- Opowiadanie: AgZak - Przeciwlegli

Przeciwlegli

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przeciwlegli

Łagodna melodia budzika przerwała ciszę poranka. Mężczyzna na łóżku zamruczał pod nosem, przeciągnął się. Rolety na oknach zaczęły bezszelestnie podnosić się. Wąski pasek wpadającego światła stopniowo rozszerzał się na podłodze, aż wpełzł na łóżko. Był piękny, słoneczny poranek, a łagodne, podłużne chmury szybko się rozwiewały. To dobrze, biorąc pod uwagę, co się miało dziś wydarzyć.

 

Kaam nie spieszył się dziś. Owinięty ręcznikiem, wyszedł na korytarz i udał się do łaźni. Po drodze mijał ludzi zupełnie nim nie zainteresowanych, pędzących gdzieś za swoimi sprawami. Nikt go nie zatrzymywał, o nic nie pytał. Studenci mieli wolne. Współpracownicy już od nocy czekali na płycie lotniska. Wszyscy wymieniali powitalne skinienia dłonią w roztargnieniu.

 

Nie było potrzeby szeptać, a jednak ludzie szeptali, jakby podniosłość tej chwili ściskała im gardła. Drobili wzdłuż ścian, wierząc, że jakiś niewłaściwy ruch mógłby zrujnować tę chwilę. Powietrze pachniało oczekiwaniem i ukrywanym, wstydliwym podnieceniem.

 

Kaam wziął szybki prysznic i z jeszcze mokrymi włosami udał się do stołówki. Nie spodziewał się tłumów, ale to, co zobaczył, całkowicie go zdumiało. Stoły stały puste, a niektóre krzesła – wbrew etykiecie – niedosunięte. Mężczyzna wziął tackę i nakrycie. Ruszył wzdłuż bufetu. Miał dziś ochotę na grzanki, ale szybko zorientował się, że nie może liczyć na nic ciepłego. Nabrał więc sałatki z pomidorami i trochę wyschłego chleba.

 

– Dzień dobry, dziewczę – przywitał kucharkę, unosząc przekręconą w bok lewą rękę, wewnętrzną częścią dłoni w stronę swojej twarzy. Kobieta wyszła właśnie z zaplecza. Nie spodziewała się już nikogo i podskoczyła przestraszona. Teraz Kaam poczuł się niezręcznie.

 

– Pan profesor? A… ale zaraz poleci…? – zaczerwieniła się, wskazując ręką za drzwi, na ścienny ekran.

 

– Tak, tak. Ale oni będą lecieć latami, a chleb wysycha w dwie minuty. Jeśli nie schowacie chleba, będziemy musieli jeść potem wyschnięty.

 

Kucharka zaczerwieniła się jeszcze bardziej i zaczęła chować resztki jedzenia. Jednym okiem cały czas zezowała w stronę ekranu.

 

Kaam jadł z niechęcią. Wiedział, jak wielkie emocje wywoła to wydarzenie. Czuł się zakłopotany i zły, widząc, jak wszyscy skupiają się tylko na starcie statku. Czuł się też, choć nawet sam przed sobą nie potrafił tego przyznać, niepotrzebny. Przekazał załodze wszystko, co mógł. Podzielił się całą swoją wiedzą. I choć wiedział, jak wiele pytań zostało bez odpowiedzi, inni uznali, że to wystarcza. A on wciąż odczuwał potrzebę dalszych badań.

 

*

Profesor Kaam całe życie poświęcił badaniu Przeciwległego Tero, poczynając od legend, przez wiarygodne zapiski, po nagrania, przesłania i symbole. Nigdy nie wierzył w absolutną wiarygodność wszystkich klasycznych tekstów, ale poza porównywaniem i doszukiwaniem się podobieństw oraz różnic nie miał żadnego narzędzia pozwalającego na odróżnienie prawdziwej relacji od fantasmagorii bajkopisarzy. Spędził długie godziny wpatrując się w rysunki, próbując zrozumieć.

 

– Samotne śniadanie? – usłyszał pytanie zadane ciepłym, miękkim głosem, trochę kobiecym, ale należącym do jego przyjaciela Jhalla.

 

Jhall dosiadł się bez pytania, przeczesując dłonią ostrą szczecinę włosów. Ten ruch sprawił, że Kaam natychmiast poczuł potrzebę podrapania się po głowie i upewnienia, że jest idealnie gładko ogolona. Fryzura jego przyjaciela normalnie byłaby uznana za spory nietakt, ale mężczyzna zawsze potrafił spokojnym głosem ułagodzić zwolenników trzymania się tradycji. Sam Kaam uważał dłuższe włosy za nieestetyczne i niepraktyczne.

 

W ogóle Jhall zawsze troszeczkę naginał zasady. Nie, absolutnie nie można było powiedzieć, że je łamał – ale właśnie, że naginał. Nie zapuszczał długich wąsów ani brody, ale nie zwykł golić się regularnie. Nie przybywał na śniadanie w porze otwarcia stołówki, ale na pół godziny przed jej zamknięciem, gdy wszyscy już wychodzili. Nie było to co prawda zabronione, ale odbierane, jak czynienie kucharkom dodatkowego problemu. Mężczyzna chodził zawsze przyciśnięty do ściany, wolnym, jakby niepewnym krokiem i uśmiechał się przepraszająco do mijających go ludzi. Nie zwykł pozdrawiać przy tym innych gestem ręki. Ci, którzy spotykali go pierwszy raz, czuli się oburzeni takim zachowaniem. Ci, którzy go znali, mijali skradającą się, uśmiechniętą arogancję, kiwając łagodnie z politowaniem głowami.

 

Pozostawał skupiony na pracy z roślinami, a gdy nie przebywał w laboratorium, przesiadywał na polach zewnętrznych, co również nie było mile widziane. Terończycy pozamykali się w otoczonych kopułami miastach, nazywanych Kokonami, darząc świat zewnętrzny pogardą, a jakiekolwiek podróże na zewnątrz uznawano za co najmniej niehigieniczne. Wszelka przyroda, odpowiednio wyselekcjonowana i kontrolowana, mogła znajdować się pod kopułą i wszystkim wystarczała. Jedynie Jhall odczuwał potrzebę przestrzeni.

 

Słowem – był uważany za dziwaka.

 

– Mam nadzieję, że Jhallexium nie znudzi się naszym podróżnikom za szybko. Wciąż mam wrażenie, że smak jest trochę mdły – powiedział smutno.

 

Kaam przypomniał sobie smak bulwiastej, drobnej rośliny. Jego przyjaciel długo nad nią pracował. Była bardzo odżywcza, miała stanowić podstawę wyżywienia podróżników. Wydawało się jednak, że dla Jhalla najważniejsza pozostaje kwestia smaku, do której zawsze powracał, gdy pytano go o szczegóły.

 

– Tak, tak, trochę jest mdła, nieprawdaż?

 

– Och, nie wiem, czy w ogóle im to dawać. Nie jest zbyt smaczna.

 

Irytował tym grono asystujących przy przedsięwzięciu naukowców. Sama nazwa, którą mężczyzna sam wymyślił, stanowiła wystarczająco denerwujący dowcip.

 

– Czy widziałeś start?

 

– Z pól zewnętrznych. Piękna dziś pogoda, widok był dobry. Polecieli.

 

*

Kiedy Kaam był małym chłopcem, lubił słuchać opowieści o Przeciwległym Tero. Nie rozumiał jeszcze wypowiadanych do niego słów, cieszył się znajomym, miękkim głosem lektora. Gdy budził domowników nocnym płaczem, matka włączała nagranie legendy i dziecko uspokajało się, by zaraz zasnąć. Jako nastolatek, zaczął zgłębiać nagrania dla dorosłych, później zaś przeglądać kroniki. Jego pasja sięgnęła tak daleko, że gdy był w ostatniej klasie szkoły niższej, wybłagał wyjazd do Muzeum Północnych Traw. Jego rodzice nigdy nie opuszczali bezpiecznego Kokonu i byli trochę przerażeni tą wyprawą. Ojciec zajmował się polityką, która nudziła jego syna, a matka wykładała na uniwersytecie. Kaam też marzył o uniwersyteckiej karierze.

 

W ciemnych, pustych zaułkach muzeum, chłopak nie czuł się wcale zagubiony. Jego pierwszy kontakt z papierową książką przebiegł niezbyt przyjaźnie – zakurzone strony wydawały się ciężkie i nieporadne, litery za małe, a tło pożółkłe. Szybko jednak zrozumiał, że gdy Przeciwlegli przybyli na Tero, przywieźli ze sobą właśnie takie p-książki w formie kodeksu, nie wymagające prądu i proste w obsłudze, by jego dalecy przodkowie mogli z nich korzystać.

 

Niesamowite doświadczenie fizyczności treści opowieści, w postaci ugniatających się pod palcami, zostawiających na nich brudne ślady kartek, było dla młodego naukowca ekscytujące. Brak pełnotekstowego wyszukiwania nie był zbyt bolesny, gdyż historię o Przeciwnym Tero trzeba było i tak prześledzić bardzo uważnie, po kolei, analizując literkę po literce (ale tego nauczył się dopiero wiele lat później). Brak możliwości zapisu szybko zrekompensowała mu zakładka, której działanie wytłumaczyła mu opiekunka biblioteki.

 

Kaam pokochał to miejsce. Dzięki wizycie w bibliotecznej części Muzeum znalazł się najbliżej historii, jak tylko mógł i to zadecydowało o jego przyszłości. Ku uciesze matki, resztę życia spędził na wytężonej pracy naukowej. Związał się z Instytutem Historii Przeciwległego Tero i został jego przewodniczącym. Nigdy więcej nie opuścił Kokonu, gdyż wkrótce po jego wyprawie zaostrzono zasady przemieszczania się poza granice. Wielce tego żałował, choć z czasem uzyskał dostęp do wszystkich zdigitalizowanych materiałów biblioteki Muzeum.

 

Dziś natomiast niespokojnie patrzył, jak efekt jego wieloletniej pracy został wystrzelony w kosmos. I wciąż dręczyło go poczucie, że gdzieś popełnił błąd.

 

*

Statek nazywał się Podróżnik 12, a jego załoga – Podróżnicy. Mieszkańcy Kokonu nie zwykli udawać się nigdzie poza bezpieczną metropolię, dlatego wszelkie słowa związane z przemieszczaniem się, z podróżowaniem, miały w sobie słodki posmak przygody i niezwykłości. A raczej czegoś nieprzyzwoitego, gdyż świat zewnętrzny wydawał się brudny i wydarty spod władzy wszelkich norm. Nawet dziś, gdy statek startował z zamkniętej, bezpiecznej strefy należącej do Kokonu, nie odważono się nikogo wypuścić na płytę lotniska. Astronauci zostali przywiezieni specjalnym samochodem i specjalnym, zamkniętym pomostem przeszli do środka statku. Dla wielu unosząca się w górę maszyna stanowiła zapierający dech w piersiach widok, ale też niepokojący. Ostatecznie przyzwyczajeni do życia między ścianami, ograniczeni sufitem i patrzący na świat tylko przez szyby, łatwo odczuwali agorafobię.

 

– Można było polecieć – stwierdził od niechcenia Jhall, dłubiąc przy jakiejś probówce. Kaam towarzyszył mu w ciszy. Wczorajsza chęć do pracy została zastąpiona poczuciem zniechęcenia. Leniwe ruchy przyjaciela pozwalały mu się odprężyć. – Zebrałbyś ciekawe materiały.

 

– Podróżnicy zbiorą i przywiozą. Wtedy je przeanalizuję.

 

– Wybacz. Myślałem, iż jesteś raczej otwartym człowiekiem.

 

Była to uwaga do młodzieńczej wyprawy Kaama do Muzeum. Zwykle otwartą nazywano nieroztropną młodzież, jeśli ta przebąkiwała coś buntowniczo o opuszczeniu murów Kokonu. Było to określenie trochę pogardliwe, trochę wyrażające politowanie, jednak w głosie Jhalla krył się raczej wyrzut. Nie zmienił od lat wyrobionej o przyjacielu opinii – pragnącego wyrwać się z miasta, spragnionego przygód podróżnika.

 

Nazwa statku pasowała mu jak ulał.

 

– Boję się – wypalił niespodziewanie, sam zaskoczony nagłym przypływem szczerości. W tym krótkim stwierdzeniu zamknął wszystkie swoje lęki i nadzieje. Z Przeciwległym Tero nie było kontaktów od setek lat, a on mógł jedynie snuć przypuszczenia. Mógł badać to, co przybysze pozostawili przed laty, uczyć o technologiach, które były już lepsze, doskonalsze. Prezentować kulturę ludzi, którzy mogli się dawno zmienić. Zapomnieć dawnych obyczajów. Używać innego języka. Mogli wybić się w bratobójczej walce. Tak naprawdę cała wiedza, którą przekazał podróżnym, była – prawdopodobnie – dawno nieaktualna i nieprzydatna. Smuciło go to i trapiło. Myślał o grupce młodych ludzi wysłanych w wielki, ciemny kosmos, wyposażonych jedynie w mgliste wyobrażenie tego, co tam na nich kiedyś czekało. Przerażało go to.

 

– Wiem.

 

*

Nikt nie wiedział, dlaczego Przeciwlegli tu przybyli. Mieszkańcy Tero mieli jasny cel – pragnęli wyruszyć w kosmos, by odnaleźć tych, którzy przez wieki nad nimi czuwali. Ale co kierowało Przeciwległymi? Czego poszukiwali? Być może pchała ich zwykła ciekawość, może pragnęli przekazać dalej swoją wiedzę. Nie wiadomo, czy chcieli podbijać inne planety. Tero nie podbili.

 

Nie zostawili też żadnej niezwyklej technologii. Wydaje się, że zawsze podsuwali ludziom to, czego ci w danym czasie potrzebowali. Wierzy się, że dali ludziom ogień. Podania mówią o statku, który spadł z nieba w ogniu. Czy Przeciwlegli się rozbili? A może była to tylko przenośnia, próba opisania niezwykłego pojazdu, którego konstrukcji i sensu prości, pierwotni ludzie nie potrafili zrozumieć. Opisy były niewyraźne, dziwaczne. Sami przybysze nie pozostawili po sobie żadnych pism, żadnych własnych słów. Wszystko było przez kogoś powtórzone, zapisane, przekazane.

 

Przeciwlegli byli jak bogowie, zstępujący na jakiś czas na ziemię, doglądający swoich wyznawców. Tu i tam popychali bieg wydarzeń do przodu. Doradzali królom. Zostawiali narzędzia i idee, które z pewnością dla kogoś na ich poziomie cywilizacyjnego rozwoju wydawały się wyjątkowo prymitywne. Nikogo nigdy nie faworyzowali, nie udostępniali broni wykraczającej poza epokę, mogącej wprowadzić nowy porządek. Byli jak ojciec, który już puścił rowerek syna, wciąż jednak obserwuje jego jazdę, by podtrzymać, jeśli się przewróci.

 

A potem zniknęli. Więcej nie przylatywali. Być może ziarno, które zasiali, zdążyło wykiełkować i teraz samo musi dalej rosnąć. Jednak w Terończykach pozostało lekkie rozgoryczenie i poczucie opuszczenia. Teraz mieli sami sięgnąć bogów, przypomnieć im o sobie, ale – przede wszystkim – wyrazić swoją wdzięczność.

 

– Bardzo zainteresował mnie motyw p-książek – stwierdził Jhall, przeciągając ostatnie słowo, czym sygnalizował, że chce kontynuować. Zamilkł jednak.

 

– Tak? – zapytał uprzejmie Kaam. Nie zachowały się żadne książki, które mogłyby zostać wyprodukowane przez Przeciwległych. Nie wiadomo było nawet, czy jakiś zostawili. W czasach, gdy przywieźli pierwsze księgi w formie kodeksu, stanowiły one dziwactwo i nie przyjęły się. Dopiero dziesięciolecia później zaczęto kopiować tę formę. Nie wiadomo też było nic o treści dzieł, jakie miałyby zostać pokazane mieszkańcom Tero.

 

– Cóż, interesuje mnie to, odkąd dowiedziałem się o twojej wyprawie do Muzeum Północnych Traw. Spotkanie z p-książką zrobioną z drewna to zapewne inspirujące przeżycie. Żywa przeszłość. W związku z tym zastanawiałem się… nie jestem jednak historykiem. Nie wiem, czy mnie nie wyśmiejesz – uśmiechnął się w łagodny, przepraszający sposób.

 

– Nie musisz się mnie krępować – Kaam spodziewał się różnych dziwnych teorii i wszystkie miał zamiar przyjacielowi wybaczyć.

 

– Myślałem konkretnie o tej teorii o śmieciach. Wiesz, że p-książki w postaci drukowanej nie były już potrzebne, dlatego je dostaliśmy – mówił przepraszającym tonem. – Ale, być może, tak jak dla nas dziś to jest przeszłość, dla nich to wtedy była przyszłość.

 

Kaam roześmiał się łagodnie.

 

– Mój drogi, nie rozumiem, co masz na myśli. To raczej oczywiste. P-książki w formie kodeksu w końcu zaczęto tworzyć i na Tero. Nie rozumiem, co w tym niesamowitego.

 

– Och, myślę, że patrzysz na to ze złej perspektywy. Oczywiście, że dla nas, jako Terończyków była to wtedy przyszłość. Mi chodziło raczej na spojrzenie z punktu widzenia Przeciwległych. To była ich przyszłość.

 

– Obawiam się, że teraz zupełnie już nie rozumiem, co chcesz powiedzieć. Chodzi ci o próbę przekazania wiedzy, by nie zaginęła? Pozostawieniu jej na innej planecie dla potomności?

 

– Och, to głupstwa. Nie martw się, że nie rozumiesz – Jhall uśmiechnął się ze współczuciem i wrócił do swoich kwiatków. Zanim zupełnie zatonął w pracy, rzucił jeszcze: – Wierzę w dobroć tych istot. Myślę, że nie przywoziliby nam tego, co mają najgorsze, ale to co najwartościowsze.

 

– W takim razie obalasz całą ideę powolnego rozwoju. Gdyby dawali nam to, co najlepsze, podzieliliby się z nami swoją technologią. Oni natomiast pozwalali nam stopniowo…

 

– Mówiłem, że głupstwa – przerwał rozmówcy miękkim, cichym głosem. Kolejny raz uśmiechnął się z wyrazem przeprosin i ostatecznie pogrążył w pracy.

 

*

Podniecenie opadło wraz z mijającymi tygodniami. Ludzie zdali sobie sprawę, iż podróż trwać będzie latami. Nie mogli mieć żadnej pewności, czy zakończy się jeszcze za ich życia. Coraz rzadziej docierały na Tero informacje ze statku, coraz rzadziej poruszano ten temat w rozmowach. Wszystko wróciło do normy, gdy „historia działa się w tle”, jak to pięknie ujął profesor Ghoni.

 

Kaam był z tego powodu bardzo zadowolony. O ile w dniu startu Podróżnika wszyscy zdawali się o nim nie pamiętać, o tyle następnego już ranka zaczęto go męczyć tezami i domysłami. Prosili, by zdradził im co nieco szczegółów, by przedstawił swoje wyobrażenia o Przeciwległych. Powróciły trudne pytania o sens i znaczenie wypraw łączących dwie planety. Mężczyzna czuł się tym przytłoczony. Zwykle wracał do swojego pokoju wcześnie, gdzie szybko zasypiał twardym, cichym snem.

 

Teraz jednak wszystko ustało. Zajęcia ze studentami ruszyły dalej według planu i na tym głównie Kaam się skupił. Chwilowo nie odczuwał potrzeby dalszej pracy naukowej, wyrzucił zaczęty esej, nie dokończył czytać dokumentów, które jeszcze niedawno rozpalały jego ciekawość. Stwierdził, że to wszystko nie jest teraz nic warte, lepiej czekać na najnowsze wieści.

 

Zamiast ludzi zaczęły go jednak dręczyć ciężkie sny. Z początku były niewyraźne, tak że budził się w nocy spocony, niepewny, co go właściwie tak przeraziło. Potem zaczął zapamiętywać kształty, a tuż po przebudzeniu wydawało mu się, że oblepia go lepki zapach śmierci. Przemywał wtedy twarz wodą, długo ją szorując, aż zrobiła się czerwona.

W jego snach niespodziewanie nawalały systemy podtrzymujące życie i wszyscy się dusili. Kobiety umierały w połogu i starzejąca się załoga w końcu wymierała, a statek schodził z kursu i rozbijał się na bezludnym księżycu nieznanej, odległej planety. Kaama męczyły te wizje, coraz wyraźniejsze i różnorodniejsze. Leżał w łóżku, ale jednocześnie płynął przez przestrzeń w stronę Przeciwległego Tero.

 

– Ostatnio chyba źle sypiasz – Ghoni uniósł rękę w geście pozdrowienia. Zasmucił się zszarzałą twarzą kolegi.

 

– To ci studenci mnie tak męczą. Żeby ich chęci do nauki były takie same jak do psot – zażartował, jednak w jego zmęczonym głosie ciężko było dosłyszeć wesołość.

 

– Rzeczywiście. Kaam, właściwie chciałbym z tobą porozmawiać o zupełnie czym innym. Zabrzmi to brutalnie, ale starzejesz się. Wszyscy się zresztą starzejemy. Ktoś z twoją pozycją powinien zacząć myśleć o ożenku. Rozumiesz, powinieneś przekazać dalej swój potencjał. Wiesz jak doceniamy twoją pracę. Odegrałeś wielką rolę w przygotowaniu ekspedycji Podróżnika.

 

– Och, to głupstwa – rozeźlił się tą rozmową. Wcale nie odnosił wrażenia, by jego praca w czymkolwiek pomogła.

 

– Zaczynasz mówić powiedzonkami twego ekscentrycznego przyjaciela. Spędzasz z nim zbyt wiele czasu. I chyba nie potrafisz docenić życia rodzinnego. Nie chcę ci prawić banałów na ten temat. Mam jednak nadzieję, że się nad tym zastanowisz.

