- Opowiadanie: Oficyna_Kassiopeia - Kartka wypisana w Andalumii I/II

Kartka wypisana w Andalumii I/II

Szanowni czytelnicy! Literat Arctur Vox, wspólnie z Oficyną Wydawniczą "Kassiopeia", chciałby gorąco zaprosić was do poznania i zrozumienia unikalnego świata i kultury kraju znanego jako Andalumia. Niniejszym otwiera przed wami sezon twórczy, który nazwać możemy śmiało andalumińskim, a który w zamyśle swym potrwa aż do kwietnia roku 2015. W tym okresie wszystkie teksty i publikacje autora za pośrednictwem Oficyny lub też niezależnie od niej traktować będą wyłącznie o tejże niemal nieznanej krainie, na lepsze jej przybliżenie czytelnikowi polskiemu i poszerzenie jego horyzontów.

Zapraszamy do lektury!

Zespół redakcyjny Oficyny Wydawniczej "Kassiopeia", pod kierownictwem Sebastiana Ljundgrena.

Oceny

Kartka wypisana w Andalumii I/II

Arctur Vox

 

 

Kartka wypisana w Andalumii

 

 

Autorstwa Morysa B., anarchosocjalisty; przekładu Wydawcy.

 

 

Co mi się przytrafiła za przygoda, to głowa mała.

 

Wczoraj, w bardzo gorące przedpołudnie, udałem się na tę zbyt długo odwlekaną pielgrzymkę do sanktuarium Świętej Nadieżdy. Był to nagły, przepełniający impuls. Drżał w powietrzu, ścianach i moich skroniach, aż nie mogłem dłużej ścierpieć bezczynności. Czułem to tak, jak gdyby sama Nadieżda snuła się za mną po mieszkaniu i spoglądała zarazem tęsknie i karcąco. Postanowiłem wyjść jeszcze przed obiadem. Znałem doskonale drogę, chociaż nigdy dotąd jej w całości nie przebyłem. Wcześniej jednak musiałem odnaleźć klucz do drzwi wejściowych.

 

Rozpocząłem dokładne przeszukiwanie wszystkich pokoi, które pochłonęło niemal półtorej cennej godziny dnia, lecz  nie przyniosło żadnych rezultatów. Wtedy po raz pierwszy zaświtała mi myśl, że może błędnie odczytuję wibrujące sygnały i wcale nic dobrego ze spontanicznej wyprawy nie przyjdzie? Chciałem już zrezygnować, ale dla zasady zajrzałem jeszcze za biurko z szwedzkiej sklejki, najwierniejszy mebel. Klucz tkwił wciśnięty pomiędzy tylną ściankę biurka a listwę przypodłogową; owijał go kokon z kurzu i okruchów. Długie płukanie pod strumieniem gorącej wody przywróciło mu dawny wygląd. Mogłem ruszać.

 

Natychmiast, kiedy wyszedłem na dwór z przyjaznego wnętrza, uderzyła we mnie fala gorąca i oślepiło ostre słońce. Tak jest zawsze z zewnętrznym światem. Nie zrażałem się i alejką, przy której mieści się mój budynek, doszedłem do głównej jezdni. Potem szedłem prosto. Ponieważ słońce atakowało mnie od tyłu, szybko poczułem na plecach i pod pachami wilgoć potu, którym przesiąkła moja koszulka z zabawnym nadrukiem. Także luźne spodnie zaczęły się kleić do ciała.

 

Wędrowałem labiryntem ulic wytyczonych między budownictwem jednorodzinnym. Punktem orientacyjnym była mi nowoczesna wieża cukrowni, dobrze widoczna z każdego miejsca na tym osiedlu.

 

Osiągnąłem w końcu jego granicę, wyznaczoną przecinającą miasto magistralą kolejową. Na skraju dzielnicy stały wiekowe, w większości opuszczone posesje; stuletnie domy pokryte bluszczem i sadzą wzbijającą się z torowisk. Jeden z nich otaczał niesłychanie bujny dziki ogród. W tym gąszczu królowała powykręcana śliwa, której konary zwieszały się ponad chodnikiem. Dzięki doskonałej pogodzie tego lata drzewo bardzo obrodziło. Wiele napęczniałych owoców zerwało się pod wpływem własnego ciężaru i leżało na ziemi, rozgniecione i gnijące. Wydzielały bardzo intensywny odór. Przechodząc, wetchnąłem to powietrzne wino, doznając odurzenia. Na chwilę zamgliło mnie, straciłem ostrość widzenia; zobaczyłem, jak od przerwy między dwoma zabudowaniami przydworcowymi podnosi się tańczący promień i kładzie łukiem ponad miastem.

