich. Nie powinni byli się zatrzymać.

 

Bernard dostał w brzuch. Krew wykwitła na jego pomarańczowym swetrze. Druga kula gładko przedarła się przez szyję Stefanii.

 

Krzyk. Ktoś widział mordercę. To nieważne, ważni są oni. Leżeli na chodniku w rozszerzającej się kałuży krwi. Razem.

 

Karetka przyjechała szybko. Bernard ocknął się słysząc ryk syren. Stefania leżała nieruchomo. Opatrzono ich, rany ukryto pod grubą warstwą bandaża. Ocucili Stefanię. Wstała z trudem. Bernard ją podtrzymywał. Lekarze stwierdzili zgon obydwojga. Trzymali się za ręce i płakali. Dłonie mieli lepkie od krwi. Bernard nic nie mówił, drżał cały. Stefania również nic nie mówiła, nie mogła, rozdarte gardło zrośnie się dopiero za kilkanaście dni. Płakali.

 

Ktoś powiedział by poszli do kościoła. Karetka odjechała. Policjant spisał dane Bernarda i oddał mu dowód. Zapowiedział, że za kilka dni ktoś się zjawi u nich w domu. Powiedział też, że złapali sprawcę. Bernard nie słuchał. Objął żonę wpół i ruszyli przed siebie. Przechodnie rozstępowali się przed nimi jak cienie przed światłem.

 

Stefania w ręku trzymała liść. Był cały czerwony.

 

Wysoka wieża kościoła wyrastała z rzędu bliźniaczo podobnych do siebie gmachów. Niepewnie stanęli przed świątynią. Bernard spojrzał na Stefanię. Skinęła głową. Znikąd pojawił się młody kapłan. Pomógł im wejść po schodach. Ze smutkiem pchnął rzeźbione drzwi i wpuścił do przyćmionej kruchty parę zdecydowanie zbyt młodych ludzi. Dalej poszli sami.

 

Waga Archanioła Michała lśniła w kolorowym świetle witraży. Obok w białym habicie stał Strażnik. Bez słowa zważył małżonków. Nim wyszli, wręczył im zegarek. Odmierzał dokładnie trzy dni. Wychodząc ze świątyni minęli kobietę z dzieckiem na rękach. Stefania dostrzegła, że dziecko nie miało jednej nóżki. Zawsze pragnęła mieć dzieci.

 

Przez następne dni odwiedzali rodzinę i znajomych. Ich śmierć wzbudziła smutek i przygnębienie. Bernard zwolnił się z pracy. Stefania nie pracowała od kilku lat.

 

Jak najwięcej czasu pragnęli spędzać razem. W milczeniu. Stefania nie mogła jeszcze mówić, Bernard mówić nie chciał. Był zamyślony, przygnębiony. Strach przed tym co ich czeka zalęgł mu się głęboko głowie i pęczniał.

 

Stefania wierzyła mocno. Czekała ją kolejna podróż u boku ukochanej osoby. Nie będzie sama. Nie będzie się bała.

 

Po trzech dniach poszli do kościoła. Rodzice Stefanii chcieli im towarzyszyć. Grzecznie odmówili.

 

Stefania była skupiona, opanowana, Bernard nie ukrywał zaniepokojenia. Rano napisał na kartce „Wszystko będzie dobrze” i pokazał Stefanii. Uśmiechnęła się i przytuliła go mocno. Zdawała sobie sprawę, że Bernard stara pocieszyć siebie, a nie ją.

 

Kościół wyglądał inaczej niż w dniu wypadku. Był smutniejszy. Szare mury ściemniały od porannego deszczu. Stalowe chmury nisko wisiały nad iglicami strzelającymi z bryły kościoła. Wewnątrz było ciemno. Kilka wysokich świec płonęło na ołtarzu. Obok stała waga.

 

Ciężar Stefanii zmalał, Bernarda wzrósł.

 

Strach w głowie Bernarda eksplodował. Przysiadł na marmurowym stopniu. Drżał cały. Stefania stała otępiała. Czuła się zdradzona, oszukana. Obraz rozmazał się zalany łzami. Z trudem przeszła kilka kroków. Padła krzyżem na zimną posadzkę. Modliła się długo. Bernard zdawał się tego nie widzieć. Wyszli z kościoła późnym popołudniem.

 

 

W niedzielę we wszystkich kościołach Stefanię i kilkanaście innych osób zmarłych w ostatnim tygodniu ogłoszono świętymi. Ci co znali Stefanię i Bernarda wiedzieli już, że nierozłączni zostaną rozdzieleni. Bernard nie pójdzie do nieba.

 

Następne tygodnie były dla nich bardzo trudne.

 

Gardło nie chciało się zrosnąć.

 

Stefania zapisywała wiele stron. Bernard nie potrafił odpowiadzieć na powtarzające się pytania. Przepraszał tylko za to, że nie będzie mógł jej towarzyszyć w dalszej drodze. Bał się, lecz starał się tego nie okazywać przed Stefanią.

 

Był coraz cięższy. Zaczął sypiać na materacu na podłodze. Stefania często kładła się obok niego i wtulona gładziła po twarzy. Pod delikatnymi palcami wyczuwała twarde zmarszczki, których nie było jeszcze kilka tygodni temu.

