- Opowiadanie: Arlenne - Dziennik Schizofrenika

Dziennik Schizofrenika

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziennik Schizofrenika

Taki kolorowy, a może szary, nieco jaskrawy, a zarazem przyćmiony. Coś więcej niż tylko światło czy cień…

Nowy świat na skraju drugiego bardziej wiarygodnego, czy mniej realnego – to nie ma większego znaczenia. Nikła świadomość…. Nie, zmieniająca się – jak z sekundy na sekundę. Jak świat. Tylko czy świat aż tak szybko się zmienia? Przecież to widzę tylko ja i ty, a oni są ślepi. Ty mówisz, oni nie słyszą. Pokaż mi wyraźniej, bo ja chyba zbłądzę, jak wszyscy.

Dzień 1 – jak inne odległy

Powracając pamięcią, a raczej czymś w rodzaju zapisanych obrazów i odczuć w mym umyśle, niewiele rozumiem z dawnego świata. Choć nie uznałbym tamtego miejsca za coś odrębnego, nowy plan, zupełnie inny od obecnego. Było to raczej jak wizja zaćmionego umysłu, czy ślepota, ale to, co było, nie różniło się od tego, co jest. Czasem to tylko kwestia spostrzegawczości…

Wszystko było proste, mniej skomplikowane, ale błądzić jest naturą ludzką. Ludzie nie wiedzieli dokąd iść, którędy podążać, a i ja byłem nieco inny. Mniej taki jaki jestem teraz, ale jeszcze mniej taki, jaki powinienem być.

Pamiętam dobrze tamten dzień – był jak każdy inny, ale jednak…. Odległy pamięci, jest niczym pojedyncze pociągniecie pędzla, wśród tysiąca innych, lecz zupełnie różnych, utrwalonych w mej wyobraźni.

Czy to ja byłem pierwszy? Może i ja byłem ślepy?

Drzwi do starej kamienicy, tuż przy ulicy Zwierzynieckiej pod numerem 9, zamknęły się za mną głuchym trzaskiem.

Powietrze było rześkie i wydawało się tak czyste, jak nigdy w dużym mieście. Szara płyta chodnikowa pod mymi – o dziwo – bosymi stopami, była jednak tak samo zakurzona i brudna jak zawsze. Coś mi mówiło, by wrócić i ubrać buty, jednak kto by się przejmował. Skierowałem kroki w stronę plant.

Niebo tuż nad moją głową dopiero powoli jaśniało. O której wstałem? Nie wiem, już dawno temu zniknął zegar znad stołu, a moją komórkę zgubiłem nad Wisłą.

Niemniej nigdy nie odczuwałem potrzeby bawienia się w dokładne wymierzanie czasu. Cóż za różnica, czy coś zrobię teraz, czy zaledwie chwile później. Byłem tam, gdzie miałem być, a nie tam, gdzie ktoś chciał bym był.

Wiosenny poranek sprawiał, że Kraków był niczym miasto wyrwane z odległych czasów. Stare kamienice, względna cisza na ulicach i ten rzadko przez pospiesznie biegnących do pracy ludzi spostrzegany spokój, niezwykły klimat. Chyba i ja dawniej nie zauważałem tej szczególności świata. Tym bardziej każdego dnia pożeram wzrokiem wszystko to, co dookoła siebie widzę.

Malarz, artysta często mówi o pięknie istnienia. Przelewa swoje wizje na płótno. Uczony zaś przedstawia to w bardziej praktyczny, techniczny sposób, opisując to co widzi. Jednak czemu zawsze wydaje mi się, że nikt tak naprawdę nic nie widzi?

Moja ambicja uciekła już jakiś czas temu. Wszystko w co wierzyłem, w co chciałem wierzyć, nagle zmatowiało, a potem przepadło w pustce mego umysłu. Książki kurzą się na pułkach, komputer stoi bezużyteczny. Nie rozumiem co w tym dziwnego, ale dla wszystkich świat wygląda w jeden konkretny, zawężony sposób.

Czy tylko wiedza się liczyła… kiedyś. Teraz widzę, że ta logiczna wizja życia jest zgubnym labiryntem, coraz bardziej skomplikowanym, im głębiej sami w niego wchodziliśmy.

Czy rodzina, znajomi powinni być u mnie na pierwszym miejscu? Może, ale – po co? Człowiek z natury chciałby pomóc, poświecić się dla innych. Jednak w tych najgorszych momentach reaguje zbyt późno, skupiony nad własną drogą, którą podąża.