 

Szczęśliwie samochód Kolei Ludowych przemknął obok, wzbudzając podmuch trzeźwiącego powietrza. Przeszedłem więc na drugą stronę ulicy i kontynuowałem pielgrzymstwo.

 

A jednak obszar, z którego wystrzelił iluzoryczny promień, zaintrygował mnie. Dopiero, kiedy zbliżyłem się trochę, ujrzałem, co to za miejsce. Między dwoma gmachami z szarego betonu leżała przecież nasza świetlica. Ukłuł mnie w serce ten widok, choć wiedziałem, że została opuszczona już bardzo dawno temu. Cały taras pokrywała warstwa śmieci; połamano barierkę, ławeczkę, stoliczek, i wisiał zdarty do połowy ekran. Nawet ocieniająca ten zakątek topola, niby strzelista jak dawniej, zdawała się pochylać żałośnie. Pomimo narastającego upału przyspieszyłem kroku, aby trup świetlicy czym prędzej zniknął mi z oczu. Przekroczyłem torowisko. Przede mną powoli otwierało się śródmieście.

 

Wówczas jedna ze skarpet, najwyraźniej niedbale założona o poranku, zaczęła obcierać mi prawą stopę, ukrytą wewnątrz spacerowego pantofla. Starałem się mężnie to ignorować, wszak taką pielgrzymkę ma się tylko raz w życiu.

 

Im bliżej rynku miasta, tym więcej napotykałem ludzi. Byli oni spoceni, głośni i ruchliwi, jednak w ogólnym rozrachunku zupełnie znośni. Może to wskutek emanacji świętego celu mojej podróży, a może przez przypadek, lecz kilkoro chyba nawet uśmiechnęło się przyjaźnie do mnie.

 

Szedłem główną arterią, taksując witryny sklepowe. Chociaż ostatnio osiągnęliśmy zenit corocznego zastoju towarowego, kiedy letnie przerwy produkcyjne większości syndykatów zbiegają się ze sobą, to dostrzegłem kilka całkiem ciekawych ofert. Jednak duch Świętej Nadieżdy bał się takiej przyziemności. Odsunąłem zatem wszystkie myśli materialistyczne na boczny tor.

 

Znalazłem się pod budynkiem starej poczty, tam, gdzie podwójną trasę przedziela wyspa dla pieszych. Już z dala słyszałem wielki rumor silników i klaksony. Był to konwój ślubny. Na tę potrzebę nowożeńcom oraz weselnikom wydano z zakładów wszystkie ciężarówki, którymi pędzili teraz w kółko, powiewając czarno-czerwonym umajeniem, pijąc bezalkoholowy szampan i hałasując puszkami. Na pakach samochody miały ciągle wypisane stare hasła robocze, jak „Pokój, Praca, Anarchosocjalizm” i nasze nieśmiertelne „Niech żyje i zwycięża anarchosocjalistyczna rewolucja społeczna!”. Chociaż to z pewnością wydało im się aktualne, bo przecież gdyby nie zwyciężyła, nie mogliby teraz sposobić się do wesela.

 

Doczekałem się luki pomiędzy pojazdami i ruszyłem plantami w stronę rynku. Tam kamienice rzucały przyjemny cień. Pod cukiernianymi parasolami obywatele jedli kremowe lody z pucharków, a matki wyciągnęły dzieci na spacer. Zegar na ratuszu wskazywał piętnaście po pierwszej.

 

Pośród tej sielanki panienka z wijącą się, kołtuńską fryzurą rozdawała z torby przechodniom miejscowe proklamacje Rady. Tę torbę oraz spódnicę miała gęsto pokryte znaczkami i przyszywkami o treści umiarkowanie wywrotowej i lekko kontrrewolucyjnej, ale nic z tych rzeczy, do których mogłaby przyczepić się Komisja. To teraz popularne u małoletnich. Oczywiście do tęgiej piersi przypięła charakterystyczną broszę z kości gydthyynowej, świadectwo obecności na Święcie Prostych Liryków. A więc i ona była swego rodzaju pielgrzymem, lecz jak można porównać podróż do sanktuarium Świętej Nadii z wyprawą na jakiś babiloński festiwal? Wiem, w jakich przebiega ona okolicznościach: rokrocznie tysiące młodzieniaszków upycha się w ładowniach zdezelowanych statków rzeźnickich i metalurgicznych; wszystko im jedno, jak podłe warunki panują na gwiazdowcu, byle leciał do roju Dreyfussa. Są one na tyle słabo ekranowane, że niektórzy pasażerowie tracą rozum przed dotarciem na miejsce. Ale to tylko dostarcza młodym dodatkowej podniety.