 

Któregoś dnia pojawiło się dwóch policjantów. Bernard długo z nimi rozmawiał. W końcu dowiedział się, że miast nich zginąć miała matka trójki dzieci, wdowa po radnym miasta. Bernard wyrzucił policjantów za drzwi. Wrzeszczał, że wcale nie czuje się lepiej wiedząc, że swym ciałem uchronił trójkę dzieci przed kolejną tragedią. On i tak pójdzie do piekła.

 

Stefanii nie było wówczas w domu. Poszła do pracy. Jej siostra potrzebowała pieniędzy. Stefania wolała być przy mężu, lecz on mocno naciskał by pomogła siostrze. Tak bardzo potrzebował teraz chwil wolnych od smutnych spojrzeń, niewypowiedzianych żalów.

 

Stefania była coraz lżejsza. Dla takich ludzi pracy zawsze było dużo. Z początku pracowała w sadzie wspinając się na kruche drzewka, potem zaczęła chodzić po wodzie. Wybierała śmieci z miejskich akwenów. Tam spotkała pewnego człowieka. Był stary, pomarszczony i znał największe pragnienie Stefanii. Wyznał jej, że posiadł moc dawania szczęścia. Mógł sprawić, że Stefania i Bernard na zawsze pozostaną razem. Jedyne co Stefania miała zrobić, to wyrzec się nieba.

 

Była przerażona. Nie mogła mówić. Starzec znał ją, znał jej życie, marzenia. Uciekła nie wysłuchawszy go do końca. Wiedziała, że bluźni. Nie można uciec ani przed piekłem ani przed niebem. Kościół ostrzegał przed heretykami takimi jak on.

 

Nie poszła więcej do pracy. Była coraz lżejsza. Przestała nosić luźne ubrania, a do stóp przywiązywała sobie ciężarki. Obawiała się co silniejszych podmuchów wiatru. Niebawem mogła już swobodnie unieść się w powietrzu. Wiedziała, że nim nastąpi wstąpienie odzyska głos. To miał być ostateczny znak. Do nieba idzie się zdrowym.

 

Przerażona uzmysłowiła sobie, że nie zdoła choćby zamienić słowa z Bernardem. Powiedzieć, że go kocha. Gdy słowa znów zaczną płynąć z jej ust, jego nie będzie przy niej.

 

Stefania bywała na Przedpieklu. Leżało na wschodnich obrzeżach miasta. Puste, piaszczyste pole pokryte miejscami kępami żółtej trawy. Pod spodem tylko ziemia. Żadnych rur, kabli, przewodów, tuneli. Nic co zapadający się do piekła mogliby uszkodzić. To tam będzie Bernard, gdy ona uniesie się do nieba.

 

Obietnica wiecznego szczęścia wypowiedziana ustami starego mężczyzny nie dawała Stefanii spokoju. Za każdym razem gdy patrzyła na ociężałą sylwetkę męża nachodziła ją myśl, że to nie może skończyć się wieczną rozłąką.

 

W końcu zgrzeszyła. Stefania odnalazła starca, podpisała jakiś papier i wysłuchała kilku niezrozumiałych słów.

 

Bernarda odnalazła na ulicy. Zmierzał w kierunku Przedpiekla. Ucieszył go widok Stefanii. Myślał, że nie będzie mógł się z nią pożegnać. Jak najdelikatniej potrafił ucałował ją w czoło i ruszył w dalszą drogę. Płakał. Ciężkie łzy jak rylec cięły jego twardą twarz. Stefania próbowała go zatrzymać, dać do zrozumienia, że teraz już do końca będą razem.

 

Oślepiło ich białe światło. Niebo nad nimi się otworzyło. Stefania krzyknęła i uniosła się w górę. Na chodniku pod Bernardem pojawiły się głębokie pęknięcia. Zaczął zatapiać się w gruzie i ziemi.

 

Krzyki ludzi zagłuszały chóry anielskie bijące ze szczeliny w niebie.

 

Nagle bramy niebieskie się zawarły. Stefania i Bernard poczuli, że coś się zmieniło. Ona zawieszona na wysokości kilkudziesięciu metrów, on po pas wbity w chodnik. Wiedzieli, że już zawsze będą razem.

 

Wszyscy, którzy znali Stefanię i Bernarda za życia pomarli, a oni nadal tkwili zawieszeni między niebem a piekłem. Wrośli w krajobraz miasta. Nie użalali się nad sobą. W pewnym sensie byli szczęśliwi, byli tuż obok siebie.

 

Nikt nigdy nie próbował ich usunąć. Dla Kościoła stanowili żywy przykład zła, jaki mogą wyrządzić czary. Dla turystów byli wielką atrakcją. Utarł się przesąd, że ten kto umożliwi małżonkom rozmowę będzie miał szczęście w miłości.

 

Koniec

Komentarze

Dziwnie mi się to czytało. Styl jakiś taki bajkowy, a jednocześnie historia niby poważna. Ciekawe to, ale nie wiem, czy jestem zwolennikiem takich kombinacji. Ode mnie 4 - za pomysł.
Pozdrawiam. 

No dziwnie, dziwnie. Nie wiem czy to jest jakiś błąd, ale troszeczkę rozpraszały mnie krótkie zdania. Opowiadanie wydaje się przez to "niezgrabne."

Nietypowa historia, ale pomysł ciekawy, podobał mi się, podobnie jak styl.

Pomysł nietuzinkowy.
PS
Krótkie zdania też mają swój urok. Lżej się czyta. Poza tym mniejsze prawdopodobieństwo zrobienia błędu. Ja zawsze pisałem długie, rozbudowane zdania i to mi nie wyszło na dobre.

Nowa Fantastyka