 

– Po prostu wysyłamy ludzi w kosmos z jednej strony, a z drugiej wierzymy w przekazywanie potencjału. Mój ojciec należał do Przedstawicieli, a matka zajmowała się medycyną. Wyznam ci, że do polityki czuję odwieczny wstręt, a na widok krwi słabnę. Zamiast tego zająłem się historią, bynajmniej nie najnowszą. Powtarzam więc, głupstwa to, moje dzieci mogą być prostakami.

 

– Spójrz więc na to inaczej. Czy uważasz, że Podróżnik powróci do nas jeszcze za twojego życia? Raczej nie. Dlatego ktoś powinien kontynuować twoje badania. Zgromadziłeś wielką wiedzę, a wydałeś tak niewiele prac. Widziałem twoje opracowania przeznaczone dla podróżników. Są bardzo dobrze napisane, powiedziałbym, takim prostym językiem. Bardzo to ciekawe, nietypowe. Mógłbyś się pokusić o coś dla Dolnego Kokonu, coś rozrywkowego.

 

– Jeśli chodzi o kontynuację badań, właśnie wybrałem dwóch studentów. Właściwie dwie studentki, cudowne kobiety. Chcę z nich uczynić moje asystentki. Co do pisania… podsunąłeś mi pewien pomysł. Dobrze, zajmę się tym.

 

*

Był wściekły z powodu tej rozmowy. O ile troskę kolegi o jego ubogie życie osobiste jeszcze jakoś przebolał, o tyle zdenerwowały go sugestie o „kontynuacji”. Wiedział, jak Ghoni to sobie wyobraża. Podróżni wracają w aureoli sławy i chwały, witani przez wiwatujący tłum – być może nawet wypuszczą część na zewnątrz – oraz grupę wybitnych badaczy, najlepiej genialnych dzieci swoich genialnych rodziców. Jak to wszystko Kaama mierziło! Z tej złości nie patrzył w ogóle, gdzie idzie, ale ponownie przywiało go do pracowni Jhalla.

 

Na stoliku stał malutki, niebieski wazonik, a w nim niemrawe, żółte kwiatki. Jhall uśmiechnął się przepraszająco i Kaam zrozumiał, że rośliny są przemycone z zewnątrz. A sama wyprawa na zewnątrz Kokonu z pewnością musiała się wiązać z łapówką. To wszystko dodatkowo rozsierdziło profesora, nie przyszedł tu jednak strofować przyjaciela. Zamiast tego wyraźnie wzburzonym tonem zrelacjonował swoją rozmowę z Ghonim.

 

– Zaręcz się więc ze mną, twój tryb życia niewiele się wówczas zmieni, a będzie to niewątpliwie świetny dowcip. Ghoni spali się ze wściekłości – zaproponował z rozbawieniem Jhall.

 

Kaamowi nie było jednak do śmiechu i nie miał ochoty na głupie zabawy, a tym bardziej – robienie na złość Ghoniemu. Wręcz przeciwnie, szybko wyłuszczył swój plan. Zamierzał dwie dobrze zapowiadające się studentki uczynić swymi asystentkami, następnie zaś powierzyć im notatki, jakie przygotował dla podróżnych. Poprosi, by je przepisały i uporządkowały, następnie zaś przedstawi Ghoniemu jako oczekiwaną publikację.

 

– Bardzo dobrze. Najlepiej ożeń się z jedną z nich, skoro i tak będziesz z nimi teraz spędzał więcej czasu, a śpij może i z oboma. Och, nie patrz z takim wyrzutem, nie jesteś człowiekiem, który potrzebuje teraz ciasnych konwenansów. Wyglądasz na niewyspanego.

 

*

Kaam zrobił tak, jak to omówili. Poza tym odwołał wszelkie dyżury. Zajęcia też prowadził niechętnie, ograniczając je do 2 godzin tygodniowo. Tymczasem Jhall zapoznał się z dwiema młodymi kobietami. Obie nosiły granatowe szaty, co – jak wiedział z doświadczenia – nie musiało niczego oznaczać. Włosy miały czarne, do ramion, ale zawsze zwinięte w ciasny kok u góry, z tyłu głowy. Zgolą je dopiero w dniu ceremonii dorosłości. Jedna z nich była lekko okrągła na twarzy, śmiała się głośno, była żywa i przy każdej czynności wykonywała więcej ruchów niż potrzeba. Okazało się jednak, że jest daleką kuzynką Ghoniego. Druga z dziewcząt dla odmiany twarz miała pociągłą, usta wąskie; robiła wrażenie smutnej. Nie była specjalnie piękna, ale chociaż szczupła i wysoka, do tego cechował ją spokój, łagodność i umiejętność słuchania.

 

Tym samym Jhall poradził przyjacielowi, by zaręczył się z wąskoustą Ebi. W czasie jednak, gdy zajmował się poznawaniem asystentek, one zaś pochłonięte były pierwszym przydzielonym zadaniem, Kaam bardzo się zmienił. Posmutniał jeszcze bardziej, a sińce pod oczami urosły i zszarzały. Teraz prawie codziennie chodził dopytywać się, czy nie ma jakichś wieści ze statku. Gdy zapewniano go, że przekażą mu informacje, gdy tylko się pojawią, uspokajał się na chwilę i obiecywał czekać, by już po godzinie znowu zamęczać pytaniami. Snuł się jak cień, aż na jednym z obiadów zobaczono go w pomiętej koszuli i niedogolonego. Nie jadał wiele, wyrzucał większość posiłku do kosza.

 

– Tak, tak. Możecie mi jeszcze raz przedstawić planowaną trasę podróży? Mówi pan, ze powinni znajdować się gdzieś tu? A proszę mi powiedzieć…

 

– Kaam, dobrze cię widzieć. Zjedz ze mną podwieczorek w ogrodzie zimowym.