 

Z pewnością tam, na Threshu, kołtuniasta musiała nabroić jakimś lubieżnym występkiem albo kombinując z zakazaną używką. Wycofano ją ze szkoły i skierowano do pracy, a że późne liceum, na które wygląda, niewiele dzisiaj potrafi robić, musi rozdawać te proklamacje, czekając na przywrócenie subsydium edukacyjnego od Rady. Co za ohyda!

 

Ominąłem panienkę szerokim łukiem, aby czasem nie próbowała wcisnąć mi dokumentu.

 

Opuściłem ścisłe centrum. Wkroczyłem między lokale robotnicze, do krainy maleńkich dzielnic rozmaitych mniejszości. Z otwartych okien płynęła głośna muzyka, odgłosy śmiechu i pijackiej zabawy, ale nie było czego się obawiać. Miło posłuchać, jak odpoczywają ludzie uczciwej pracy. Wąską alejką przeleciało stado gołębi.

 

Przeszedłem obok kasyna bankietowego i targu miejskiego, opuszczając ciasny klaster zabudowań. Przede mną leżał wielki skwer, a na jego skraju kolejna smutna pamiątka. Nasz Komitet, ongiś tętniący życiem, teraz martwy i opuszczony. Za nic nie wszedłbym dzisiaj do środka. Uznałem, że dobrze będzie powierzyć przyszłe losy tego miejsca Świętej Nadieżdzie, gdy mnie ona dotknie.

 

Za skwerem potężny, zielony bulwar. Biegnie prawie dwa kilometry, przecina dwie ulice i przechodzi bezpośrednio w plac sanktuaryjny. Tu przysiadłem na chwilkę, aby dać odpocząć nogom. Pomyślałem sobie, jak to dobrze i szczęśliwie, że mieszkam w Andalumii, ojczyźnie rewolucyjnego anarchosocjalizmu; kiedy chcę, mogę dojść prosto z domu aż tutaj, przez nikogo nie będąc niepokojonym, ciesząc się pięknym, choć skwarnym dniem i rozmaitymi widokami, prawie jakbym był sam jeden w całym mieście. Potem rozpocząłem właściwą część pielgrzymki, mającą dowieść mnie do słodkiego finału.

 

Nie będę opisywać, co się ze mną działo w jej trakcie. Byłoby to zbędne, bo kto nie pielgrzymował nigdy na spotkanie z żywą Świętą, nie zrozumie nigdy, a mającym takie doświadczenie za sobą przecież nie trzeba tłumaczyć. Jest ono wszechogarniające; jest zniewalająca niecierpliwość i niepewność w docieraniu do celu. Mogę powiedzieć śmiało, że nie przytrafiło mi się w całym życiu nic bardziej intensywnego, a przecież staram się wychodzić z domu przynajmniej raz w tygodniu.

 

Już dobry kawałek od placu sanktuaryjnego zaczęło emanować z pełną siłą. Drzewa były inaczej pochylone, umilkł gwar miejski. Żwir na ścieżce skrzył nieistniejącymi barwami. Powietrze zgęstniało, i to nie od upału. Lekki wietrzyk malował w nim glify, muskając mnie równocześnie z wielu stron. Przeszedłem pod obsydianową bramą łukową, symbolicznie otwierającą kompleks.

 

Dalej wszystko pływało albo padało pokotem. Widziałem sylwetki innych pielgrzymów, jak idą przez plac noga za nogą, zgarbieni, otumanieni. Przy bramie minął mnie chudy starzec. Miał pobladłą twarz bez wyrazu, całkiem zaparowane okulary i wyglądające ponad nimi szkliste oczy.

 

Nie widziałem samego sanktuarium, zasłaniały go drzewa biegnące szpalerem wzdłuż traktu przecinającego plac. Na tę ścieżkę nie mogłem jeszcze wstąpić. Nie miałem przecież libacji. Najpierw skierowałem kroki do sklepu, tu nazwanego – Przystanią Pielgrzyma. Mieścił się w małym budynku ze  stylizowaną wieżyczką. Wewnątrz, dzięki aparaturze klimatyzacyjnej, panował przyjemny chłód. Pracowała tam tylko jedna kobieta, ze sterczącymi kośćmi policzkowymi i w okularach z ciemnymi szkłami. Do dziś intryguje mnie, jak to musi być przebywać w tej niezwykłej strefie po kilka godzin z rzędu, i to dzień w dzień. Co za odcisk musi pozostawiać w ludzkim umyśle, jak silnie uzależnia od siebie wszechobecna obecność Świętej? Czy da się w ogóle potem normalnie funkcjonować z dala od tych emanacji? Ale oczywiście jej o to wtedy nie spytałem.

 

W półokrągłym sklepie stały na półkach flaszki wszystkich kształtów, z libacjami przeróżnej intencji, mocy, smaku i zapachu. Nabyć można było także pamiątki z pielgrzymki: obrazki i medaliki z wizerunkiem Świętej Nadii, sanktuarium lub jednego i drugiego; kartki pocztowe, ceramiczne albo metalowe modele kompleksu, książki o jego historii i życiorysie Świętej oraz oprawne w skórę, przenośne impresje audiowizualne, w sam raz na okolicznościowy prezent. W kociołku bulgotały gorące flaczki dla zgłodniałych, obok opiekały się pachnące tosty z szynką i serkiem. Byłem, jak wspomniałem, przed obiadem, mimo to nie chciałem jeść. Trochę zajęło mi wybranie libacji z odpowiednią intencją. Oszołomił mnie ogrom możliwości – tyle błogosławieństw, a pielgrzymstwo tylko jedno! Zdecydowałem się w końcu stanąć przed Świętą z prośbą o rozumienie, bo tylko jego nigdy za wiele. Ćwierćlitrowa libacja wypełniała pękaty flakon z niebieskiego, przydymionego szkła. Miała metalową zakrętkę i szyjkę owiniętą sreberkiem. Po jego zerwaniu, na odwrocie miała znajdować się treść modlitwy polecającej.

 

Prócz tego poprosiłem sprzedawczynię w ciemnych szkłach o jedną z kartek pocztowych, taką z panoramą sanktuarium oraz wyobrażeniem Świętej Nadieżdy w czasach, gdy była tą dopiero co zakwitłą dziewczyną znalezioną na skalistym wybrzeżu Alaski. Produkty sanktuaryjne, jako związane z kultem religijnym, były wyjęte spod normalnego okartkowania. Mogłem więc zapłacić za nie samymi invictus, których zabrałem ze sobą kilkanaście w czerwonym bilonie. Ponownie stanąłem w upale.

 

Już wiedziałem, że nie odważę się przejść odrzewionym traktem. Powoli brodząc w emanacyjnym budyniu, zacząłem kroczyć kamienną ścieżką okalającą plac. Minąłem zaparkowany na ukos samochód miejski – za kierownicą, z błogim grymasem na twarzy, siedział mężczyzna bez przytomności. Ujrzałem, że kluczyk w stacyjce jest przekręcony, ale motor nie pracuje. Musiał więc działać w chwili, gdy kierowca znalazł się w takim stanie, i pracował tak długo, aż zabrakło paliwa.

 

Poczułem nagły przypływ sił duchowych. Zbliżyłem się do linii drzew i, po krótkim wahaniu, przelazłem na drugą stronę. Emanacje nagle chlasnęły jak biczem. Przede mną ukazało się sanktuarium w całej okazałości.

 

***

Koniec

Komentarze

Póki co, mam uwagi do przedmowy:

– powszechnie wiadomo, iż kwiecień jest miesiącem,

– ostatnie zdanie przed "Zapraszamy…" (czyli jedno z trzech w tej części) jest językowo sknocone do imentu,

– interpunkcja pod zdechłym Azorem.

Maniacka perseweracja ambiwalencji niekongruentnych epifenomenów

Piszesz Arcturze tak, jakbyś się urodził w epoce wczesnego radia i początkującego kina. Nie narzucano sobie wtedy limitu słów i znaków, nie próbowano zastępować obrazem tego, co można było drobiazgowo opisać. Jesteś totalnie niedzisiejszy, magiczno-realistyczno-oniryczny i chyba skazany na niepowodzenie. Zaintrygowałeś mnie, a zdaniem: „Przechodząc, wetchnąłem to powietrzne wino, doznając odurzenia.” – oczarowałeś. Nie tym jednym zresztą.

Ładne, choć nieco przegadane. Zobaczymy, co tam ciekawego kryje się w drugiej części.

I po co to było?

Wygląda mi na fragment.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka