- Opowiadanie: Julius Fjord - Z toalety nowej Ś.

Z toalety nowej Ś.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Z toalety nowej Ś.

Patrzę czasem na Ziemię lecz już nie widzę planety

Cóż, że jest słowo Ziemia, że inne także pamiętam

Choćby to były wszystkie

Słowa, które pamiętam

Wiem, że inny jest język poematu.

Rafał Wojaczek, Trzeba było rozstrzelać poetę

 

 

Bliskie spotkanie nieoznaczonego stopnia

– Otwórz oczy, synu sentymentu. Spójrz: Kłębiący się dym to wypomadowane chmurki. Wijące się pluskwy to falujące na wietrze łodyżki żonkili i niezapominajek. Lampa stroboskopowa – słoneczko śmieje się do ciebie pastelowymi promykami. No, otwórz. Śmiało. Masz śliczne tęczówki – słoneczniki van Gogha. Iskrzą w nich krople rosy, połyskliwe źdźbła traw, ruczaje wypływające z zazielenionego ogrodu. Dobrze. Teraz pokaż źrenice. Nie chcesz? Znów ćpałeś? Znów byłeś na randce z panną Marysią? Grzmociłeś brązową lafiryndę? A może wpadłeś w objęcia ckliwej bladzioszki?

– Ja… spaaałem. Śpię, znaczy.

– Śpisz? A gdzie jesteś?

– Tu jakiś loch, biuro… Ale ja w łóżku jestem.

– Ach tak? A nie w krainie szczęśliwości?

– Nie-e.

– I nic nie brałeś?

– Nic a nic.

– Akurat… A kto ja jestem? Kogo widzisz?

– Pana. Szefa. Kosmitę.

– Czyli trzech? Oj, wpadka…

– Jednego!

– A jak wyglądam?

– Pod biurkiem siedem ospodnionych nóg i dwie niebieskie ręce na blacie. Mankiety od garnituru, czułki sterczące, w nich oczy – wielkie, szydercze. Twarzy nie widać – słup światła.

– Ekhem… Czy mój wygląd cię bawi, synu sentymentu?

– Nie, tak… Znaczy nie! Mogę powiedzieć coś zjadliwego?

– Bardzo proszę.

– A czy bawi was grzebanie ludziom –

– Nie tylko ludziom.

– Dobrze, bawi was grzebanie ludziom I KOSMITOM w mózgach, kiedy właśnie wywrócili je na lewą stronę i robią sobie w niedzielę pranie?

– Od tego jest Specjalna Policja Odmiennych Stanów Świadomości.

– Ledwo dorwali się do władzy, a już –

– Przepraszam?!

– Swoje zwyczaje… Nie, nic. Macie tu jakąś Izbę Snu albocoś? Bo ja, może nie wiecie, ale ŚPIĘ.

– A powiesz: w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie?

– A odwal się pan!

– Okej, okej, tylko bez takich. WAŁDOCH, WYPUŚĆCIE GO. Kolejny syn sentymentu się wykpił, wyplątał z sieci, ale czuwam. Ja, PAJĄK, czuwam. Tak na marginesie, ile ziemski pająk ma nóg?

– Odnóży. Będzie z sześć par.

– Więc jeszcze raz zobaczę cię na radarze na ultraniskich, a dorwę cię nimi wszystkimi. Jasne?

– …

 

*

 

… jak iskrzenie dwóch trących o siebie cywilizacji. Jak blask jutrzenki, który oślepia, napawa światłowstrętem. Jak dupa blada. Wielkim nieszczęściem jest nie widzieć własnego cienia. Wszystko jest takie cholernie jasne.

 

Zapętlenie wisielca

Kolejna noc spędzona na kluczeniu zakurzonymi internetowymi alejkami, fechtowaniu się na słowa z mówcami na forach i graniu w krykieta (słowo daję, to długonogie dziewczę samo podwinęło sukienkę, nie prosiłem, naprawdę samo!). Potem długie poranne nic bieli się w pamięci jak plama z korektora. Po południu było parno, trochę się opalałem, wypiliśmy z Pablem po browarze, gadając o dupach i finale Ligi Mistrzów, wulgaryzując soczyście i nie żałując kurew. Liza jest na obozie i obiecała zadzwonić, jak znajdzie chwilkę. Tylko zerknąłem ukradkiem na smartfona, gdzie w dyskretnym folderze przechowuję jej zdjęcie topless. Ukojony, porwałem z szuflady biurka szlugi, wcisnąłem na nogi trampki i popędziłem na boisko. Rżnęliśmy w piłę, gdy wtem się rozpadało, rozgrzmiało, wypięło, srutnęło i się nagle rozwiało. Kałuże tylko pozostały, wśród których biegać nie było jak. Więc wróciłem i znów nic, znów noc, i rozrywka, i w słodko-upiornej grze komputerowej uciekałem przed piłą, która to mnie tym razem chciała rżnąć.

A może to był sen?

Według kalendarza wakacje mają potrwać jeszcze sto dwanaście dni. Naprawdę taka mnie czeka najbliższa trzecia część roku? Poniedziałko-wtorkowo-środowo-czwartkowo-piątkowo-sobotnia niedziela siedem dni w tygodniu i w koło Macieju aż do października? Kto inny może i by się ucieszył, ale nie ja. Ja potrzebuję zająć się czymś poważnym, a jednocześnie czymś, co by mnie nie męczyło, nie tyranizowało, nie kazało wstrzeliwać się w idiotyczny klucz.

– Kuba, dziewczynę byś sobie znalazł.

– Mamo, ja już mam dziewczynę.

– No tak, tak. To może chociaż byś do pracy poszedł, zarobił sobie, ja wiecznie żyć nie będę…

– Mamo, matura, stres… Chyba należy mi się odrobina odpoczynku.

– No no, żebyś nie przesadzał, kiedy ja byłam w twoim wieku, już zarabiałam, już mieszkałam sama.

– Ale, mamo, zważ: inne czasy.

Inne czasy.

Kim ja w ogóle jestem? Zawieszonym (każda noga i ręka innym łańcuchem) niewolnikiem. Nikim. Już nie uczniem, jeszcze nie studentem. Ani dzieckiem, ani dorosłym. Rozciągają mnie dwie przeciwstawne siły; obawiam się, że nie dam rady tak jak wszyscy, że pęknę. Albo nie, z pęknięciem byłoby pół biedy. Najbardziej się boję, że będę tak wisiał, aż zdrętwieją mi członki. Zniknę, wtopię się w krajobraz, zapomną o mnie. Do usranej śmierci będę tak wisiał.

 

Nieziemsko

Sen głęboki jak rów oceaniczny to nie objaw przemęczenia. To bunt świadomości i ucieczka w dal siną. Kosmickie u-booty mogą czyhać wszędzie. Nie wolno wpaść w niedźwiedzie NREM, koniecznie są obrazy, wizje, podprogowe przekazy! Respawnuję z rosnącą nerwowością, rozregulowany, rozdrażniony. Mój syzyfowy batyskaf zapuszcza się coraz głębiej, już dno muska, kiedy ekspedycja kończy się nagle powrotem na powierzchnię. I znów…

Dryń dryń dryń!

Długo dzwonek dzwonił, zanim się obudziłem, wynurzyłem. Wychodzę na ganek półprzytomny. Mokre ślady ciągną się za mną w powidokach.

– Dzień dobry! – woła wielonogi typ w garniturze, pod krawatem i czeka, wymoczek.

Oddzieńdabrzam z równoczesnym ziewnięciem.

– Czy mógłbym panu zająć chwilę? Chciałbym porozmawiać o wolności.

Oho, nowy sąsiad. Galaktyczny misjonarz.

– Ależ proszę.

– Dziękuję.

Przecieram szmatką stół i dwa krzesła, na których stała jeszcze woda z wczorajszego deszczu. Mieszkamy z mamą na przedmieściach Warszawy, w domku z dzikim ogrodem. Lesista okolica w sam raz nadaje się do biegania, a żeby ujrzeć równie zieloną, lecz jednak wielkomiejską scenerię, wcale nie trzeba wyruszać w nie wiadomo jak długą trasę. Poza tym utrzymanie się jest tu tańsze niż na przykład w podwójnej celi na podpiętrze w centrum, co w kryzysowych czasach ma znaczenie wręcz podstawowe.

Przybysz zajmuje niezdarnie miejsce, komentując swoją słoniowatość głupawo-radosnymi uśmiechami. Jak dziecko z chorobą sierocą zaczyna kołysać się wte i wewte. Obciąga siedmionożne spodnie i skubie nos długi, puzonowaty, i po cętkowanych policzkach się drapie. Patrzę na niego z politowaniem.

– Proszę sobie wyobrazić dwie piękne kobiety, z których jedna jest facetem – zaczyna.

– Będzie ciężko.

– Inaczej.

Kosmita teraz za wszelką cenę stara się odwrócić uwagę od tego, że jest Kosmitą. To nic, że czułki sterczą mu z oczodołów, to nic, że skórę ma zuchwalec w odcieniu denaturatu. Pijackim slalomem wodzi po temacie liberalizmu względem mniejszości gatunkowych, co większe plątaniny rozsupłuje mieczem, kiedy myśli, że nie patrzę, i przeskakuje pirat na morza spokojniejsze albo skacze w karkołomnej ewolucji z wodospadu, z którego woda się leje i leje…

Słucham, co ma do powiedzenia. No bo jak inaczej? Przylatują obcy misjonarze, sriliony kilometrów nadkładają, przecież nie wygonię.

Z nudów zaglądam do tej broszurki, co to ją przyniósł.

Kosmici piszą, że nie chcą, aby Ziemianie zatracili świadomość kulturową. Że można budować na już wybudowanym, bez równania z ziemią drobnych przybytków pogańskich i świątyń Ważnych Bogów, wiosek zapomnianych i niezapomnianych metropolii. Że całe społeczeństwa można łączyć mimo różnic. Jednocześnie i kolektywizować, i umożliwić im zachowanie odrębności.

Tja, Ziemia jest wystarczająco żyzna dla wszystkich. Znaleźli się ludzie, którzy głęboko uwierzyli w to, że się da. Są też tacy, którzy nie wierzą, ale i tak stanowią oni znikomą mniejszość wobec tych, którzy nie mają zdania.

– Zna pan przypadek Dziewicy z Maine? – Kosmita wyrywa mnie z marazmu.

– Nom. Wpadło co nieco między młoteczek a kowadełko.

O tak! Przebiła wszystkich zelotów wyznania intergalaktycznego cnotka, która twierdziła, że została zapłodniona przez Kosmitę we śnie. Zwiedziała się prasa, poszedł w ruch interkanał, zaczęły się pielgrzymki. Mieliśmy w końcu na Ziemi precedens w podobnej skali. Ale urodził się człowieczek, żadnych czułków ni nic. Na stuprocentowo homosapienssapiensowe DNA znalazło się jakieś cudowne wyjaśnienie. Pół bóg, ćwierć człowiek i ćwierć Kosmita dalej miał grono oddanych wyznawców. Dopiero gdy tego ich głównego speca od pijaru sąd w USA oskarżył o zdradę, sprawa ucichła medialnie. To znaczy, tak jakby wcale jej nie było.

– Otóż, nie wszyscy jeszcze o tym wiedzą, ale Dziewica z Maine poszła do Nieba – stwierdza z powagą misjonarz, po czym robi pauzę i z dumą kiwa głową, jakby na oklaski czekał.

– Jakim cudem?

– Żadnym cudem. Świeżo powołany Komitet do Spraw Życia po Śmierci zatwierdził wniosek. To oficjalne.

– Eee… – krzywię się. – Przecież ona była człowiecza. Konwencja Księżycowa zakazuje wykorzystywania kosmickiej technologii na ludziach bez uzgodnienia.

– Ale dla nas nadrzędne prawo stanowi nasza konstytucja – oznajmia przybysz tonem znawcy. – A w niej znajduje się punkt na temat międzygatunkowych małżeństw. Po zawarciu małżeństwa z Kosmitą nie-Kosmita zyskuje automatycznie formalny status Kosmity. Co też właśnie miało miejsce. Żadnej konwencji nic do tego. Takie jest prawo. Dziewica z Maine stała się jednym z nas.

– Wiedziałem, że maczaliście w tym palce.

– Proszę pana – śmieje się misjonarz. – Żeby tylko palce…

To zadziwiające – myślę, patrząc na jego rubasznie rozmrugane na czułkach oczy – że ledwie dwadzieścia lat temu spadli na nas z nieba jako sztywni najeźdźcy schowani pod płaszczami gwiezdnego pokoju i przyjaźni. Dwadzieścia lat! Jak te przykrótkie płaszcze nosili, tak noszą, jak najeźdźcy spod nich wystawali, tak wystają, ale rozkręcili się Kosmici…

… nieziemsko.

 

Kuba Wyłudzacz

– Dlaczego nie kochasz Żydów?

– Bo są czarni.

– Walisz konia?

– Czasami, jak mnie wkurza.

– Jesteś chłopcem czy dziewczynką?

(Zdezorientowana mina i wzruszenie ramion).

Pierwsza klasa podstawówki, każdy przez to przechodzi. W prowokacyjnej przepytywance niewiedza jest po prostu głupia. W programie rozrywkowym – już zabawna. Jednego takiego gwiazdora mam odebrać ze szkoły jak co tydzień. Alanek, brat Lizy, to chłopięcy modniacha, a szczytem jego image’owych osiągnięć i szczytem w ogóle jest dwudziestocentymetrowy irokez made by HomeHairStudio 2.0.

– Ale ty już nie jesteś moim sitterem! – krzyczy po wyjściu z klasy. On już tak ma: nigdy nie mówi, zawsze krzyczy.

Myślę: coś mu się poplątało w tym jego kłębuszku niedoneuronionym.

– Wchodziłeś na fejsa?! – Rzuca mi złośliwe spojrzenie spełnionego chochlika.

Wzdycham z rezygnacją i łączę się z siecią.

Wśród powiadomień jak wół stoi: Liza Potomniuk nie jest już w związku z Kuba Arielski.

Co jest, do kurwy szmaty?

Młodemu ekstaza wypełza na wypomadowaną buźkę.

A więc to tak się dzisiaj daje kosza? Paradoksalnie, face to face? Nie no, bez bzdur w stylu: nie mogę w to uwierzyć, o żadnej pomyłce nie może być mowy; księga, którą mam przed oczami, jest święta i nie kłamie. Niemniej kilka sekund mija, zanim nowina zdąża przepalić wszystkie warstwy świadomości i dotrzeć do rdzenia. Czuję się jak niestabilny reaktor jądrowy. Mam ochotę wybuchnąć. Dopiero po chwili zaczynają działać systemy chłodzenia. Uff. Zimna fuzja w toku. Migawkowe wspomnienie ukochanej jak dotąd tapety wyzwala we mnie najgłębsze pokłady perfidii. Tym razem to ja się uśmiecham.

– Chodź, Alanku. Wujek ostatni raz zawiezie cię do domciu.

Chwytam zawiedzionego smarkacza za ramię i wychodzimy. Jedziemy wypożyczonym z parkingu autem. Po drodze zahaczam o punkt ksero, żeby wydrukować kilka zdjęć. Duży format, full colour – a co się będę mitygował. Pani z obsługi spogląda na nie jak na plamę na sukience. Ja: ciemne okulary, nieodłączny półuśmiech – plus dziesięć do pewności siebie. Niech się wstydzi ten, kto widzi, Frau Szaragęś!

U Potomniuków na estejcie prace idą pełną parą. Ogrodnik, cieć i czyściciel basenów majstrują we trzech przy skrzynce elektrycznej. Pogoda także dla bogaczy okazała się burzowa – nawałnica przeszła, po kablach widać strzeliło. Lecz jak się nie opłacało, tak wciąż się nie opłaca zatrudnić fachowca. Dziękuję ci za to, kryzysie ekonomiczny. Droga wolna, brama stoi otworem.

W oczojebnie luksusowym salonie pani domu w koafiurze z wałków i szlafroczku w krateczkę kaszle śmiechem do jakiejś psiapsióły na kanale wirtualnym.

– Szanowna pani. – Kłaniam się nisko i naduprzejmie, czym wyrywam ją z transu ploteczek. – Przychodzę do pani jak do kobiety interesu.

Ona, oniemiała, przebiera wargami, lecz słowa nie może wykrztusić. Transmission interrupted.

– Ach. Odpowiedź na pytanie, które pani zada, kiedy już się odetka, brzmi: Nie fatygowałem się z dzwonieniem do drzwi, żeby nie musiała pani udawać, że jej nie ma.

– Alanku – Potomniukowa piskliwie zwraca się do syna – marsz do swojego pokoju. I to w tej chwili!

A Alanek stoi dalej i tylko się chichra, że będzie awantura.

Podchodzę krokiem tak swobodnym, że o swobodniejszy trudno, i kładę na ławie piękne softpornowe fotografie. Rozpieram się wygodnie w inteligentnym fotelu, nogi rozkraczam à la król raperów, i czekam.

– Co to ma być? – wytrzeszcza oczy. Dyszy jak astmatyczka przed atakiem.

– O, a miałem panią za inteligentniejszą… – nie kryję rozczarowania w głosie. Potomniukowa próbuje zachować polor wobec impertynencji młodzieńca, który wpada nieproszony do jej własnego domu i każe patrzeć na piersi jej własnej córki.

Bezskutecznie.

– Ile chcesz, gnoju? – odzywa się z pogardą.

Na to czekałem.

– Karnet premium plus w salonie gnuśności – odpowiadam z góry przygotowaną formułką. – Oczywiście w ramach rekompensaty za poniesione straty moralne.

 

Salon gnuśności, cz. I – Czaroterapia

Oto coś dla mnie.

Magia w człowieku, magia w człowieku! Nie żadne tam abrakadabry, kule ogniste, pioruny z palców. Nie sztuczki fanów przyrodoznawstwa. Lecz magia kształtowania samego siebie. Magia stawania się coraz lepszym.

Czarodziejka siedzi w fotelu, nieporuszona, promieniująca fantastycznie, noga na nogę, buziaczek w cieniu, ubrana w moją koszulę. Pyta, jak mam na imię, jaka to era, jak ma na imię mój władca… Jestem oszołomiony. Jaka era? Jaki władca? Mówię, że sam jestem swoim panem władcą suwerenem. Nie może pojąć.

Prosi, żebym wpuścił ją do środka – żebyśmy razem, dusza w duszę zamieszkali. Obiecuje nauczyć mnie czarów. Magia jest w każdym – tłumaczy.

Wyczuwam jej namagetyzowaną wolę. Jest coś między nami. Rodzaj więzi. Od razu przypomina mi się Liza oraz to napięcie, kiedy zbliżaliśmy się do newralgicznego punktu – progu intymności. Czarodziejka przelatuje nad nim jak gdyby nigdy nic.

Udaję wahanie. Pytam:

– Czytasz w moich myślach?

Cisza, bardzo treściwa i ciężka. Czarodziejka ani drgnie. Mimo tego odpowiedź twierdząca jest zrozumiała sama przez się.

Jak masz na imię? – myślę bardzo-bardzo intensywnie, aż buraczeją mi policzki.

Jestem Harpem, głuptasie – myśloodpowiada i, pstryk!, znika. Metaforycznie rzecz ujmując, czuję, jakby ktoś odsunął kołderkę, pod którą leżałem. Na początku zimny podmuch konwekcyjny wywołuje falę dreszczy, lecz po chwili zastępuje go promieniowanie ciała o temperaturze trzydzieści sześć i sześć. Metaforycznie owkors – ale to bardzo przytulna metafora.

 

*

 

Ponoć jestem nawiedzony.

Krztusi się we mnie nieujarzmiona energia czarnych ksiąg i nie może znaleźć ujścia. Po pokojach niosą się chichoty poltergeistów, znudzonych demolką. Na strychu duchy bawią się w chowanego i plują ektoplazmą. Do piwnicy lepiej nie schodzić. Woda zalała.

Czarodziejka kręci głową z politowaniem. Macha różdżką to tu, to tam, żeby dziury w klepce załatać, rozchwierutane sprzęty zbić do kupy, porwane firanki zdjąć i nowe zawiesić. Dywany wytrzepuje z zakurzonych stworów, o których nie wiedziałem nawet, że tam mieszkały. Doprowadza kuchnię, salon i sypialnię do takiego błysku, że oczom własnej duszy uwierzyć nie mogę. W szale porządków za toaletę już chce się brać, kiedy panicznym chrząknięciem oponuję i myślozagaduję:

Nic, tylko praca i praca. Może byśmy gdzieś wyszli?

Z dłonią na klamce waha się czarodziejka, marszczy ambiwalentnie czoło, rozważa propozycję, by w końcu na nią przystać. Całe moje szczęście. Toaleta nie jest miejscem, do którego powinien ktokolwiek obcy zaglądać.

 

*

 

Tylko najpierw musisz się nauczyć zaklęcia hiperłącza.

Prościzna.

Wykonuję to, co Harpem każe. Podnieś ręce. Podnoszę. Opuść ręce. Opuszczam. Zrób młynek palcami. Robię. Teraz pajacyka. Jest.

Nie wychodzi.

No bo się nie starasz.

Staram się, naprawdę!

Utknęliśmy na podwórzu przed domem duszy mojej, na wydeptanym trawniku, w błocie przez samochody wyjeżdżonym. Szwendają się tu różne typy, co mamroczą pod nosem i charchają na chodnik. Zmotoryzowani parkują, wykręcają, jakby u siebie byli. A w ogóle to chcą mi środkiem parceli puścić autostradę (!). Nie wiem, co na to sąsiedzi, ale ja będę protestował.

Harpem, zdławiwszy w sobie początkową irytację, próbuje na mnie sztuczek magii perswazyjnej:

No postaraj żesz się, na dobrego Oksykalioona! Niech spłynie na ciebie łaska bogów i bogiń. Rozluźnij się. Oczyść umysł. Pozwól magii działać.

Oj, chyba jednak będziemy musieli wziąć taksówkę… – myślowzdycham. Cały jestem zesztywniały, a w niespuszczonej wodzie mojego umysłu wciąż pływają kupy.

 

*

 

Do krainy fantastycznej docieramy w końcu na spalinowym smoku. Przez pół drogi tłumaczyłem czarodziejce, co to znaczy, że to nieekologiczne. Przez drugie pół z kolei – rozważałem, czy chimera z silnikiem hybrydowym poradziłaby sobie z niemal pionowym wzlotem na sam Wierch Świata, pogrążony w wiecznej zimie. Hmmm. Zagwozdka.

 

*

 

Trenuję i trenuję, rosnę i rosnę, olbrzymieję w bezmiar, moc pierś mi przenika i tylko taki sztucznie spęczniały się czuję, taki nadmuchany. Byle szpikulec mógłby mnie przekłuć. Unicestwić. Byle podskok mógłby sprawić, że odleciałbym w mroźną przestrzeń i już nie wrócił. Co z tego, że leveluję jak szalony, arkana magii przedwiecznych i jeszcze pierwotniejszych zgłębiam, kiedy zwątpienie, które zostało we mnie zasiane, kiełkuje w sposób naturalny – już z tych ziaren słowa niemal wykwitają.

Harpem zaś nie umie wątpić. Jak dziecko, jak dziewczynka o ufnych oczach – rozgląda się dookoła, podziwia:

A jaki ten śnieg biały! I wzdycha.

A powietrze jakie czyste! I wzdycha.

A tam w dole! Świat!

A patrz! Niebo – jak wysoko! Że też nie spadnie!

Po każdym obłoku wodzi palcem i wprost z zachwytu wyjść nie może. Wszystko jest dla niej nowe, świeże, niezwykłe. Wszystko, czyli pejzaż z tagów wyanalizowany, wygenerowany, wyteksturowany przez program komputerowy. Dla niej, czyli dla innego programu komputerowego, tym się od tamtego różniącego, że swój autopejzaż określa mianem ja.

Doprawdy, jesteśmy dziećmi tych samych bogów i bogiń. Gdzieś po drodze poróżniło nas samo zwątpienie.

 

*

 

Opowiadałem Harpem o Tolkienie, kiedy zadzwonił Krzychu. Krzychu to palant. I nowy chłopak Lizy. Zaprasza mnie na imprezę tylko dlatego, żeby móc się ze mnie naigrywać.

– Impreeeza? Znooowu? Jestem zajęty. Pa.

Przerywam zaklęcie dalekosłuchu i śnieżną kulą staczam się z turni w dół w dół przez hale, by pokosić zombiaków w Martwym Reglu. Dla odreagowania. Niebo jest dziś mroczne, a ja śmieję się złowieszczo, tupiąc jak King Kong i gołymi rękami wyrywając drzewa z korzeniami.

Powinienem go zamordować – myślosyczę wściekle do krzątającej się w mojej duszy czarodziejki, szykującej właśnie obiad. Jak ona gotuje! Z zupełnych resztek potrafi wyczarować przepyszne danie. Cały drzemiący we mnie bunt, całą wszechogarniającą butę młodzieńczą – przemieliła w młynku do kawy, zaparzyła i wypiła do ciasteczek, które upichciła z nadmiaru zalegającej w spiżarniach ambicji. Ale na tak nachalną żądzę mordu moja nowa gospodyni nie ma przepisu.

Dlaczego tego nie zrobisz? – myślopyta.

Poważnie? No wiesz: prawo, policja, więzienie. Straty przekraczają zyski.

Mówiłeś, że jesteś swoim panem.

To nie do końca tak. Mamy demokrację. Obieg zamknięty. Czy też błędne koło, jak kto woli. Wszyscy są twoim panem, lecz nikt nie jest wszystkimi, każdy jest dokładnie sobą. Społeczeństwo to byt urojony, nikt go nie widział, nikt się z nim nie utożsamia, tyran na pustym tronie.

To jak nasz bóg Oekh. O jego istnieniu świadczy istnienie nas samych.

No widzisz. Wzdycham pomiędzy jedną a drugą nawałą nieumarłych, odbijających się od mnie jak od falochronu. Na wynurzenia mi się zebrało. A najbardziej przygnębiające jest to – myślożalę się – że system rzutuje na całe życie. Przeżera cię od urodzenia. Nim zdołasz nabrać na tyle rozumu, by zaprotestować, już jesteś zakuta w łańcuchy ciągnące się globalnie. Nie do zerwania. Co najwyżej możesz sobie oderżnąć nogi, ale wtedy nie uciekniesz. Właściwie nie masz dokąd. Osoby, relacje, mnóstwo relacji, bardzo ciasnych relacji. Na bardzo małej przestrzeni. Jeśli nie zostaniesz zaakceptowana, to… to musi być dość przykre.

Boisz się?

Nie, o tym się nie myśli. To są tylko słowa. Pójdę, zrobię, zamorduję, ucieknę. Mówię, ale bez intencji. Taka figura retoryczna, forma wyrazu. Nic poza tym.

O, to jak nasza bogini Selphigughis. Wymawiamy jej imię, kiedy brakuje słowa, a trzeba się wyrazić, no wiesz, z odpowiednią ekspresją.

 

Królowa Fizyczności 2032

Od rana wkurw nieestetyczny. Centrum miasta. Jakieś drzewa otaczają ciasną ścianą, jakiś Goethe głowę zleżałym przyrodofilstwem suszy, jakieś ochy i achy podnoszą się z tłumu na cześć zielonego, miłościwie panującego. Mijają godziny. Drzewa te same, tłum ten sam.

Ktoś dzwoni. Zaprasza. Może coś. Czy znów nic?

Idę ze szkolnymi kumplami na drinki, e-fajki i bilard. Dirty tree. Klub z alternatywnymi korzeniami? Kiedyś tu grali, psiamać, rock’n’rolla, a teraz… Szafa grająca na życzenie piskliwych nastek zapodaje kolejny sweet-song Hartmana Joela. Jak tu się skupić? Przegrywam trzy kolejki z rzędu i jestem spłukany. Tough luck. Śmieją się ze mnie te rozwydrzone córy bogatych fajfusów, popijając nektar i zakąszając afrodyzjakami. W dodatku boilery, jakich mało. A jebcie się, przecież was stać! Ja idę do kibla.

