Informacje

07.04.22, g. 14:36

Nadchodzi "Godzina wiedźm"

Nadchodzi czas, by wybrać między światłem a ciemnością. Premiera Godziny wiedźm już w kwietniu!

Godzina wiedźm Alexis Henderson w przekładzie Przemysława Hejmeja to mroczna opowieść z pogranicza literatury pięknej i fantasy. Książka nagrodzona jako najlepszy debiut oraz powieść z kategorii horror [Horror AND for Debut Novel (2020), Best Debut Novel (2020) oraz Ladies of Horror Fiction Award, Best Debut (2020)] właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Kobiecego. To historia o zamkniętym purytańskim społeczeństwie i młodej kobiecie, która odkrywa w sobie mroczną magię. Przeczytaj fragment powieści i przekonaj się, czy tajemniczy, pełen magii Czarnolas przyzywa cię równie mocno co Immanuelle.

Książkę można zamówić ze zniżką tutaj.

 

Fragment powieści:

Każdy w domu Moore’ów miał swoje zadania albo specjalizację. Marta była położną, pobłogosławioną przez Ojca darem języka, dzięki któremu posiadała też moc Nadawania Imion pochodzących z niebios. Anna pracowała jako krawcowa, ręce miała tak wprawne i delikatne, a oko tak uważne, że potrafiła naprawić nawet najdrobniejszą koronkę. Abram, niegdyś cieśla, w latach po udarze zabrał się za struganie prymitywnych figurek, które czasem sprzedawały się na targu. Nawet Sława, utalentowana artystka, choć zaledwie dwunastoletnia, malowała portreciki na deskach, a potem oferowała je koleżankom w szkole. Honor, zbyt młoda, aby zajmować się jakimś rzemiosłem, pomagała w gospodarstwie najlepiej, jak umiała.

No i była jeszcze Immanuelle ‒ pastereczka wraz z wynajętym parobkiem dbająca o stadko owiec. Każdego ranka, oprócz sabatu albo rzadkich okazji, gdy Marta wzywała ją jako asystentkę do szczególnie trudnego porodu, Immanuelle szła na pastwisko i doglądała owiec. Z kijem w ręku prowadziła je ku zachodniemu grzbietowi, gdzie stado spędzało cały dzień, pasąc się w cieniu Czarnolasu.

Immanuelle zawsze odczuwała dziwną więź z Czarnolasem. Czuła podniecenie, ilekroć się doń zbliżała. Jak gdyby zakazany las śpiewał pieśń, którą tylko ona mogła usłyszeć, jak gdyby rzucał jej wyzwanie, przyciągał. Jednak nigdy tej pokusie nie uległa.

W dni targowe Immanuelle przygotowywała swoje towary – wełnę, mięso albo jakiegoś barana – i szła handlować. Spędzała na placu cały dzień, targując się i upłynniając, co się da. Jeśli dopisało jej szczęście, wracała do domu po zmierzchu, mając przy sobie dość miedziaków, żeby sfinansować ich tygodniowe wydatki oraz dziesięcinę. Jeśli nie dopisało, rodzina chodziła głodna, a dziesięcina i długi wobec lekarzy Abrama pozostawały niespłacone.

Abram wmusił w siebie kolejną łyżkę gulaszu i przełknął z wysiłkiem.

 – Sprzedaj go… dobrze. Nie zgadzaj się na mniej, niż jest wart.

Immanuelle kiwnęła głową.

– Wyjdę wcześnie. Pójdę skrótem przez Czarnolas i dotrę na targ przed innymi.

Rozmowa zamarła, rozlegał się tylko szczęk widelców i noży stukających o talerze. Nawet Honor, choć tak młodziutka, wiedziała, kiedy lepiej się nie odzywać. Trwało milczenie, niemalże zupełna cisza, nie licząc rytmicznego kapania, kap, kap, kap, gdzieś w rogu kuchni.

Z policzków Marty odpłynęły wszelkie kolory, a wargi stały się bezkrwiste.

– Ani mi się waż wchodzić do lasu, słyszysz? Tam mieszka zło!

Immanuelle zmarszczyła brwi. Jej zdaniem grzech nie był dżumą, którą można było się zarazić, jeśli się zanadto do kogoś zbliżyło. I raczej nie wierzyła w te wszystkie legendy o złu mieszkającym w głębi Czarnolasu. Prawdę powiedziawszy, Immanuelle sama nie bardzo wiedziała, w co wierzy, ale była prawie pewna, że ów skrót wiodący przez las nie przyprawi jej o zgubę.

 A jednak z kłótni nie mogło wyniknąć nic dobrego. Zdawała sobie sprawę, że w tej bitwie silnej woli z jednej i drugiej strony wygrać nie może. Marta miała serce ze stali oraz niezachwianą wiarę, która wprawiała skały w drżenie. Prowokowanie jej nie leżało w niczyim interesie.

Immanuelle ugryzła się więc w język, pochyliła głowę i z rezygnacją ustąpiła.

 

Tamtej nocy śniły jej się bestie: dziewczyna z rozdziawionymi ustami oraz żółtawymi zębami kojota, kobieta o skrzydłach ćmy, która wyła do wschodzącego księżyca. Obudziła się wczesnym rankiem, słysząc jeszcze echo tego krzyku, dźwięk tłukący się o ściany jej czaszki.

Z zaczerwienionymi oczyma, nieprzytomna ze zmęczenia, Immanuelle ubrała się niezdarnie, starając się pozbyć z głowy koszmarnych obrazów leśnych demonów. Z trudem zapinając guziki sukienki, przygotowywała się na dzień na targu.

Wymknąwszy się z uśpionego domu, kroczyła pewnie ku odległym pastwiskom. Prawie każdy ranek zaczynała w ten sposób – od doglądania owiec o świcie. Niekiedy, rzadko, zdarzało się, że nie mogła tego zrobić – na przykład wtedy, gdy kilka lat temu złapała krztusiec i musiała przez tydzień leżeć. Wówczas zastępował ją wynajęty w tym celu parobek, niejaki Jozjasz Clark.

 Stłoczone blisko siebie stado znalazła na wschodnim pastwisku, nieopodal cienia rzucanego przez las. Na konarach dębów i brzóz siedziały wrony, nie wyśpiewując jednak żadnej pieśni. Cisza zdawała się gęsta jak poranna mgła, przerywał ją tylko dźwięk kołysanki Immanuelle, który niczym pieśń żałobna niósł się przez wzgórza i odległe pola.

Nie była to zwykła kołysanka, podobna do ludowych piosenek czy rymowanek, jakie matki śpiewają swym dzieciom, lecz raczej interpretacja starego hymnu żałobnego, który słyszała kiedyś na pogrzebie. Rozchodziła się nad pastwiskami; na jej odgłos stado ruszyło na wschód, jak fala przypływu zalewając wzgórza. Po krótkiej chwili owce otoczyły Immanuelle, radośnie pobekując i drepcząc, napierając na jej sukienkę. Jedynie roczny baran o imieniu Judasz trzymał się z dala od reszty, z kopytami mocno wbitymi w ziemię i nisko pochylonym łbem. Mimo młodego wieku był sporych rozmiarów. Swym kudłatym czarnym runem oraz podwójnym zestawem rogów wzbudzał strach: pierwsza ich para wystawała niczym sztylety ze sklepienia czaszki, druga zwijała się do tyłu, za uszy, i brutalnie przebijała żuchwę.

– Judaszu! – zawołała Immanuelle ponad szumem wiatru w wysokiej trawie. – No chodź, czas pójść na targ.

Baran odrzucił kopytami trochę ziemi, mrużąc przy tym ślepia. Gdy się zbliżył, owce się rozproszyły, a jagnięta co sił w kopytach zbiegły na boki, by zrobić mu miejsce. Zatrzymał się mniej więcej metr od Immanuelle, z głową lekko zwróconą w jedną stronę – mógł w ten sposób patrzeć na dziewczynę przez swój zakrzywiony róg.

– Idziemy na targ. – Chwyciła uwiąz, żeby baran go zobaczył. Luźna część liny dyndała nad gruntem. – Muszę cię przywiązać.

Baran ani drgnął.

Przyklęknąwszy, Immanuelle poluzowała pętlę na jego rogach, po czym naprężyła linę, aby ją związać. Zwierzę stawiało opór, kopało, szarpało i rzucało łbem, wzburzając kopytami ziemię. Trzymała jednak mocno, zaparta nogami zacieśniała chwyt. Lina parzyła ją w dłonie, tarła, a Judasz wciąż się wyrywał i walczył.

 – Spokojnie – powiedziała, nie podnosząc głosu. – Spokojnie.

Baran po raz ostatni zarzucił łbem i głośno sapnął. Z jego nozdrzy buchnęła chmura oddechu, gęsta jak dym z fajki w zimnym powietrzu poranka.

– No chodź, marudo. – Immanuelle ponownie szarpnęła za uwiąz. – Musimy cię zaprowadzić na targ.

Trasa przez Przesiekę była długa, a mimo chłodu poranka słońce mocno grzało. Po plecach dziewczyny spływały strużki potu, kiedy forsownie podążała wijącą się ścieżką do miasta. Gdyby obrała skrót przez las – zamiast żmudnej drogi naokoło, wokół jego granic – już by dotarła na miejsce. Niestety obiecała Marcie, że będzie się trzymała z daleka od kniei, i była zdecydowana dotrzymać słowa.

Immanuelle kroczyła więc z ciężkim plecakiem na ramionach. Bolały ją stopy, ponieważ włożyła obuwie o półtora numeru za małe, które raniło ją w pięty tak mocno, że czuła powstające pęcherze. Wiele rzeczy, które posiadała, było na nią albo za małe, albo za duże, jak gdyby dziewczyna nie pasowała do świata, w którym się urodziła.

W połowie drogi zatrzymała się na śniadanie. Znalazła chłodne miejsce w cieniu brzozy i zaczęła macać zawartość plecaka w poszukiwaniu kawałka sera oraz twardego jak cegła brązowego chleba, który Anna upiekła poprzedniego wieczoru. Jadła szybko, rzucając Judaszowi okruchy, a ten natychmiast je chwytał, zarzucając łbem. Ciągnął za uwiąz tak mocno, że Immanuelle musiała go złapać za rogi, aby nie czmychnął.

W oddali majaczył Czarnolas. Wzywał ją do siebie wiatrem oddychającym w gałęziach, tajemnym, syczącym językiem.

Według legend oraz Świętych Pism Czarnolas, jak wszystkie przeklęte i pożałowania godne rzeczy na świecie, został stworzony przez Mroczną Matkę, boginię piekieł. Podczas gdy Dobry Ojciec wykreował rzeczywistość za pomocą światła i ognia, tchnął w glinę i pył życie, Matka wyrzeźbiła swoje diabły z ciemności, zrodziła legiony bestii i demonów, zniekształconych istot i pełzających bytów, które czaiły się w gnijącym półświecie między żywymi a umarłymi.

I właśnie z tego półświata, z przesmyków przeklętego lasu wzięły się pierwsze wiedźmy – Lilith, Delilah oraz dwie kochanki, Jael i Mercy. Nieświęta Czwórka (jak je później nazwano) znalazła miejsce wśród osadników w Betel, którzy przyjęli je jako uchodźczynie i zaoferowali azyl. Kobiety wzięły sobie mężów, urodziły dzieci, mieszkały pośród Ojcowskiej trzódki jako jej sojuszniczki i przyjaciółki. Lecz choć cztery wiedźmy miały ludzką postać, ich dusze zostały stworzone na podobieństwo Matki i tak jak Ona pragnęły zniszczyć stworzenie Dobrego Ojca, tłumiąc Jego światło swoim mrokiem i cieniem.

Zasiały w sercach dobrych mężczyzn z Betel nasiona niezgody, kusząc ich i sprowadzając dusze na manowce. Macki tego szalbierstwa sięgały daleko i wkrótce cała ziemia znalazła się w ich rękach. Tylko Ojcowskiej łasce należy zawdzięczać, że pewien młodzieniec znany jako David Ford – pierwszy prorok – zebrał dzielną armię świętych krzyżowców, która pokonała cztery królowe wiedźmy ogniem, przeprowadzając krwawą rebelię, a je same skazując na wygnanie do przeklętego lasu, skąd wcześniej przybyły.

Jednakże moc wiedźm oraz mrocznej bogini, której służyły, utrzymywała się jeszcze długo po zakończeniu świętej wojny. Nawet obecnie ich duchy wciąż nawiedzają Czarnolas, głodne ludzkich istot ośmielających się wkroczyć do ich królestwa. Tak przynajmniej opowiadano.

Skończywszy śniadanie, Immanuelle kontynuowała wędrówkę przez Przesiekę. Główna droga wiła się teraz bliżej puszczy. Dziewczyna widziała liczne wota na granicy odległych drzew. Wieńce z dzikich kwiatów, pokarmy i daniny, a nawet parę dziecięcych bucików, przywiązanych za sznurówki do płotu – jak gdyby ktoś wierzył, że dziecko, do którego należały, pewnego dnia wyjdzie z lasu i je sobie weźmie. Relikwie te stanowiły wszystko, co pozostało z osób zaginionych w Czarnolesie. Las rzadko oddawał to, co zabrał.

Immanuelle i jej matka stanowiły tu wyjątek – cud, można powiedzieć. Jednak w chwilach największej słabości, gdy wiatr wirował między pniami sosen, a wrony śpiewały swoją pieśń, Immanuelle odnosiła wrażenie, że Czarnolas nadal w niej tkwi, że wciąż ją posiada, niemalże wzywa do powrotu do domu.

 

[Godzina wiedźm, Alexis Henderson, tłum. Przemysław Hejmej, Białystok 2022, str. 31-37. ]

 

 

Nowa Fantastyka