Mój świat wydaje się nieco jaskrawszy, a zarazem nieco przytłumiony. Bardziej żywy, jak i bardziej martwy.

Idąc boso plantami przyciągałem karcący wzrok starszych pań podążających śpiesznym krokiem na Plac Wszystkich Świętych. Ja, o wiele wolniej, jakby w zamyśleniu, w innej przestrzeni czasowej, szedłem przed siebie. W stronę zamku.

Nie wiem, czy był to przypadek, czy może moje szczęście. Pomimo wczesnej godziny, brama od strony katedry św. Stanisława i Wacława zapraszała mnie do środka szeroko otwarta. Już wtedy czułem ciarki przechodzące mi po plecach. Mój krok zrobił się niepewny. Ręce drżały.

Cień przemknął gdzieś na skraju mojego wzroku. Czy był tam naprawdę? Rozmył się tak szybko i ledwie zauważalnie. Bałem się, ale szedłem dalej. Stare kamienie pod mymi stopami były śliskie.

Nie wiem czemu, ale wzgórze wawelskie zawsze jest dla mnie szczególnym miejscem, którego nie umiałem objaśnić, zdefiniować. Nie było ono tylko ładne, nie miało swoich zalet w długiej i starej historii. Trwało jakby na przekór wszystkiemu. Może upadając, ale dalej stojąc, jak pomnik dawnych dziejów, tak naprawdę nigdy nie ukazujący swego piękna w prawdziwym wymiarze.

Tak jak i wcześniej nie zawiodłem się. Nikt nie chciał mi wierzyć, a te wszystkie rzeczy, które tam można zobaczyć, usłyszeć, są prawdziwe. Ile razy tam poszedłem mogłem się o tym przekonać. Moja dziewczyna już dawno wyzwała mnie od szaleńców, a pewnego dnia wyszła trzaskając drzwiami, przepełniona złością i ludzkim przekonaniem o swojej racji. Czy ludzka racja jest racja prawdziwą? To co ja widzę, a to co kto inny widzi, nie koniecznie musi być tym samym… Skąd można być pewnym, które z nas lepiej widzi?

Ciemne sylwetki przesuwały się powoli po dziedzińcu, majestatycznym krokiem podkreślając swe wiekowe pochodzenie. Siedziałem na kamiennej ławce i jak zwykle przyglądałem się magicznemu tańcowi, wirowi szat i cieni. Niczym zauroczone dziecko patrzące na coś niezwykłego i niepowtarzalnego nie usłyszałem kroków, które zmierzały w moją stronę. Jednak, gdy teraz nad tym myślę, wychwyciłem je, ale nie dopuszczałem ich do własnej świadomości. Jakbym chciał być zaskoczony, przerażony, a może zmieszany czyjąś obecnością tuż przy mnie.

– Czy to miejsce jest wolne? – usłyszałem głos. Jakby z oddali, gdzieś na końcu dziedzińca.

Bezwiednie, a raczej z takim wrażeniem, przytaknąłem patrząc wciąż przed siebie.

Kimkolwiek była ta osoba, poczułem jej obecność, to jak blisko mnie się znajdowała. Zupełnie inne uczucie niż siedzenie tuż koło zwykłego człowieka w parku czy galerii. Było to niczym siedzenie koło samego siebie, odbicia, a może złudnej mary.

Dopiero po jakimś czasie odwróciłem głowę.

Ciężko mi określić, co tak naprawdę znaczyło to dla mnie. Patrzyłem na postać, nieco przygarbioną, patrzącą przed siebie z błyskiem światła w oczach. Trochę piegów na bladej cerze, wściekle rude włosy, wijące się i spadające lekko na czoło. Moja koszula, moje spodnie, moje buty. Wszystko moje. Takie samo, identyczne.

Podręcznikowo człowiek widząc obraz samego siebie powinien się przerazić, a przynajmniej lekko zdenerwować, może poczuć jakieś zakłopotanie. Mimo że było to tak niedawno, nie pamiętam bym czuł cokolwiek. Patrzyłem z obojętnością w swą twarz, może w niej czegoś szukając, może łudząc się, że znajdę coś co kiedyś utraciłem.

Była różnica między nami. Dobrze to dostrzegłem, gdy nasze spojrzenia skrzyżowały się. Skupiając się na nim, wiedziałem że gdzieś na brzegach światło rozmazuje jego obraz, a jego wzrok nie był moim wzrokiem. Był niczym inny człowiek, nieco mniej realny, uciekający w nicość.

Uśmiechnął się do mnie.

Ja poczułem, że nie wytrzymam.

Uciekłem.

 

Dzień 2 – z własnym sobą

Tego dnia nie wyszedłem wcześnie z domu. Siedziałem na kanapie, patrząc się na białą ścianę. Może określenie bieli w tym wypadku nie było by trafnym, jednak w domyśle ludzkiego umysłu ten kolor powinienem widzieć, wiec skupiłem się na tym dopóty dopóki nie zobaczyłem czystej, śnieżnobiałej bieli. Zdaje mi się, że słyszałem pukanie do drzwi, jednak nie wiedziałem co mam zrobić. Gdyby ktoś chciał, nacisnąłby klamkę i wszedł do środka. Może nawet siłą wyobraźni zdołałby otworzyć zamknięty zamek.

Niemniej mój poranek nie był ważny, tak samo jak nie było ważne parę innych szczegółów mego dnia.

Wychodząc na miasto założyłem moje stare adidasy. Były nieco zniszczone, nie miały sznurówek, niemniej żal mi było, gdy stały tak koło szafki, już dawno porzucone i zapomniane.

Lubię chodzić po mieście po południu. Na ulicy jest dużo ludzi, każdy z nich idzie w swoim tempie – szybko, wolno. Każdy ma swój cel i każdemu towarzyszy cień, który za sobą ciągną. Czasem z rozbawieniem patrzyłem na osoby, które gubiły się nawzajem ze swymi odblaskami, cieniami.

Nie wiem czemu moje kroki same skierowały się na Wawel, na ten sam dziedziniec, na ta samą ławkę.

Było o wiele więcej ludzi. Jakaś grupa Japończyków właśnie robiła zdjęcia zabytkowi swoimi mini aparatami cyfrowymi.

Wtedy on też się pojawił…

Wyłonił się razem z innymi cieniami. Chwile wirował z nimi, rozmazując się i powracając. Jednak, mimo swej nadzwyczajnej natury, był wyraźniejszy i bardziej realny niż ktokolwiek inny na tym dziedzińcu.

Jak wczoraj przyszedł i siadł koło mnie.

Może to dziwne, ale namacalnie czułem więź tworzącą się między nami. Zamieniliśmy parę słów. Jakiś mały chłopiec siedział nieopodal i przysłuchiwał się naszej rozmowie. Byłem ciekawy, jak wiele z tego rozumie i jak wiele widzi.

Cień nie pytał mnie o imię, ja jego też nie. Nie było to potrzebne. Czy wierzyłem, że on naprawdę jest? Wielu ludzi, gdy o tym mówię, nie wierzy. Dla mnie ta postać była namacalna, jak ta kamienna ławka na dziedzińcu.

Chyba siedzieliśmy do późna. Było już ciemno, gdy powoli zmierzałem przy świetle lamp, pogrążonymi w kolorze wieczoru plantami.

Nie bałem się, bo czegóż mógłbym się obawiać? Mrok spowijał moje kroki, a jakiś blask przepełniał moje myśli.

 

Dzień 3 – odbicie

Może to dziwne, ale moje odbicie, którym był cień tak do mnie podobny, był niczym mój anioł stróż. Nie trudno przyszło mi się przekonać, że kiedykolwiek tylko o tym pomyśle, on pojawi się przy mnie i powie:

– Potrzeba ci czegoś?

Ja jednak zawsze kręcę przecząco głową. Chce tylko czuć, że część mnie nie uciekła, nadal jest przy mnie i umiem ją kontrolować, rozmawiać z nią, śmiać się i żartować. Wiem, że siedząc z moim cieniem, te na skraju kręgu nie wejdą i nie wnikną w moje życie. Będą w wierzchniej świadomości, jednak nie wedrą się w nią, zostawią mnie w spokoju.

Może to dziwne, ale gdy tak siedzisz koło mnie, mój aniele, nie boję się już niczego. Wiem, że jesteś i mnie pilnujesz. Ale czy słusznie nie obawiam się już życia i tych innych, którzy chcieliby coś wnieść do mojego istnienia?

 

Dzień 4 – zgrzyt i trzask

Podążaliśmy wolnym krokiem wzdłuż ulicy. Nie pamiętam dokładnie po co wychodziłem z domu. Jak tysiąc razy wcześniej.

Tym razem chyba ktoś miał w tym swój cel, jakiś zamiar. Może miałem to zobaczyć, być świadkiem, coś przez to zrozumieć. Jeszcze nie bardzo rozumiem.

Ta młoda kobieta kogoś mi przypominała. Była wysoka, miała ładne włosy, może nieco zbyt zadarty nos. Jeszcze dwa dni temu rozpoznał bym ją bez problemu. Jednak cień, który ze sobą niosła był niezdefiniowany.

Machała do mnie. Może się lekko uśmiechnęła. Dzielił nas tylko ten niewielki skrawek szarej ulicy.

Nie rozumiałem co ta dziewczyna ode mnie chce. Znałem ją, ale jakoś nie umiałem dopasować do żadnej ze scen.

To były zaledwie sekundy. Zrobiła parę kroków na przód, nieuważnie patrząc dookoła. Ja też nie miałem jasnej świadomości – ale do tego już zdążyłem przywyknąć. Patrzyłem obojętnie jak szła, a jeszcze obojętniej, gdy usłyszałem pisk opon, stłumiony krzyk i charakterystyczny odgłos ciała osuwającego się na ziemie.

Może jakaś część mnie krzyknęła, ale większy procent mej osoby patrzył głupio na cały wypadek. Ktoś zawołał by wezwać pomoc. Chyba nie do mnie… nie, na pewno nie do mnie.

Jakiś cień materializował się nad jej ciałem. Coraz wyraźniejszy, coraz bardziej realny. Jedna słona łza spłynęła po policzku kobiety, prawie tak samej jak ta, która leżała na ziemi. Jednak była rzecz na którą nie zwróciłem uwagi. Białe pióra, nieco lśniące, migoczące, biegnące znów wzdłuż dziwnych skrzydeł, które dopiero teraz były dla mnie widzialne. Białoskrzydła popatrzyła na mnie. Poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.

Odwróciłem się i pobiegłem.

Z powrotem, a może dalej.

 

Dzień 5 – prawdziwa niewiedza

Granica pomiędzy życiem i śmiercią nigdy nie wydawała mi się tak krucha, tak nikła i łamliwa. Bawiąc się słowami niewiele zdołałem znaleźć wśród życia, co nie dążyło by do śmierci. Nie o to chodzi bym szukał nieszczęścia, bym chciał się zamęczyć. Raczej o ciekawość. Niezaspokojona nękała mnie cały dzień. Nie wiedziałem co z tym zrobić, jak zabrać się chociażby za proste myślenie. Kwestia losu, jak i śmierci, była dla mnie zagadką. Zawiłą, błądzącą i nieodgadnioną. Ginącą w ciemnościach mojego mało chłonnego umysłu.

Cień siedział na parapecie i wyglądał przez okno. Wydawał się marniejszy, mniej chętny do wszystkiego. Odzwierciedlał chyba moją własną osobę. Niemniej czułem się dobrze, aż za dobrze. Czułem, że żyję, a to uczucie było jednym z tych bardziej zastanawiających.

Ktoś znów pukał do drzwi – znów nie wszedł.

Rzadko zdarzało mi się wracać myślą do poprzedniego dnia, do tego, co kiedyś zobaczyłem. Jednak to, co mi pokazałeś… Cieniu, moje drugie ja, czemu miał służyć obraz mojej dawnej znajomej wpadającej pod koła samochodu i ginącej na moich własnych oczach? Czy ten drugi cień, jej cień, był niczym ty mój, aniele? Czy to dlatego się smucisz, a ja razem z tobą?

Proszę odpowiedz mi… Czy życie ludzkie jest tak kruche, tak łatwo odchodzi, ucieka, wzlatuje ku górze? Nie, nie opłakuję zmarłych. Przecież widzę, że oni jako mdłe skrawki światła może trwają dalej, może jeszcze dobijają się do mojej świadomości. Czuję jednak pewien niepokój. Czy i ja mam się bać? Czy może stwierdzić, że nic się nie stało…

Dzisiaj Park Jordana wydawał mi się nieco zbyt głośny. Po raz pierwszy patrzyłem po twarzach ludzkich. Tak różnych i tak podobnych. Każdy coś czuł, każdy coś myślał, śmiał się, czy płakał. Trwał. Tuż koło każdego, był jego własny obraz, trudno zauważalny dla ich oczu.

Uśmiechnąłem się do małej dziewczynki bawiącej się koło stawu. Nachylała się nad wodą, a inna bardzo do niej podobna, może nieco starsza, trzymała za jeden pasek u jej sukienki, by tamta za bardzo się nie wychyliła i nie wpadła do brudnej toni wodnej. Popatrzyłem na mój własny cień, oczy mu dziwnie błyszczały, lśniły, a uśmiech od rana nie widoczny w jego obliczu, rozjaśnił jego twarz. Coś miałem zrozumieć i chyba powoli rozumiałem.

Siedząc na kanapie przed długo nie włączanym telewizorem pierwszy raz od bardzo dawna jadłem porządną kolacje. Chciałem nawet cię poczęstować, ale ty tylko pokręciłeś lekko głową i znów się uśmiechnąłeś. Czy byłeś bardziej smutny, czy bardziej szczęśliwy od innych cieni? Ja wiedziałem, że jesteś. Oni nie wiedzieli.

 

Dzień 6 – świadomość

To co zakryte przychodzi do nas dopiero po jakimś czasie. Nie widzimy tego, ale możemy poczuć, wreszcie zrozumieć. Ja chyba zrozumiałem cię , aniele.

Dzisiejszy spacer był dłuższy od tych poprzednich. Chciałem zobaczyć jak najwięcej, jak najwięcej się dowiedzieć. Odwiedziłem bibliotekę, sam zresztą o tym wiesz, ciągle przy mnie jesteś, wciąż mnie pilnujesz. Potem długo błądziłem pomiędzy starymi zabytkami, wysoko wznoszącymi się kościołami i starymi arrasami wiszącymi na jeszcze starszych ścianach.

Wszędzie was można znaleźć, ale nikt nie wiedział, jak tak naprawdę wyglądacie. Ja wiem i wiedziałem. Jesteście jak my, tylko mniej materialni i bliżej jasnego nieboskłonu niż ktokolwiek inny.

Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie spytał po co przyszedłem. Wśliznąłem się na piętro jednego z pobliskich szpitali. Ludzie chorzy leżeli na łóżkach, a tuż koło nich trwały ich cienie, bardziej radosne, lub bardziej zmęczone, złe, smutne. Nigdy załamane.

Ty mnie zaprowadziłeś do starszej pani leżącej tuż na samym końcu korytarza. Wszedłem nieco zalękniony, jednak uspokojony twoim uśmiechem.

Taki sam uśmiech przywitał mnie i tutaj. Cień kobiety popatrzył na mnie i pomachał jakby w przywitaniu, czy pożegnaniu. Wiedziałem, że było to znaczące. Miało swój symbol. Sam mogłem domyślić się jaki.

– Widzisz? – spytał mnie.

– Widzę – odpowiedziałem.

Cień rozmył się w powietrzu.

 

Dzień 7 – dniem poznania

Gdy siedzę i pisze jesteś przy mnie, moja własna druga osoba. Czuję twoją obecność, choć dzisiaj się nie zmaterializowałeś. Wiatr rozwiewa moje włosy, już nieco za długie, nieco zbyt splątane. Gdy siedzę na Moście Dębnickim i patrzę na Wawel, cieszę się, że nie muszę widzieć już nikogo innego poza tobą. A nawet w tym wypadku wystarczy mi świadomość twojej obecności.

Jednak wciąż nie daje mi spokoju jedna sprawa. Co będzie potem. Czy mnie opuścisz, znikniesz jak mój duch i rozpłyniesz się, nigdy nie wrócisz? Może pozostaniesz ze mną? Czy tego tak naprawdę chcesz? Aniele mój, nie opuszczaj mnie. Chyba, że tego właśnie pragniesz. Gdybyś znał te myśli, a nie wiem czy je słyszysz, pewnie byś pokręcił karcąco głową i uśmiechnął się przyjaźnie. Sam nie wiem, ile w tobie mieści się tej dobroci, tego spokoju i ładu. Ja nigdy nie byłem tak idealny i nigdy nie będę. Nie chce cię smucić, nie chce cię dręczyć. Więc co mam zrobić? Proszę, weź mnie ze sobą. Gdziekolwiek. Daleko stąd. Bym nie tyle nie umiał się zgubić, lecz bym zgubić się nie mógł.

Kiedyś się jeszcze spotkamy.

Kiedyś.

Teraz siedzisz tuż koło mnie.

Jednak gdy to wszystko się skończy.

Odejdę – z tobą.

Aniele Mój.

Koniec

Komentarze

Stosownie zagmatwane. 4.

Dzięki.

Nowa Fantastyka