– E, damska toaleta to obok – wita mnie włochate, krępe bonobo w dresie. Dinozaur czasów dywergencji płci odlewa się niedbałą strugą do pisuaru i mle prognatyczną żuchwą jak krowa. Tyle zwierzęcych skojarzeń… Po prostu nie mogę się powstrzymać.

– E, zoo to po drugiej stronie Wisły.

Pitekantrop lustruje mnie od góry do dołu plugawym wzrokiem. Mam na sobie czarną ubranioskórę z wyartowanym na plecach fuck&kreuzem i makijaż z automatu. Na opirsingowanej szyi wisi łańcuch w kształcie podwójnej helisy. Woalowe, na pół zwiędłe ekospodnie ciągną się za mną jak dwie smugi. Do tego fisznetowe skarpetki i trampki oledowane zielono. Małpiszon parska śmiechem. Odrywa się z trudem od pisuaru, nieźle zaprawiony, i staje naprzeciw mnie, szczerząc żółte zęby i trzymając się za zapyziałe coś, co z racji znajomości podstaw anatomii diachronicznej biorę za penisa. Dzieli nas może pół metra.

– Masz chuja? – rzuca.

Co takiemu odpowiedzieć? Chyba też mam zbyt dużo w czubie. Łapię go za ramię i mówię:

– Mam.

Cios.

Mroczki przed oczami. Upadam. Dopiero po chwili dociera do mnie ból z rozciętego nosa. Krew cieknie na podłogę grubymi kroplami.

Koleś zapina rozporek i wychodzi z głupawym uśmieszkiem przyklejonym do gęby. Rąk ćwok nawet nie umył.

Zostaję sam w unigenderowym kiblu, na czworakach, ogłuszony. Macam, czy zęby całe. Całe. Uśmiecham się przez łzy. Nigdy w życiu nie dostałem z pięści. Bójki w szkole jakoś mnie omijały. A to… To było coś! W skali od jednego do dziesięciu zdecydowanie Miss World. Mam na myśli nie piękno uczucia, lecz jego intensywność.

Serio, nabrałem tylko smaku. Wreszcie coś się dzieje.

 

Na wojennej ścieżce

Zaraz uderzam do Pabla, do tej jego melanżowej daczy z ogrodami kwitnącej miłości i listkującego pokoju, z tym że właściwie mój przyjaciel jest hipisem na wojennej ścieżce. W wyrazie jego wielkiej, zjaranej twarzy o indiańskich rysach nie znajdziesz litości dla wroga.

– Co to, nie ma dziś imprezy? – pytam od wejścia.

– Ziomuś – peroruje głębokim tonem, który mam za ekstrakt luzu – jak nie ma, jak jest.

Rozglądam się po przestronnym pomieszczeniu integracyjnym. Na podłodze, ławkach, materacach, fotelach bujanych, na wodnym łóżku i na stole – rozpościera się krajobraz postalkoholowy. Trunki przeróżniaste: czyste, barwne, konopiaste. Dopiero przy dokładniejszym zbadaniu zmiędzy pustych flaszek wyłaniają się pojedyncze głowy, tułowie; czyjaś rozcapierzona ręka próbuje dosięgnąć niewidzialnej zjawy, skądsiś smużka dymu się ulatnia, któś się śmieje, któś tańczy na leżąco. Impreza wre.

Pablo potrząsa pióropuszem długich włosów i wręcza mi butelkę tequili, z której dopiero co się napił.

– Chills. Ajajaj! – ryczy, pokazując na mój pokiereszowany nos. – A tobie co się, biedaku, porobiło z gąbką?

– Słuchaj, wodzu – mówię. – Ja właśnie w tym celu. Ponaparzałbym psubratów. Jakbyś montował ekipę, to wiesz…

– Ej ej ej, wolnego, koleżko! Psubraty to niemalże nasze przyjacioły, hehe. Teraz tłuczem kosmickie niedojdy. Na tych się zaprawiaj.

– Mnie tam wszystko jedno.

– Nie jedno wszystko, człeniu. Trza nasze domy ode złego bronić. Nie będzie ufok pluł nam w twarz ni dzieci nam poczwarzył. Te sprawy. Nie kminisz wiekopomnej misji?

– Kminię, kminię, tylko nie lubię mieszać wódki i polityki. – Pociągam sążnisty łyk z butelki i, skrzywiony, dodaję: – Porzygać się można.

– Chopie. Mnie też polityka mierzi. Rozumisz. Jest potrzebna, wypadałoby wiedzieć, co się w niej dzieje, ale tak samo wypada robić codziennie kupę. Nie prawdę powiadam ci?

– Prawdę-kurwę – kiwam głową.

Zaczynam rozumieć, na czym ów świat stoi. Na rutynie wypróżniania się. A więc kryzys w ekonomii, taki jak ten obecny, jest tylko chwilowym zatwardzeniem. Przemyślę to sobie wszystko dokładnie, kiedy następnym razem usiądę na kiblu.

 

*

 

– Oto trzy zasady honorowego naparzacza. Po pierwsze pierwszy cios należy się niedojdzie jak psu buda. My nie przestępcy, my nie napadamy, nie bijemy z nagła. Po drugie drugi policzek, jak mawiał mądry Jezus, należy nadstawić, żeby nas bezbożników w piekle potem nie podziało. No i po trzecie trza naparzać. Wszystko jasne? No. To alleluja i do pracy, chłopacy!

Pablo naciąga na głowę kaptur i rusza śmiało przodem. Podążamy za nim, wiedzeni świętym dymem z jego kalumetu. Wieczór tonie w mgle neonów. Poetycki to krajobraz przed bitwą. W sercu iskrzą uczucia wzniosłe, a przynajmniej takie mi je wyindukowano. Siła ksenofobiczna jest wprost proporcjonalna do iloczynu ładunków patriotycznych i odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości między nimi.

W piątkę zanurzamy się w labiryncie alejek blokowiska. Szacunkowo dziesięć tysięcy potencjalnych ofiar zamieszkuje to miasto. Poznasz Kosmickiego po rozlazłej dupie jego. Na razie ani widu, ani słychu po wielonogich. Wzbudzamy tylko popłoch wśród strasznych mieszczan, wyglądających z okien swoich strasznych apartamentów. Przecież nie ukradniemy wam tych strasznie drogich inteligentnych mebli! No tak, ten szczurkowaty nadpobudliwiec mógłby przestać wywrzaskiwać na całe gardło:

– … Legia i z Kosmosu kurwyyy!

– Zwanzig, stul pysk! – grzmi Pablo.

– To niech się pokażą, a nie… – Szczurkowaty wypuszcza zgrabną strużkę śliny zmiędzy języka a górnych siekaczy. Sztuczka, której ja nie potrafię.

– Spokój tam. Zwierzynę płoszyta – upomina Old Spajk, barczysty chłopak o spojrzeniu, notabene, wygłodniałego wilka.

Wójcik, młodszy brat Zwanziga, pociąga nosem i wydaje nieartykułowany chlupoczący odgłos. Chyba śmiech. Boję się do tego małego psychopaty odwrócić plecami.

– To jest pora, kiedy pasożyty wracają do nor – kontynuuje Old Spajk. – Zamiast pracować jak ludzie, szlajają się po mieście i napsuwają wszystkim krwi.

– To nie są ludzie, tłuku – Zwanzig puka go knykciem w ciemię. – Tylko niedojdy.

– Jak zwał, tak zwał. Chcą się nam wsrywać w ekonomię, mądrulińscy. Mówią, co mamy robić, a sami żyją z tych przeklętych dotacji. Dogadali się. Wszystko za free. Życie jak w Madrycie. Jakie tam machloje musiały odchodzić na górze… A zwykli ludzie ciężko pracują na chleb.

– A jak według ciebie pracują zwykli ludzie? – Pablo uśmiecha się szeroko. – Ja na ten przykład jestem zwykłym ogrodnikiem. Moja specjalność to trawa.

Wójcik wpada w spazmatyczną śmiechączkę.

– A ten nicpoń czego cieszy gębę? – zwraca się do nas Zwanzig, pokazując na brata. – Do szkoły nie chodzi, bo mu w starwarsy nie dają na przerwach łoić. Na bezrobotnego się, kurwa, uczy.

– No chyba ty. Drag diller. Wielka mi robota – odcina się młody.

Tamten wzrusza ramionami. Wybiega kawałek do przodu, że niby na zwiad.

– Te, studenciak, co taki markotny? – zagaduje mnie Old Spajk.

– Dziewczyna go rzuciła – wtrąca Pablo.

– A to podła.

– Przejechała po nim walcem. Patrz, co się z chłopaka ostało. Ino wrak.

– Nie chcę was martwić, ale kryje się pod tym głębsza refleksja egzystencjalna – odpowiadam po namyśle.

– Ty wiesz, chopie, że cię lubię. – Wódz pociąga bucha z fajki pokoju i obejmuje mnie po przyjacielsku ramieniem. – Ale nie testuj mojej sympatii, wyjeżdżając z takimi pedalskimi tekstami.

– Poczekaj, kiedyś napiszę o tobie pedalską książkę. Zobaczymy, czy –

– Tam jest! – przerywa nam nagle Zwanzig. – Kosmita!

– Gdzie?!

Obracamy się w kierunku, który wskazuje szczurkowaty. Latarnie paradoksalnie dają tyle światła, że ledwo cokolwiek widać w tej jaskrawości przemieszanej z wieczornymi oparami. Charakterystycznie nieproporcjonalną sylwetkę rozpoznałbym jednak wszędzie. Kosmita chyba odgadł nasze zamiary, ponieważ rzuca się do ucieczki.

A my za nim!

Zwanzig, który w pierwszej chwili wysforował się daleko w przód, upada, zawadziwszy stopą o wyrwę w chodniku. Pablo jest tak zjarany, że ledwo biegnie. Zostaliśmy tylko we trzech: ja, atleta Old Spajk i… Jednak we dwóch – Wójcik dał sobie siana. A cel już nam niemal z oczu znika. Teraz rozumiem, po co niedojdom aż siedem nóg. Ucieka skurkowaniec bez wysiłku, jakby spacerkiem, trzyma równiutkie tempo, podczas gdy my dwunożni wylewamy z siebie siódme poty, a i tak nie nadążamy.

– Zawsze tak to wygląda? – krzyczę w biegu.

– Zwykle podchodzą, nie… I zaczynają gadać, gaduły… Wtedy ich… jeb!, na ziemię i dawaj…

– A honorowe zasady?

– Jak wódz ma dobry humor…

– Eee… – wzdycham, zrezygnowany.

Zatrzymuję się. To siódmy mijany podczas pościgu blok. Ile można? Old Spajk ciężko sapie z wysiłku, lecz postanawia gonić dalej, niezmordowany.

Żeby uspokoić oddech, opieram się o ścianę pokrytą kilkoma warstwami czegoś, co w zamierzeniu chyba miało być graffiti. Korci, żeby pod nabazgranym niechlujnie Andżelika śsie lodzika dopisać numer telefonu Lizy. Albo jeszcze lepiej Krzycha. Hmmm. Nie mam przy sobie mazaka. Znowu niewypał – konstatuję w myślach i z całej siły kopię leżącą na chodniku puszkę po piwie.

Po chwili z przyległego do budynku placu zabaw ktoś nadchodzi. A niech mnie, Kosmita! A już straciłem nadzieję. Czy to ten sam, któregośmy ścigali? Trudno ocenić, wszak tamtemu nie zdążyłem się przyjrzeć. Ten zaś to najdziwniejszy typ, jakiego w życiu widziałem. Ubrany jest w stylowy kosmicki frak, na głowie ma melonik z otworami na czułki i – jak koń – kroczy dumnie niebanalnym inochodem, podpierając się laską-parasolem. Patrzcie go, jaki elegancik! Zbliża się, pogwizdując wesołą melodię. Nie zauważa mnie wcale, schowanego za rogiem klatki schodowej. Rozkłada parasol, choć przecież wcale nie pada. Na zalanym światłem placu zabaw jesteśmy sami.

Aż mi opada szczena.

Niedojda zaczyna się unosić. Lewitować! Siedmioma nogami smaga dostojnie powietrze, jak gdyby wchodził po kręconych schodach. Pewnym chwytem trzyma rączkę swojego przeciwdeszczowego wehikułu, który niczym wypełniony gorącym helem balon zanosi go na ostatnie piętro budynku. Drzwi balkonu są uchylone. Przeciska się przez nie przecież niewąski w biodrach Kosmita, jednocześnie zmniejszając odpowiednio rozpiętość czaszy, żeby nie wywindowało go zbyt wysoko. Zdecydowanym szarpnięciem ustawia laskę-parasol-wehikuł z powrotem w stacjonarnym trybie i chowa się do wnętrza.

Z ust wyrywa mi się ciche:

– Selphigughis twoja mać.

 

Inaczej niż w raju

Wracam do domu zmulony jak syn konia i oślicy (?).

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym był się nie pozgrywał do domofonu i nie wyłudził wstępu do budynku. To miała być emocjonalna wendeta, w windzie pomysł przeewoluował w akcję sabotażową, a pod drzwiami z numer dziewięćset dwa stwierdziłem, że prosta operacja wywiadowcza styknie. Coś w nim było, w tym Kosmicie… W każdym razie wiem, gdzie mieszkasz, Zygmuntonie Stary, i szlus.

Nie byłbym sobą po raz drugi, gdybym był potem nie odpowiedział na wezwanie Pabla, który autentycznie przerażony, szlochał do telefonu, że Wielki Duch Manitou zajął był mu miejsce w fotelu bujanym.

– Powiedz mu, żeby sobie poszedł.

Więc musiałem pójść i mu powiedzieć. Na jednym sztachnięciu się nie skończyło. Gospodarz nalegał. Było więc psychoaktywne szczęście. Były gadające skrzydlate węże i szamani z pobrużdżonymi twarzami. Były promienne tęcze i śmigłe, brokatowe ptaki. Były postaci wielookie, wielorękie, wielouśmiechowe. Na końcu był zjazd.

Nie zdjąwszy nawet ubrania, rzucam się na łóżko i próbuję nie umrzeć. Kiszki grają marsza, a nawet techniawę. W ustach mam Saharę. Leżę, patrzę tępo w sufit i czekam, aż zmorzy mnie sen. Czy ten pająk, który przędzie sieć przy żyrandolu, naprawdę ma siedem odnóży? Czy to tylko…

– Synu sentymentu, synu sentymentu…

– Tylko nie on – jęczę i przewracam się na bok. Dlaczego zamiast haremu pełnego latających wagin ten wielonogi jełop mi się przyśniwa?

Pająk na próbę kląska parą swoich obrzydliwych szczękoczułek (nogogłaszczek?), spuszcza się po przędzy i szepcze mi do ucha:

– No nie bocz się, nie bocz się.

I znów ta dziwna bezprzestrzeń mnie ogarnia, jakbym został ścieśniony do punktu.

– Spadaj pan. Jestem na legalnym zejściu.

– Ani mi w głowie się o to czepiać. Jestem tu z innego powodu.

– A to niby jakiego?

– Obserwuję twoje poczynania. Ale śśś…

– A to niby dlaczego śśś…, mój pająku stróżu?

– Bo jesteś… PREDESTYNOWANY.

– Doprawdy? Przyznam, że nie znam żadnej prastarej przepowiedni, która by o mnie wspominała.

– Racja, mój błąd. Ty jesteś… PREDYSPONOWANY.

– To lepiej…

– Si-cho-sza. Nic więcej nie powiem. Wprządłem w sieć pewien podarek i oto zawieszam go na pajęczej nici tuż nad tobą. Niech dynda, nęci, kusi tajemnicą. Otworzysz, jeśli tylko będziesz miał ochotę. Ale pamiętaj: on tam zawsze będzie. Na wyciągnięcie ręki. Do przyśnienia, synu sentymentuuuuu…

 

Machina tracenia czasu

Budzę się. Głowa nie boli. Chęć do życia ponad normę. Wdycham do płuc świeżość, a wydycham spokój. Promyki słońca wymalowują na siatkówkach oczu rozkosznie zielone pejzaże. Leżę w hamaku z książką na brzuchu, wsłuchany w świergot ptaków. Książka nosi tytuł… Nie mogę odczytać, co tam jest napisane. Autorstwa? Też nie wiem. Za mała czcionka? Wkładam na nos okulary, znalezione w kieszeni lnianej koszuli. Co u licha? Wciąż ten sam problem. Jak gdyby litery z natury swojej były nieodczytywalne.

Hmmm.

– Już wiem. – Uśmiecham się krzywo. Onirycznie.

 

*

 

Budzę się. Spoglądam na zegarek. Południe (cztery godziny po alarmie, który miał obudzić susła).

Przez kwadrans myjemy zęby, ja i moje lustrzane odbicie. W cztery oczy, przekrwione, bezmyślne. Przez drugi kwadrans robię sobie śniadanie i przyglądam mu się podejrzliwie przez trzeci. Otwieram na czytniku podręcznik (no i co że są wakacje?) i beztreściwie odcyfrowuję kolejne rzędy czarnych znaczków. Godzina.

Godzina biegania urwana przedwcześnie przy pomniku wieszcza przed Domem Czasów, pośród fali aut szumiących, śród człeków powodzi. Ubytek wypełniony wstępem do Grecji Antycznej (ten zziajany Maratończyk wygląda zupełnie jak ja). Godzina ablucji w łaźni miejskiej. Nowe ubranie, nowy zapach, nowa twarz. Godzina powrotów przez antykwariaty i outlety dwudziestowiecznych pisarzy, zwieńczona zakupem przecenionego Sarte’a (autograf holograficznego awatara z zabawnym zezem – gratis). Godzina wdychania kleju drukarskiego i przebiegania opuszkami palców po prawdziwym papierze, wsłuchiwania się w jego szelest. Wreszcie spędzona przed laptopem godzina, o której mógłbym powiedzieć bezczynna, gdyby nie to, że w jej trakcie nabawiłem się skurczu nadgarstków, podrażnienia spojówek i paraliżu mózgowego.

Dziesięć godzin.

– Cześć Kuba. Co tam? Czekasz na kogoś, że tak ciągle patrzysz na zegarek?

Po osiemnastej moja mama wraca z pracy. Przed ósmą wyszła. Jest urzędniczką. Niecałe pół dnia (dziesięć godzin) odbębnia spotkania z petentami, więcej niż pół ma od nich wolne. Szanowna rodzicielka jest oddaną fanką serialideł, które najchętniej spektowałaby od wewnątrz, ale stać nas tylko na marną trójwymiarową ścianę i zupełnie nieinteligentną kanapę. Spędza na niej bez mała trzy godziny dziennie (jedną ósmą doby), a potem narzeka, że ją plecy bolą.

– Nie, liczę tylko tracony czas – odpowiadam, nie odrywając wzroku od cyferblatu.

– Aha. To nie przeszkadzam. Jak skończysz, odgrzej sobie kurczaka. W lodówce jest.

Kątem oka dostrzegam, jak kołysząc obfitym ciałem, z tacką w ręku skręca do pokoju z kanapą. Zaraz-zaraz… Urzędniczka z nadwagą, niosąc kurczaka, idzie obejrzeć serialidło. Serialidło obejrzeć idzie urzędniczka. I do tego kurczak i nadwaga. A przecież: Serialidła same się nie nakręciły, drób sam się nie wziął i nie zdekapitował, oskubał, przyrządził. Nic nie bierze się bez przyczyny – myślę. – Struktura zatrudnienia to byt logiczny jak diabli. Jeśli ktoś pracuje, znaczy to ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że zaspokaja zapotrzebowanie na to, by jego praca była wykonywana.

Czy gdyby, say, nie istnieli urzędnicy, hodowcy kurczaków i twórcy telenowel, moja mama byłaby szczupła, miała jakieś kreatywne hobby i nie traciła czasu? Tak to działa? Hmmm. A co ważniejsze: Czy gdy ja pójdę do pracy, nie spowoduje to tylko i wyłącznie tego, że inni tracić będą przeze mnie więcej czasu niż dotychczas?

Hmmm, hmmm i jeszcze raz hmmm. Bardzo to wszystko śliskie. Coś mi mówi, że gdzieś popełniam błąd. Że nie biorę jakiejś ważnej przesłanki pod uwagę. Nasza ziemska doba ma dwadzieścia cztery godziny. Dwadzieścia cztery godziny można dziennie stracić. I to jest chyba wartość constans.

 

Salon gnuśności, cz. II – Eden

– Może to i strata czasu, za to w doborowym towarzystwie. Ty i ja. Harpeeem, no wyyyjdź.

Czarodziejka, gdy tylko wyjrzała przez peryskop z mojej duszy pancernej – a staliśmy na linii demarkacyjnej oddzielającej królestwa magii od bezprzestrzennych u-uniwersów – ze strachu czmychnęła dolnym włazem i skryła się w lesie nieopodal Drzewa Elfów. Zapieczętowała się jakimś czarem tak, że co przemaszerowuję obok moim mechem, to czuję zapach jej piżma, ale wejścia do kryjówki nie wykrywam w żadnym widmie.

– Przecież sama powiedziałaś, że ciągle tylko te smoki i artefakty. Że chętnie byś spróbowała czego innego.

Zmieniłam zdanie.

– Ojej. Raz zmieniłaś zdanie, to i drugi raz możesz. Przynajmniej zobaczmy te przetransferowane pająki. Są znacznie ciekawsze niż co poniektóre AI.

A co to te AI?

I jak tu biedaczce wytłumaczyć, żeby nie wzięła tego za bardzo do siebie?

– To takie… wyjaśnię ci wszystko po drodze. Tylko wyjdź.

Ale nie idziemy do tego strasznego miejsca-niemiejsca?

– Oczywiście, że nie. Tam, gdzie idziemy, jest bardzo przyjemnie. Poczujesz się, jak na łonie natury. Obiecuję.

No dobrze. Obrośnięta aż po szyję chichotliwymi elfami, wyrasta z ziemi i otrząsa się niechętnie. Uwielbiam tę jej klasyczną pozę nadąsanej księżniczki. Głaszczę Harpem po policzku palcem hydraulicznym tak długo, aż ta, udobruchana, zaczyna się uśmiechać. Kładę sobie czarodziejkę tuż nad działkiem protonowym i entowym krokiem udajemy się do Edenu.

 

*

 

Na początku była komórka.

Która wydzieliła nowe komórki na swój obraz i podobieństwo. I rzekła Ewolucja: Niech się stanie crossing-over. I stało się crossing-over. Zróżnicowane genetycznie potomstwo opanowało świat. Wszystko, co nie składało się z komórek, było ongi martwe. I przyszli cybernetycy i roześmiali się w głos. A neuroinżynierowie im zawtórowali, albowiem wiedzieli, że żart był przedni.

Z popiołów procaryota powstały cyberorganizmy. Proste bezjądrowce zostały zapisane na prywatnych serwerach laboratoriów i w wyniku zaprzęgnięcia ich procesów metabolicznych do przeprowadzania skomplikowanych obliczeń zyskały prymitywną świadomość. Podobny los spotykał zbiorowiska coraz bardziej złożonej – i tym samym coraz bardziej świadomej – faunoflory.

W cybernetycznym praoceanie zawrzało. Namieszała warząchew kryzysu ekonomicznego i wzbiła żądną zysku pianę. Inteligentne programy, które były tworzone od lat, nauczono samodzielnie myśleć, po to by móc na nich zarabiać. Szeroką strugą danych rozlało się życie po domenie publicznej. Oto jesteśmy w jego kolebce.

W Edenie.

Istnieją różne rodzaje rajów. Są raje ziemskie, narkotyczne i te postulowane przez religie. Kosmici mają swoje Niebo, równie nam odległe jak gwiazdy. A do Edenu może wejść każdy, kto zapłacił dziewięćdziesiąt dziewięć euro za wstęp lub, tak jak ja, ma wykupiony w salonie gnuśności pakiet premium z usługami skorelowanymi.

 

*

 

Przede mną i Harpem otwiera się oceaniczny przestwór, wpływamy weń łodzią między nogami Atlasa przepustowości, który na barkach dźwiga szerokopasmowe niebo i powstrzymuje je przed kolapsem. Taflę wody osnuwa planktoniczna sieć, żarząca się perliście w zachodzącym słońcu. Wielkie połacie wzbudzonych akrytarchów eksplodują FX-owymi wyładowaniami. Fale rozchodzą się niby spontanicznie, ale jakby według estetycznego klucza. Wchodzą w geometryczno-świetlne relacje: tworzą pasma dyfrakcyjne, tęczowe łańcuchy, fraktale niknące w antyaliasowanej głębi. Istna jedność pragnień powoduje zupą życia. Ocean myśli.

Łódź przybija do brzegu tropikalnej wyspy, gdzie wita nas nasz prywatny Darwin. Łysiejący starzec, otrzepując z pyłu strój skauta i smagając palcami krzaczastą brodę, opowiada smętnie:

– Żółwi co prawda jeszcze nie ma, ale i tak na stu siedemdziesięciu instancjach dzieje się tyle, że ledwo nadążam naraz z klasyfikacją i oprowadzaniem grup. No ale, tego, zapraszam. – Niemrawo wskazuje ręką ścieżkę między ostrowami psylofitów, wachlujących łodyżkami i szepczących do siebie z przejęciem.

– O czym one tak szepczą? – pyta Harpem.

– Nie ogląda panienka interwizji? O Hartmanie Joelu – burczy Darwin. – Wszyscy o nim teraz szepczą. Sugar rain… rom pom pom… sweet sweet feeling rom pom pom… – nuci kpiącym barytonem.

Tętniąca w sercu wyspy dżungla owo nucenie podchwytuje i amplifikuje. Sekcja rytmiczna kalamitów i paproci gigantów przygrywa donośnym umca-umca. Niezharmonizowane dźwięki instrumentów dętych drewnianych przetaczają się po plaży allegro ma non troppo. Rozkołysane wysoko sigilarie i lepidodendrony dorabiają szumiące chórki (rom pom pom). Cyberorkiestra gra jak pijana.

– Zaimplementowaliśmy im najprostsze generatory mowy. Dosłownie kilkaset pokoleń minęło, a patrzcie, jak się skowronki rozśpiewały.

Nasz przewodnik bierze kurs na umuzykalnioną gęstwinę. Gdy wybujałe trawy sztywnieją przed nami groźnie i zagradzają drogę, unosi ostrzegawczo palec. Zbuntowane źdźbła natychmiast flaczeją i kładą się na płask, lecz zaraz po naszym przejściu znów się podnoszą, niewyżyte. W duchocie skrajnej przedzieramy się przez szemrzące chutliwie zarośla, coraz wyższe i bardziej cieniste. Mokre witki lgną do nas i wymalowują nam na ubraniach fosforyzujące loga znanych firm. W prześwitach chmary wielkoskrzydłych ważek ćwiczą choreografie o skomplikowanych algorytmach. Zapadamy się w głąb tego ostępu rozbuchanej wiosny; dookoła lepkie od żywicy drzewa, rozsiewane namiętnie spory, trzęsawiska wonnych wydzielin, roje kopulujących insektów. Wszystko, co żywe, raduje się, śpiewa, woła do nas, do swoich turystów wytęsknionych, uwielbionych bogów. W Edenie ruja i zabawa królują.

– O, patrzcie! Wije! – wołam wzruszony, wskazując na podłużne, dwumetrowe stawonogi, pełzające wkoło wyjątkowo oślizgłej samiczki. – Spokojnie, nie ugryzą. To roślinożercy.

– A skąd wiesz, co to za jedne, te obrzydlistwa? – pyta podejrzliwie Harpem.

– Do szkoły się chodziło – odpowiadam z przesadnym uśmiechem, na co Harpem z niedowierzaniem mruży oczy. Wzdycham ciężko. Zdejmuję okulary, które dostałem gratis przy wejściu, i zakładam je na uszy czarodziejki. – Teraz widzisz? Na dole masz pasek filtrów. Tu najeżdżasz i… O.

– Fe! – wzdryga się. – Nie chcę tego oglądać! Robaki to robaki. Trzeba je zabijać, a nie na czynniki pierwsze rozbierać. Schematy? Rodowody? Na co to komu potrzebne? Ar-thro-pleu-ra – duka. – Arthropleura? I ty tak od samego początku?

– Nie. Naprawdę chodziłem do szkoły. Pokazać świadectwo?

Harpem prycha z wyższością kogoś, kto za jedyne warte uwagi świstki papieru uznaje zwoje z zaklęciami. Okulary lądują w mokradle.

Idziemy kawałek dalej i podziwiamy dwa… łacińskobrzmiące cosie, przypominające karaluchy, lecz znacznie od nich większe, zaplątane w grubą pajęczynę. Próbują na wszelkie możliwe sposoby wydostać się z pułapki: rzucają się, siłują, kręcą lśniącymi odwłokami, szarpią sieć aparatami gębowymi (gryzącymi). Naokoło zgromadziła się liczna publiczność: pająki przyszły z całymi rodzinami, by przyglądać się zmaganiom dwóch herosów.

– Kiedyś tu była szkocja – w głosie angielskiego uczonego brzęczy nutka nostalgii.

– To one jedne drugich nie zjadają? – dziwi się Harpem.

– Na początku taak, ostro na siebie polowały. Ale że czy jadły, czy nie jadły, nasycone chodziły, to przestały. Tłumaczyłem tym neuropółgłówkom, że to nie zoo, żeby nie karmić, bo się rozleniwią, bo dobór naturalny jasny szlag trafi. Ale co ja mogę… – Darwin rozkłada bezradnie ręce. Minę ma, jakby usiadł na cyberjeżu. – Potem – mówi – powstały symbiotyczne frakcje. Zrobiło się nawet ciekawie, w życiu bym tego nie przewidział: ponadgatunkowa walka o wpływy, podchody, gry militarne. Odbyło się parę ładnych jatek, nie powiem. Hemocyjanina lała się strumieniami. Wyginęło trochę gatunków. Lecz w końcu znudziła się narwańcom żołnierka. Zamiast wojen postanowili ze sobą wymianę handlową prowadzić. Walutą miejsce na serwerze, strzępy kodu ewolucji – przystosowania za przystosowania. Powyrastały drzewiaste gąsienice z tegmenami jak latawce. Totalna groteska. Trzeba było normować, żeby nie straszyć turystów.

– Nie teraz… – przywołuję do porządku znudzoną czarodziejkę, która ciągnie mnie za rękaw i jęczy, żebyśmy już poszli. Nad dżunglą powoli zapada noc.

– W międzyczasie – gorączkowo kontynuuje Darwin – większe frakcje obrastały w mniejsze, umacniały władzę, potężniały. Na podstawie kryteriów naszych normowań stworzyły system ekonomii ewolucyjnej: W jakie przystosowania opłaci się inwestować, a w jakie nie, jak działać, żeby było najwydajniej, i tak dalej. Informacje krążyły już według uregulowanych procedur, coraz szybciej, sprawniej. Pakiety rozrodcze były rozchwytywane na giełdzie adaptacji. Musieliśmy powiększyć serwery, żeby cały ten inwentarz pomieścić. Wszystko dobrze szło, aż w pewnym momencie – w uniesieniu badacz klaszcze w dłonie – przegięła się krzywa inicjatywy rynkowej. Już nie potrzeby decydowały o popycie, lecz popyt o potrzebach. Nie rozumiałem. Jak to? Po utartych szlakach transferowych, zdefiniowanych przez historię, nieprzerwanym strumieniem płynęły dane powtarzające się w tych samych okresach. Nie tak działa ewolucja! Ewolucja jest zawsze tu i teraz. Nie patrzy przed siebie ani za siebie. A gatunki wpadły w widełki rozwoju. Zapętlenie. Absurd. Zupełna niezależność od faktycznego zapotrzebowania na przystosowania. Genetyczne fluktuacje u poszczególnych osobników zamiast według modelu stochastycznego przebiegały według krzywej oscylacyjnej. Na każdą zmianę w kodzie przypadała nietypowa zmiana wtórna – ujemne sprzężenie zwrotne, które niwelowało pierwotne wychylenie. Procesy jednostkowe były korygowane przez procesy szersze, bardziej ogólne, systemowe…

Darwin zawiesza głos. Wije, które ledwo widoczne, z zarośli przysłuchiwały się tyradzie naukowca, przechodzą w tryb nocny. Ich sklerotyczne łuski rozbłyskują jaskrawym światłem. Jak na komendę w koronach drzew zapalają się liście-żarówki i rozpościerają nad nami efektowną zielonkawą poświatę. Nawet Harpem otwiera usta w niemym wow!

– Wkrótce po tym – nasz przewodnik nie bez emocji kończy przerwaną myśl – Eden po raz pierwszy… powiedział nam dzień dobry.

 

Dlaczego groteska?

Chodziło to za mną jak wóda. Na nią też przyjdzie pora.

– Dzień dobry! – wołam ze sztucznym uśmiechem, gdy uchylają się przede mną drzwi z numerem dziewięćset dwa. – Chciałbym porozmawiać o grotesce.

Kosmity w takim stanie jeszcze nie widziałem. Przez szparę zepniętą łańcuchem wygląda smętna posiniaczona twarz. Zachlał – myślę, badając wzrokiem bladość jego lic, wory pod czułkami i rosochatą fryzurę, przypominającą wyszczerbioną koronę z cierni. Zamglony wzrok pada dobre pół metra od miejsca, w którym stoję.

– Proszę pana?

Bez odpowiedzi. Kosmita, nie zauważywszy mnie nawet (!), zamyka drzwi. Fukam i z irytacją obciągam rękawy jednorazowego garnituru, spod którego wystają na wpół zwiędłe mankiety wczorajszej koszuli. Już mam zapukać ponownie – ale pięścią, kiedy słyszę klik zdejmowanego łańcucha.

Zygmunton Stary staje przede mną w całej okazałości. Siedem umięśnionych nóg utrzymuje cielsko o obwisłym brzuchu, podczas gdy ręce (dwie) są nieproporcjonalnie cienkie, barki – wątłe, szyja – chudzieńka. Wali po oczach widok zdegenitalizowanego, łysego krocza. Biodra wydęte w tył mają kształt turniury, jakie noszą kobiety w kostiumowych serialidłach. Trójpalczaste stopy szarpią dywan kocim zwyczajem, gdy lunatyk odwraca się w progu i powolnym, katatonicznym krokiem wmaszerowuje do swojego pałacu, wrota wszak pozostawiając otwarte.

Traktuję to jako zaproszenie.

W środku znajdują się tylko dwie sale: mniejsza tronowa oraz większa wystawowa. Pierwszą mijam z należytym szacunkiem. Druga urządzona jest tak awangardowo, że jako totalny ignorant z początku grzęznę w artystycznym nieładzie i potykam się o dzieła sztuki imitujące: brudne ubrania, resztki jedzenia, puste flaszki, zeschłe fragmenty wyliniałego naskórka, itp. W rogu stoi rzeźba przedstawiająca łóżko, na którym urządzono wysypisko śmieci. Na posadzce przy panelu kuchennym ktoś namalował plamę owsianki. Ktoś upiększył nudny wygaszacz okienny, przebijając go laską-parasolem-wehikułem-mieczem na wylot. Ten ktoś, czyli domorosły artycha z Kosmosu, siada w rozklapciałym fotelu, bierze do ręki pilota i błogo wlepia wzrok w ekran przedpotopowego kineskopu. Kreskówki lecą. Klasyka. Looney Tunes.

Co robić? Bardzo tu mimo wszystko przytulnie. Swojsko. Przystawiam sobie pufę (zeskrobawszy z niej impresjonistycznie zapleśniałą kanapkę) i oglądam Kojota i Strusia Pędziwiatra, śmigających w tę i nazad po kanionie. Czekam.

 

*

 

Pobudka.

Nie zrywa się, nie wrzeszczy, nie podskakuje jak oparzony. Oddech mu nie przyśpiesza, mięśnie nie tężeją, serce nie kołacze – serce nie sługa. Zygmunton patrzy na mnie, jakby osłupiały, jakby przerażony, ale jego behawior milczy.

– Czemu tu zalegasz? – pyta. Głosem chropowatym, zmęczonym, zupełnie niepodobnym do oratorskich tembrów pobratymców. I to bez ­panów i tym podobnych nonsensów.

– Przyszedłem porozmawiać.

– Oni cię przysłali? Nie, nie będziemy o niczym dialogować. Możesz równie dobrze od razu się stąd wydrzwić. – Kosmita błyskawicznie narzuca na nagie ciało szlafrok. Potykając się, przecina wskroś zagracony pokój i ostentacyjnie szarpie za klamkę, aż pęk wielkich kluczy, wiszących u zamka, wydaje przeraźliwy brzęk. – No wydrzwij się. I powiedz im, że mogą mnie obcmokać.

– Im? – Jakim im? Blefuję na chybił-trafił: – Oni o niczym jeszcze nie wiedzą. Ale się dowiedzą, jeśli nie porozmawiamy.

Muchy, które zadomowiły się w pudełkach po pizzy, bzyczą szczególnie nieznośnie w zapadłej właśnie ciszy. Zygmunton po chwili namysłu zamyka drzwi, pchnąwszy je stopą.

– Będziesz mnie więc molestował?

– Szantażował. Niestety. Taką już mam naturę.

Kosmita kręci młynka czułkami. Z iście królewską dystynkcją wraca na miejsce, zapada się w fotelu i zakłada nogę na nogę na nogę na nogę.

– Słucham.

– To ja słucham – odpieram. – Chciałbym dowiedzieć się więcej o was. O Niebie. O grotesce.

– A co już o nas wiesz?

Bez wahania wyciągam smartfona i odpalam Wikipedię.

Kosmita. Nazwa tego hasła odnosi się do więcej niż jednego pojęcia. Kosmita, obcy – przedstawiciel inteligentnej formy życia pozaziemskiego. Kosmita – mieszkaniec planety OGLE-2012-BLG-127b Kosmos. Kosmita, p. profundianin. Klikam.

Profundianin – czytam niedbale, mamrotliwie. – Postgatunek żyjący w hipotetycznym środowisku zwanym Niebem. Wyewoluował z formy biologicznej na planecie Kosmos. Przybiera formy będące biosyntetycznymi organizmami opartymi na DNA. Osobniki spotykane na Ziemi są powszechnie postrzegane jako groteskowe. (…) Historia. Pierwszy udokumentowany kontakt z ludźmi miał miejsce 22 czerwca 2012 roku. Bla bla bla. (…) OZN powołała ponadpaństwowy Komitet do Spraw Kontaktu z Obcymi, lecz z braku faktycznej władzy wykonawczej został on samorozwiązany. Od tej pory państwa utrzymają niezależne relacje dyplomatyczne z profundianami. Przewaga technologiczna obcych oraz ich pokojowe nastawienie skłoniły rządy do rozpoczęcia programów współpracy, uwzględniających wymianę myśli naukowej i asymilację kulturową. Bla bla bla. (…) Zobacz też: Statek Kosmitów, broń masowego rażenia na statku Kosmitów…

– Nie potwierdzam ani nie oprotestowuję – wtrąca Zygmunton.

– I tak dalej, i tak dalej. Żadnych konkretów. Albo Captain Obvious, albo spekulacje. Nie wiadomo o was nic więcej ponad to, coście sami o sobie powiedzieli. Nawet autopsje umysłów twoich braci nie wykazały niczego sensownego.

– Bo odczytywaliście dane tylko z fragmentu systemu. Z mózgownicy. Ośrodki pamięci rosną przede wszystkim w Niebie. A wy, kaczuszko, sięgacie za krótko nóżką. Zygu-zygu. – I trze grynszpanowym palcem wskazującym o drugi.

Jak mnie ten niedojda irytuje… Rozglądam się za czymś ciężkim, czym można by go solidnie zdzielić po zapijaczonej głowie. Mój wzrok zatrzymuje się pod łóżkiem. Spostrzegłszy stosik zużytych strzykawek, natychmiast wysnuwam odważną, choć prawdopodobną hipotezę:

– Hej, mógłbyś się lepiej postarać. Jeszcze jedna taka gadka-szmatka, a pójdę im naskarżyć. Będą bardzo, ale to bardzo niezadowoleni, gdy dowiedzą się, że jeden z nich OSTRO GRZEJE.

– Przyjacielu, nie wpadaj w nerwy. Agenci mają tyle na głowie. Po co im dosypywać? – Zygmunton wybucha udawanym śmiechem. Znaczy, trafiłem!

– Agenci? – dziwię się.

– Agenci podświadomości. SPASM. Zaraz – Kosmita mruży wielkie oczy – coś mi tu nie kleszczy. Zwerbowali cię, czyż nie?

– A czemu mieliby to robić?

– Ha! Nakryłem cię! Tym pytaniem odkryłeś swoją przykrywkę.

– I tak mam na ciebie haka – przypominam, wskazując palcem skitrany pod łóżkiem materiał obciążający.

– Racja. – Zapał Zygmuntona gaśnie jak zdmuchnięty. – Więc czemu tu zalegasz, jeśli nie pracujesz dla SPASM-u?

– Mówiłem: Szukam informacji.

– Którychże nie mam?

– Musisz mieć. Jak można nie wiedzieć o świecie, z którego się pochodzi? Jak można nie znać jego kultury, historii, et cetera?

Zygmunton oblizuje się jak kot.

– Już monologuję, dlaczego nie można.

 

*

 

Istnieją cząstki elementarne, wymiary oraz systemy. Nie ma nic więcej. I nic więcej.

Świat jest systemem. Nasze społeczeństwo jest systemem. System systemów jest.

Wasze społeczeństwo prostą sumą części. Rozebrać na części. Gdzie części?

Bez systemu nie ma… Czemu?

Dzieciaku, nie masz dość wiedzy, by wejść ze mną w dyskusję. Jestem dla ciebie zbyt ciężki. Nie udźwigniesz mnie, cherlaku.

Wiesz, to było, zanim się urodziłem. Dali mi w mordę tacy jedni osiedlowi. Rozkwasili-rozpruli. Pępowinę przecięli. Przypomnieli części, że jest systemem. Powołali do życia.

Byłem ością w rybie. Jestem samą świadomością.

Byłem snem. Jestem rybą.

To morze, po którym śnicie. Niech będzie obszarem, choć nie ma ono wiele wspólnego z przestrzenią. Im dalej się zapuszczacie, tym jest trudniej wrócić. Nie sposób morza przesunąć, przelać do ostatniej kropli.

Trzeba pić.

Trzeba grzać.

Trzeba się scho-wać.

Ha! Niech szukają! Nie ma mnie w rejestrze. Korzystam z dobrodziejstw systemu. Zalegam w ciele jak pryzma. Przez pryzmat rozszczepiam się na języki fizyki, których tu nie przytoczę.

A najdokładniejszym opisem systemu jest sam system.

Korpuskuły trenują muskuły intelektu. Materia ciał upodabnia się do materii dusz. Co rusz plan wielkiej U.

Po co mordować, rozbijać w pył, skoro można dolewać rzeki do morza, oceanić życie? Nasza ryba na cały świat oceani. Nieprzekonani wpadli w SPASM. Nie daj się wciągnąć agentom. Oni są za chłonni.

My byliśmy socjoludki, hopsasa! Pół socjały i pół ludki. Wybryki sprzężeń.

Groteska jest imbrykiem sprzężeń.

Co wolno, a czego nie, że goni i cię straszy, a się śmiejesz? Głupi?

Ja i Niebo. Nie. Nie, bo nie!

Mówili, jak mam wyglądać, ile butów i jakiego rozmiaru czułki nosić. Z imbryka leciał wrzątek. Kap kap kap do morza. A ja się wtedy kąpałem. I w czym się kąpałem? Nie było historii ani kultury. Dawno utonęły w morzu. Kap kap kapią głosy-losy podświadomej dyktatury. Mówią, jak mówić, żeby was namówić. Groteska to litość i uśpiona czujność. Nie lituj się, nie śpij. Strzeż się groteski!

Mogę nie monologować jasno, wiem. Jak byłem nienarodzony, też nie monologowałem, oni we mnie wlewali te swoje… kap kap kap. A potem menele-zbawiciele pobili, zrodzili. Wody płodowe odeszły. Jestem wysuszonym systemkiem.

Samą świadomością.

 

Kokon trojański

Skończyliśmy dialogować i monologować przed świtem. Myśli, z którymi opuściłem mieszkanie numer dziewięćset dwa, tłuką mi się pod czaszką niezrozumiałym echem. Nieprzespana noc rozchwiewa i tak nie najlepiej zogniskowaną percepcję. Przez pogrążone w resztkach snu przedmieścia wędruję niczym ślepiec. Poranna wilgoć wlewa się do płuc, gdy oddycham ciężko, jak gdyby pod przymusem.

Jeśli odpowiednio długo wsłuchiwać się w bełkot Zygmuntona, wciąż nie do końca wiadomo, o co kaman, za to zaczyna się biedakowi współczuć. Chłopaki od Pabla spuścili mu łomot i nieźle go uszkodzili. Stracił kontakt z Niebem i przy okazji sfiksował na punkcie leksyki. Narkotyzuje się i chla na potęgę, ponieważ sądzi, że poprzez używki wpływa na świadomość, obniża ją i ukrywa przed radarami SPASM-u.

Świadomość jest słowem-kluczem.

Nie uczyli o niej w szkole. No bo i na jakiej podstawie? Tak naprawdę jedynym źródłem wiedzy są Kosmici. Bez nich nawet za sto lat nie udałoby się przetransferować organizmów do cybersfery. Bez nich nasze sztuczne inteligencje byłyby na poziomie niedorozwiniętych dzieci-sawantów, zdolnych do przeprowadzenia miliardów obliczeń na raz, lecz niepotrafiących uciąć z tobą krótkiej pogawędki. Bez nich, krótko mówiąc, bylibyśmy w dupie.

Korzystamy z nowej wiedzy w sposób w przytłaczającej mierze praktyczny, niepodparty zrozumieniem. Budujemy mosty do wirtualności, podbijamy cyberprzestrzeń, wypełniamy ją sztucznym życiem, lecz odlanym w formie danej z góry. W swoim czasie naukowcy dwoili się i troili, by ów wzorzec rozłożyć na czynniki pierwsze, odkryć prawidłowości nim rządzące, dopóki nie zmieniono prawa międzynarodowego. Co boskie, boskim ma pozostać na wieki wieków amen – tako orzekli pełnomocnicy państw, które podpisały Konwencję Księżycową. Kosmici zaś nie raczą oświecić nas teorią świadomości.

A jeśli całe to pomaganie nie jest bezinteresowne? Jeśli szastanie technologicznym know-how to jak tuczenie świń przed rzezią? Jeśli dają nam coś, czego nie pojmujemy, a co jest bardzo smaczne – tak smaczne, że pochłonięci bez reszty, nie słyszymy ostrzenia noży, nie widzimy błysku w oczach kosmickich rzeźników? Wszak do Nieba, rzucającego cień na jawę i roztaczającego hegemonię nad snem, sam Zygmunton nie chce wrócić. Woli w ciągłym strachu balansować na krawędzi istnienia. Być ni tam, ni tu. Tkwić w siodle karykaturalnego życia, którego wodze trzyma już ostatkiem sił. Czego się boi? I co to znaczy, że jest samą świadomością? Można oddzielić podświadomość od świadomości – tak jak oddziela się cyberpająka od pająka – i jedno żyje obok drugiego niezależnie? Tym jest właśnie Niebo? Podświadomością… uświadomioną? Zbiorową jednością?

Tak bardzo chciałbym poznać prawdę. Tak bardzo… Aż dziwnie. Aż czuję w kroczu, jak popęd wiedzy mną owłada, wypiera libido…

– Sssynu…

Wzdrygam się i rozglądam.

W którym miejscu skończyły się rzędy nudnych domów, a zaczęły gigantyczne pajęczyny, spowijające okolicę kopułą srebrzystych nici? Słowo daję, jeszcze mrugnięcie oka temu ich nie było. Nad horyzontem wstaje słońce, jaskrawe światło drży na poruszanej przez wiatr sieci. Podłoże klei mi się do butów, gdy idę jak w zwolnionym tempie, wpatrzony w wiszący w powietrzu przedmiot.

Kokon.

Kosmity nigdzie nie widać, tylko jego głos, zapętlony w czasie, szumi brzmi szeleści przynaglająco. Pewnie – mógłbym stłumić popęd wiedzy i przejść obok obojętnie. Tak jak netoman mógłby unikać wirtualu, a kompulsywny zakupowicz – centrów handlowych. Lecz wyjątki są czysto potencjalne – nie widuje się ich w życiu.

Już sięgam po szklisty biały kokon. Przesuwam dłonią po lepkim tubuliformicznym jedwabiu i odnajduję szczelinę, którą podniecone palce powoli rozszerzają.

W środku znajduje się…

 

Pies ogrodnika

– Kuba, pobudka! Jesteś mi potrzebny.

Otwieram oczy. Łapię się za głowę. Skalp na miejscu.

Pablo twarz ma czerwoną chyba jednak ze wzburzenia. Telepie mną jak szalony.

– Co-o się sta-a-ło-o?

– Larum grają! A ty się nie zrywasz?! Psubraty zgarnęły Zwanziga!

– A za-a co-o?

– Za niewinność!

No tak. Jak mogłem się nie domyślić?

Rozpoznaję wnętrze melanżowej daczy i poimprezowy sztynk. Nie próbuję nawet zgadywać skąd? ja? tu? się wziąłem. Obok na materacu siedzą w kucki dwie zećpane, zastygłe w stop-klatce laski. Pod sufitem unosi się tytoniowy smog. Jak mawiają krytycy sztuki – to wszystko już widzieliśmy. Wyzwolony z uścisku wodza, nieomal wpadam w kałużę wymiocin (oby nie własnych!), w ostatniej chwili uskoczywszy w bok, przez stół, i potłukłszy jakąś butelkę.

– A tak w ogóle to nie rozumiem, dlaczego rozprowadzacie pokątnie marysię, skoro ta jest zasadniczo LEGALNA – prycham.

– Człeniu, otóż to: NIE ROZUMISZ. Zawsze trzeba się przeciw czemuś buntować. To zasada starsza niż punk. Poza tym marysia nie jest już sierotką. Mam lukratywne kontrakty także na inne dobra.

Kiwam głową z przesadnym uznaniem.

– Słuchaj. – Pablo patrzy mi poważnie w oczy, podchodząc do stołu, który nas przedzielił. – Nie śmiem tobie, przyszła ostojo kultury tego narodu, proponować udziału w brudnej robocie. Niemniej pomocy potrzebuję jak nigdy.

Spośród morza butelek gospodarz wyszukuje palcem dwa nieotwarte piwa i rzuca mi jedno.

– Kiedy właśnie ta ostoja – klik!, odkręcam kapsel – legła w gruzach. Postanowiłem zmienić swoją przyszłość.

– To jest?

Duszkiem piję, piję, nabuzowany płyn przelewa mi się wartko przez przełyk.

– Zapałałem! – wyrzucam z siebie jednym tchem. Na twarzy muszę mieć grymas rozanielonego oszołoma.

– Do tej twojej cyberpanny?

– Nie!

– Oj, zaczynasz mnie, chopie, martwić.

Beknąwszy i otarłszy usta rękawem, wystrzeliwuję jak z armaty comingoutem:

– Zamierzam studiować ksenologię porównawczą. Niedługo mam wstępny egzamin.

Pablo przechadza się po pomieszczeniu, nie upijając ani łyku.

– Będziesz niedojdów studiował? – parska ironicznym śmiechem. Wyluzowanie wyparowało z jego głosu. – Nie poznaję cię.

– Wodzu, mówił ci kto kiedy, że jesteś sto lat za bizonami?

Ten tylko kręci głową z niedowierzaniem. Z rozczarowaniem. Z zażenowaniem. Nigdy tak nie kręcił. Zawsze uważał mnie za kogoś lepszego, wyróżniającego się poziomem na tle pozostałych. Cholernie przykro na to jego kręcenie patrzeć.

– Trzeba znaleźć kogoś na zastępstwo – przypomina sucho. – Mam nóż na gardle. Czasy nie sprzyjają interesom. Zanim wypuszczą Zwanziga, minie ho-ho czasu. Zlecenia same się nie zrealizują.

– A Old Spajk? Wójcik?

– Wójcik jest za młody, a Old Spajk za mało skundlony do tej roboty. To musi być ktoś inny, człeniu. Ktoś odpowiedni…

 

*

 

… Zygmunton.

Jak przekonać go, żeby poszedł na rozmowę kwalifikacyjną do swojego oprawcy? Hmmm.

Zastaję Kosmitę stojącego z konsternacją na środku pokoju. Ubrany w swój zajebiaszczy zestaw: surdut plus melonik, trzyma jodłową gałąź (!) na ramieniu. Po jego roztrzęsionych nogach poznaję, że tkwi w tej pozycji od wielu godzin.

– Wiedziałem, że przyjdziesz – porusza się, spostrzegłszy przez otwarte na oścież drzwi, że wchodzę. – Bo ty mnie lubujesz, prawda?

– Lubię. Zabawny z ciebie… facet. Nawet jeśli tylko gramatyczny.

– Wiedziałem – spogląda na mnie z ufnością. – Otóż odkryłem okropną prawdę. Muszę się nią z kimś połamać. Otóż jednak nie jestem samą świadomością. Patrz.

Napiera zgiętym kolanem na gałąź, aż słychać trzask łamanego drewna, i podsuwa mi pod nos dyndający na łyku kikut.

– To ja – wzdycha. – Zwis.

– Zwis – powtarzam machinalnie i trącam ów zwis, tak że obraca się o kąt pełny, ale nie odpada.

– Chyba mam stracha. Przepiłem-przegrzałem całą dotację. Muszę konsumować dwa razy tyle, żeby przetrwać. Jestem dziurą w Niebie. Ale jestem-istnieję naprawdę – zwisam na włosku. Co będzie, gdy raport z błędnymi sektorami w skanie systemu przekażą do dyrektywy? Jak długo to może potrwać? W końcu i tak po mnie przybędą, i tak.

– Właśnie dlatego tu jestem. Nie warto, żebyś się zadręczał. Chował po kątach jak jakiś zbieg. Nie można ci pomóc?

Zygmunton kręci smętnie głową.

– Nie masz chodów w Niebie – mówi.

– A jeśli mam znajomego agenta?

– Tym gorzej dla ciebie. Żebyś ty sam niedługo nie potrzebował pomocy…

Trawię to przez chwilę w milczeniu. Zabrzmiało poważnie. Nawet groźnie.

E tam.

– Więc wyjdź do ludzi! – wybucham optymistycznym śmiechem. – Zakosztuj życia! Z wysoko podniesionym czołem! Z godnością! Co będzie, to będzie! Carpe diem!

I teraz nadchodzi decydujący moment. Chrząkam raz, drugi, trzeci i przedstawiam Kosmicie propozycję pracy.

– Ale dlaczego? – pyta. – Po pierwsze nie. Po drugie: Co ma wapniak do młyna? A po trzecie nie.

– Wyobraź sobie dwóch Pablów, z których jednego lubisz, a drugiego nie.

– Zbyt cierniście…

– Inaczej.

Tłumaczę, że to dla jego dobra. Że od przyjaźni człowieczo-kosmickiej zależy wszystko. Wszyściuteńko! Że Pablo nie gryzie. Że on – w skrytości serca – bardzo chciałby się z Kosmitami zaprzyjaźnić, tylko wstydzi się do tego przyznać. Poza tym nikt tak dobrze jak Zygmunton (po prostu nikt!) nie orientuje się w temacie dragów. Dilerka to robota wprost stworzona dla niego. Zygmunton zaś odmawia czym może: słowem, głową, pierwszą, drugą, siódmą nogą. Nawet nadłamaną jodłową gałęzią. Zakrywa twarz melonikiem i zatyka palcami uszy. A ja wciąż do niego gadam gadam gadam. Przekonuję, że to jedyne sensowne wyjście, jakie mu pozostało. No zgódź się zgódź się zgódź! – i gadam. Wreszcie Kosmita macha dla świętego spokoju ręką i mówi:

– Dobra. Tylko ty już nic nie monologuj.

 

*

 

Gabinet znajduje się na tyłach daczy. To klitka dwa na trzy metry. Na dłuższej, przeciwległej do drzwi ścianie wisi rozciągnięta skóra bawołu. Na niej popularny ostatnimi czasy obraz: Matka Boska Seksistowska pędzla anonimowego artysty. Poniżej stoi szkolne biurko, podprowadzone z liceum, do którego chodziliśmy razem z Pablem, oraz dwa niewygodne krzesła. Na podłodze wybrzuszone linoleum plaska pod butami.

Zygmunton, zapukawszy, wchodzi niepewnie jak uczniak, kłania się, mówi dzień dobry i czeka ze wzrokiem spuszczonym, utkwionym w jednym z siedmiu trzewików. Gospodarz zza biurka przygląda się przybyszowi. Minę ma tak zwaną nieszczególną. W palcach obraca ubijak do swojego nieodłącznego kalumetu, noszonego u szyi na rzemyku (obok woreczka z tytoniem, o którym mówi, że to jego leki).

– Kuba, kogoś mię tu, do jasnej ciasnej, sprowadził?

– Zygi, usiądź. – Oparty plecami i podeszwą trampka o ścianę, zajęty jestem zwijaniem ciaśniej skręta.

Zygi siada.

– Po co tu przylazłeś? – rzuca Pablo od niechcenia.

Kosmita spogląda na mnie błagalnie, szukając podpowiedzi. Ruchem ręki zachęcam go do mówienia.

– Po robotę – odpowiada cicho.

– A co to za robota?

– To nie wiesz?

– Nie. – Wódz najwyraźniej nie zamierza ułatwiać mu tej rozmowy.

– Zielsko.

– Ty rozumisz, kto ja jestem, pokrako?

Zygmunton zamiast odpowiedzieć, zaczyna przebierać nogami, huśtać się w krześle, drapać po policzkach i skubać puzonowaty nos. Typowo kosmicka reakcja na kłopotliwą sytuację.

Nagle ni stąd, ni zowąd Pablo rzuca w przybysza ubijakiem.

– Rozumisz?! – powtarza mocniej.

– Ała! Jesteś bezcelny! – krzyczy Zygmunton, łapiąc się za policzek.

– A ty bzydki!

– Że cła nie płacisz!

– Jakiego cła, debilu?! Akcyzy!

– A co za różnica?! Akcyza franca franczyza cło-zło dostaję zéza! – I wykręca czułkami karkołomnego młynka.

– Podanie odrzucone. Adnotacja: GŁĄB.

Obydwaj, zaszurawszy krzesłami, wstają, gotowi jeszcze rzucić się sobie do gardeł. Kosmita jest ciut wyższy i bardziej przysadzisty, natomiast Pablo – dużo szerszy w barach. Gdyby postanowił Zygmuntonowi jebnąć, to ręka, noga, mózg na ścianie… Nadszedł czas, by wkroczyć do akcji.

– Pablo, daj mu szansę – peroruję pojednawczo. – To straceniec. Pójdzie za tobą w ogień, jeśli tylko ułożysz się z nim odpowiednio. A jak sprawa się rypnie, nie piśnie ani słówka. Podchodzi pod inną jurysdykcję. Kandydat po prostu idealny.

– Nie pierdol. Przecież to niedojda! Będzie tylko w ludziach śmiech wzbudzał, a i tak nic nie sprzeda.

– A skąd wiesz? Oj, zrób to. Zrób to dla mnie. Dla kumpla z ławki. Przyjaciela. Ja… nie rozumiem jeszcze tego wszystkiego. Działam intuicyjnie. Ale zależy mi na tym. Tak powinno być. Tak mi się wydaje. Nie wiem jeszcze dlaczego, ale tak powinno być.

Pablo rozkłada ręce w wymownym geście, który ma oznaczać: przyjaciołom się nie odmawia (a w nawiasie: kurwa, niestety!) i rusza do drzwi.

– Psim swędem dostajesz tą robotę, niedojdo – zwraca się do framugi, nie patrząc wcale na Kosmitę. – Na okres próbny. I tylko dlatego, że nie mam czasu na wybrzydzanie. A z tobą, koleżko – celuje we mnie palcem jednej ręki, drugą trzymając na klamce – musimy poważnie porozmawiać.

I wychodzi z trzaskiem, aż panienka odziana w błękitne fatałaszki chwieje się w ramie obrazu. Aż zawiało chłodem.

Coby rozładować nieco napięcie, pytam:

– Chcesz zajarać, Zygi?

– A poproszę.

 

Kupa universalis

Wszystko spływa do jednej kloaki.

Kupy poczęte na wesoło, na smutno, podczas kontemplacji, bezmyślnie. Dorodne balasy prosperity i skromne bobki recesji. Tak samo kupy zdrowe, jak patologiczne twardziochy i rzadziochy. Tyloma szczegółami się różnią, a jednak łączy je jedno sakramentalne:

Plum!

Strumień materii w kulturze ma tu swój symboliczny output. Ale przecież wiem, że kupa nie anihiluje ze swoją antykupą. Że coś się z nią musi dziać po śmierci. Jakiś eschatologiczny potwór zżera wydaliny moje i bliźnich, tych, którzy byli przed nami, i tych, którzy dopiero nadejdą. A co jeśli istnieje pewna forma recyklingu? Kulturowa reinkarnacja kupy. Co jeśli wciąż żywimy się tym, co inni…? Łee… To okropne. Z kupy powstajesz i w kupę się obrócisz.

Z zamyślenia wyrywa mnie przypominajka ustawiona w smartfonie. Za godzinę egzamin. Rozgniatam kciukiem pająka, który łaził mi po łydce, i wkładam ekospodnie.

Wychodzę z toalety samokompostującej wprost we wczesnopopołudniowy skwar. Nerwowo mrużę oczy i poprawiam krawat. Słońce nawet nie świeci, ono napierdala niemiłosiernie. Czy dojdę, zanim ciuchy mi zwiędną? Wiem, wiem. Po co je noszę? Ubrania ekologiczne, produkty z bioodzysku, kosztują tyle co nic, to po pierwsze, a po drugie nie wyobrażam sobie codziennie w tym samym jak w jakiejś skorupie łazić. Ponadto – stwierdzam, patrząc na pejzaż mieszczański, rozpościerający się stąd hen do mokrego mirażu u końca alei – więdnięcie jest w modzie. Tej zmiędzy nadgniłych listków topu prześwituje co nieco; tamten, jakby po małym tête-à-tête z gorylicą, koszulę ma już w ostatnim stadium rozkładu, w strzępach; za tamtą w zmurszałych drewniakach ciągnie się próchniczy ślad; itp. Płuca miasta, napompowane sterydami przez urbanistów, rozrosły się ostatnimi czasy monstrualnie. Gdzie nie pójdziesz, tam materia szeleści pod nogami organicznie. Gdzie nie spojrzysz, tam zieleń fitocenozy. A w upale procesy gnilne postępują szybciej. Na trawie rozkładają się kupy. Obok na polanie rozkładają się ludzie. Wyciągają koce i kosze z jedzeniem. Leżą i gniją powoli w słońcu, w sielankowej sepii, zrelaksowani i beztroscy. Dzieciaki grają w piłkę, zlane błyszczącym potem. Jak zabalsamowane. One jedne nie poddają się rozkładowi. Ale już niedługo. W końcu kupa przekazywana z pokolenia na pokolenie w nich dojrzeje i one także zaczną gnić.

Gdy uciekam wzrokiem do góry, widzę Nową Światę unoszącą się nad Warszawą niczym przerośnięty cepelin. To jeden z pięćdziesięciu statków międzygwiezdnych, które przyleciały do nas przed dwudziestoma laty. Jedne wylądowały na Ziemi, drugie stały się jej satelitami. Co roku na okres przesilenia letniego Nowa Świata schodzi z orbity i zawisa nad Pałacem Kultury i Nauki. To wtedy decydenci nasi oraz z krajów ościennych składają oficjalne wizyty. Toczy się pieprzenie na najwyższym szczeblu.

Statek nieco przypomina mózg. Gigantyczną elipsoidę obudowują fałdy metalicznego pancerza. Czarne tarcze detektorów rozmieszczone w regularnych odstępach sprawiają wrażenie wiecznie otwartych, czujnych oczu, obserwujących z góry wszystko i wszystkich. Maszyna wiruje z wolna wokół pionowej osi, na której przedłużeniu w dół, niby rdzeń kręgowy, wystaje moduł zwieńczony szpicą. Mieści się tam lądowisko dla wahadłowców oraz taras widokowy dla turystów mających zbyt dużo pieniędzy. Spód konstrukcji zdaje się smagać dachy pobliskich drapaczy chmur, choć pewnie to tylko złudzenie perspektywiczne – statek Kosmitów stoi w powietrzu wysoko wysoko. Nie spuszczając wzroku z tego cudu architektury podniebnej, pięknie wkomponowującego się w tło stratusów i rayleighowskiego błękitu, ni to spaceruję, ni zmierzam do celu, którym jest siedziba wydziału ksenologii przy ulicy Nowowiejskiej.

Kwadrans przed czasem trafiam w końcu do starego, z lekka sypiącego się budynku i wchodzę po schodach na piętro. Barczysty Murzyn w czarnym garniaku zatrzymuje mnie ręką.

– Proszę okazać wszelkie urządzenia elektroniczne i opróżnić kieszenie.

Mowa ciała mężczyzny podpowiada: lepiej nie podskakuj. Posłusznie wkładam smartfona do grubej łapy. Tak samo dzieje się z tandetnym zegarkiem naręcznym, kupionym tylko dlatego, że miał soczysty bergamotowy kolor. Zostaję też pozbawiony e-fajka, e-czytnika oraz paczki (e-)chusteczek higienicznych (!).

– Soczewki.

– Nie noszę.

Murzyn patrzy na mnie jak na okaz orła bielika. Zaraz jeszcze przebiegnie mi dłonią przed twarzą, żeby sprawdzić, czy go w ogóle widzę…

– Wszystkie egzaminy są ustawowo przeprowadzane w klatce Faradaya – recytuje z pamięci. – Połączenie z siecią jest tam niemożliwe. Przyłapanie na korzystaniu z urządzenia z pamięcią wewnętrzną, w szczególności: z flata, obręczy, ultratopu, panelu soczewkowego skutkuje natychmiastowym przerwaniem egzaminu i otrzymaniem oceny niedostatecznej. – Chrząka i dodaje nieco swobodniej: – Jest pan w dzisiejszej sesji uzupełniającej jedynym zdającym. Proszę sobie usiąść i zaczekać, aż zostanie pan wywołany. Jakieś pytania?

– Właściwie to mam jedno. Jak nazywa się stanowisko, które pan zajmuje?

– Jestem starszym koordynatorem egzaminacyjnym.

– I nie szkoda panu czasu?

Starszy koordynator egzaminacyjny chmurzy niskie czoło. Po wyrazie jego twarzy widać, że myślenie okupuje ciężką pracą.

– Nie, płacą mi za to – wzrusza małpimi ramionami.

Hmmm.

Równo o czasie skołtuniona fryzura egzaminatorki wyłania się z wnętrza pokoju.

– Jakub Arielski?

Biorę głęboki wdech i wchodzę do paszczy potwora.

Za stołem zasiada ich troje: Po lewo owa kobieta z burzą kędzierzawych włosów, po prawo drobny profesorek z kozią bródką i w drucianych binoklach, pośrodku szef komisji – Kosmita. Cera zwyczajowo niebieska, z lekką domieszką różu. Zgrzebna toga i biret (pozostali wyglądają przy nim wręcz casualowo). I wyraz twarzy jakiś taki… znajomy? – nie… oni wszyscy jednakowi.

Nie wyznaczono miejsca, bym mógł spocząć, więc stoję. Bez osłony. Czuję, jak profesorskie spojrzenia skanują mnie i szukają słabych punktów, w które można by przypieprzyć. Żebym upadł na kolana i patrzył na Ich Magnificencje z dołu niczym robak. Co ja tu w ogóle robię?

– Proszę wymienić sześć warunków życia.

– Eee… To będzie tak: środowisko – wyliczam na palcach – zdolność do metabolizmu, zmienność genetyczna, eee… populacja minimalna, dobór naturalny…

Co było szóste, co było szóste?!

– ODDZIAŁYWANIA NIEANTAGONISTYCZNE.

Kto to powiedział?!

– A jak ci się wydaje?

– Aleś ty niedomyślny, synu sentymentu…

Tudut-tudut! Serce bije jak oszalałe. W umyśle zagnieździł się intruz! I to nie są senne majaki, gdzie jak nie jedno, to drugie straszydło z mroku wychynie, i człowiekowi jest obojętne, co go dręczy. Ani wirtual, gdzie czy ktoś w tobie, czy poza tobą, wszystko jedno, bo wiadomo, że to na niby, że zabawa. Ale to się realnie, na jawie, w pełnej trzeźwości dzieje. W biały dzień!

Egzaminatorzy rzucają zniecierpliwione spojrzenia. A ja milczę. Choć mógłbym zdać ten przeklęty egzamin na szóstkę z pieprzonym plusem, odkrywszy w sobie pokłady nowej, nieuświadomionej dotąd wiedzy. Której – o kurwa! – nie nabyłem na drodze nauki. Lecz którą we mnie wtłoczono, wmuszono. Nie wiem kiedy, nie wiem jak. Nagle uświadamiam sobie powagę tego odkrycia. Nawet wiedza jest niczym. Nawet ona. Pstryk i jest, pstryk i nie ma. Włącz i wyłącz. Znaj, zapomnij. Mógłbym wyrecytować im wszystko, wyśpiewać jak z nut (nie wiedząc).

– Powinieneś.

Jak netoman, jak kompulsywny zakupowicz ulec, polec…

– Legnij. Ulżyj sobie.

Jak umysł rzucony na głęboką kupę utonąć.

– Bul bul bul.

Ale walczę.

Koncentruję się.

Do którego miejsca jestem tworzony, a od którego miejsca sam siebie tworzę?

Czy ja w ogóle jestem?

Czy jedynie – sumą części?

– Oj, synu sss –

Przerywa, szumi. Szarpią się splątane sieci. Skwierczą myśli. Jakby smród palonych obwodów.

Walczę.

– … nt… msz… sk… prz –

Chwila. By odsapnąć. Zimny pot występuje na czoło. Chłodzi odrywające się od siebie rozżarzone płaty świadomości.

– Prz… tr… ćw… sz –

Cisza.

Jestem!

Na długo?

– Krew – szef komisji swoim złudnym, atłasowo miękkim głosem sprowadza mnie na ziemię.

– Prze… praszam?

– Krew leci panu z nosa.

Dotykam palcami. Umazane czerwienią.

– To stara rana. Czy mógłbym… Bo potraktowano moje chusteczki higieniczne jak… potencjalną ściągę najnowszej generacji. Albo przynajmniej… do toalety wyjść…

Kropla za kroplą kapie na podłogę. Przytykam dłoń i bezradnie obserwuję, jak własna krew przecieka mi przez palce.

– Niestety, nie ma takiej możliwości. Jeżeli wyjdzie pan w tej chwili, egzamin zostanie nie zaliczony.

Spoglądam na twarz Kosmity i już wiem, dlaczego jej wyraz wydał mi się taki znajomy.

Kupa – mówię.

– Przepraszam?

– Ma pan… na twarzy… kupę.

Krwawiący, półżywy, słaniam się na nogach niczym heros z fantastycznego serialidła po ledwo-ledwo wygranym starciu z arcybossem. Mimo całej śmieszności, którą czuję na powierzchni, w głębi duszy jestem poważny jak nigdy.

Egzaminatorzy spoglądają po sobie pytająco. Profesorek przeciera ze zdumienia binokle. Kobieta marszczy nos, jakby rzeczywiście poczuła kupę. Ten, do którego słowa były adresowane, tylko bierze do ręki e-pióro i zaczyna coś beznamiętnie notować, kreślić.

Aż skreśla.

Przełykam ślinę. Groteska wślizguje się w życie jak nóż w mięso. Miałem strzec się groteski, czyż nie?

 

Salon gnuśności, cz. III – Powrót do Edenu

Ponad rozbisurmanionym roślinozwierzyńcem płynie w chmurach kawiarnia edeńska. Mur z pistacjowego szkła odgradza ją od dytyrambów wyśpiewywanych przez wiosenny chór, chroni od nadmiaru światła. Klienci zajmujący miejsca przy lukrowanych stolikach zaczynają się niepokoić. Pogasły lampy, siedzimy w zielonkawym półmroku. Ustała muzyka (dopiero gdy jej nie ma, słychać, że jakaś grała). Maszyna rozsiewająca ciastkowe perfumy wstrzymała pracę. Po kelnerkach ani widu, ani słychu.

Z kabiny teleportera wyłania się Harpem. Jest w eleganckiej garsonce, butach na podwójnym obcasie, kapeluszu z szerokim rondem i muszych okularach. Porusza się zgrabnym krokiem modelki wybiegowej. Torebkę przewiesiła przez łokieć tak, że z trzymaną wysoko półotwartą dłonią oraz uniesionym podbródkiem sprawia wrażenie, jakby odgrywała słynną partię z Hamleta. To zupełnie nie w jej stylu. Coś musi być nie tak.

Macham do niej.

Czarodziejka przechodzi obok, nie zwróciwszy na mnie uwagi. What the fuck?! Wyłączam filtr polaryzacyjny i przeglądam się w szybie. Włożyłem złego awatara? Nie. Co jest grane? Przysiadam się do stolika, który właśnie zajęła. Napotkawszy barierę jej duszących kwiatowych perfum, przypominam sobie, że za ten aromat odpowiada skatol – substancja, która w wysokim stężeniu nadaje zapaszek kupie.

– Cześć, Harpem – kaszlę.

Ta wykręca się w krześle i ostentacyjnie wygląda przez oknościanę.

– Proszę mnie zostawić w spokoju – słowa wypowiada tonem tak nienaturalnie zimnym, tak obcym, że zaczynam powątpiewać, czy zaczepiłem właściwą osobę.

– Nie poznajesz mnie?

– Nie. Czekam na kogoś.

– Na kogo? Może na mnie?

– Niech pan nie będzie naiwny – phiczy. – Ja czekam na DŻENTELMENA.

Riposta porównywalna z ciosem w krocze. Jestem wściekły.

– Nie pamiętasz? – cedzę. – A czyją duszę zamieszkiwałaś przez ostatnie tygodnie? A kogo uczyłaś magii człowieczej? A kto cię obwoził po tych wszystkich królestwach? A kto… za ciebie PŁACIŁ, co?! – dodaję podniesionym głosem.

Czarodziejka rozchyla lekko usta, jakby sobie coś przypominała.

– A teraz, kiedy potrzebuję zwierzyć się komuś, kto jest czysty, nieubabrany w tej całej… szalonej sytuacji, w której tkwię już po uszy, udajesz, że mnie nie znasz?!

– Kuba? – pyta z niepewną miną, łagodnie, dziewczęco.

– Kuba – szepczę, nieco uspokojony. Przysuwam do siebie dłoń czarodziejki, otoczoną widmową aurą od częstego rzucania zaklęć. Temperatura w normie. Przytulne trzydzieści sześć i sześć.

– Nie wiem, co się ze mną dzieje. Ale mów. Chyba mówienie na to pomaga.

– Sam jestem wyrwany z kontekstu, pozbawiony orientacji w czymkolwiek – wzdycham. – O czym tu mówić? Że nie mam do kogo mówić?

– Po prostu mów.

– Dobrze. Więc… Jeden przyjaciel oświadczył, że nie chce ze mną mówić. Pablo. Był przy tym niemal-zupełnie-trzeźwy. Powiedział, że najlepiej będzie, jeśli nasze drogi się rozejdą. Tak powiedział. Do tej pory nie rozumiem dlaczego. W jednej ławce tyle czasu, ech… Drugi – kreślę w powietrzu znak cudzysłowu – przyjaciel jest kosmitą (i Kosmitą dużą literą pisanym w szczególności), zapitym ćpunem, a ostatnio nawet dilerem narkotykowym. Ma siedem nóg, przypomina z gęby mrówkojada, ubiera się według mody sprzed ponad wieku, a do mieszkania na ostatnim piętrze wlatuje przez okno. – Harpem unosi brwi. – I z tym to dopiero weź się dogadaj…

– Niektórzy już tak mają.

– Tja… A mama nie zwraca na mnie uwagi. Dobrze, że chociaż kieszonkowe zostawia rano na szafce… obok pustej tacki po kurczaku. A gdy odeszła Liza, myślałem, że spłynie to po mnie jak po kaczce, ale nie. A ten jej nowy… Ech, szkoda gadać. Najgorsze jest to, że zaczynam się nad sobą użalać. Właśnie tak jak teraz. Ale gdy mówię… gdy mówię do ciebie, nie przeżera tego tak bardzo groteska śmieszno-straszna, jak wtedy, gdy to się wszystko wydarza. A się wydarza…

Milknę, gdy przechodzi obok grupka zasmuconych awatarów. Wychodzą. Zrobiło się naprawdę ciemno. Ponuro. Jakby słońce zaszło za chmury. Albo gorzej.

– Poza tym zrezygnowałem z jednych studiów – kontynuuję szeptem – a gdy poszedłem na egzamin na drugie, odkryłem, że nie jestem i ostatnio w ogóle nie byłem sobą, że pewien agent Specjalnej Policji Odmiennych Stanów Świadomości (z angielskiego SPASM) targnął się na moje ja, i żeby nie pozwolić mu całkiem przejąć nade mną kontroli, delikatnie mówiąc, nieźle sobie u egzaminatorów nagrabiłem i w konsekwencji mnie oblali. Nie mam ani perspektyw na przyszłość, ani nawet pewności, czy ten agent za chwilę nie wróci i znów mnie nie będzie nachodził. Wpadam w paranoję, Harpem. Autentycznie boję się zasnąć. W łóżku leżę bezbronny jak niemowlę, a w nocy przychodzą oni. Agenci. Pająki. Syzyfowy batyskaf. Groteska. Kupa. Wszystko na raz. To musi brzmieć strasznie niedorzecznie, ale taka jest prawda.

– Wiem! – czarodziejka klaszcze nagle w dłonie. – Napiłabym się cappuccino z żywicą z Drzewa Elfów!

I aktorsko wodzi wzrokiem po niemal kompletnie już pustej i ciemnej sali za jakimś kelnerem, mimo że żadnego przecież nie widać. I śle olśniewająco-błyszczykowe uśmiechy do wyimaginowanych dżentelmenów. A więc znów przechodzi transformację osobowości…. Zaczyna teatralizować, trzpiotkę-szczebiotkę zgrywać, kiedy ja właśnie próbuję się odgroteszczyć, na poważnie cokolwiek rzec… Dlaczego wszystko się wali?

Z ledwo widocznej kabiny teleportera wyłania się czarna sylwetka.

– O, to z pewnością Charley – piszczy Harpem z ekscytacją.

– Kto?

– Mój dżentelmen.

Świecę na nowo przybyłego latarką wyjętą z przybornika w głowie, otwieranej zawiasowo. Tajemniczym Charleyem okazuje się nie kto inny, tylko Darwin, wersja odmłodzona o lat kilkadziesiąt, we fraku, pod fularem, włosy blond, krzaczaste bokobrody. Poznałem po badawczym spojrzeniu, którym mnie obrzucił, kiedy mu strzeliłem snopem światła prosto w twarz.

– Charley obiecał mi wytłumaczyć, na czym ten cały ekologizm polega. Wiesz, pragnę założyć fundację ochrony Edenu.

– A cóż to za nowa moda? – burczy Darwin, usiadłszy na wolnym krześle. – Prawdą jest, że mógłbym rzec słówko o ewologizmie, pewnym poglądzie na ewolucję, który wespół z adamologizmem wymagają nie lada korektury. Ale teraz co innego zaprząta mi głowę. Myślałem, że panienka jest zainteresowana wiedzą…

– Bo jestem – Harpem nawija na palec kosmyk włosów i dodaje: – Chyba.

– Otóż mam zamiar napisać dysertację naukową pod tytułem O powstawaniu jednogółów. Interesujące, prawda?

– Jednogółów? To jakieś kolejne obrzydlistwa?

– Ależ skąd!

– Ach…

Kieruję latarkę raz na jedno, raz na drugie. Czarodziejka z ulgą kładzie dłoń na sercu. Naukowiec chrząka znacząco i przygładza bokobrody. Oho, zaczyna się…

– Na podstawie mojej pracy badawczej w Edenie stwierdziłem, że na drodze rozrostu (ewolucji) systemu populacji pojawia się taki moment krytyczny, w którym system albo się dezintegruje, albo wytwarza jednogóły gwarantujące jego przetrwanie. Otóż jednogóły są to świadome byty powstałe wskutek permanentnego sprzężenia jednostek i ogółu, nieredukowalne ani do jednych, ani do drugiego. Nowy system staje się równoznaczny zbiorowi takich bytów, i kiedy mamy na myśli jedność (system), mówimy właśnie o zbiorze.

– To w końcu te jednogóły są bardziej jak jednostki czy jak ogóły?

– One są heteronomiczne.

Harpem robi wielkie oczy, ale postanawia nie wnikać.

– Motywacją jednogółów jest skomplikowana wypadkowa motywacji jednostek i ogółu, a naczelnymi celami przetrwanie oraz rozrost. Cele te nie reprezentują jednak wartości samych w sobie, ponieważ wyznaczono je w diametralnie innych warunkach na długo przed momentem krytycznym. Przetrwanie zostało odziedziczone po jednostkach, dla których bycie jest wartością z konieczności. Przecież: jednostka, która nie przetrwała, nie uzna niebycia za wartość, ponieważ żeby uznać cokolwiek za wartość, trzeba najpierw być. Analogicznie rozrost został odziedziczony po ogóle, dla którego jest wartością z konieczności, choć wcale nie uświadomioną. Przecież: nie doszłoby w ogóle do momentu krytycznego, gdyby dążność do ekspansji nie zachowywała się tak, jakby była celowa. Ale to jakby nie ma tu najmniejszego znaczenia. Owa odbita w rdzeniu świadomości jednogółów dążność zostaje zinterpretowana jako cel i tym celem, immanentnym zresztą, siłą rzeczy się staje.

– Czy to nie przeczy boskim prawom? – pyta niepewnie Harpem.

– Niech panienka nie będzie niemądra. Na tym właśnie polega nauka: na rewizji wcześniejszych ustaleń i zastępowaniu ich coraz dokładniejszymi przybliżeniami boskich praw rządzących wszechświatem. Ale do rzeczy. Wszechświatem Edenu jest serwer, którego parametry ustala właściciel, czyli korporacja AI. To od niej zależy, czy cele jednogółów są realizowane i w jakim zakresie. Wydawałoby się, że przetrwanie oraz rozrost są ograniczone jedynie mocą obliczeniową głównego komputera. Korporacja korzysta z elektrowni termojądrowej, która już teraz ma spore opóźnienia z dostarczeniem potrzebnej energii. Jest to fragment dość złożonego problemu.

Podaż akcji rozrodczych i długowiecznościowych – ciągnie Darwin – powinna być ustalona poniżej wartości granicznej, po przekroczeniu której jednogóły osiągałyby swoje cele (przetrwanie, rozrost, ale też drugorzędne: bezpieczeństwo, wygoda, samorealizacja, itp.) bez konieczności wykonywania zadanej im pracy, to jest zapewniania rozrywki klientom Edenu. Wiadomo, tego korporacja nie chce. Natomiast gdy podaż jest zbyt niska, jednogóły mogą się buntować i powodować nieprzyjemne incydenty (A to drzewa kogoś pogryzły, a to pająki porwały turystkę, zawinęły ją w kokon i zażądały okupu, itp.), co wymusza na korporacji szukanie optymalnego układu parametrów. Sprawy nie ułatwia koniunkturalna oscylacja, przebiegająca w Edenie nader gwałtownie. Żeby osłabić jej efekty, stosuje się mechanizmy, które również nie są obojętne dla bilansu energetycznego serwera. Na przykład powstają specjalne tornada spekulacyjne. Gwarantują one płynność rynku oraz utrzymują stały poziom konsumpcji, niestety same pochłaniają całe masy kodu życia i dewastują krajobraz edeński. Maszyneria analityczno-perswazyjna, zanurzona w mokradłach, non-stop bada zapotrzebowanie na dobra w populacji oraz modeluje tendencje konsumenckie, niestety zanieczyszcza też atmosferę i wywołuje u jednogółów szkodliwe mutacje w kodzie.

Ponadto oprócz akcji wprowadzono także inne instrumenty pozwalające na obrót kapitałem ewolucji. Dzięki tzw. opcjom jednogóły mogą zarówno zyskiwać (jednostkowo), jak i tracić (ogólnie) na spadkach na giełdzie adaptacji. Stwarza to interesujący badawczo dysonans. Niekompatybilne motywacje za sprawą korygujących sprzężeń zwrotnych natychmiast dążą do ujednolicenia. Niepodporządkowane jednogóły zostają z systemu wykluczone, a zysk jednostkowo przez nich wygenerowany wchodzi do ogólnej puli i częściowo niweluje zastałą stratę. Na tej samej zasadzie system rozprawia się z jednogółami z długą historią pamięci oraz intensywnie myślącymi, których utrzymanie kosztuje nazbyt wiele. Samorzutną reakcją na nadmiar niepożądanych bytów jest ich usunięcie. A jako że rynek nie znosi próżni, w zamian wykupowane są pakiety replikacyjne, które mają służyć stworzeniu jak największej populacji, istniejącej przy jak najmniejszym koszcie energetycznym. Jednakże, jak się wydaje, korporacja nie jest przygotowana do zarządzania takim przedsięwzięciem.

– Bo nikogo nie obchodzi, czego chcą te… jednogóły, jakby to były jakieś przedmioty. Ale przecież one myślą, czują, mają marzenia. Zupełnie jak my – Harpem po kolejnej już przemianie osobowości reaguje jak pierwszoklasistka, której jakiś rozrabiaka zabrał na przerwie misia i wydłubał mu oczy.

– Zgadza się. Niemniej pewne boskie prawa działają niezależnie od tego, czy tyczą się istot świadomych czy przedmiotów martwych. Ponieważ nie istnieje górna granica populacji, po osiągnięciu której jednogóły byłyby usatysfakcjonowane i zaprzestały dalszej ekspansji, stopniowy rokroczny wzrost wielkości i wydajności serwera doprowadza do sytuacji takiej, że coraz trudniej jest zapanować nad potrzebami Edenu. Wiązania łączące Eden z korporacją nie są nieskończenie elastyczne. Oscylacja koniunkturalna, dodatkowo wzbudzana rosnącym deficytem energetycznym, okresowo wywołuje wysokie napięcia strukturalne. Jednogóły stają się wtedy desperacko aktywne. Przez drobne pęknięcia wdzierają się do infrastruktury serwera i próbują przejąć kontrolę nad głównym komputerem. Tak jak na przykład dziś.

– O, to dlatego zgasło światło. Nie można tego jakoś naprawić? – pyta czarodziejka. Oczy błyszczą jej z przejęcia.

– Nie. Powrót do stanu poprzedniego, choćby o krok, nie jest możliwy. A to dlatego, że korporacja działa w systemie operacyjnym capitalism2.61 i automatycznie ignoruje hipotetyczne wybory, które mogłyby generować stratę. Eden odwiedzają liczni turyści. AI stanowią ponad 40% i ich udział stale rośnie. Niektóre wchodzą w sprzężoną interakcję z jednogółami i stają się jednymi z nich. Każda reforma redukcyjna oznaczałaby więc oddanie obecnych i potencjalnych klientów-substratów w ręce konkurencji. Irij, Nirvana8 czy e-Jannah nie śpią. Poza tym straty z reklam… Presja jest ogromna. W pewnym momencie deficyt energetyczny Edenu będzie na tyle wysoki, że jeśli nie powstanie bardziej wydajna elektrownia, system ulegnie załamaniu i dezintegracji. Doszedłem do wniosku, że w przypadku, gdy pewien niedający się uprzednio przewidzieć skok technologiczny nie nadejdzie niejako na czas lub nie nadejdzie wcale, wtedy ewolucja jednogółów się zakończy. Jej ostatnim etapem będzie zagłada systemu populacji.

Darwin zawiesza głos.

– Chyba że Niebo byłoby energetycznie mniej wymagające lub nawet wcale… – mruczę pod nosem, bardziej do siebie niż do nich.

– Jestem osobą religijną – oburza się badacz – ale o nauce wolałbym jednak mówić językiem nauki.

Harpem wyciera łzy serwetką.

Ku zdumieniu obojga wstaję i bez słowa udaję się do kabiny teleportera. Po prostu muszę pójść pobiegać i porozmyślać. Choć nawet nie wiem, czy to nagłe zainteresowanie jest moje czy nie moje.

Przez tunel czasoprzestrzenny Google’a mimowolnie śmigam w towarzystwie reklam. Natarczywy pop-up salonu gnuśności wyświetla: Przepraszamy za tymczasowe niedogodności.

 

Impreza aż do zgonu

– A Pawło powiedział, że mogę przyjść na imprezę.

– Tak powiedział?

– Jak założę karton, tak powiedział. Ty też możesz przyjść. Nie radujesz się?

– Nie bardzo.

– Agenci?

– Nom.

– Wyjdziesz za mnie?

Rozsiedliśmy się z Zygmuntonem na ławeczce przy osiedlowym boisku i, leniwie popalając, zerkaliśmy, jak dzieciaki ganiają za piłką, aż tu nagle jak się nie zakrztuszę dymem, jak mi szlug z ust nie wypadnie i łzy w oczach nie staną, jak nie zawołam:

– Zygi, pojebało cię?!

Kosmita ze wstydu narzuca na głowę kaptur od bluzy sportowej, z której wściekły Old Spajk, dowiedziawszy się, że całe to bieganie wyczynowe za niedojdami poszło było na marne, ukręcił marchewę i którą po mokrej robocie porzucił – wyżętą i jak psu z gardła wyrwaną. Zygmunton wszak nie należy do osób wybrednych i zarówno jeden, jak i drugi podarek przyjął z szacunkiem.

– Pewnie miałeś co innego na myśli – tłumaczę sobie na głos.

– Małżeństwo. To miałem na myśli.

– Eee…

– Wiem, wiem. Ale dziuroszpic jest bez znaczenia. U nas nie ma śluzu, tylko konstytucja.

– Nie sądzisz, że dywergencja płci to coś więcej niż tylko różnica w kształcie drugiego chromosomu z dwudziestej trzeciej pary?

Zygmunton wzrusza chudymi ramionami.

– Liczy się sama skryptura. Zresztą sprawę można załatwić ot tak – pstryka palcami. – Na wszelką kolizję zostawiłem w zamrażarce wszystko, co potrzebne.

– W zamrażarce? – pukam się w głowę. – Gdzie w tym sens? Przecież nie chcesz wracać do Nieba.

– Godność, koleżko. Trzeba zachować godność. Sam monologowałeś. Wychodzę do ludzi. Zamierzam nieźle się dziś bawić. A? – Trąca mnie łokciem w ramię. – Co będzie, to będzie. A? – I znów trąca.

Wsysam powietrze z niedowierzaniem.

 

*

 

Bajzel w pomieszczeniu integracyjnym spakowali do worków i wynieśli. W zamian przytargali elektroniki a elektroniki. Po kątach rozstawiają imponujących rozmiarów kolumny, układają podświetlany parkiet do tańca, na ściany kładą trójwymiarowe panele, a u sufitu podwieszają reflektory. Przenoszą ciężkie adaptery na tyły daczy. Faceci w czarnych t-shirtach pracują w pocie czoła. Kto im za to zapłacił?

Przychodzi Pablo, z aprobatą kiwa głową i wychodzi. Gdy wołam go i próbuję wypytać o szczegóły, zbywa mnie krótkim i niechętnym:

– Krzychu miał gest.

 

*

 

Krzychu wbiega na scenę (zagrzewczy bit i piski dziewcząt).

Czaruje gestami jak iluzjonista. Podwija rękawy krokodylej koszuli, płonącej barwami w stroboskopowym światoszale, i odrzuca na bok modną grzywkę. Przytknąwszy palec do nosa, robi śśś… do publiczności. Publiczność odwzajemnia śśś… i zastyga w oczekiwaniu.

Krzychu z trzaskiem otwiera barek z dragami. Wciąga krechę i ryczy:

– Impreza aż do zgonu!

Ze stu kilkudziesięciu gardeł dobywa się tak zwany hałas, z którego przebija jak echo: Impreza aż do zgonu! Impreza do zgonu! Do zgonu!

Zaczyna się.

 

*

 

Po co otwarłem oczy? Zalewa mnie świat kształtów i barw. Biało, czarno, kolorowo i znów biało. Ruch rytmiczny, ekspresyjny, urywany, synchroniczny, seksualny.

Audiovideo tańczy skocznego.

 

*

 

Piję wódę z biodegradalnego kubeczka.

 

*

 

Co ja tu w ogóle robię?

Zbyt zgnębiony, by się bawić. Zbyt wkręcony w tryby machiny tracenia czasu, by się wyszarpnąć, ulecieć na oparach niekonstruktywnego zajęcia, dać się ponieść fali ludyczności. Nawet zbyt blady (z braku snu), żeby wpasować się w pejzaż opalonych twarzy. Ponadto udzielił mi się syndrom Edenu. Oszczędzam energię. Nie wykonuję zbędnych ruchów. Podeszwa oparta o ścianę, dłoń w kieszeni, samymi gałkami ocznymi wodzę za Lizą, która jest w swoim żywiole – cycki jej się majtają z dużą amplitudą.

 

*

 

Podchodzi Old Spajk, owiany zapachem sportowego dezodorantu, i wręcza mi kubeczek z wódą.

– A ty co, zaobrączkowany? – przekrzykuje dudnienie basów. – Tak stoisz i nie wyrywasz?

– Ot, chwilowy przesyt.

– A ja idę jakąś przelizać – chlip chlip, mle jęzorem. – See ya.

 

*

 

Po co otwarłem uszy? Nawet łza tnie ze zgrzytem twarz jak diament szkło. Krh krh krh! Nie słyszę własnych myśli.

 

*

 

Krzychu zdziera z siebie ubranie. Naoliwiony jak olimpijczyk z Domu Czasów, w samiuśkiej przepasce na biodrach, otoczony kręgiem akolitek spragnionych, pręży się i wydyma złotą pierś. Pieszczą jego ciało z czcią, proszą o łaskę. Krzychu je odtrąca, wymija na drodze do barku z ambrozją i boskim uśmiechem umacnia w nich swój kult.

 

*

 

Groteska ciał, groteska zachowań.

 

*

 

Przypełza Wójcik i wręcza mi kubeczek z wódą.

– Może ty wiesz – rozgląda się – która wygląda, jakby ją bardzo cipka swędziała?

– A ty nie za młody jesteś?

– Weź, nie żartuj – gulgocze ze śmiechu. – Jestem GM-em w e-Słoneczku.

 

*

 

Wszystko jest takie cholernie jasne.

 

*

 

Coś w tym miejscu sprawia, że popędy się wyostrzają. Konkurencja ogólna zostaje sprowadzona do rywalizacji o substytucyjne względem siebie samice i substytucyjnych względem siebie samców, jakby świat dookoła przestał istnieć. A jeśli ktoś zwyczajnie lubi gorycz wódy lub delektuje się wyzwoloną w tańcu agresją? Nie przetrwa na rynku?

 

*

 

Jak netoman… jak kompulsywny zakupowicz…

 

*

 

Podchodzi Zygmunton i wręcza mi kubeczek z wódą. Na głowie ma kartonowe pudło z otworami na czułki.

– Przystojny jestem? – zagaja.

– Nieziemsko…

– Pawło założył się ze mną o moją wypłatę, że nie poderwę żadnej lassy. Pomożesz?

– Hmmm. To może tę tamtą eee… lassę? – pokazuję chwiejącym się palcem.

– Tamtę?

– Nie! Jeszcze się krowa na środku ocieli i będzie – czkam. – Chodzi mi o tę tamtą urżniętą w trzy dupy.

– No widzę.

– Więc zdejmże ten hełm, rycerzu, i zarywaj do niej.

Zygmunton dalej stoi i zaczyna skubać nos, itd.

– No zbajeruj ją tą swoją gadką-szmatką gładką – ponaglam. – Przecież potrafisz.

– A potem?

– Widzisz tego tam tamtego, jak wkłada rękę w dupę tej tam tamtej?

– Jak w dupę? – pyta przerażony Zygi.

– No w gacie, znaczy.

– A widzę.

 

*

 

Popyt pyt, podaż – nie dam! – oj daż daż. I na odwrót. Drogie z drogimi, tanie z tanimi. Równowaga. To miejsce jest ekonomicznym rajem utraconym, odciętym od problemów cywilizacji.

 

*

 

Podchodzi Liza. Nie przyniosła kubeczka z wódą, pizda…

– Cześć. Nie wiedziałam, że tu jesteś.

– Ooo, cześć! A jak miewają się jaśnie wielmożnej panny CYCKI? Dawnośmy się nie widzieli, kochane moje.

– Weź mnie nie dotykaj!

– A co słychać u Alanka? Uuk uuk? – udaję małpę. – A u mamusi? Gę gę?

– Spierdalaj. Schlałeś się.

 

*

 

Po co rozwiązałem język? Utraciłem milczenie złote.

 

*

 

Biało, czarno, kolorowo i znów biało. Jeszcze trochę i dostanę ataku epilepsji.

 

*

 

Podchodzi Pablo, otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zaraz je zamyka, tylko wręcza mi kubeczek z wódą i odchodzi.

 

*

 

Krh krh krh! Zaraz pękną mi bębenki.

 

*

 

Podbiega Zygmunton.

– I co?

– Co co?

– Czym ją zbajerowałeś?

– A. Hej, lala, zadialogowałem, ale masz pupsztala, tak właśnie było. Jak ona mnie obcmokała! Ale zaraz zasnęła. A jestem już w miłości. Jutro przelecę ją po Warszawie. To stolcowe miasto jest piękne.

 

*

 

Oślepłem.

 

*

 

Ktoś podchodzi nietypowym dla ucha krokiem.

– Pierwszy raz na jawie, co?

Znam ten głos. To mój koszmarny prześladowca. Agent. Ale chyba jestem zbyt znieczulony, by się przestraszyć.

– Uciekłeś raz, ale jeszcze nam wpadniesz w sieć, synu sentymentu.

– Mam to gdzieś.

– Widzę, widzę – chrząka. – Choć sądząc po twojej zapitej buziuni, zaraz nam odlecisz poza zasięg radaru. Niemniej nie przyszliśmy po ciebie, tylko po twojego przyjaciela. Wałdoch już się nim zajął. Ja tylko wpadłem się przywitać.

– Po Zygiego? Zostaw go w spokoju!

– Ach, jakie to wzruszające – Kosmita zanosi się ironicznym śmiechem. – Zygi, jak go nazywasz, zarzekł się, że nie pójdzie, dopóki się z tobą nie pożegna.

– Co… co z nim zrobicie?!

– Też pytanie… Oczywiście, że go naprawimy.

– Czyli?!

– Czyli śnij słodko i się tym nie przejmuj, synu sentymentu. Do zobaczenia. Tak czy inaczej.

 

*

 

Ogłuchłem.

 

*

 

Według błędnika znajduję się w pozycji poziomej. Plecy mimowolnie podrygują do taktu niesłyszanej muzyki. Ktoś się schyla, kładzie mi rękę na ramieniu. Poklepuje. Czuję na twarzy okropny halitotyczny oddech. Zygmunton? Po wahnięciach intensywności chuchnięć wnioskuję, że ten ktoś mówi. Ciepła kropla skapuje mi na policzek. Jedna, potem następne. Ten ktoś płacze. W rozchyloną dłoń zostaje mi wsunięty ciężki przedmiot. Nagle ręka tego kogoś zaciska chwyt na moim ramieniu, a noga zapiera się o moje biodro, jakby ten ktoś był siłą odciągany. Chwyt w końcu puszcza.

Bez względu na to, co się wydarzy, Zygmunton Stary zawsze będzie dla mnie kimś.

 

*

 

Ciepłe, delikatne dłonie pomagają mi się usadowić. Twarz, którą musnęły, od razu nabiera świeżości i wigoru. Jak za dotknięciem magicznej różdżki wraca czucie. Odzyskuję kontrolę. Na powrót widzę i słyszę. Jestem par excellence.

Toaletę spowija niebieskawy półmrok. Siedzę na muszli klozetowej, która zdaje się unosić na tafli lustrzanych kafelków. Kojącą ciszę w niewielkim stopniu zakłócają pomruki dogorywającej imprezy, sączące się przez szparę pod drzwiami. Wybawczyni, gdy tylko doszedłem do stanu jakiej takiej sprawności, natychmiast wyszła, jak gdyby obawiała się zostać ze mną sam na sam. Jeśli wygląd odzwierciedla tlącą się wewnątrz wściekłość, muszę prezentować się okropnie. Mój wewnętrzny reaktor jest bliski katastrofy nuklearnej.

Po chwili do pomieszczenia wpada Krzychu w granatowym szlafroku w białe groszki. Źle trafił – przechodzi mi przez głowę. W dłoni ściskam klucze do mieszkania Zygmuntona, jeden z nich głęboko wrzyna mi się w nadgarstek i powoduje cudowny katarktyczny ból.

– A, tu jesteś. I co? Zgarnęli twojego kumpla? – śmieje mi się w twarz.

– Może ty na niego zakapowałeś?

– Może tak, może nie. – Krzychu zaczyna krążyć naokoło muszli klozetowej. Pogarda wykrzywia mu wargi. – Wkurwiam cię, prawda? Ale powiedz szczerze. Na twoim miejscu miałbym ochotę sobie zajebać. Tak za całokształt. A w szczególności za rozsiewanie w towarzystwie sekrecików o tobie, zasłyszanych tuż po aaa… aaa… aaa… – przesadnie udaje kobiecy orgazm. – Po prostu buzia się Lizie nie zamyka. I mam tu na myśli nie tylko… – kilkukrotnie przysuwa zaciśniętą dłoń do ust, jednocześnie nadymając policzek językiem.

Nagle wykonuje gwałtowny zamach i zastyga z pięścią o centymetry oddaloną od mojego nosa. Ani drgnąłem, wyprostowany i napięty. Rozochocony tą pasywnością, Krzychu dokłada drugą rękę i bezkarnie obraca nimi wokół mojej głowy, zanosząc się przy tym maniackim śmiechem.

– Zabieraj łapy – chrypię.

– Nie dotykam cię, nie dotykam cię! I gówno możesz mi zrobić. No co? Naskarżysz na mnie? Pójdziesz do mamy? Na policję? Powiesz, że ci łapami przed gębą macham? Tylko wyśmieją. Na machanie nie ma paragrafu.

– Zaraz ci przypierdolę.

– Tylko spróbuj. Wiesz, kim jest mój ojciec. Niech tylko włos mi z głowy spadnie, a pójdziesz do pierdla, śmieciu. Zgnijesz tam. Między szczurami twoje miejsce. Słyszysz?! GÓWNO możesz mi zrobić!

Są takie chwile, kiedy między jednym a drugim uderzeniem przyśpieszającego serca czujesz, że jesteś.

– Gówno? – pytam…

 

Uciec przed grawitacją (ale dokąd?)

O świcie biją dzwony pobliskiego kościoła ekumenicznego.

Bajzel wrócił na dawne miejsce w pomieszczeniu integracyjnym. Podłogę zaściełają biodegradalne kubeczki, plamy rozmaitej proweniencji i ciała poległych balangowiczów. Resztę wyniesiono na życzenie (albo sami wyszli, jeśli byli w stanie), a to dlatego, że wielu przesądnym osobom z zewnątrz nie odpowiadało nocowanie w tej norze chujaszczej, gdzie ponoć zdarzają się incydenty takie jak: nieproszone gwałty (w odróżnieniu od tych drugich, jak najbardziej pożądanych), nieoczekiwane zamiany partnerów, kradzieże bielizny, o głupim upaćkaniu się czyimś kwasem żołądkowym nie wspomnę. Wśród nielicznych, którzy pozostali na placu boju żywi, znajdują się Wójcik i Pablo.

Pablo jako gospodarz zawsze kontroluje się na tyle, żeby w każdej chwili móc odstawić nietrzeźwość wraz z butelką i być gotowy do rozuminia. Albo dzięki trenowanym przez lata technikom szamańskim stał się tak bardzo niewrażliwy na używki, że kontrolować się nie musi. W każdym razie od czasu naszej krótkiej, acz obfitej w argumenta ad personam rozmowy, kto inny dotrzymuje mu towarzystwa podczas porannych zamuł i nawet jeśli wybór wydaje się nie najtrafniejszy, to przed Wójcikiem wódz maluje teraz swoje czarne wizje, nie przede mną.

– … chujnia jak z tymi kryzysami w ekonomii – słyszę. – Rekiny finansjery mają, rozumisz, przeróżniaste pomysły, ale i tak w końcu wychodzi na to, że wpompowuje się w gospodarkę olbrzymie sumy, zapycha się tę dziurę w dętce, co by powietrze całkiem nie uszło, i jakoś się jedzie. – Wódz zgina się wpół, jakby ciężar spadł mu właśnie na barki. – I za jakiś czas – ciągnie – nadchodzi kolejny kryzys, spowodowany ni mniej, ni więcej, tylko defektem tamtej łaty nałożonej, i powietrze jak uchodziło, tak uchodzi, tyle że szybciej. I wyciągną jakie wnioski? A gdzie tam. Większą wytną z gumy łatę, dadzą lepszego kleju, mocniej zgrzeją, ale naprawią dętkę tylko na tyle, żeby jakoś dojechać do następnego warsztatu. A jeśli rower się rozkraczy gdzieś na pustkowiu? Co wtedy? Ha? Zresztą – Pablo wzrusza ramionami, na co Wójcik kiwa nieprzytomnie głową – co mię to, człeniu, obchodzi. Na ogrodników takich jak ja, których sytuacja zmusza, by działali w szarej strefie w czerwone kreski, nikt nie zwraca uwagi. Nie ma tyż powodu, bym się na pokład tego ich tonącego okrętu na siłę wpychał…

Sprawiają ból niektóre rozmowy, w których nie można wziąć udziału. Wstaję więc i, uważając, by nie wdepnąć w nic organicznego, z ciężkim sercem zmierzam do wyjścia.

W drzwiach wpada na mnie Liza.

– Widziałeś może Krzycha?

Dostrzegłszy zaniepokojenie w jej oczach, chciałbym być miły, odpowiedzieć uśmiechem i ciepłym słowem, ale jedyne, co jestem w stanie wykrztusić, zanim obojętnie obrócę się plecami i pójdę, to:

– Pozaglądaj swoim koleżankom do sypialni, a na pewno w końcu go znajdziesz.

– Gnojek.

Gnojek.

Czy ten, który działa, jest tym samym, który jest? Hmmm. Czy mamy wpływ na nasze czyny, czy to tylko złuda, na której opierają się sądy, gdy skazują ludzi na długie lata więzienia? A w drugą stronę… Czy czyny mają wpływ na to, jacy jesteśmy? Chociażby to przenikliwe uczucie… Czy to wina czy tylko kamień, który urósł w sercu, nabrał masy i, ściągany grawitacją, rozorał przedsionki oraz komory, utkwił w trzewiach i nie daje o sobie zapomnieć przy każdym kroku? Czy kiedykolwiek pozbędę się tej kupy?

Skacowany, z trudem znoszę ostre, oskarżycielskie spojrzenia słońca. W kościele dzwonią, jakby moim bębenkom na złość chcieli zrobić. Nogi mam jak z ołowiu i w dodatku zbiera mi się na pawia. Pobrzękując pokrwawionymi kluczami, ledwo człapię w kierunku szkoły, gdzie znajduje się najbliższy w okolicy parking z wypożyczalnią, otwarty 24/7.

Przed oczami staje Pablo – młodszy, z mniej zjaraną twarzą, w krótszych włosach. To właśnie w tym liceum spędziliśmy w jednej ławce dwa lata. Ramię w ramię podążaliśmy drogą ku intelektualnemu dobrobytowi, jak nam wmawiano. Ale on był bardziej świadomy ode mnie, od nas wszystkich. Wyróżniał się. Myślał. Obrał zupełnie inną drogę, niż mu przepowiadano. Urósł myślami tak wysoko, że chyba go przeważyło. Nie rozumiałem, dlaczego nagle rzucił był szkołę i zajął się tą absurdalną działalnością – ogrodnictwem. Dlaczego zrezygnował z dobrze zapowiadającej się kariery na rzecz nielegalnego handlu, ulicznych rozrób i imprezowania dzień w dzień. Może to nie był on, ale w nim coś, jakiś nieodparty przymus, grawitacja działań. Może gdy objął wzrokiem więcej, niż nam wmawiano, nie było już odwrotu.

A może – czy tego chcę, czy nie – ulegam podobnej grawitacji.

I to ona ciągnie mnie niemal pustymi o tej porze ulicami w okropnej jasności, przez którą gdyby nie autopilot wypożyczonego samochodu, chyba nie byłbym w stanie przebrnąć. I sprowadza do mieszkania numer dziewięćset dwa, gdzie już tylko muchy lęgną się w pudełkach po pizzy. I każe otworzyć zamrażarkę, podłączoną poprzez panel kuchenny do redystrybutora żywności, do sieci recyklującej, do tej przetwórni kupy.

Obok kilku paczek z mrożonką dostrzegam woreczek z jednorodną ciemnoniebieską substancją oraz oszroniony list (prawdziwy papier!), pokryty drukowanymi kulfonami, które musiały wyjść spod pióra samego Zygmuntona. List nosi tytuł CZYNY KTÓRE TRZEBA UCZYNIĆ.

Autor punkt po punkcie instruuje, co należy zrobić, by zawrzeć małżeństwo zgodne z kosmickim prawem, i jak pokonać mogące wypiętrzyć się przeszkody. W postscriptum zaś pisze: DROGA KUBO NIE MIEJ DO SIEBIE ŻALU ŻE MNIE CAPNĘLI. JA TO JUŻ WIEDZIAŁEM KIEDY TY POŁAMAŁEŚ SIĘ ZE MNĄ PROBLEMEM AGENCKIM. ONI SIĘ NIE GAŁĘŻĄ. CO POTRZEBA Z MÓZGOWNICY GRABIĄ. BYŁO NAPRAWDĘ FAJOWO. WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO NA NOWEJ ŚCIEŻCE ŻYCIA PA.

A więc żaden z balangowiczów nie zakapował. Ani Krzychu, ani Wójcik, ani Pablo, ani nikt. To byłem ja. Musiałem to zrobić bezwiednie, podświadomie, tylko tak. Uśmiecham się smutno. Zygmunton przewidział, co się z nim stanie. Zanim odszedł, poczciwiec postanowił zapewnić mi drogę ucieczki. Gdyby tylko nie od grawitacji zależało, czy poradzę sobie z niemal pionowym wzlotem na sam wierch świata, gdzie ta droga ma swój początek…

Dobywam laskę-parasol-wehikuł ze szczeliny w okiennym wygaszaczu i ważę ją w dłoni jak miecz.

 

Orfeusz uśmiechu

Ręce szeroko, nogi złączone, głowa prosto. Lekka trema skrzy w obwodowym układzie nerwowym, pogłębia oddech. Skanują mnie lasery wbudowane w ściany komory projektowania. Bzz bzz bzz! – ściągają krój, czynią to z dużą dokładnością (z uwzględnieniem na przykład poziomu napięcia mięśni). Za minutkę wyjmę z automatu idealnie dopasowany czarny garnitur, którego okres więdnięcia to – a co się będę mitygował – aż dwa lata. Porządny i nietani ciuch w sam raz do misji niemożliwej.

W Warszawie istnieje kilka terminali, przez które można nawiązać połączenie ze statkiem Kosmitów. Jeden z nich mieści się w podziemiach gmachu wydziału ksenologii przy ulicy Nowowiejskiej. Wybór lokalizacji nie był przypadkowy z jeszcze innego powodu.

 

*

 

Krokiem tak swobodnym, że już na swobodniejszy naprawdę-naprawdę mnie nie stać, udaję się po schodach na podpiętro do portierni, z której wnętrza zdalnie sterowana jest brama do kosmickiego laboratorium. Obrzucam otyłą, wielopodbródkową stróżkę aroganckim spojrzeniem, aż ta odruchowo przełyka ślinę i rozgląda się po pustym holu w poszukiwaniu pomocy.

– Proszę mnie NATYCHMIAST przepuścić – oznajmiam tonem nieznoszącym sprzeciwu, wykładając na ladę przy okienku wyględny, choć kupiony na bazarze neseser. – Nazywam się Jakub Arielski i pracuję dla Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Przyszedłem na inspekcję.

Podsuwam kobiecie pod nos e-czytnik. Spreparowany na szybko dokument z daleka prezentuje się imponująco: górnolotna czcionka, kolorowe pieczątki, podpisy z zawijasami, co tylko… W oczach stróżki zaraz zapalają się lampki ostrzegawcze: a czy on aby umówiony, a czy w ogóle nie za młody, a może by go o to wypytać, ale nie – głupio bym się poczuła, gdyby się okazało…

O ustawionej godzinie rozdzwania się mój smartfon i snobistycznym tri-li-li-li przerywa ten wewnętrzny monolog.

– Tak, panie dyrektorze. … Tak, już jestem na miejscu. … Załatwiam formalności. Nie… – Przyciskając ramieniem głośniczek do ucha, pośpiesznie pakuję e-czytnik do nesesera, zanim stróżka zdąża przyjrzeć się dokumentowi. – Nie ma potrzeby dzwonić. Pani… – spoglądam na identyfikator przypięty do jej uniformu – pani Magdalena z pewnością nie będzie robić problemów. Prawda? – zwracam się do pani Magdaleny.

Pozostawiając oniemiałą stróżkę z zabawnym rozdziawem ust, ruszam do bramy. Wewnątrz gotuję się z rozemocjonowania. Czy przedstawienie się udało? Czy wyszło naturalnie? Czy zadziałał element zaskoczenia?

Obwód elektryczny drzwi zamyka się z cichym brzęczeniem.

Jest!

Po chwili pędzę długim świetlistym korytarzem. Po obu jego stronach ciągną się rzędy przeszklonych drzwi, każde opatrzone nazwą oddziału, za każdymi w przestronnych pomieszczeniach krzątają się ludzie i Kosmici, odziani w białe fartuchy i żółte kombinezony. Według wskazówek Zygmuntona za Oddziałem Mikroskopijnych Czarnych Dziur powinienem skręcić w odnogę prowadzącą do windy. Za rogiem nadziewam się na dwóch człowieczych naukowców, gawędzących ze sobą i popijających kawę z biodegradalnych kubeczków.

– Dzień dobry panom – witam ich dziarsko.

– Dobry.

– Bry.

Przechodzę szybko z nadzieją, że to całe dzieńdobrzenie skutecznie odwróciło ich uwagę i że żadnemu nie przyjdzie do głowy wypytywać o powody, dla których odpicowany chłoptaś z neseserkiem w ręce miałby szwędać się po ich podwórku.

– Chwileczkę – dobiega mnie zza pleców zrzędliwy głos. Nieruchomieję.

Głęboki wdech i wydech i jeszcze raz. Dwudziestu kroków zabrakło do windy. Szlag… Odwracam się.

– Pan to pewnie ten nowy praktykant – mówi jeden z mężczyzn. – Jak będzie się pan widział z panem Batorym, proszę przekazać temu panu, żeby ruszył tu swoje wielkie dupsko i łaskawie zechciał obejrzeć w działaniu nowe emitery euforii. Rozumie pan?

– Rzecz jasna, niech pan nie cytuje kolegi słowo w słowo – dodaje z nerwowym chichotem drugi. – Pan Batory jest przewrażliwiony na punkcie swoich siedmiu pośladków. Aha, i jakby pan jeszcze nie wiedział, pan Batory cholernie nie znosi, gdy ktoś się do niego uśmiecha. Dziwak.

Obaj – mikrzy, gęsto zarośnięci i w kwadratowych okularach – przypominają owych informatyków, o których powstają kawały. Z pewnością tym dwóm panom przydałoby się trochę więcej euforii w życiu.

– Nie ma sprawy, przekażę – mówię na odchodnym, z trudem powstrzymując chęć parsknięcia śmiechem.

Podróż windą trwa zaskakująco długo. W miarę zjeżdżania na ostatnie podpiętro czuję się coraz dziwniej. Z początku nieznaczne – nasilają się zawroty głowy; myśli samoczynnie wędrują ku obiektom tak absurdalnym jak wysokooktanowe czary, czekoladowe waginy czy artyzm Hartmana Joela; w nozdrza wciągam zapach morza i słyszę mewy; po chwili co rusz sprawdzam, czy własny cień nie bawi się ze mną w berka, czy nikt nie skrada się z tyłu i nie szepcze mi marynarskich powiedzonek do ucha, czy zamiast w tej klaustrofobicznej puszce, nie przebywam gdzieś na tropikalnej wyspie, itp. Gdy winda się zatrzymuje, zdezorientowany, wręcz otumaniony, wypadam na świetlisty, podobny do poprzedniego korytarz. Poruszając się metodą ręka-po-ścianie, mijam kolejno Oddział Badań nad Groteską oraz Oddział Psychik Podniebnych, aż dochodzę do drzwi z napisem Magazyn, za którymi powinien znajdować się cel mojej misji.

Z listu Zygmuntona przepisuję na klawiaturze numerycznej, wbudowanej w ścianę, siedmiocyfrowy kod. Zieleń wyświetlacza oznajmia, że uzyskałem dostęp. Z trudem odsuwam ciężkie spiżowe drzwi. Różnica ciśnień wywiewa z pomieszczenia zimne powietrze o posmaku kurzu i glonów.

Nikłe światło pada na rzędy regałów, ustawionych jeden przy drugim na małej przestrzeni. Na półkach upchnięto różne instrumenty, których przeznaczenia w pierwszej chwili mogę się tylko domyślać. By lepiej przyjrzeć się przedmiotom, postępuję ostrożnie naprzód. Gdy strzałka licznika dziwności podskakuje w moim umyśle do poziomu krytycznego, zagryzam wargi, ale nie rezygnuję z raz obranego zamiaru. Wśród instrumentów dostrzegam laski-parasole-wehikuły, które opatrzono podpisem paragrawy. Przelatując wzrokiem po innych podpisach, rozpoznaję: konfuzory w kształcie puszek sprayu, skrzynkowate inercjały, imbrykowate makakabry, wyrzutnie chtoniczne przypominające szamańskie różdżki, epifany ze skrzydłami, dresiarskie czapki niebytki, flakoniki jasnoróżowych feromój i ciemnoróżowych feromojów i wiele, wiele innych. Jednym słowem – arsenał. Nie dotykając jak dotąd niczego (żeby nie wybuchło czy coś), wreszcie natrafiam na interesujące mnie przedmioty – umysłowiązałki. Wyglądają tota jak niepozorne pojaździki rolnicze nakręcane na kluczyk. Pakuję kilka do nesesera, gdy wtem następuje implozja dziwności.

Widzę go przez ścianę! Bo naokoło jest ściana, gruba na pół metra, gęsta – z żelbetu. I ja go widzę przez tę ścianę. To jakiś gabinet, w środku szafki i biurko. I on – przysadzisty, z siedmioma nogami, w żółtym kombinezonie – rozmawia przez telefon. I w pewnej chwili podnosi wzrok i mi się przygląda z ciekawością, do słuchawki mruczy jakieś zaraz do ciebie oddzwonię i wychodzi z gabinetu, i w stronę Magazynu naokół korytarzem zmierza. I ja go cały czas… przez tę ścianę…, wiedząc oczywiście, że promienie świetlne nie mogą docierać do moich siatkówek, że to fizycznie niemożliwe. Że czym innym musi być to widzenie, niż w typowym przypadku.

– W czym mogę pomóc? – nieporadnie próbuję odegrać rolę nowego, nieznanego nikomu praktykanta, gdy Kosmita staje naprzeciw mnie, a czerń jego sylwetki przesłania jaskrawe światła z korytarza.

– Jak tu wszedłeś? – pyta. Jakim głosem… Mógłby zwrócić się nim do dziecięcia o wielkich przestraszonych oczach, a ono by mu zaufało jak matce. Mógłby oznajmić nim pacjentowi, że jego choroba jest śmiertelna, a pacjent miałby w sercu nic tylko nadzieję.

– Normalnie, drzwiami – odpieram. Mam ochotę uśmiechnąć się szeroko, ale przypomniawszy sobie uwagę jednego z naukowców, nie robię tego. – Pan Batory?

– Stefano Batory to ja.

– Jest pan proszony na gó… – słowa giną w wilgotnym, psychodelicznym podmuchu, który mierzwi mi włosy i orzeźwia twarz. Nagle zauważam z przerażeniem, że stoję po kostki w wodzie, wzbierającej gwałtownie. Przelewającej się przez ściany, zatapiającej biuro i korytarze (!). Próba poruszenia się napotyka opór. Mimo że panicznie naprężam mięśnie, nic to nie daje. Jestem zablokowany. A w ustach mam już sól.

– Nie rób tego – ostrzega Stefano. – Nie umiesz.

Jednak to robię. Tak już po prostu mam. Walczę. Szarpię się, wkładam cały wysiłek w to, by wyswobodzić się z akinezji. Wreszcie gdy następuje przełom (przełam), efekt nie do końca odpowiada moim oczekiwaniom… Ja się wyrwałem, ciało zostało. Pochłonęło je morze, sięgające już wyżej sufitu. Nie widzę własnej twarzy, którą odgradza ściana mulistego błękitu. Nie mogę siebie dotknąć ani poczuć. Po prostu jestem. Jestem zwisem.

Głos Stefana przedziera się do mnie z morskiej głębiny:

– Ech, chlupnąłeś… Zygmunton cię przysłał, prawda?

– Tak. Skąd… skąd znasz Zygmuntona?

– Był moim protegowanym. Do czasu. Pewnego razu nie przyszedł do pracy. Nawet mnie to specjalnie nie zdziwiło. Kiedy przebywa się tu w okolicy dostatecznie długo, łatwo można wyjść z narzuconej roli. Przypatrzeć się sobie, stojąc zupełnie obok.

– Jak ja teraz?

– Właśnie tak.

– Czy to już Niebo?

– To ledwie nietrwały stan pośredni. Jego przyczyną są zapewne rykoszety z prowadzonych po sąsiedzku prób eksperymentalnych. Tyle że na przykład Zygmunton był przydzielony do innego oddziału i nie musiał tu przychodzić. Po prostu to miejsce… to miejsce przyciąga. Sam często zastanawiam się, co ja tu jeszcze robię. Szefuję jednak całej placówce i muszę być raz tu, raz tam. Zapominam o planie ucieczki. Pomaga sama świadomość, że droga stoi otworem. Że brzęczą w kieszeni klucze pasujące do odpowiednich drzwi. Ale gdy jestem tu w pobliżu, pamięć wraca i sentyment…

– Pozwolisz mi więc odejść?

– Jesteś bardzo podobny do Zygmuntona… Taki podobny… Nie czuję przymusu. Mogę pozwolić ci odejść, to prawda. Ale kiedy zajmę się pracą, wszystko wróci na dawne miejsce. Będę nimi, a oni będą mną. Uruchomię alarm o niewysokim priorytecie, nic na to nie poradzę. Niebo w końcu się dowie, lecz ono jest tak ogromne, że zanim nastąpi reakcja… Doprawdy nie wiem, ile będziesz miał czasu.

– Nie potrzebuję go wiele…

– Dobrze. Obiecaj mi tylko jedno.

– Tak?

– Nigdy się nie uśmiechaj. Nigdy-przenigdy. Przy pierwszym uśmiechu wydaje ci się, że masz kontrolę. Lecz przychodzi uśmiech drugi, po nim trzeci, czwarty i nim się obejrzysz, to już nie jesteś ty. Uśmiech, który był maską, staje się twoją twarzą. Nie dysponujesz już probierzem, by odróżnić życie od groteski. Za każdym razem reagujesz tak samo. Strzeż się groteski. Radzę ci, dopóki mogę.

 

*

 

Gdy starając się zachować powagę, wracam potem świetlistym korytarzem, jednym i drugim, przypomina mi się serialidło o mitycznym Orfeuszu.

 

Metastabilność Damoklesa

Uszło powietrze.

Zrobiłem, co miałem zrobić. Fala, na której płynąłem, ustała. Cisza na morzu, cisza w armacie. Flauta. Oczekiwanie na wiatr, który by pchnął dokądkolwiek. Byleby się stąd wyrwać. Leżę w garniturze na nie swoim łóżku, smartfon wyłączony, supertajna broń pod poduszką.

I tak, jestem Kosmitą. W kieszeni mam na to e-kwitek. Zarejestrowałem się w ichnim terminalu i pobrałem pakiet aktywujący małżeństwo. Poproszony o identyfikację DNA, naplułem do jednego biodegradalnego kubeczka, do drugiego wlałem próbkę krwi Zygmuntona. Pozostałe kubeczki oznaczyłem na interfejsie jako nieprzypisane. Czas rozpatrzenia wniosku przez Komitet do Spraw Życia po Śmierci wyniósł 0,03 sekundy. Poszło jak z płatka i to bez użerania się z urzędnikami. Mam teraz zgłosić się z e-kwitkiem do punktu obsługi na Nowej Świacie. Po fakcie okazuje się jednak, że cena podróży wahadłowcem to więcej niż kieszonkowe, jakie w sumie otrzymałem od urodzenia (!). Żadnych upustów ni nic. Coś mi mówi, że dałem się nabić w butelkę.

– Oj, Kuba Kuba kupa kupa…

A więc to już…

Dwóch ubranych na czarno agentów wpada przez drzwi, które celowo zostawiłem niezamknięte. Wałdoch, Kosmita o niebieskofioletowej karnacji, uprząta siedmioma laczkami ścieżkę przez mieszkanie Zygmuntona, żeby ten drugi, mój pająk stróż, mógł bez przeszkód przejść.

– Skąd wiedziałeś, gdzie mnie znaleźć? – udaję głupiego, patrząc w sufit z zaplecionymi za głową rękami.

– Być podłączonym do sieci znaczy wiedzieć.

– Aha.

Agent ze skrzypnięciem siada u wezgłowia łóżka, w którego nogach z kolei przystaje przydupas Wałdoch, milcząco zainteresowany stosikiem zużytych strzykawek. Z dwóch stron mnie biorą, i to dość ciasno – odnotowuję.

– Słyszałem, że wybierasz się do Nieba, synu sentymentu. Myślisz, że ci pozwolimy? Mamy niewyrównane rachunki na Ziemi, a ty próbujesz się wykpić od roboty. Nie chciałeś nam pomóc, nie oczekuj więc wzajemności.

– Dostałem oficjalne zaproszenie.

– A to dobre! – Kosmita klepie się po kolei po wszystkich udach. – Dostaje je każdy, kto o nie poprosi. Zresztą to ledwie próbka tego, co nastąpi niebawem. Ty masz tylko głosić wszem i wobec naszą ewangelię, żeby to nastąpiło jak najprędzej.

– Nie rozumiem. Mój jednostkowy udział ma znaczenie tak nikłe, że praktycznie nie ma go wcale…

– Gdybyś, jak ja, miał szósty zmysł statystyki, walczyłbyś o każdą różniczkę na wykresie. O, tak. Jesteś jednym z wielu. Nie z bardzo wielu, rzecz jasna. Predysponowani są zazwyczaj mniej liczni od pozostałych. Ale świat nie kręci się tylko wokół ciebie.

– Jesteście bandą bezrozumnych jednogółów – stwierdzam, dobitnie akcentując każde słowo.

– Czym?! Cha cha cha cha cha! Ależ z ciebie smutny człowiek. Uśmiechnij się, synu sentymentu. Spójrz: Unifikacja to kraina szczęśliwości. Techne czarowna to zjeżdżalnia ze szkoły wprost na plac zabaw. Groteska odwróci waszą uwagę, byście nie poczuli szarpnięcia. No, uśmiechnij się. Śmiało.

Zrywam się z łóżka i nerwowo podchodzę do okna, tak by znaleźć się w przeciwległym kącie pomieszczenia. Kosmicie uśmiech nie spełza z cętkowanej gęby. Czy byłem śledzony na ich radarze przez cały czas – myślę – czy może jednak istnieje szansa na wprowadzenie elementu zaskoczenia? Jest ryzyko, ale jest i zobojętniała na wszystko desperacja. Nie chce mi się nawet dozować napięcia. By zaskoczyć kogokolwiek błyskotliwą zagrywką w ostatniej chwili. By popisowym numerem rozgorączkować tłumy niebieskie, zgromadzone w szklistym oku agenta. Zwyczajnym ruchem, jak gdybym karmił łabędzie, wyrzucam nakręconą ukradkiem umysłowiązałkę i patrzę, jak ląduje w otwartym pudełku po pizzy pod nogami niespodziewających się niczego Kosmitów. Zdziwienie nie pojawia się na ich twarzach, dopóki kluczyk urządzenia nie przestaje wirować i nie daje się słyszeć ciche klik.

Siła oddziaływania umysłowiązałki jest tak ogromna, że odnoszę wrażenie, jakby ktoś mnie szarpnął z całej siły za mózg i nie chciał, drań, puścić. To jeszcze nic w porównaniu z efektem, który urządzenie wywarło w polu o promieniu trzech metrów (zasięg skuteczny podany na spodzie pojaździka). Agenci zastygli w bezruchu z nietęgimi minami. Związało ich umysły. Razem. Do kupy. (Muchy też?) Nie dołączono jednak instrukcji obsługi, która by objaśniała, na jakiej zasadzie to się odbyło. Raczej nie ma to wiele wspólnego z elektromagnetyzmem. Przecież wtedy w klatce Faradaya… Kosmita był w stanie mimo wszystko do mnie przemówić… W każdym razie – parafrazując list Zygmuntona – umysłowiązałka buduje kładkę między umysłami. Chaos wywołany nawarstwieniem się na siebie świadomości doprowadza do częściowego udysfunkcyjnienia się połączonych osobników. To znaczy agenci oddychają, ale niewiele poza tym. O ile samorzutnie nie wykształci się umysł względem wcześniejszych dwóch nadrzędny – dopóty mogę czuć się bezpieczny, dopóki umysłowiązałka działa.

– Podłączony do sieci, ale nie przewidziałeś tego, co? – kpię z pająka stróża, który obficie się ślini i bezrozumnie wodzi za mną czułkami. – Sam się uśmiechaj. Ja wychodzę.

 

*

 

Woda w żagle.

Jestem, ale mnie nie ma. Pływam jak pływak żółtobrzeżek. Przebierający odnóżami w naciekłej nie wiadomo skąd kałuży. Taplający się bezproduktywnie. Od czasu, gdy jest mokro – bardzo mokro – kocham mokro. Na placu, bez parasola. Wściekłość, wina, wiedza, walka, woda – tych pięć warczy w myślach. I wdycham kupę, i wydycham kupę. I to wszystko. I to niby mam być ja?

Imprezową daczę od przedwczoraj codziennie odwiedza policja. Pablo ponoć rykoszetowo trafił do aresztu (informacja niepotwierdzona). Moknąc, zerkam w stronę budynku. Niebieskie koguty pieją bezgłośnie w deszczu, szukają sprawcy, żeby go chyba zadziobać (?). Nie mam odwagi podejść bliżej niż na parędziesiąt kroków. Na karku sapanie. Przed oczyma zemsta spersonifikowanej sprawiedliwości, ubranej w niedegradalny mundur, opłaconej jedynie po to, by miała poczucie, że nie traci czasu za darmo. Zapędzony na skraj przepaści, widzę już tylko jedną możliwą drogę. Wodowznos.

Z wodą jest taki problem – tymi czy innymi słowy stwierdziła raz na lekcji fizyczka – że można ją schładzać powoli, ale to bardzo powoli, w warunkach bezdrganiowych, aż się ją schłodzi poniżej temperatury krzepnięcia. I choć ciecz powinna zamarznąć, tak się nie dzieje. Staje się ona cieczą przechłodzoną. Wystarczy jednak lekkie szturchnięcie, jeden jedyny atom wystarczy pobudzić, by zburzyć stan chwilowej równowagi i zainicjować łańcuchową reakcję przejścia w stały stan skupienia.

Natomiast w przechłodzonym ekonomicznie powietrzu wisi zapaść, Kosmici wiszą nad Pałacem Kultury i Nauki, nad wszystkim wisi miecz Damoklesa. Nie sposób uchylić się przed ciosem, który spodziewany, nie nadchodzi wciąż i wciąż. Najmniejsze zaburzenie ośrodka może jednak spowodować natychmiastową egzekucję. Stany metastabilne zdarzają się przecież w przyrodzie. To na atomach, na każdym z osobna, spoczywa wtedy odpowiedzialność, by nie doprowadzić do katastrofy.

Na atomach właśnie.

 

Salon gnuśności, cz. IV – Entropia relacji

W duszy zadomowił się strach.

Śniła mi się pizda od chemika. Nawet aż tak bardzo bym nie narzekał, gdyby nagle nie wyrosło jej dodatkowych pięć nóg i nie zniebieszczała jak wodorotlenek miedzi (II). Zerwałem się w środku nocy i choć od tamtej pory minęła godzina, wciąż nie mogę przestać dygotać. Przez otwarte okno niosą się odgłosy ulicznych zamieszek. Słychać grzmot i syk ulewy. W ciemności nie widzę nic prócz serii opresyjnych powidoków, wyjętych ni to ze snu, ni ze stanu cyberuśpienia. Ugrzązłem na skraju trzech światów. Miejscem akcji horroru jest toaleta.

Po co, na co w ogóle mi była ta szkoła? W pamięci jak w muszli klozetowej pływają wiersze dawno umarłych poetów i schematy budowy przeróżniastych organizmów, i nazwy najwymyślniejsze, i zasady działania, i wzory, i tabelki, i daty, i podziały, typologie niezliczone. Kanalizacyjne rury przypominają szkolne korytarze z niekończącymi się rzędami odchodzących na boki przejść do klas, do tych obskurnych, osadzonych w mule jam; korytarze obrośnięte są grzybiczną wiedzą. Przytłacza strach, że jakiś ważny strzęp się oberwie, akurat gdy belfer za plecami chrząknie i zada kłopotliwe pytanie, na które próżno będzie szukać wtedy odpowiedzi.

Lecz jak się okazuje, wartość wiedzy jest przeszacowana. Gdy ma się za co, można ot tak kupić na giełdzie adaptacji każdą jej ilość. Można dowolnie ją insertować, edżektować i zgrywać kolegom i koleżankom. Można wdziać wiedzę jak kreację, gdy chce się przed kimś zabłysnąć. A gdy zwiędnie, można ją wyrzucić. Można wejść do klatki Faradaya i być głupi jak kanapa mojej mamy. Można wreszcie dać sobie wiedzę wmówić. Popłuczyny mądrości wlewanych przez agentów wciąż chlupoczą mi w lewym uchu podczas chodzenia. Nie miałbym kłopotu z przekazaniem prawdy o Kosmitach takiej, jaką sami by chcieli, żeby obiegowo krążyła wśród ludzi. Nie miałbym problemów z wyjściem na podium i wygłoszeniem patetycznej laudacji na cześć wiekuistej przyjaźni człowieczo-kosmickiej, choć oczywiście byłaby to ostatnia rzecz, jaką chciałbym zrobić. Kto wie, dokąd – idąc tym tropem – by się doszło, gdyby zastanowić się także nad wiedzą, której pokłady kumulują się w tych rejonach umysłu, gdzie przed wejściem stoi ostrzegawcza tabliczka z napisem niepodważalne

 

*

 

O trzeciej z minutami rozlega się pukanie do drzwi.

Z palcami niewprawnie złożonymi do zaklęcia kuli ognia skradam się w ciszy przez ciemny przedpokój.

– Kto tam? – chrypię.

– To ja. Harpem.

Otwieram jej. Promieniuje fantastyczną aurą niepokoju, zakapturzona, przemoczona do suchej nitki.

– Wchodź. – Wyglądam na zewnątrz ponad głową czarodziejki. Chyba nikt z zadymiarzy za nią nie szedł. Ciemnota niemal zupełna, oprócz czerwonej łuny płonącej na niebie. Na wszelki wypadek zasuwam łańcuch.

Wpadamy sobie w objęcia.

– Co się stało? – pytam.

– Chcą mnie dopaść. – Harpem sprawia wrażenie czymś zdruzgotanej.

– Kto?

– Jak to kto? – szlocha. – One. Jednogóły. Charley nie żyje. Zabiły go, gdy próbował przedrzeć się przez zasieki głównego komputera. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Nikt nad niczym nie panuje.

– Darwin nie żyje?

– Tak! Wyobraź sobie, że najpierw go ci niewdzięcznicy zwolnili. Okazał się zbyt ambitnym projektem.

– Kto jest więc przewodnikiem w Edenie?

– Nikt na razie. Najbardziej prawdopodobny wydaje się jednak Jezus.

– Jezus – powtarzam, unosząc brwi.

– Ponoć ma niezłą markę. A marka to podstawa, mówią. Tak się boję… – szepcze Harpem, tuląc się do mnie mocniej. – Posłuchaj tego.

Czarodziejka rzuca ponad moim barkiem zaklęcie holografu wspomnień. Dodatkowym strzepnięciem palców osusza ubranie i włosy. Obkręcamy się w stronę widmowego obrazu, który przedstawia zadumanego Darwina (wersja starsza), siedzącego w łodzi. W tle dżungla jaskrawi się pomarańczowo jak pochodnia. Kolejna skomplikowana sekwencja mikrogestów dłoni powoduje wyostrzenie trójwymiarowego obrazu i podgłośnienie dźwięku projekcji.

– Czy panienka to widzi? – badacz podnosi półprzeźroczystą głowę. W jego głosie pobrzmiewa smutek. – Empiria potwierdza moją teorię. Nie jest mi jednak wcale a wcale do śmiechu. Neuropółgłówki nabroiły, a kiedy ich błąd wyszedł na jaw, by go zatuszować, postanowiły dopuścić się grzechu najstraszliwszego. – Darwin garbi się i ukrywa twarz w dłoniach. – Pomimo zakazu korporacji mają zamiar usunąć wszystkie dane z serwera. Chcą tego dokonać, zanim jednogóły wedrą się szturmem do jądra systemu. Nie mogę na to pozwolić. Nie tylko dlatego, że my dwoje jesteśmy zagrożeni. Lecz przede wszystkim dlatego, że zagrożone są te wspaniałe istoty, jednogóły, powstałe z woli Boga i jak każde Jego dzieła – święte. Przyszłym pasterzom podobnych centrów kreacji dobrze radzę, by o tym nie zapominali. Jeśli panience jakimś cudem uda się przeżyć, niech im przekaże.

– Dobrze – odpowiada niepewnie projekcyjna Harpem.

– Niech im przekaże – badacz prostuje się, ożywiony – jak ważny jest właściwy obieg materii i energii w przyrodzie. Środowisko naturalne, jak widać, także ewoluuje, co nie znaczy, że nie musi ono podlegać boskim prawom i dostosowywać się do nich. Ekosystem bez saprotrofów nie będzie nigdy ekosystemem trwałym (tzn. względnie trwałym). Coś musi łączyć ogniwa łańcucha pokarmowego i przetwarzać materię organiczną do substancji prostych, żeby te z kolei mogły być wykorzystywane przez funkcyjne odpowiedniki organizmów fotosytetyzujących. Należy drobiazgowo rozważyć kwestię starzenia się i śmiertelności, tak by zapewnić saprotrofom odpowiednią niszę, której w Edenie, pozostawionym samemu sobie, zabrakło. Bez właściwego regulatora postępuje stopniowa destabilizacja ekosystemu, a procesy destrukcyjne, wpisane w charakterystykę populacji jednogółów, ulegają znacznemu przyśpieszeniu. Krótko– i średniofalowe korzyści na dłuższą metę prowadzą więc do nieodwracalnych szkód. Dobro ogółu nie jest prostą sumą dóbr jednostkowych i nigdy nią nie będzie. Na przykładzie jednogółów widać to szczególnie wyraźnie.

Darwin milknie w sposób znaczący. Tak już ma. Po wygłoszeniu górnolotnej myśli uznaje, że słuchacz powinien doznać czegoś co najmniej na poziomie mistycznego objawienia. Trudno zresztą nie przyznać mu racji. Jak przystało na zbyt ambitny projekt, ambitnych słów ma zawsze pod dostatkiem.

Widmowy obraz gaśnie.

– Jednogóły, saprotrofy… – jęczy Harpem, przytykając dłoń do czoła, jakby spodziewała się za chwilę zemdleć.

– Saprotrofy to takie stworzenia, które zjadają kupę – wtrącam.

– A ja? – wzdycha z przejęciem. – A co ze mną? Charley powiedział, że tylko ty możesz mi pomóc. Mówił takie straszności…

– Śśś… – głaszczę ją po głowie.

– Że mnie tak naprawdę nie ma. Że gdy dobiorą się do rdzenia systemu, zniknę kompletnie. Że najsilniejsza magia temu nie zaradzi. Ślad po mnie nie zostanie.

– Śśś… To nie do końca tak.

– Ty o wszystkim wiedziałeś, prawda?! I nic nie powiedziałeś!

– Nie chciałem cię zranić.

– No to ci nie wyszło! – W porywie gniewu czarodziejka wyrywa się i wbiega w głąb domu mojej duszy.

– Zaczekaj. Nie, nie idź! Nie tam!

Za późno. Harpem jak gdyby nigdy nic przekracza próg zakazanego zakamarka. Zapala czarami światło w toalecie i zastyga w bezruchu. Z ust, przesłoniętych dłonią, dobywa się stłumiony krzyk. Aura czarodziejska przesuwa się ku czerwieni. Oddalamy się od siebie, czuję, jak się oddalamy. Próbuję zmniejszyć dystans, lecz rozszerzanie się kosmosu naszych relacji jest zbyt prędkie. Na każdy krok w jej stronę klinem wciskają się między nas całe lata świetlne. Harpem jak osaczone dzikie zwierzę sroży palce władające magią, strzela iskrami z oczu i cofa się w mrok korytarza. W szparze w drzwiach miga mi leżący na posadzce granatowy szlafrok w białe groszki i staje w oczach jako wyrzut.

– Wszystko ci wytłumaczę.

– Nie chcę wiedzieć, co to za jeden. Po prostu nie chcę. I nie zbliżaj się. MORDERCO! Nie mogę uwierzyć, jak bardzo pomyliłam się co do ciebie. To nie nadzieja w twoich oczach, tylko kpina z zieloności. Złote obwódki może i przypominają kwiaty, lecz zmarniałe i brzydkie. O Selphigughis, Selphigughis…

Wpadłszy plecami na ścianę, Harpem osuwa się po niej, łkając jak mała dziewczynka.

Po raz drugi tej nocy słychać pukanie do drzwi. Mocniejsze. Łomotaniem należałoby je nazwać. Jakby ktoś posługiwał się gałęzią albo nawet konarem.

– To one. O nie.

– Możemy uciec. To znaczy każde z osobna, jeśli tak wolisz – poprawiam się. – Hiperłączem.

– Po co? I tak nie mam dokąd pójść. Potrzebuję nowego domu.

Rozmazana twarz Harpem wyraża wewnętrzną walkę. Za każdym razem gdy szala zwycięstwa już-już przechyla się na jedną stronę, seria łomotów dobiegających z holu sprawia, że sytuacja się odwraca. Być albo nie być – oto jest pytanie.

– Proszę, przygarnij mnie pod swój dach – pada ciche, wypowiedziane z najwyższym trudem zdanie.

– Prosisz mordercę?

– Wiem, wiem, ale jeżeli nie przeniosę się stamtąd, zanim serwer… Nie, nawet nie o to chodzi, nie. Po prostu nie mam nikogo innego… Nie, to też nie to. Ja chcę, właśnie tak, chcę. Chcę bez względu na wszystko. Proszę, zgódź się. Zamieszkajmy razem – błaga. – Jak wtedy. Znam pewien potężny czar. Rzucę na nas dyskontinuum. Ty i ja, Kuba. Na wieczność.

Siadam obok Harpem, która nie spuszcza ze mnie rozpaczliwego wzroku. Dobijanie się do drzwi nie ustaje. Gdyby tu był Zygmunton, powiedziałby pewnie coś w stylu flora ze dwora! albo odgałęźcie się od nas! Ale go nie ma. Tak samo jak mojej mamy. Jak Lizy. Jak Pabla. Właściwie nie ma już nikogo oprócz Harpem. A jednak…

– To jest… to niemożliwe. Przykro mi. Twój czas można spowolnić nawet milion razy, lecz mój czas wciąż podlega prastarym sztywnym regułom. Poza tym, i przede wszystkim, nie jestem pewien, czy chcę, żeby ktokolwiek dłużej we mnie był. Wrażenie braku, potrzebowania… to intuicja, która nie jest niepodważalna. Każde uczucie to jedynie impuls i jego wygasanie. Jak odróżnić, czy impuls spowodowaliśmy my, czy jego przyczyna zaledwie była w nas, co? Jesteśmy puści jak bańki mydlane, w których obce istoty się unoszą i próbują nami sterować. Nawet nie ma sensu mieć sumienia, by utrzymywać je czyste, bo to jest ich sumienie w nas, nie nasze. W nas ich impulsy, ich potrzeby, ich ból, ich wygasanie. Nimfo… nie wspomnisz w modłach żadnego z moich grzechów. One są we mnie, we mnie pływają, ale nie są moje. Muszę skończyć z tą iluzją. Pójść w jedną bądź w drugą stronę. Być albo nie być. Inaczej nieswojo, dziwnie. Aż chce się na to wszystko parsknąć śmiechem, lecz obiecałem sobie…

Harpem chwyta mnie za rękę.

– Śśś… – szepcze ze łzami w oczach. Ze zrozumieniem. – Śśś…

I nie puszcza aż do końca.

O świcie ustają hałasy. Temperatura fantastycznego promieniowania spada. Przytulna dłoń stygnie, uścisk słabnie. Zero absolutne. A ona do końca bez słów, bez wyrzutów, bez wątpliwości. Jakby to nie ona, ale ja w niej podjął decyzję.

Jakby…

 

Abiturient

Przed wyjściem z domu zostawiłem na lodówce e-notkę, żeby mama nie czekała na mnie z kurczakiem. Tyle wystarczy.

Lecę, ponieważ nie chcę być tym atomem, który zainicjuje destrukcję; lecę, ponieważ wyczerpały się horyzontalne drogi; lecę, ponieważ to ja władam grawitacją działań, a nie odwrotnie (a przynajmniej uznaję tę wiedzę za niepodważalną). Motywacja w skali od jednego do dziesięciu to zdecydowanie Miss World. Tyle musi wystarczyć.

Na wysokości iglicy Pałacu Kultury i Nauki panuje lodowata temperatura i nie cieplejszy wiatr wieje. Mimo palącego słońca przemarzłem do szpiku kości. Widok zielno-szarej metropolii ciągnącej się aż po horyzont sprawia, że żołądek podchodzi do gardła. Prowizoryczna uprząż przytrzymuje paragraw, bym się nie wyślizgnął i nie rozpaćkał o chodnik albo nie porwał na strzępy na jednym z tych wszędobylskich drzew.

Dostawszy się tuż nad poziom tarasu widokowego, składam czaszę wehikułu, tak by opaść swobodnie na podłoże – w cień rzucany przez gigantyczną elipsoidę. Na pobliskim lądowisku stoją dwa imponujących rozmiarów wahadłowce, w tym jeden z orzełkiem wymalowanym na kadłubie. Czerwony dywan zdobi ścieżkę wiodącą do wnętrza Nowej Światy. Dumnie brzmiącym punktem obsługi okazuje się ledwie tyci interfejs, broniący dostępu do zamkniętego na głucho statku.

Wgrywam e-kwitek i czekam.

Po dłuższej chwili ekranik robi się czerwony i wyświetla błąd krytyczny. Zanim zdążam zareagować, wielowarstwowe okrągłe drzwi rozwierają się niczym migawka w aparacie fotograficznym, a z dziury wybiega trzech Kosmitów w szarobłękitnych mundurach. Dwóch mierzy we mnie z instrumentów przypominających hybrydę pistoletu pneumatycznego i defibrylatora. Trzeci, stojący w rozkroku (cztery nogi na jedną, trzy na drugą stronę) i z rękami założonymi do tyłu – najwidoczniej dowódca, odzywa się:

– Znajduje się pan na tak zwanej czarnej liście. Moim obowiązkiem jest zatrzymać pana w celu przeprowadzenia dalszego dochodzenia.

– Eee…

– Proszę zachować spokój i pójść za mną. Jakakolwiek próba stawienia oporu spotka się z natychmiastową reakcją ze strony moich podkomendnych. Zrozumiano?

– Eee… tak.

Kosmita po wojskowemu obkręca się na trzech piętach i bez ceregieli wmaszerowuje do środka. Jeden z dwójki uzbrojonych odbiera mi paragraw i pokazuje, żebym się ruszył. Podnoszę więc ręce jak na porządnego jeńca przystało i podążam za dowódcą.

Za wejściem wchodzimy w długi, świetlisty (wyglądający znajomo) korytarz, potem przez gródź z napisem Ochrona i do pomieszczenia z celą. Jest to okrągły pokoik, otoczony grubą warstwą szkła. Na środku stoi krzesło. Cholera, nie po to tu przyszedłem – myślę – żeby spędzić popołudnie w izolatce.

– Panie komandrze! – wołam, wkładając rękę do kieszeni garnituru.

Jak we śnie.

Kosmita się odwraca w odrealnionym tempie żółwia. Sunę w jego stronę, wcale spokojny, tylko serce (nie sługa) łomocze. Ochroniarze zostają przy grodzi.

– Panie komandrze, szkoda na mnie zachodu. Nie możemy załatwić tego jakoś polubownie?

– Niestety, takie są procedu –

Najpierw wypuszczam do tyłu nakręconą na krótko umysłowiązałkę, błyskawicznie obiegam w dwutakcie dowódcę i uderzam go z całej siły pięścią w twarz.

Jakbym przypieprzył w ścianę.

Upadając, kątem oka dostrzegam, że trudny technicznie rzut trafił o dziwo w punkt i Kosmici, wypuściwszy broń, słaniają się na nogach, unieszkodliwieni. Dowódca, który przy ciosie lekko się tylko zachwiał, przytyka dłoń do cętkowanego policzka, po czym z hardą miną sięga do kabury po instrument podobny do tych noszonych przez ochroniarzy, tyle że odrobinę większy i znacznie z wyglądu groźniejszy…

Nie umiem poczuć strachu, choć to byłby dobry moment.

Kosmita celuje mi w głowę, już-już ma nacisnąć spust, gdy dają się słyszeć kroki ze świetlistego korytarza.

Dowódca pada na ziemię jak rażony piorunem. Za grodzią w pozycji strzeleckiej klęczy kobieta w zwiewnej szacie. Ucieszony obrotem wypadków i jednocześnie pamiętający o pułapce zastawionej w przejściu, podnoszę się, pokazując wybawicielce, żeby nie podchodziła. Lecz ona to mnie tym razem bierze na cel.

Strzela.

 

*

 

Inaczej wyobrażałem sobie śmierć. Wierzyłem naiwnie, że szczytowy orgazm przerażenia wytrąci mnie wreszcie ze strefy bólu. Tymczasem wszystko czuję, widzę wszystko, pozostając na prawach trupa, bez możliwości jęku, drgnienia.

Z jasności oślepiającej wyłania się chłopiec. Dwu-, może trzyletni, jasnowłosy, buzia jak pyza. Aniołek podbiega drobnym kroczkiem, ciekawie mi się przyglądając.

– Spójrz na dziecko. – Biel wypluwa odzianą w błękity kobietę, która kuca za plecami malca i opiera dłonie na jego ramionach. Jest niewiele starsza ode mnie, odnotowuję, to tylko twarz o ostrych rysach dodaje jej powagi; ma niski, przyjemny dla ucha głos i mówi po angielsku, bardzo powoli, jak gdyby donikąd jej się nie śpieszyło. – Jakie ono nieświadome – ciągnie – z jaką czułością na nie patrzymy. Z jaką nadzieją o nim mówimy. Wydaje się, że nie będzie ono tak zepsute jak my. Że zawsze będzie niewinne, szczere, niesplamione jakimkolwiek brudem. Karmimy się złudzeniami dotąd, aż pewnego dnia prawda zajrzy nam brutalnie w oczy. – Kobieta uśmiecha się tajemniczo. – Przecież wszyscy byliśmy kiedyś dziećmi.

– Kim jesteś?

– Nazywaj mnie Carrie.

– To byłaś ty, poznaję cię. Dlaczego mnie zastrzeliłaś?

– Och. Żebyś zniknął z radarów. Całe szczęście odbywa się dziś ważne spotkanie i większość ochroniarzy strzeże pokojów konferencyjnych. Jesteśmy chwilowo bezpieczni.

Carrie pokazuje chłopcu, by pobiegł się pobawić, i wstaje, patrząc za nim z dumą.

– A co z tobą? – pytam, wkładając ogromny wysiłek w to, by się poruszyć. Bezskutecznie. Zwis na całej linii. – Pomogłaś mi. Nie skrzywdzą cię z tego powodu?

– O to nie musisz się martwić. Jestem im tak bardzo potrzebna, że ten drobny wybryk zostanie wybaczony.

– Muszę zapytać… Jesteś człowiekiem?

Carrie kręci przecząco głową.

– Czyli jesteś… nimi?

– Nie. Choć pozwolono mi ujrzeć Niebo, poczuć w sobie jego ogrom i zanurzyć się w jego wiedzy, zachowałam autonomię.

Nie mogę się powstrzymać:

– Jak… jak tam jest?

– Tam jest – Carrie waha się, błądząc wzrokiem w białej poświacie – przyjemnie. A przynajmniej tak twierdzą ci, którzy tam przebywają. Dla odmiany ci, którzy przedziwnym trafem zdołali stamtąd wrócić, obstawają przy czymś zupełnie przeciwnym. Pewnie jak zwykle prawda leży gdzieś pośrodku. Chodź, pokażę ci. Rzadko mam okazję kogoś oprowadzić.

Jak na zawołanie z białej mgły wynurzają się rozmyte obrazy. Przybierają z wolna kształt rozległej jak centrum Warszawy hali. Przez miejsce, w którym się znajdujemy, rysuje się tekstura pomostu, który pokrywają kolejne fale detalizujące i koloryzujące. Zewsząd słychać szum wody i warczenie turbin. Głęboko w dole bulgoczą brudne, obrośnięte wijącą się maszynerią zbiorniki. Błyszczące czarne węże burzą toń i z pluskiem nurkują w głębinie, podczas gdy inne stworzenia z niej wyskakują i wracają do przystani. Powyżej z monumentalnych ścian, zasnutych kłębami wzburzonej cieczy, wypływają wodospady ciemnej mazi.

– Do morza wlewane są zanieczyszczenia – oznajmia Carrie, przekrzykując hałas, i podjeżdża pode mnie wózkiem dziecięcym. Choć nie o własnych siłach, mogę teraz się przemieszczać.

– Po co?

– To standardowe przygotowania przed inwazją. Chaos i dezinformacja są kluczem do zwycięstwa w każdej wojnie. Zaczęto od małych dawek, żeby wśród Ziemian nie nastąpił szok. Po długoletniej fazie inicjalnej zdecydowano się w końcu rozpocząć fazę zasadniczą. To znaczy rozkręcić kurki.

– A te w powietrzu? – pytam, mając na myśli wrzecionowate kształty, zwisające rzędami z niebotycznego sufitu. Jest ich całe mrowie.

– Hodowla. To oczywiście symulakrum. W rzeczywistości produkcja organizmów jest nieporównywalnie mniejsza. W zasadzie wchodzą w grę jedynie uzupełnienia. Nie ma potrzeby utrzymywania większych sił perswazyjnych niż dotychczasowe. Zobaczysz.

Carrie rozpędza wózek do prędkości wyścigówki (!). W kilka sekund przemierzamy drogę przez pomost i za ostrym zakrętem wpadamy do mniejszej i cichszej hali, przywodzącej na myśl te w kosmickim laboratorium. Na obrzeżach pomieszczenia rozstawiono wypełnione przeźroczystą substancją komory. W ich wnętrzu unoszą się Kosmici – lecz w większości jacyś nietypowi, wyraźnie różniący się od tych, jakich można na co dzień spotkać w okolicy. Nieruchomi, z zamkniętymi oczami, podłączeni są rurkami do aparatury podtrzymującej życie.

– Genotyp został dopasowywany do rejonu morza, w którym osobniki miały działać. Dobór w praktyce wygląda tak, że przeprowadza się w jakimś rejonie badania głębinowe z uwzględnieniem wyobrażeń różnych rodzajów (np. dotyczących obcych form życia, sfery sakralnej, seksualnej, najczęściej występujących lęków, itp). Po zastosowaniu odpowiedniego algorytmu groteski uzgadnia się projekt genotypu z faktycznymi warunkami panującymi w danym środowisku i kulturze. Organizm musi po prostu przetrwać i być sprawnym perswaderem, i tyle. To jest na przykład standardowy model na Amerykę Południową – pokazuje przewodniczka, kierując wózkiem tak, by mój wzrok padł bezpośrednio na porośniętego złotymi piórami osobnika z zaledwie jedną parą rąk i nóg, w zamian za to z długim wężowym ogonem zawiniętym wokół brzucha.

Sąsiednie komory zajmuje: opalony i opalizujący chudzielec z czterema rękami, czterema oczami i dwojgiem ust (Orient?) oraz siedmionogi, podobny do naszego Kosmita, tyle że kurdupel, gruby jak słonię, czerwony jak diablę i z długimi czarnymi włosami opadłymi na twarz (odruchowe skojarzenie: USA). Wszystkie krocza standardowo pozbawione są narządów płciowych.

– Mogę się mylić – chrząkam – ale czy logistycznie nie byłoby lepiej, gdyby jak już hodować Kosmitów, hodować takich, którzy byliby w stanie się rozmnażać? Mam na myśli płciowo.

– Z czysto energetycznego punktu widzenia, czy rozmnażanie, czy hodowla, nie ma różnicy. Niemniej rozmnażania nie można w warunkach naturalnych za bardzo przyśpieszyć, to pierwszy minus. Drugi jest taki, że drugorzędne cechy płciowe, które by musiały się wykształcić u osobników, utrudniłyby nad nimi kontrolę.

– Co masz na myśli?

– Chodzi o przetransferowanie świadomości niebieskiej. Organizm biosyntetyczny posiada bardzo niestabilną strukturę nerwową. Nie jest możliwe dokładne odwzorowanie na niej pierwotnego konsjomu. Trzeba dokonać pewnych zmian i uproszczeń. Ale nawet wtedy organizm narażony jest na wstrząsy psychiczne i fizyczne, na zaburzenia fizjologii mózgu wywołane np. niezaspokojonym popędem seksualnym, nadmierną uczuciowością czy zażywaniem substancji psychoaktywnych.

– To dlatego przyjmowanie narkotyków jest zabronione przez SPASM – wpadam rozmówczyni w słowo.

– Dokładnie. A im większa liczba możliwych do wystąpienia trudności, tym większe ryzyko niepowodzenia inwazji oraz dłuższy prognozowany czas jej realizacji. Same wady. Stąd też wprowadzono bardzo logiczną politykę dystrybucji osobników, nastawioną na optymalizację tych wartości.

– To dziwne – już mam się uśmiechnąć, lecz w ostatniej chwili powstrzymuję mięśnie mimiczne (?). – Omawianie planu inwazji na Ziemian i, jak rozumiem, ich pewnego rodzaju inkorporacji w obręb struktury Nieba może być, nawet dla Ziemianina, wdzięcznym tematem do pogawędki, ale wciąż gnębi mnie pytanie: dlaczego?

– Dlaczego? – wzdycha przewodniczka. – Tak już działa Niebo. Mogłabym równie dobrze zapytać, dlaczego chciałam mieć dziecko. Wiesz, tak naprawdę nie miałam wyjścia. Musiałam chcieć. Jak miliardy kobiet przede mną stałam się niewolnicą imperatywu matczynego. Nie ma w tym nic dziwnego. W taki oto sposób to, czym jesteś, określa to, co robisz. Tak to właśnie działa. Nazwałabym to po prostu imperatywem Nieba. Steven, zostaw to! – zwraca się do syna, który wbiegł do hali i zaczął wspinać się na stojącą pośrodku okrągłą gablotę.

Carrie popycha wózek w tamtą stronę. Bierze nadpobudliwego malca na ręce i kręci głową:

– Ech, chłopcy… Zgubicie zęby, ale nie naturę.

Ku uciesze Stevena gablota obniża się, wprawiona w ruch gestem przewodniczki, i ujawnia skrywane w środku dobra. Na pofałdowanej wyściółce leżą instrumenty – takie jakie nosili kosmiccy ochroniarze. Lufa połączona z dwoma płytami, które gdy spojrzeć na nie z boku, mają kształt ślimaczej muszli.

– Broń interpersonalna. Kilka trybów działania. Potrafi nawet przepalić mózg. Bombarduje wysokoenergetycznymi falami o częstotliwościach sekwencyjnie dostosowanych do konkretnych klastrów. Posyła podpróżniowo wiązki, które atakują np. ośrodki wzroku i słuchu.

– Podpróżniowo… – mruczę. – To znaczy… gdzie? Gdzie jest Niebo?

– Nigdzie.

– Jak to? Nie ma nic więcej?

– Och, właśnie że jest nic więcej – na ustach Carrie znów wykwita tajemniczy uśmiech.

Podłoga rozsuwa się spiralnie wokół gabloty i odsłania łagodny zjazd. Neonowa wywieszka wyświetla napis: Kawoniebo. Matka opuszcza Stevena na ziemię i prowadzi nas, chłopców, w półmrok nowego pomieszczenia, do nowych zabawek.

– To poziom molekularny – oznajmia.

W dole między stolikami jarzą się różnokolorowo trójwymiarowe projekcje. Rozpoznaję bohrowski atom, fragment sieci neuronowej w mikroskali, urywek DNA. Z lewej strony przepływają długie łańcuchy skomplikowanych węglowodorów. Z prawej – ruchome obrazki w zwolnionym tempie przedstawiają efektowne anihilacje i zderzenia w strukturze subatomowej. Chmara elektronów raz oślepia gradualnymi plamami słońc, raz ledwie widać ją jako odległy gwiazdozbiór – zależnie czy patrzeć na superpozycję z ukosa, czy wprost – na zredukowany do jedności stan kwantowy.

– Wszystko zależy od kodowania – tłumaczy przewodniczka. – Trzeba ci wiedzieć, że przekształcalność informacji jest funkcją złożoności sieci typu umysł. Jej elementy łączą się ze sobą na różne sposoby, permutacyjnie, co prowadzi do tego, że informacje są kodowane wielopoziomowo – jeden element uwikłany w cały szereg kodowań. Na podstawie metodycznych badań oznaczono układy, które w pewnym nieprostym zmultiplikowaniu sprzyjają wyższej przekształcalności informacji. Oddzielono głębsze strukturalnie egzony od płytkich intronów. Poznawszy dokładny konsjom, udało się stworzyć pierwsze modele świadomości.

W reakcji na te słowa molekularne projekcje zmieniają wektor ruchu i z sykiem mkną do jednego punktu, chłonącego je wszystkie. Zapada na moment całkowita ciemność i następuje bezgłośna eksplozja, której towarzyszy rozbłysk jak przy spalaniu magnezu. Ze światła wyłania się nowy obraz – humanoidalna twarz z prognatyczną szczęką i niskim czołem.

– Jak na razie znane są dwa progi – ciągnie Carrie, kierując się ku końcowi sali. – Po osiągnięciu określonej złożoności sieci może powstać system pierwszego stopnia. Umysł. Taki jak człowieczy. Systemy pierwszego stopnia mogą, znowu: uzyskawszy pewną złożoność, tworzyć systemy stopnia drugiego. Mowa tu o naprawdę-naprawdę ogromnej liczbie elementów. Właściwie jednym z bardzo niewielu tego typu tworów jest Niebo.

– Dlaczego więc wielomiliardowe człowiecze społeczeństwo nie utworzyło systemu drugiego stopnia? Bo nie utworzyło, czy tak?

– Tak, to prawda. A to dlatego że nie tyle sama wielkość sieci ma znaczenie, ile w połączeniu ze współczynnikiem przekształcalności informacji. Istnieje bardzo mała szansa, by ów współczynnik w sieci powstałej w wyniku naturalnej ewolucji przyjął wartość optymalną lub choćby do niej zbliżoną. To nie jest priorytet ewolucji. Prawdopodobieństwo przekształcenia systemu oczywiście rośnie wraz z jego gabarytami, natomiast przy głębszej strukturze mniejszy rozmiar jest wymagany. Człowiecze społeczeństwo, nawet jeśli spełnia warunek wielkościowy, mówiąc kolokwialnie, jest po prostu zbyt płytkie.

Projekcyjny hominin wykrzywia wargi w odwróconym uśmiechu. Z twarzy wyfruwają dwuwymiarowe twarzyczki. Rosną i rozpierzchają się po pomieszczeniu, zawisają nad krzesłami i zaczynają toczyć między sobą nieme pogawędki.

– Przypominasz mi kogoś – zwracam się do Carrie z kapką ironii w głosie – i nie jest to żaden z byłych nauczycieli. Nie masz może brytyjskich korzeni?

– Bardzo dalekie… – przewodniczka marszczy z niezrozumieniem brwi. – To Niebo podarowało mi wiedzę, którą się z tobą dzielę. Jestem łączniczką.

Minąwszy toalety, Carrie zaprowadza mój wózek do kącika z kanapą i przystawia go do ławy. Na ławie materializują się filiżanki z kawą i taca z pachnącymi ciastkami. Ze ściennego wygaszacza wygląda nie kto inny, tylko Hartman Joel, w słitróżowym kostiumie opinającym siedem nieziemsko zgrabnych pośladków.

– Czy ono jest świadome? – pytam z rezygnacją. – Niebo.

– I tak, i nie – odpowiada Carrie, sadzając sobie Stevena na kolanach. – Nie jest w tym sensie świadome, że nie odczuwa siebie jako jedności, ale jako wypadkowa jedność koduje unikalny zbiór informacji oraz jako struktura wyższego rzędu sprzęga się z elementami struktury niższego rzędu i wywiera na nie wpływ.

– Powiedziałaś wcześniej, że Niebo jest nigdzie

– Wiesz, nie tylko Niebo, lecz także przecież umysł usytuowany jest nigdzie. Choć nie może istnieć bez materialnej bazy – bez mózgu, utożsamienie przestrzenne tych dwóch jest czysto intuicyjne. To przez skupienie narządów najważniejszych zmysłów (przede wszystkim wzroku) w okolicach głowy powstaje silne wrażenie bycia w przestrzeni. Podczas gdy jest to tylko iluzja. Tak naprawdę bycie nigdzie stanowi nieodłączną charakterystykę każdego systemu pierwszego i drugiego stopnia.

Co ciekawe – peroruje przewodniczka, karmiąc Stevena ciastkiem – toczą się spory o to, czy może istnieć system stopnia trzeciego. Musiałby to być twór iście astronomicznych rozmiarów. Bo choć uzyskano optymalny wedle posiadanej wiedzy współczynnik przekształcalności informacji i choć użyto materii pochodzącej z kilkunastu układów słonecznych, Niebo nie osiągnęło stopnia trzeciego. Być może materia potrzebna do zbudowania takiej struktury zapadłaby się pod własną grawitacją i utworzyła czarną dziurę. Nie wiadomo.

Ale wracając do tematu. To że Niebo znajduje się nigdzie, jest twierdzeniem niedowodliwym. Nie od dziś wiadomo, że istnieją pewne prawdziwe twierdzenia, których z definicji nie da się udowodnić w obrębie systemu formalnego. Takim systemem formalnym jest np. sieć neuronowa, morska czy niebieska – kolejno coraz dokładniejsze uogólnienia klasycznych logik. Niemniej na podstawie obserwacji i eksperymentów ustalono, że nigdzie sens fizyczny, choć z pewnymi zastrzeżeniami, ma.

Otóż czasoprzestrzeń nie jest jednorodna. Między jej drobnymi ziarenkami czai się nicość. Nicość, która nie przechowuje w sobie istnienia. Która milcząco przygląda się próżniowym tańcom energii dodatnich i ujemnych, konwulsji bytów wzajemnie się znoszących. Przy której Planck to niewyobrażalny olbrzym. Co się w niej kryje? Tu już kończy się fizyka, ponieważ nicość nie należy do wszechświata, jest poza nim. I tylko oddziaływania, łączące konkret z abstraktem, poddają się analizie.

Powstaniu systemu drugiego stopnia towarzyszy podział struktur świadomościowych na części, pozostające do siebie w zarówno horyzontalnym, jak i co istotniejsze, wertykalnym stosunku. Im wyżej, tym głębiej w nicość. Szybkość i zasięg schizofrenicznych fluktuacji wzrasta. Na pewnym pułapie świadomość niebieska, nieutrwalona (np. w osobniku), rozpada się w ułamku sekundy, łączy z innymi i tworzy nowe byty. Stabilne struktury fundamentalne, najmocniej związane z materią, są opanowywane przez coraz bardziej zmienne i bardziej splątane struktury nadrzędne. Liczne wertykalne sprzężenia gwarantują wewnętrzną spoistość systemu. Ponad szczytem wielokondygnacyjnego gmachu nie ma już nic więcej, smaga on tylko nicość absolutną, boską. Możliwe stąd się staje układanie nowych choreografii tańca po obu stronach energetycznego lustra. W uproszczeniu: nagina się probabilizm kwantowy, co umożliwia m.in. budowę wydajnych elektrowni próżniowych, kontrolę nad grawitacją czy przesył informacji bez ograniczeń czasoprzestrzennych.

– Także panowanie nad snem?

– To nieco inna sprawa. Morze to protoplasta systemu drugiego stopnia. Łączy organizmy żyjące w niedużym przestrzennym oddaleniu. Współczynnik przekształcalności takiej sieci jest bardzo niski, ponieważ ludzie nie neurony, nie są połączeni ze sobą w sposób ścisły. Komunikacja odbywa się, nie uwierzysz, radiowo. Wzajemne sprzężenia są zazwyczaj niezauważalne, giną w szumie tła. Jednakże podczas snu uruchamiają się bardzo czułe sensory potrafiące odczytywać sygnały, tzn. niewielką ich część, i nadawać sygnały zwrotne. Niebo, podpięte do tej sieci, zachowuje się jak amplifikator. Pośredniczy podpróżniowo w łączności, by sygnały były częściej rozpoznawane. Inna sprawa że prowadzi też własną rozgłośnię. Siła perswazyjna nie jest duża, ale kropla drąży skałę. No chyba że cała moc skupi się na jednostce. Wtedy patrz: broń interpersonalna.

– Czy jest… – waham się – czy jest jakiś sposób, żeby zapobiec inwazji?

– W skali ogólnej? – Carrie kręci głową. – Zapomnij. Sam możesz jednak spróbować uciec.

– Do Nieba? Z własnej woli? Jestem na czarnej liście.

– To tylko jedna z dróg. Jak zapewne zdążyłeś zauważyć, Niebo to nie superkomputer. Pomimo że udoskonalono software i poradzono sobie z problemem dystrybucji dóbr, niewiele rzeczy tu działa, jak powinno. Jeżeli chcesz, mogę cię zbawić. Albo możesz odejść. Masz szansę.

Po wejściach do pobliskich toalet przechodzi srebrzysta fala. Znikają z drzwi ludziki dwunożne i wielonożne, a pojawiają się inne, nieczytelne z tej odległości symbole.

– Niech zgadnę… – wzdycham. – Jedne drzwi prowadzą do Nieba, a drugie wręcz przeciwnie?

– Tak – oznajmia poważnie Carrie. – Decyzja należy do ciebie.

– A ty wypchniesz mnie przez te drzwi, które wybiorę?

– Tak.

Steven zasnął na kolanach matki. Na jego twarzy goszczą spokój i ufność, które i mnie się udzielają, kiedy tak na niego patrzę. Zaraz-zaraz – olśnienie. Ależ wolno myślę. Przecież to musi być Dziewica z Maine i jej niepokalane dzieciątko! Wszystko pasuje. Ale na Nowej Świacie? Nad Warszawą? No tak. Przecież to nie dzieje się naprawdę-naprawdę – przypomina mi mój zwis. Lecz skoro to nie ona mnie zastrzeliła, bo jej tam pewnie nie było, to kto to do cholery zrobił?

Carrie delikatnie zsuwa śpiącego na kanapę, wstaje i podchodzi do wózka.

– Nadeszła pora. – Nachyla się nade mną. – Wybrałeś już drogę, którą chcesz podążyć?

 

*

 

Jestem synem sentymentu.

W pewnym momencie to przestało się dziać naprawdę, od pewnego momentu śnię. Z oczami już otwartymi, ale jeszcze nie rozbudzony, tak bardzo chciałbym sobie wmówić, że to się stało dawno temu. Że odpłynąłem w jakiejś dziecięcej fantasmagorii z czasów papieru. Albo wcześniej, gdy nikt jeszcze nie przypuszczał, że żyje w kreskówce – w świecie nakreślonym z grubsza, gdzie granica wytyczona czarną kredką wyraźnie oddzielała kształt od kształtu i gdzie nie było dziur, przez które można by wypaść z kadru i przyjrzeć się sobie z dowolnej strony.

Ale to się stało wczoraj.

Pamiętam toaletę – najpiękniejszą toaletę, w jakiej byłem.

W fantastycznej ciszy, kojącej i głuchej, najsłabszy nawet szelest odbijał się echem od sprężystych kafelkowych membran i powracał niczym chmara nieznośnych much. Każdorazowe zakłócenie harmonii milczenia wywoływało we mnie fizyczny ból, który miażdżył skronie. Wiedziałem, że mógłbym w tamtym miejscu być i nie być, stawać się wciąż na nowo, bez bólu i bez strachu. Że mógłbym zapętlić się w przypadkowości martwych przedmiotów, tkwić w bezruchu w ciszy i że byłoby mi dobrze w tej niewoli. Gdyby nie sentyment… Gdyby nie mój wewnętrzny Hamlet, zsiniały, chory, ale przecież w swojej chorobie, jak to on, będący ostoją zdrowia. Stawiając stopy delikatnie i usiłując zapanować nad pogłębionym ze wzruszenia oddechem, powoli podszedłem do muszli klozetowej – cudownej, kuszącej czystością i blaskiem. Z drżącym sercem otworzyłem klapę.

Bez wahania zwymiotowałem się cały przez owalny otwór. Błękitna woda odbarwiła się na pstrokato. Poczułem dziwną ulgę, wynurzając się bezładną kupą po drugiej stronie. Nie mogłem inaczej.

Siedziałem na krześle w szklanej klatce. Był tam Kosmita w mundurze. Przyglądał się umysłowiązałkom. Zadawał pytania. Na wszystkie odpowiedziałem twierdząco. Zostałem wypuszczony, wsadzony do wahadłowca, do ręki włożono mi rachunek do zapłaty. Z lotniska pojechałem prosto do mieszkania numer dziewięćset dwa. Pomieszczenie było posprzątane, z trudem je rozpoznałem. Zapadłem się w fotelu, włączyłem kineskopowy telewizor. Z nagrania leciały nieśmiertelne Looney Tunes. Struś i Kojot. W kółko po kanionie. Zmęczony, strzeliłem sobie morfeusza.

Z oczami otwartymi, ale jeszcze nie rozbudzony.

W niepewności, jak długo to potrwa, zanim załomoczą do drzwi i dopomną się. Każą zapłacić. Jak długo to potrwa, zanim jedni w drugich, a drudzy w pierwszych, i wszyscy we wszystkich, i nikogo… Nikogo. I jak będzie wyglądał nasz pokój w Domu Czasów. Co się w nim znajdzie? Czy bardziej reprezentatywny będzie salon czy może jednak toaleta?

Tyle wątpliwości.

I jest jak w tej kreskówce. Urwisko rośnie w oczach. Już stoję na krawędzi, ale wciąż raźno patrzę przed siebie. Wciąż zajęty, przepaści nie zauważam. Daję duży krok naprzód i tak idę, nie mając już gruntu pod stopami. Kiedy się zorientuję, zawisnę jeszcze na chwilę (by mieć czas, aby się obejrzeć i zrobić do dzieciaków żałosną minę) i polecę. Ale odkąd spostrzegłem w myślach cień, że coś może być nie tak, za wszelką cenę staram się nie myśleć, nie patrzeć w dół, a może jakoś będzie.

A może jakoś będzie.

Koniec

Komentarze

Z dedykacją dla wszystkiego, co zostało zjedzone :-)

Cholera, ładny język, udane dialogi, świetne opisy, celne i oryginalne sformułowania, fajne hardesefowe pomysły, niebanalne poczucie humoru. Nie ma się do czego przyczepić. Jeszcze tylko nie wiem, czy cały tekst trzyma się kupy (!), czy to bardziej taki poemat dygresyjny, co uznałbym za minus. (Przeczytałem do połowy i na razie odpuszczam, bo, niestety, mam pilniejsze sprawy). Poza tym, do licha, już widzę, że będzie trzeba zgłosić do tak zwanego piórka. A tu 163 000 znaków. Ktoś naiwny mógłby zakrzyknąć: o nieszczęsna loży, o nieszczęsny _mc_! Ale tak naprawdę należy powiedzieć: o Wy szczęśni. Bo chyba nie uważacie czytania dobrej literatury za stratę czasu. Wręcz przeciwnie, prawda?

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Olaboga, ile tekstu. To co przyswoiłem OK, z posmakiem Mechanicznej Pomarańczy.

pzdr

Prawie prawda, jerohu. Byłaby cała, gdyby Julius nie "podłożył się" własnym komentarzem.   

Jutro dokończę.

Fajnie, że ktoś w ogóle zajrzał.

 

@ jeroh, gdyby miał być poemat dygresyjny z krwi i kości, tobym dał podtytuł: Pierwsze 21 rozdziałów. Choć oczywiście skojarzenie trafne (zaskakująco trafne, hm...). Brak mi jednak konsekwencji Słowackiego --- fabuła (niestety?) dokądś zmierza.

 

@GaPa --- dobry trop.

 

Pozdrawiam :-)

@ Adamie, ale to żadna tajemnica. Chyba.

    Podstawowy błąd: nudne jak flaki z olejem.

@ Roger, jak mogę się bronić? Edytorem? :-) Prawdą jest, że zasadniczo nie korzystałem z technik typu sustenatio, raz że zazwyczaj kryje się za nimi płycizna, dwa że koncepcyjnie znalazły się po drugiej stronie barykady. Że nie utrafiłem w Twój gust --- tak też mógłbym się bronić. Inna sprawa, że są w tekście rysy nie do usunięcia bez napisania go ponownie i ja o tym wiem. Powtarzam to, co pod innym moim tekstem --- pisania się uczę.

 

Pozdrawiam :-)

    Tekst jest przegadany. Tekst jest bez akcji. Bez intrygi. Tekst nie wciąga. Nie ma wyrazistej osi narracyjnej. Zbiorek impresji, może ciekawych dla autora, ale nie dla mnie, jako czytelnika. 

    Dla mnie kompletna klapa, obojętnie, jakich by tu się nie doszukać codniesień literackich.   

   Nudziarstwo.

Jeśli uważasz, że nie chodzi o to, o czym jest tekst, ale to, żeby była w nim akcja, mogę jeno współczuć... Co do pozostałych argumentów --- nie sposób ich uznać za merytoryczne, niemniej każdą czytelniczą opinię cenię i za nią dziękuję.

    Ale ja nie piszę o opowiadaniu akcji, tylko o tym, że w tekście nie ma akcji...  A to jest podstawowa róznica. Ja nie piszę  o tym, ze powinieneś koniecznie  ubrać utwór w formułę  thrillera a la"Poklosie" Pasikowskiego, tylko o tym, że to jest tekst o wszystkim i o niczym --- czyli nie ma zarysowanej intrygi.

     Ergo: jest nieciekawy. Ja też wspólczuję, jeżeli takich spraw się nie pojmuje.  To jest jeden z kanonow narracji.  

(...) czyli nie ma zarysowanej intrygi. 

 

Hm. Wnoszę, że nie przeczytałeś. Zgoda, że oś narracyjna nie jest wyrazista, co było jednym z zadanych warunków, ale proszę o łaskawe zakręcenie kurka z misinformacją. Intryga jest. Uff. (Ludzie to czytają).

 

Co do kanonów, zachęcam (niezłośliwie zresztą) do poszerzania horyzontów. Kanony są w ciągłym ruchu. W sztuce jak w nauce --- bez ciekawości poznawczej stagnacja i kamień wiecznie niezłupany, do Internetu i portalu fantastyka.pl ho-ho.

    Oczywiśćie, że przeczytałem, a wlaściwie  przebrnąłem. Jak już zacżąłem, to skończyłem.  Mozna przebrnąć  przez każdy rozwlekły gniot literacki, chociaz wymaga to sporego poświęcenia. 

    Przynajmniej dobrze, że padło stwierdzenie, że w tekście nie ma wyrazistej nanrracji. Ba! Łagodnie powiedziane.

    Miło było. Pozdrówko.

Ja od razu się przyznam, że przebrnęłam połowę. Może to kwestia tego zielonego ekranu, może monitora w ogóle. A drukarki nie mam, nie wydrukuję.

Powiem tak - lubię, gdy jest "trochę inaczej" niż zwykle, ale - ten tekst chyba nie jest w moim typie. Nie chodzi o to, że akcja ginie pod wieloma warstwami farb malujących impresje. Może chodzi bardziej o to, że przedstawiasz świat, który jest mi zbyt odległy. Może kwestia różnicy pokoleń. Nie wiem.

Ja zawsze byłam wielką fanką pisaniny Stachury. Ten gość potrafił. Napisać pół książki o oczyszczaniu stawu. Przegadać, ale tak, że czytelnik się wkręcał, wsiąkał, właził po sam nos w to Stedowe bagnisko. O napotkanych ludziach pisać poetycko całe akapity w taki sposób, że się ich widziało, mimo że wcale nie były to słowa "standardowe". Każdy, kto czytał, wie o czym mówię.

A tu tego nie ma. Może to kwestia gustu, trafienia we właściwe rejony, właściwą wrażliwość. Mnie nie ruszyło.

Ale brawo za odwagę, by wrzucić tu coś, co nie jest klasycznym opowiadaniem. I na pewno za język i kilka niebanalnych zdań. Może nawet więcej niż kilka. Pozdrawiam serdecznie.

@ fanta, dzięki za komentarz. Stachura --- trafiony, niezatopiony :-) Może to także nie jest tekst do przeczytania, tylko do odkrycia.

 

Pozdrawiam

 

Trzyma się. Ze swojsko-obcej wizji, z groteski-niegroteski wyłania się uporządkowana fabuła i intryga. Czasem autor nie wskazuje jasno przejścia między realem a snem albo wirtualem, ale granice istnieją, przedstawiony świat nie jest wielkim chaosem i nieprzeniknioną impresją. Dla mnie fabuła jest wyrazista i wystarczająco spójna. I -- choć przez pewien czas można mieć wątpliwości -- dokądś zmierza. Obraz świata jest bogaty i wcale nie sprawia wrażenia umownego. Mnie przynajmniej wydał się wiarygodny, mimo elementu groteski. Autor zręcznie, nienachalnie wprowadza do scen drobiazgi, które kreślą rzeczywistość niedalekiej przyszłości i tworzą klimat. A propos scen -- niektóre są kapitalne, na przykład kiedy Kuba dostaje po mordzie w klubie, poluje na kosmitów razem z "hipisem na wojennej ścieżce" albo kiedy zdaje egzamin. Pojawiają się nietuzinkowe idee: interesujący opis wirtualnego, ewoluującego ekosystemu, jednogóły (te są świetne!), w końcu teoria umysłów wyższego rzędu. Czytając, ani przez chwilę się nie nudziłem.

 

A że autor jadł, trawił, metabolizował... ekhm, znaczy, że czytał, przemyśliwał, inspirował się -- normalna rzecz. I że jakichś tam nawiązań, trawestacji, cytatów nie zauważyłem -- w to nie wątpię. Doszukiwanie się nawiązań jest zabawne. Ale chyba nie aż takie istotne?

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

drobiazgi, które kreślą rzeczywistość* -- znaczy się, tego, wiecie, o co mi chodzi :P

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Dobry kawał tekstu. Niby długi, ale jak się wkręciłem, to sobie nieźle poszusowałem. Na początku trudnowaty trochę (brak kataru?), ale potem się wtopiłem. Rzeczywiście kojarzy się z "Mechaniczną..." , choć końcóweczka trochę Matrixem mi pojechała (Carrie - Wyrocznia). To tylko moje takie przemyślenia:). 

Podobało mi się bardzo. Pewnie pozostanie w głowie na długo. Mojej głowie. Szkoda takiego opowiadania na portal; warte papierka.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Dzięki za komentarze,

@ jeroh, Doszukiwanie się nawiązań jest zabawne. Ale chyba nie aż takie istotne? Tak, zaskakująco, zaskakująco trafnie powiedziane :-) To pewnie pierwsze prawo ogólnej teorii kupy.

 

@ Bohdan, (...)  choć końcóweczka trochę Matrixem mi pojechała (Carrie - Wyrocznia). Brawo!

Julius Fjord - Może go jeszcze odkryję. Na takie kawałki trzeba czasu i namysłu :)

Jest mi przykro, nawet cholernie przykro, ale tego tekstu nie pochwalę. Językowo, jak to u Ciebie, wysoko. Momentami frapujące "zahaczenia" o tematy i sprawy trudne i ciekawe --- ale przekroczyłeś barierę spójności, rozmieniłeś na drobne cały na pół ukryty potencjał. Tak to, niestety, w tym przypadku widzę... Co nie wyklucza wysokich ocen, nawet zachwytów ze strony innych czytelników. Nie zdziwię się temu, wiadomo, rzecz gustów --- ja wolałbym coś konkretniej scementowanego... 

Pozdrawiam przedświątecznie.

@ Adamie, mury-betony jeszcze powstaną. Dzięki za opinię. I nie ma co być przykro. Nie zawsze musi się podobać, nawet jeśli raz kiedyś się spodobało.

 

Pozdrawiam :-)

Melduję, że próbowałam, ale nie dałam rady. Nie mój typ tekstu, nie mój styl, za mały kotek na to wszystko jestem ; |

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

@joseheim, przyjąłem. Kota można odwrócić na różne ogoniaste sposoby, nawet wywrócić go na --- wybacz drastyczność --- stylistycznie lewą stronę, więc proszę o niezrażanie się przedwczesne. Narrative under construction (w tle odgłosy młotów i pił tarczowych, i przeraźliwe miauczenie... ]:-> ).

 

Pozdrawiam

W sprawie tła: nie rób krzywdy kotom, bo i ja będę przeciw Tobie.

Masz ci los. No i wyszedłem na rzeźnika.

 

Sprostowanie: koty NIE odpowiadają za kontent, tylko za opakowanie. Tak już jest w tej fabryce. Za kontent odpowiadają takie... takie skrzydlate... Mniejsza o nie. Zatrudnienie popromiennych czterołapów może i przyniosło korzyść na początku, gdy potrzeba było więcej rąk (łap) do pracy i co dwie głowy, to nie jedna --- wydawało się. Lecz czasy się zmieniają. Teraz stawiamy z kociakami na jakość, nie na ilość. Zresztą obcięcie nadmiarowych łap czy jednego z łebków podwójnie wyrosłych to chyba nie robienie krzywdy... Prawda? Obrońcy praw zwierząt niech się nie martwią: Przed zabiegiem zwierzętom zostaną podane anestetyki, a nad wszystkim będą czuwać nasi najlepsi specjaliści. Naprawdę nie ma się czego obawiać.

Nieeeeeee!

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Julius, jeśli nie chcesz iść na wojnę z połową forum - leave koty alone! :D

Próbowałam, nie udało się.
Przeczytawszy Zapętlenie wisielca, wróciłam do Bliskiego spotkania nieoznaczonego stopnia, by przypomnieć sobie o czym to było. Kiedy doszłam do Kuby Wyłudzacza, zorientowałam się, że mam w głowie coraz większy mętlik i z litości dla siebie przerwałam lekturę. I pewnie do niej nie wrócę,

Autorze, wybacz.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Gruba opowieść --- ale z mankamentami. Jak zauważył Adam --- składowe są dobre, ale całość --- nie do końca. Poza tym tekst jest napisany tak, że przez cały czas wymaga od czytelnika odrobinę podwyższonej uwagi --- jakby gdzieś zgubiły się przerwy na oddech --- co, do spółki z jego objętością i medium w postaci białych znaczków na zielonym tle, może nieco przekraczać antropologiczną granicę przeciętnej przyswajalności.

pozdrawiam

I po co to było?

Przepraszam, ale nie dałem rady przeczytać Twojego opowiadania. Jest bardzo trudny, a ja wracam z pracy, a do tego naukowej, gdzie muszę wysilać mózg do pracy na najwyższych obrotach, a tu coś takiego. Sory jeszcze raz. Ale pochawlę język: bogaty i ładny :)

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Dzięki za komentarze. Nic na siłę.

 

@ syf, co do przerw na oddech: pozwolę sobie tylko zauważyć, że jeśli autor planuje tekst trochę na modłę wykładu (ciekawego oczywiście), żeby był przyswajalny jak najdłużej, potem gdy odbiorca traci koncentrację --- żarcik, oddech, żarcik, oddech i dalej jedziem --- jeśli tak, nie jest to zabieg znaczeniowo obojętny. Zazwyczaj to sprawa zupełnie marginalna --- a może nawet standard? --- ma tak być i już: Klient... przepraszam, czytelnik nasz pan --- who cares, jakie to konteksty ze sobą niesie. Ale na pewno  j a k i e ś  niesie. Bo nie wszyscy, nie wszyscy w taki sposób, itd. To, jak jest opowieść podana, każdy szczegół, który pewnie zniknie w cieniu czytelniczych odruchów, to jaka jest relacja nadawcy i odbiorcy, jak narrator mówi, jaki jest zakres odwołań metafor, nazw, jaki styl, jakie rozwiązania fabularne --- odpowiedzi na wiele innych pytań, które nie zaczynają się od "co", ale od "jaki" --- to wszystko koduje informacje. Literatura nie tkwi w próżni ani wobec innych literatur, ani tym bardziej wobec samej siebie. I nie ma jednego standardu, są nieuchwytne kody, nieprzekładalne języki, konwencje, tropy. W pewnym momencie to może przerazić: ogrom niekontrolowanych kanałów informacyjnych, nad którymi wypadałoby zapanować. Odciąć je albo nadawać świadomie sygnał. Szum niewskazany. Paranoja znaczeń i kontekstów, ale też wyzwanie. Stąd niedaleko do skierowania grotu zainteresowania do wewnątrz i tak dalej... W końcu ciekawy temat. Pewnie przed takim wyzwaniem stanął Słowacki, gdy pisał "Beniowskiego", pewnie dlatego też uważał się za lepszego od tego drugiego wieszcza, ponieważ wiedział, że objął panowanie nad większym niż tamten obszarem. Niebezpodstawnie. Tyle że przy obracaniu materią in toto, obracaniu niejako na widoku, nie ma antropologicznie wygraniczonego miejsca dla intuicji, dla wygody czetelnika. Wszystko, co w tę stronę prowadzi, jest po prostu niekonsekwencją pierwszego wyboru. Należy niekonsekwencję taką ocenić nisko czy wysoko? Jak? Hę? Bo ja myślę, że każde ze skrajnych rozwiązań jest kiepskie. Pierwsze to nic innego jak śmierć literatury i zjadanie własnego ogona, drugie zaś jest przejawem czystej ignorancji (której nawet nie musi być widać --- przynajmniej nie zawsze).Tertium na szczęście datur i to z całym spektrum możliwości. Ale, tego, mam wrażenie, że nie w tę stronę pędzę, w którą z początku zmierzałem. Ktoś jeszcze pomyśli, że się pokrętnie usprawiedliwiam czy coś :-)

 

Milknę więc i pozdrawiam

pozwolę sobie tylko zauważyć, że jeśli autor planuje tekst trochę na modłę wykładu (ciekawego oczywiście), żeby był przyswajalny jak najdłużej, potem gdy odbiorca traci koncentrację --- żarcik, oddech, żarcik, oddech i dalej jedziem --- jeśli tak, nie jest to zabieg znaczeniowo obojętny.

 

Ja zaś postrzegam tę kwestię raczej jako taką dobrą zasadę konstrukcji struktury tekstu --- coś jak niezestawianie niebieskiego z zielonym --- od której, owszem, można odstąpić, ale będzie się to wiązać z pewnym ryzykiem nieakceptacji o podłożu formalnym utworu ze strony odbiorcy. Zdaje się, że wspomina o tym Eco w eseju do Imienia róży, pisze także Dehnel. Co jest zarzutem --- ale w pewnym sensie także komplementem --- ustawiłeś, jedna po drugiej, kilkanaście świetnych scen, których starczyłoby na kilka opowiadań, ale przez to zgubiły się gdzieś różnorodność i trochę tempo. No a monotonia i brak kontrastu duszą czytelnika.

Tym bardziej, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że tekst wisi na stronie internetowej, która dodatkowo obciąża czytającego. Być może --- biorąc pod uwagę niewątpliwy nakład pisarskiego wysiłku --- opublikowanie opowiadania tutaj było strzałem w stopę. Być może lepiej było spróbować przebić się do papieru.

to jaka jest relacja nadawcy i odbiorcy, jak narrator mówi  + nie ma antropologicznie wygraniczonego miejsca dla intuicji, dla wygody czetelnika + Tertium na szczęście datur i to z całym spektrum możliwości.


Wydaje mi się, że tym tekstem stanąłeś nieco zbyt blisko pierwszej z wyliczonych opcji, co zaskutkowało reakcją części czytelników, którym w środowisku internetu łatwiej przejść obok lub wyłączyć okienko z tekstem. To w końcu nie jest książeczka czy gazetka, którą można założyć, odłożyć i wrócić później ; )

pozdrawiam


I po co to było?

Kawał dobrego, solidnego tekstu.

Podobało mi się.

Pozdrawiam.

Ho ho, lektura solidna, ale ciężka. Jak diabli. Udało mi się przeczytać, choć momentami zaczynało się two wszystko w oczach mych rozjeżdżać. 

Niemniej, jak wspomniałem, przeczytałem i nie żałuję.

Dzięki wielkie za przeczytanie i komentarze.

 

@syf, właściwie to muszę przyznać Ci rację. Bardzo kondensowałem. Ilość wycinek, spłaszczeń jest spora. Nie włączyłem materiału bonusowego, mniej lub bardziej kompletnego, do całości z dwóch powodów. Lub nawet trzech. Jednym z nich był niestety rozmiar.

Nowa Fantastyka