 

– Co za wspaniały pomysł! – wykrzyknął trochę zbyt gorliwie młody inżynier. Zupełnie nie rozumiał, jak można spożywać posiłek gdziekolwiek poza jadalnią, jednak każdy sposób na pozbycie się nieznośnego gościa był dobry.

Kaam z oporem pozwolił się wyprowadzić.

 

– Czemu zaprzątasz sobie głowę takimi głupstwami? Obawa żyje w nas wszystkich. Czy wiesz, jak bardzo martwię się o moje bulwy? Żeby chociaż były smaczniejsze… Niewiele jednak można teraz zrobić, a zadręczanie się wykończy nas wszystkich. Wykończy ciebie. Mój drogi, niedługo będziesz uznawany za większego dziwaka ode mnie, a na to nie pozwolę.

 

Jhall osobiście ogolił Kaamowi głowę, oddał jego rzeczy do pralni, po czym położył go spać. Następie wydał dziwne polecenie, by jutro po południu przysłać posłańca, który przyniesie wiadomość o szczęśliwym przebiegu wyprawy Podróżnika. Skoczył też na chwilę do swojego laboratorium, a gdy wrócił, mężczyzna na łóżku kręcił się przeraźliwe. Obudził go i kazał wypić gorzki napar, po którym profesor natychmiast zasnął. Nic go już do rana nie dręczyło.

 

*

Ebi przyjęła zaręczyny. Odbyły się cicho, w ogrodzie zimowym. Kaam wyglądał znacznie lepiej, choć siniaki pod oczami wciąż wystawały spod grubej warstwy kremu. Był dziś jednak ogolony, a jego ubrania przesiąkała przyjemna woń łagodnych perfum. Posłaniec przyniósł dziś dobre wieści – na Tero dotarła wiadomość z Podróżnika. Wszystko było w jak najlepszym porządku. To pozwoliło Kaamowi dość się zrelaksować i poprowadzić uprzejmą rozmowę najpierw z Ebi, potem z jej rodzicami.

 

Obrządki zaręczynowe nie były zbyt wyszukane, poza krótkim błogosławieństwem ze strony rodziców, narzeczeni zmieniali szaty granatowe na ciemnozielone, oznaczające oczekiwanie. Dni znów popłynęły normalnie.

 

Wieczorami Jhall przychodził do pokoju przyjaciela i podawał mu znajomy, gorzki płyn. Kaam zasypiał po nim twardo. Zaczął lepiej wyglądać, jadł sporo, nadrabiając zaległości.

 

– Sygnały docierają do nas z opóźnieniem, nie musisz się więc martwić. Za jakiś czas przyjdzie kolejny. Skup się lepiej na swojej żonie.

 

– Nie mam na czym się skupiać. To taka mądra kobieta. Doskonale sobie radzi, widziałem pierwszy rozdział naszej książki. Ma lekkie pióro, tak jak ja. Zofi pisze bardzo naukowo, po naszemu. Wiesz, Ghoni chciał, żeby to była publikacja dla Dolnego Kokonu. Ten pomysł zaczyna mi się podobać.

 

– To są głupstwa, w ogóle nie powinieneś myśleć o pracy, szkodzi ci to. Myśl o Ebi. Zbytnio się martwisz. Powinieneś oddać się rozrywce, odpocząć. Marnujesz się.

 

– Rozrywce, powiadasz… Niewiele tak naprawdę tu rozrywek, poza dysputami z tymi samymi, nudnymi twarzami. Nie mam ochoty chodzić na te przyjęcia. Widzisz, być może to mnie właśnie boli, że moja praca straciła sens, nie ma już nic, co mógłbym zrobić. Może dlatego tak szaleję… Masz rację, zacznę spędzać więcej czasu z Ebi – opadł ciężko na fotel.

 

– Idź z nią do łóżka.

 

– Co ty mówisz? Jesteśmy dopiero zaręczeni…

 

– Te wszystkie formalności to głupstwa. Nie zapuszczam długich włosów, gdyż przeszkadzałyby mi przy pracy, nie widzę jednak powodu do bestialskiego wyrywania wszelkich włosków. Zwłaszcza u kobiet, kobiety Dolnego Kokonu mają piękne, długie włosy. Nie zgadzam się na tanią symbolikę – powiedział, bo czym zaraz jego twarz przybrała pełen żałości, przepraszający wyraz, że Kaam nie potrafił się sprzeciwić, choć domyślał się, o jakim typie kobiet mowa. – Wszyscy noszą te kolorowe szaty, noszę i ja, lecz w wyrazie pogardy. Noszę granat, ale nijak odnosi się on do mojej czystości. Nie wydaje ci się okrutne, jak wiele o naszym życiu osobistym mówią te szaty? Jak wprost wskazują, kto jest sam, a kto z małżonkiem, kto oczekuje dziecka… Gdzież zniknęła nasza prywatność, wszystko jest wystawione na widok publiczny, jak te wspólne łaźnie i stołówki.

 

Mówił głosem drżącym, płaczliwym. W jego wypowiedzi więcej było głębokiego smutku niż złości i oskarżeń. Wytworzył się nastrój, który dodatkowo przytłoczył Kaama.

 

– Och, ja te granatowe ubrania noszę tylko na złość, a może trochę, żeby więcej nie prowokować, skoro i tak już jestem w niełasce… A studenci? Niby system jest jasny, widzisz granatowy i wiesz, że ktoś jest jeszcze prawiczkiem albo dziewicą, ale w praktyce część oszukuje.

 

Kaam siedział przygnębiony. Łypał na Jhalla spode łba. Wolałby tego nie słuchać. Po raz kolejny poczuł się zapędzony w róg. Ghoni planował przyszłość jego i jego rodziny długie lata na przód. Jhall nakłaniał go do łamania obyczajów, choć jeszcze niedawno sam doprowadzał go do przyzwoitego stanu. Znów wszystko go mierziło.

Wyszedł bez słowa.

 

*

Zaślubiny były tak samo cichym i bezbarwnym obrzędem jak wszystkie inne. Oficjalnie przebrano ich w jasnozielone szaty i przydzielono dwa pokoje położone obok siebie, w środku połączone drzwiami. Cała ceremonia trwała krótko i zaraz po niej oboje wrócili do swojej pracy.

 

Kaam nie mógł się jednak skupić. Poszedł do swojego pokoju, by puścić sobie tak kochaną od dzieciństwa wersję legendy o Przeciwległym Tero. Ciepły, kobiecy głos pozwolił mu się zrelaksować. Z jakiegoś powodu ceremonia go zmęczyła. Teraz chłonął opowieść jak bajkę, wczuwając się w fabułę. Stał się znów dzieckiem, nie badaczem i sprawiło mu to przyjemność. Potem zasnął.

 

Obudził się kilka godzin później. Wciąż siedział w fotelu, ale był przykryty kocem. Przetarł oczy. Wstał trochę zbyt gwałtownie, przez co zakręciło mu się w głowie. W ciemnym pokoju wymacał puste, zimne łóżko. Poczuł rozczarowanie. Przeszedł do pokoju obok i z radością wtulił się w ciało Ebi.

 

*

Robił teraz niewiele. Po tym, jak znów odkrył w sobie dziecko, zupełnie inaczej zaczął podchodzić do przedmiotu swoich zainteresowań. Włączył się aktywnie w prace nad książeczką, znajdując radość w jej pisaniu. Często też chodził na górne tarasy, gdzie siadał na huśtającej się ławce, wyciągał zwinięty Książkownik i oddawał się lekturze. Często wracał do kopii ksiąg z Muzeum Północnych Traw. Przesuwał palcem po ekranie, próbując przypomnieć sobie fakturę papieru, zapach kurzu, pozostający na dłoniach, sypki brud.

 

Z Jhallem rzadko się widywał od ostatniej rozmowy, doskwierał mu jednak brak towarzystwa. Ghoni wydawał mu się człowiekiem zbyt nadętym, Zofi dla odmiany za dużo mówiła, a Ebi brakowało studenckiej swobody. Jego żona przypominała mu jego samego sprzed lat. On też nigdy nie wykorzystał czasu młodości. Zawsze poważny, dystyngowany, odczuwał w zajmowaniu się głupotami coś żałosnego. Zupełnie jakby ceremonię dojrzałości przeszedł w wieku 10 lat. Teraz tego żałował. Może nie kochał Ebi, ale cenił ją za spokój i delikatność, ale potrzebował lekkich rozmów i drobnych rozrywek, a ta kobieta zawsze pozostawała dystyngowana w sposób właściwy dla 50-latki.

Kiedy wrócił tego dnia z tarasów, Ebi ubrana była w luźną, miękką bluzkę w kolorze chłodnego różu. Uśmiechnęła się promieniście, szeroko, co było do niej niepodobne. Kaam przytulił ją, wymienili kilka uwag – ona radosnym, podnieconym głosem, on raczej spokojnie. Chwilę potem siedział w gabinecie, chowając twarz w dłoniach. Realizował co do słowa plan Ghoniego.

 

To obudziło uśpioną już w nim nutę. Znowu poczuł się zagubiony. Wszystko, co miał po sobie pozostawić, to dziecko, które przejmie jego prace. By zachować kontynuację dla tych, którzy powrócą.

 

Znów zaczął śledzić losy ekspedycji. Znów zadręczał kontrolę lotów pytaniami. Ebi w tym czasie rozkwitała, wręcz promieniała i nie zauważała przygnębienia męża, patrząc na niego tylko przez pryzmat światła swojej radości. Kaam wrócił do studiowania. Wracał często myślami do tego, co kiedyś powiedział mu Jhall, ale nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, co to było. Coś głupiego… Dziwnego… Zaczął szukać, choć sam nie wiedział czego.

 

Zaczął żyć przeczuciem. Nie wiedział, czego szuka, ale zrozumiał, że jeśli spojrzy na to wszystko jak dziecko, dojdzie do odpowiednich wniosków. Musi spojrzeć na Przeciwległych z naiwnością Jhalla. Znów zaczął źle spać, ale nie przez koszmary. Cały czas trawiła go gorączka. Pobladł, zmarniał. Ebi zaczęła się martwić i zapewne otoczyłaby go opieką, gdyby sama jej wtedy nie potrzebowała. Wykryto wadę płodu i zarządzono jego usunięcie. Na Kaamie nie zrobiło to żadnego wrażenia, przynajmniej nie dał tego po sobie poznać. Można było zrobić drugie dziecko. Ale jego żona źle to zniosła. Nagle stali naprzeciwko siebie zimni i żadne nie wiedziało, co powiedzieć. On był zmęczony nawrotem swoich lęków, ona była otępiała po zabiegu.

 

Potem przebywali głównie oddzielnie, każde w swoim pokoju.

 

*

– Czy to będzie właściwe, żeby… uspokoić profesora Kaama?

 

Jhall uniósł wzrok znad swoich roślin na młodego inżyniera, tego samego, którego ponad 2 lata temu uratował od natarczywych pytań przyjaciela.

 

– A czy macie rzeczywiście jakieś wieści?

 

– Nie, chwilowo raczej nie.

 

– Och, jeśli Kaam rzeczywiście tak nie daje wam spokoju, przekażcie mu jakieś dobre wieści. To go ukoi na jakiś czas, a i wy odpoczniecie.

 

Mężczyzna wyszedł, wyraźnie uradowany, że ktoś zdjął z niego odpowiedzialność za oszustwo. Zwłaszcza że okłamać miał, jak mu się wydawało, człowieka ciężko chorego. Kaam miał szarą skórę, pod którą wyraźnie rysowały się żyły, oczy zapadły się, a pod nie wystąpiły sińce. Spał jeszcze gorzej niż wcześniej, szarpany obsesją, zmęczony długimi poszukiwaniami odpowiedzi. Jednocześnie Ebi unikała go, zrobiła się jeszcze poważniejsza, o zaciętej twarzy. Migała się od rozmowy o dziecku, a on, nie za bardzo rozumiejąc, chciał ją posłać do lekarza. Wtedy obraziła się na dobre.

Jhall jeszcze tego samego dnia, gdy rozmawiał z inżynierem, sam się przekonał o powadze sytuacji. Kaam wszedł cicho do jego pracowni i – jak zawsze – przysiadł w fotelu w kącie. Długo żaden z nich nic nie mówił. Jhall zlustrował przyjaciela krytycznym wzrokiem.

 

– Długo nie rozmawialiśmy – powiedział w końcu Kaam.

 

– Rzeczywiście.

 

– Dużo myślałem o tym, co mówiłeś. To było a propos p-książek. Coś o Przeciwległych. O przeszłości i przyszłości. Ale nie wiem, co dokładnie. Teraz myślę, że to mogło być ważne.

 

– Och, to na pewno były jakieś głupstwa, nie powinieneś o tym myśleć.

 

– Tak, pewnie tak – wytrzeszczył oczy. Posiniał na twarzy jeszcze bardziej. – Rozmawiałem z Ebi. Nie rozumiem jej. Ona nie chce się ze mną kochać, nie chce też sztucznego zapłodnienia. Nie rozumiem dlaczego. To standardowa procedura, masa ludzi z tego korzysta. Czy to dlatego, że jej nie kocham?

 

– Mogę porozmawiać z doktorem Morharando. Z nią też mogę porozmawiać.

 

– Jesteś moim przyjacielem, Jhall.

 

– Tak.

 

– Myślisz, że Muzeum jeszcze stoi. Czuję, że mógłbym… To co innego.

 

– Tak, świat zewnętrzny to co innego.

 

Jhall wszystko załatwił. Ułagodził Ebi i miękkimi słówkami zdobył jej zaufanie, łechcąc ego i tłumacząc, jak wyniszczający dla Kaama jest brak potomka. U doktora Morharando załatwił zabieg. Dla profesora zaś – drogę na wolność.

 

Nie było żadnych przepustek, żadnych papierów. Tylko ściśnięte twarze niezadowolonych ludzi i nocna podróżna północ przez pola pachnące mokrą trawą i przygodą.

 

*

Ciężko było opanować podniecenie. Także Hvukt dał się unieść emocjom i od rana obficie się pocił. Wygląd Podróżnika rozbawił go, gdy pomyślał o nowoczesnych statkach, jakie teraz się budowało. Ciekawy był ludzi na jego pokładzie. Przede wszystkim chciał wiedzieć, czy będą tam przodkowie jego dziadka, jego przybrani bracia i siostry. Interesowało go to bardziej niż technologie, o jakich mówiło się od paru tygodni, niesamowite przedmioty i wiedza, jaka miała zostać przywieziona z Przeciwległego Tero. Ani jego matka, ani on nie odziedziczyli po Kaamie zamiłowania do historii.

 

Hvuktowi powiedziano, że jego dziadek wyleciał razem z innymi Podróżnikiem. Co prawda gdy próbował liczyć lata odnosił wrażenie, że coś się nie zgadza, ale nie przejmował się tym specjalnie, duma była ważniejsza. W rzeczywistości Kaam wyjechał do Muzeum Północnych Traw niedługo po tym, jak Ebi skończyła pierwszy trymestr ciąży i nigdy już nikt go nie widział. Zapewne umarł na suchoty, zamęczył go kurz, pył i brak snu. Możliwe, że zaszkodziły mu dziwaczne bakterie żyjące wśród papierowych kart. I nikt się nie dowiedział, czy znalazł to, czego szukał.

 

*

Podróżnik wylądował. Jego pasażerowie nie czuli się jednak, jakby wracali do domu. Pierwszy raz zstępowali na tę ziemię, znaną im tylko z filmów i opowiadań rodziców. Dla nich sens miało tylko życie na statku, w ciągłym ruchu. Nigdy nie powróciliby na Tero, gdyby nie misja, jaką mieli do wypełnienia. Obawiali się jednak, że nowiny, jakie ze sobą przynoszą, głęboko wszystkich rozczarują. To dodatkowo ich przygnębiało i nastawiało niechętnie do tego miejsca. Zdawali sobie sprawę z oczekiwań. Uczono ich z książeczek przygotowanych przez uczonego o imieniu Kaam, mówiących o tym, jak wyglądać może Przeciwległa Planeta. Poznali legendy i hipotezy. Gdy w końcu dotarli do kresu wyprawy okazało się, że żadne z przewidywań Terończyków nie spełniły się.

 

Ze sobą mieli parę prymitywnych, prostych narzędzi z kamienia.

Koniec

Komentarze

Ładna puenta. Ale opowiadanie mało dynamiczne. Oczywiście, można pisać tak refleksyjnie, gawędzić nastrojowo. Tyle że do tego potrzeba bezbłędnego stylu. Mimo tych uwag - ode mnie - 4.
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka