- Opowiadanie: Cellular - Zima

Zima

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zima

Prolog – 26 października 2012

 

Powoli, jakby od niechcenia, do podświadomości zaczęła przebijać się sącząca z głośnika charakterystyczna piosenka z transylwańskim wampirem w tytule, po czym przywitał mnie gruby bas radiowego spikera. Za wcześnie było, by ryzykować otwieranie oczu, dlatego nadal leżałem szczelnie owinięty ciepłą kołdrą, wydłużając ostatnie chwile porannego lenistwa, co ułatwiały zasłony szczelnie zakrywające okno.

– A może jednak zostanę dziś złym studentem? Od absencji na jednym wykładzie, do tego piątkowym, nikt jeszcze nie umarł – mruknąłem cicho pod nosem rozważając dalsze przedłużenie wypoczynku i pozostanie w tak cudownie wygrzanym łóżku.

W końcu jednak obowiązek wziął górę i bardzo niechętnie dźwignąłem tak ciężkie porankami ciało na nogi. Parę ćwiczeń miało na celu nie tyle zachowanie dobrej formy fizycznej, co rozruszanie głośno strzelających stawów i ostateczne wydobycie się z objęć Morfeusza. Ubrałem się, przemyłem twarz, na plecy zarzuciłem skórę, na ramię torbę, ponownie stoczyłem wewnętrzną walkę między lenistwem a obowiązkiem. Tym razem powinność miała potężne fory, w końcu stałem gotowy do wyjścia, więc po najwyżej minucie wahania złapałem za klamkę. Gdy zobaczyłem świat za drzwiami, zamurowało mnie. Cały poryty był grubą warstwą śniegu, biel mnie niemal oślepiła i dopiero po kilku chwilach mogłem szerzej otworzyć oczy. Kilka centymetrów zalegało na gałęziach rosnącego opodal drzwi orzecha, który nie zdążył nawet zrzucić wszystkich liści i teraz uginał się pod ciężarem puchu. Pożółkła, jesienna trawa całkowicie zniknęła pod śnieżnym dywanem, dookoła panowała niemal całkowita cisza, nie było słychać nawet wszechobecnych wron, jedynie na podwórzu szalał mój kundel, Borys. Zawsze gdy wychodziłem, natychmiast do mnie podbiegał, szarpał za nogawkę i puszczał dopiero, gdy otrzymał odpowiednią dawkę drapania za uchem, po czym w spokoju, z godnością godną wystawowego pudla, odprowadzał mnie do bramy. Tym razem nawet nie zauważył mojej obecności, zamiast pociesznej, wiecznie uśmiechniętej mordki widziałem kapiącą z pyska pianę. Borys biegał w kółko bez opamiętania, od czasu do czasu tarzał się w śniegu, po czym wycierał w pień orzecha. Stałem z uchylonymi ze zdziwienia ustami, w końcu jednak pies odrobinę się uspokoił i nadal nie zwracając na mnie uwagi popędził do budy, głęboko zagrzebując się w sianie. Dopiero lądujący na nosie gruby płatek śniegu wyrwał mnie z osłupienia, a rzut oka na zegarek poderwał do biegu. Pędząc w kierunku przystanku autobusowego kątem oka zauważyłem stojącą po drugiej stronie ulicy brodatą postać, z przewieszoną przez szyję tekturową tablicą upstrzoną krwiście czerwonymi literami. Mężczyzna sprawiał wrażenie żywcem wyciągniętego z amerykańskiego blockbustera, lecz nie miałem czasu i ochoty zainteresować się, co jest napisane na zwisającym mu na piersi znaku. Gdy dopadłem do drzwi autobusu zupełnie zapomniałem o tym tajemniczym człowieku, stojącym bez ruchu wczesnym rankiem wśród gęsto sypiącego śniegu.

 

***

 

14 listopada 2012

 

Zajęcia okazały się nie tylko męczące, ale przede wszystkim strasznie się dłużyły. Mimo to, gdy po dziesięciu godzinach przeżuwania politechnika łaskawie mnie w końcu wypluła, nie czułem zmęczenia. Świeżutki niczym skowronek, dziarskim krokiem podążałem ulicami Lublina, zupełnie nie zwracając uwagi na wirujące dookoła płatki śniegu, zalegające na chodnikach, pchające się do butów błoto i spieszących gdzieś ludzi. Wizyta w sklepie przyniosła mi dużą czekoladę naszpikowaną orzechami, w kwiaciarni wybrałem najładniejszą, najbardziej okazałą różę. To jednak były tylko przystawki, kilka nic nie znaczących drobiazgów, prawdziwą bombę miałem schowaną w torbie – własnoręcznie napisany poemat, utworzony z kilkudziesięciu limeryków, nad złożeniem których spędziłem bite trzy godziny, a kolejnych dziesięć zajęło mi odpowiednie przygotowanie papieru – wystylizowanie na starodawny papirus. Nie żałowałem całej włożonej w to pracy, zwłaszcza na jej urodziny mogłem dać z siebie coś więcej. Z Pępkiem spotykałem się ponad półtora roku, cały ten czas czyniła mnie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Wymienienie jej wszystkich zalet byłoby prawdziwie karkołomnym zadaniem, w końcu za wyjątkową urodą szedł również cudowny głos i obezwładniający uśmiech, gdy ponadto okazało się, że świetnie gotuje, wiedziałem, że takiego anioła wypuścić już nie mogę. I mimo, że różniliśmy się niemal wszystkim – od zainteresowań, słuchanej muzyki, czytanych książek, aż po światopogląd, ona nadal znosiła moje towarzystwo, ku mojemu zaskoczeniu sprawiało jej to nawet przyjemność. Ze wzajemnością. Teraz pędziłem niemal sprintem, z różą, czekoladą i poematem, by choć kilka godzin spędzić w jej obecności, będącej prawdziwym ukojeniem dla duszy i ciała. Otworzyła mi drzwi tak samo cudowna, jak zawsze, z promiennym uśmiechem na twarzy.

– Wszystkiego najlepszego, kochanie.

– Wejdź – odpowiedziała i pocałowała w policzek. – Co słychać?

– Jest jak jest. Za mało by żyć, za dużo by umrzeć – Puściłem oczko. – A u ciebie? Jak urodziny mijają?

– Od tej chwili cudownie – rzekła tym głosem, od którego uginały się nogi.

Usiedliśmy na łóżku, wręczyłem jej słodkości i róże.

– Mam też dla ciebie coś specjalnego.

W oczach Pępka błysnęło zaciekawienie.

– Co takiego?

– Zobaczysz.

Z torby wyjąłem zwinięty w ciasny rulon plik zbrązowiałych i pokrytych stylizowanymi na średniowieczne zaciekami kartek. Związałem je sznurkiem, węzeł zalałem woskiem, udało mi się odcisnąć w nim koślawą pieczęć. Kilka razy obróciła zwitkiem z nieukrywanym zaskoczeniem.

– Co to?

– Przeczytaj – odpowiedziałem z uśmiechem.

Złamała pieczęć i rozwiązała supeł.

– Limeryki? – przeczytała tytuł i zerknęła pytająco. Nic nie odpowiedziałem, zachęcająco skinąłem głową. Przewróciła stronę i pogrążyła się w lekturze. Przez kilka minut słyszałem jedynie szelest kartek. Gdy siedziała w ciszy, skupiona nad tekstem, na twarz opadały jej złociste włosy i nie mogłem wyczytać z twarzy jej reakcji na moją nieudolną twórczość. W końcu podniosła głowę, ukazała czerwoną twarz, z lekko opuchniętych oczu kapały łzy.

– Coś nie tak? Nie spodobało ci się? – spytałem zaniepokojony.

Zamiast odpowiedzieć wtuliła mi się w ramiona, przycisnęła wilgotne, rozgrzane usta do szyi i cicho wyszeptała do ucha „kocham cię”.

Historię reszty wieczoru opowiadało już tylko ciche skrzypienie łóżka i szelest pościeli. Gdy wychodziłem późnym wieczorem, zadowolony i szczęśliwy, zatopiłem się we wspomnieniach miękkich włosów i aksamitnej skóry Pępka. Przemierzając otoczony śnieżną zadymką świat, pogrążony w swoim własnym, zupełnie nie zwróciłem uwagi na przechodzącego obok szpakowatego brodacza z dyndającą na piersiach tabliczką.

 

17 grudnia 2012

 

Z letargu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Odstawiłem butelkę owsianego „Dobrego Wieczoru” i złapałem za słuchawkę. Lady B, dobra przyjaciółka z czasów szkoły średniej.

– Czegoż dusza potrzebuje o pierwszej w nocy?

– Mam problem. Poważny problem.

– Co się stało? Piwo się skończyło czy egzamin za osiem godzin, zasnąć nie możesz i kołysankę mam zaśpiewać? Tylko ostrzegam, za ewentualne ogłuchnięcie odpowiedzialności nie biorę.

– Nie, nie taki – W jej głosie wyraźnie słyszałem niepewność. Coś musiało ją gryźć naprawdę mocno. – Moralny.

– To znaczy? Możesz powiedzieć o nim coś więcej?

– Długie, czarne włosy, metr osiemdziesiąt, kozia bródka, gitara na ramieniu.

Kusiło mnie, by odpowiedzieć, że włosy mogę zafarbować, gitarę kupić, a brakujące centymetry zastąpić grubymi flekami, ale tylko ciężko westchnąłem. Od ponad czterech lat lady B żyła w szczęśliwym związku z naprawdę normalnym i ułożonym facetem, którego zresztą miałem okazję poznać. I nawet jeśli licho, w postaci najlepszych przyjaciółek, szeptało, że może znaleźć kogoś dużo lepszego, to ona na przekór głosom trwała przy nim na dobre i złe.

– Kim on jest?

– Moim byłym. Wspominałam o nim.

– Być może. Właściwie z jakiej okazji właśnie teraz ten problem moralny cię zaatakował?

– Akurat jest w Lublinie i chciał się ze mną spotkać.

– I widziałaś się już z nim?

– Jeszcze nie, dziś wieczorem mamy wyskoczyć na kawę.

– Rozumiem. A czego oczekujesz ode mnie?

– Cóż…

Nie dokończyła, nie musiała. Przyzwyczaiłem się, że gdy na horyzoncie pojawiały się problemy, nie było lepszego doradcy niż ja. I, ku nieukrywanemu zdziwieniu, moje słowa podobno naprawdę pomagały, pocieszały, doradzały. Na twarzy pojawił mi przypominający grymas niezadowolenia krzywy uśmiech. „Lata praktyki robią swoje”, pomyślałem.

– Spotkać się możesz, czemu nie. Tylko uważaj i nie wracaj, o ile to możliwe, do wspomnień. – Pobożne życzenia. Doskonale wiedziałem, że to niemożliwe, ludzka psychika nigdy nie działa tak, jak w danej chwili powinna. – I pamiętaj, że jesteś szczęśliwa, prawda? I nie chcesz tego szczęścia zakłócać?

– No… Tak?

– Pytasz czy odpowiadasz?

– Odpowiadam – Wydało mi się, że bardziej stara się przekonać siebie, niż mnie.

– Więc pamiętaj o tym, mierząc się z tym problemem moralnym. W ogóle twój facet wie o tym spotkaniu?

– Nie.

– Powiesz mu?

– Nie wiem…

– Jak uważasz, ja ci nie powiem, co robić. Musimy się niedługo spotkać, wtedy dokładnie mi o wszystkim opowiesz.

– Ale to dopiero po końcu świata.

– Racja, przecież to już w piątek! To czym się martwisz, Majowie rozwiązali wszystkie twoje problemy już kilkaset lat temu – zgryźliwie odparłem. Cała ta otoczka wokół domniemanej apokalipsy zaczynała być nudna.

– Wiesz, czasami myślę, że ten koniec świata naprawdę nie byłby aż tak złym rozwiązaniem. Zgadamy się.

Długo potem wierciłem się w łóżku próbując zasnąć, nie pomagał w tym nawet dopity owsiany stout. Lady B przebywała w związku o najdłuższym stażu ze wszystkich moich znajomych, wiele razy żartowaliśmy, że faktycznie tylko apokalipsa mogłaby go zakończyć. Czułem przez skórę, że wcale jej nie chodziło o jakiegoś brzdąkającego na gitarze bruneta, nawet w jej głosie było coś dziwnego, jakaś tajemnicza melancholia, której nigdy wcześniej u niej nie słyszałem. W końcu, zmorzony poszukiwaniami rozwiązania, zasnąłem kamiennym snem.

 

21 grudnia 2012

 

Od samego rana portale internetowe, zwłaszcza te mniej poważane, specjalizujące się w tajemnicach i teoriach spiskowych, bębniły o apokalipsie, niektóre pokusiły się nawet o relację ‘na żywo’ z końca świata. Mimo krzykliwych nagłówków nie skusiłem się choćby na rzut oka na którąkolwiek z tych rewelacji, jednak mimo pobłażliwego spoglądania na wszelkie nowiny o zapowiadanej przez Majów i wariatów zagładzie, nie odmówiłem Pępkowi spędzenia z nią ‘ostatnich godzin na ziemi’. Wszelkie moje wątpliwości zostały rozwiane wraz z wjazdem do Lublina – w końcu, przynajmniej według amerykańskich scenarzystów, apokalipsa powinna zaczynać się w Nowym Jorku bądź Los Angeles i następnie rozprzestrzeniać się na inne duże miasta na świecie, tereny wiejskie pozostawiając we względnym spokoju. Tu się nic nie zmieniło, po chodnikach przez zaspy brnęli opatuleni zimowymi kurtkami i futrami ludzie, z nieba zamiast ognistego deszczu sypał gęsty, biały puch, a na ulicach leżała gruba warstwa rozjeżdżonego śniegu. Ciągnąc Krakowskim Przedmieściem ponuro stwierdziłem, że prawdziwy koniec świata nadszedłby pewnego pięknego dnia, w którym ulice i chodniki byłyby odśnieżone, a autobusy trzymały się rozkładów. Od rozmyślań krążących wokół trwającej nieprzerwanie już dwa miesiące zimy wyrwał mnie widok żywcem wycięty z kolejnego katastroficznego filmu Emmericha. Pod ratuszem stał wysoki mężczyzna, o długich, gęstych, szpakowatych włosach i okazałej brodzie. Stopy miał obute w porządne, wojskowe trepy, reszta stroju skryta była pod dużą, zasłaniającą niemal całe ciało tablicą, na której krwistoczerwonymi literami krzyczał napis ‘Koniec świata już blisko. Nadchodzi zima.’. Zbliżyłem się do mężczyzny i z bardzo wyraźnym, mimo usilnych prób zamaskowania, uśmieszkiem spoglądałem to na tabliczkę, to na jej właściciela. Chrząknąłem znacząco, zwracając uwagę wpatrującego się dotąd w milczeniu na zasnute gęstymi niebo brodacza.

– Nie wiem, czy pan zauważył, ale zimę to już mamy od ładnych paru tygodni, a w takim wypadku nie wydaje mi się, żeby miała dopiero nadchodzić. Sam napis… Za dużo Martina się pan naczytał. A przecież i ten koniec świata zapowiadany był na dzisiaj, lecz, z tego co widzę, albo biedni Majowie się pomylili, albo niebawem z jakiegoś filmu dowiemy się o bohaterze, który heroicznie powstrzymał nadchodzącą apokalipsę. Albo, co też możliwe, znowu została ona przesunięta. W końcu to święto ruchome.

Mężczyzna spojrzał na mnie oczami o ogromnych, niemal czarnych tęczówkach, do złudzenia przypominających bydlęce ślepia, lecz nic nie odpowiedział. Westchnąłem z zawodem. Spodziewałem się ciekawej konwersacji; przecież to właśnie podobni wpatrującemu się we mnie człowiekowi mają zazwyczaj najwięcej do powiedzenia, nawet, jeśli w przeważającej części ich paplanina pozbawiona jest sensu. Odwróciłem się i już miałem odejść, kiedy w miejscu zatrzymał mnie głęboki, przenikający całe ciało bas. Jestem pewien, że słysząc taki dźwięk na ulicy przystanąłbym i spróbował zlokalizować jego źródło, jednak nikt z przechodniów nie odwrócił wzroku.

– Jak się nazywasz?

– Ja? E…

– Zresztą to nieważne, synu. Mnie możesz nazywać Prorokiem.

Prorokiem. Cudownie. Do tego od razu przeszliśmy na ‘ty’. I patriarchalny ton… Trzy w jednym. Jednak się nie myliłem, kompletny świr.

– Dobrze, panie… Hm. Proroku. Więc niech Prorok mi powie, skąd u Proroka takie czarne, prorocze myśli – wyraźnie akcentowałem każde słowo ‘prorok’, starając się nadać temu nieco lekceważący, kpiący ton, lecz gdy w uszach ponownie zadzwonił mi niski ton, pożałowałem tego.

– To prawda. Świat zmierza ku zagładzie, nic nie jest w stanie tego powstrzymać.

– Ku zagładzie, powiadasz. A jak ta ‘zagłada’ ma wyglądać? Ja też nie jestem zadowolony z sytuacji w kraju, rząd kradnie, co popadnie, za pół roku opodatkują czyste powietrze i spuszczaną w kiblu wodę, pracy nie ma i bezrobocie pikuje, drogi dziurawe, choć może teraz tego nie widać, bo śniegiem ubite, zresztą co z tego, skoro i tak niedługo nikogo nie będzie stać, by z nich korzystać, kiedy benzyna będzie po dziesięć złotych za litr… Jednak czy to coś nowego? Toż to od zarania dziejów, a przynajmniej ostatnie dwadzieścia lat szalejącego kapitalizmu, jesteśmy tak traktowani. W sektorze górniczym bez zmian – wykrzywiłem wargi w cierpkim uśmiechu. – A i tak Polacy jakoś żyli i sobie radzili. Więc skąd te ponure wizje?

– Nie rozumiesz chłopcze, nikt nie rozumie, to jest ponad ludzkie…

– Więc może mi wytłumaczysz? – przerwałem mu w pół słowa.

– Wytłumaczyć? Tobie? A skąd wniosek, że to w ogóle pojmiesz?

– Nie wiem, może i mi się nie uda – Wzruszyłem ramionami. – Ale przynajmniej spróbuję. Chętnie wysłucham twojej historii, zwłaszcza, że mam trochę czasu.

Prorok odwrócił głowę i ponownie zawiesił wzrok gdzieś między chmurami.

– Dobrze – Po kilkunastu sekundach ponownie spojrzał na mnie i zaczął przewiercać tymi krowimi oczami. – Ale nie dziś. Będziemy jeszcze mieli okazję porozmawiać. Wiedz jedno, że tylko poświęcenie jest w stanie zatrzymać nadchodzącą zagładę.

– Poświęcenie czego?

– Własnego życia. Idź już.

Pożegnałem się z blisko o głowę wyższym brodaczem, a po kilkunastu krokach, gdy już mnie nie widział, popukałem się w czoło.

– Niedoczekanie. Mnie się moje życie bardzo podoba, jak ten świr szuka bohatera to niech znajdzie kogoś innego. Niech tylko Pępek usłyszy o tych rewelacjach.

Tylko jedna rzecz nie dawała mi spokoju, byłem przekonany, że już kiedyś widziałem Proroka.

 

27 grudnia 2012

 

‘Miasto inspiracji’ czy też raczej, jak twierdzi spora rzesza mieszkańców, desperacji, przywitało mnie wyjątkowo nieznośną, uporczywie siekącą, lodowatą mżawką. Odwilż trwała krótko, raptem trzy dni, ponadto jedynym jej skutkiem była zamiana nieprzyjemnego, lecz stabilnego błota pośniegowego w wodę, stającą się nocami okrutnie zdradliwym lodem. Czekając na Lady B, schowany pod Bramą Krakowską dygotałem z zimna i rozmyślałem, jak to paskudnie musi być chirurgiem w takie dni. Toż to nie dość, że połamanych kończyn kilka razy więcej niż zwykle, to za kilka dni dojdą poharatane petardami palce gówniarzy… Lady B, niebieskooka blondynka wyglądająca jak skrajnie zestresowana studentka weterynarii, którą, nomen omen, była, spóźniła się o kwadrans.

– O proszę! Cóż się stało, że tak wcześnie? – zgryźliwie zapytałem rozcierając zgrabiałe dłonie.

– Autobus dotarł o czasie. To znaczy wcześniejszy spóźnił się o dziesięć minut, więc tak jakby jechał zgodnie z rozkładem – odpowiedziała, zupełnie ignorując sarkazm w moim głosie.

Weszliśmy do jednego ze znajdujących się przy starówce pubów i, z dwiema oszronionymi butelkami piwa w dłoniach, siedliśmy przy oknie na piętrze. Z głośnika płynęły spokojne rockowe ballady, w pomieszczeniu panował półmrok, potęgowany przez zapadający za oknem zmrok.

– Depresyjnie tu – stwierdziłem, pociągając pierwszy łyk złocistego nektaru.

– Ano – potwierdziła, po czym zatopiła się w myślach. Nie było potrzeby się spieszyć, na spowiedź zawsze znajdzie się czas, zwłaszcza, kiedy zadziała napój bogów. Wsłuchaliśmy się w nieśmiertelne ‘With a Little Help from My Friend’ Joe Cockera. W końcu, pozornie od niechcenia, zadałem to najważniejsze pytanie.

– Rozstaliście się?

Lady B cicho westchnęła i przytaknęła. Po kolejnej minucie milczenia odezwałem się pierwszy.

– Dlaczego?

– Mówiłam przecież o tym moim problemie moralnym. Spotkałam się z nim, miło spędziłam czas i zrozumiałam, że już od dawna nie byłam traktowana w taki sposób…

Pokiwałem ze zrozumieniem głową.

– Problem w tym, że takie ‘problemy moralne’ to masz co dwa tygodnie. I przez blisko pięć lat żaden nie okazał się na tyle poważny, by choćby w minimalny sposób naruszyć status twojego związku. Wątpię, żeby miało to nastąpić akurat teraz, o krok od przynajmniej wstępnego sformalizowania waszych relacji. Wiesz, pierścionek, kolacja, wyjdziesz za mnie, te sprawy… Bujać to my, a nie nas. Mów, o co chodzi. Tak naprawdę.

Doskonale znałem stosunek Lady B do wszelkich małżeństw, związków partnerskich czy konkubinatów, jednak nawet ona zmiękłaby na widok karatowego brylantu osadzonego w białym złocie i bukietu czerwonych róż. W końcu była tylko kobietą.

– Może i masz rację… Coś po prostu się wypaliło. Zdarza się – stwierdziła smutno. – Po prostu ostatnio zabrakło mi tych motylków w brzuchu…

– Motylków, jasne – Nie mogłem powstrzymać wrednego uśmiechu. – Jedyne, co możesz czuć, to wilgoć między nogami. O to chodzi?

– Nie, z tymi sprawami akurat wszystko w porządku – Nawet teraz na jej twarzy nie pojawił się choćby przelotny uśmiech, a zawsze gdy rozmowa schodziła na seks stawała się nagle wyjątkowo radosna i gadatliwa. – W życiu codziennym stawał się coraz bardziej oschły, nieobecny… Jakby przestawało mu zależeć na mojej obecności.

– On? Wobec ciebie? Sama mówiłaś, że trafiłaś mu się, jak ślepej kurze ziarno! Dlaczego miałby w takim wypadku wypluwać cię z dzioba?

– Wiesz… – zaczęła niechętnie, z pewnym ociąganiem. – On dla mnie też stawał się coraz bardziej obojętny, może to przez to…

– Bzdura. Na jego miejscu raczej zacząłbym się starać ponownie rozpalić płomień namiętności, niż beznamiętnie akceptować kolej rzeczy. Dlaczego nie walczył, dlaczego ty odpuściłaś?

– A po co reanimować trupa? Po prostu się skończyło, tyle.

Oparłem czoło na dłoniach i zamknąłem oczy. Lady B nie miała powodu, by mnie okłamywać, jednak to jej tłumaczenie o ‘naturalnej kolei rzeczy’ i ‘powolnym wygasaniu uczuć’ wydawały mi się bardzo naciągane i mało wiarygodne. Prędzej uwierzyłbym, że złapała faceta podczas orgii z Azjatkami, niż w tą historyjkę o wzajemnym zrozumieniu i poszanowaniu decyzji.

– Co teraz? – zapytałem nie podnosząc głowy.

– Nie wiem. Pobędę trochę sama, a potem… Czas pokaże.

Czas pokaże. Lady B nigdy nie była fatalistką, wolała wziąć się za bary z przeznaczeniem i wykuć sobie dokładnie taki los, o jakim marzyła. Reszta dnia minęła na typowej gadce – szmatce i osuszaniu kolejnych butelek piwa. Dziewczyna cały czas wydawała się nieobecna, pogrążona w apatii i melancholii, nawet podchmielona nie uśmiechała się i nie żartowała. Zrzuciłem to na niedawne rozstanie, jednak skoro przebiegało w tak spokojnej, niemal przyjacielskiej atmosferze, do tego z jej własnej woli, nie powinna tego tak przeżywać… Zwłaszcza ona.

Gdy wyszliśmy z baru przymrozek ściął już kałuże, a miejsce ostrej mżawki zajął śnieg. Lady B spojrzała w niebo tym swoim nieobecnym, pustym wzrokiem.

– Kiedy ostatni raz widziałeś niebo?

Tylko celność pytania przebijała jego dziwność. Lipiec i sierpień – tak, błękit i prażące słońce. Podobnie wrzesień był pogodny. Początek października? Dwa ostatnie miesiące to rozpięte na całym nieboskłonie gęste chmury i niemal nieprzerwanie sypiący śnieg.

– Niebieskie takie jest. Może stąd ta twoja apatia, słońca ci po prostu brakuje. Weź witaminę D, zmuś koty do terapii futerkowej. Podobno ich mruczenie pomaga.

– Kota – poprawiła. – Jeden zdechł.

Drgnąłem zaniepokojony.

– Kiedy?

– Wczoraj. Znalazł trutkę na szczury i zjadł całe opakowanie. Nic się nie dało zrobić – westchnęła smutno. – Zresztą drugi też chodzi jakiś osowiały, sierść mu wypada… Nie wiem, co mu jest.

– To idź do weterynarza, który dyplom już zdobył – Po raz kolejny spróbowałem wbić Lady B szpileczkę i sprowokować do małej kłótni, lecz i tym razem nie dostałem żadnej reakcji.

– Zapewne tak zrobię – rzuciła tylko i pożegnała się.

Zostałem sam, usiłując rozgryźć słowa ‘przyszłej pani doktor od zwierzątek’, jak lubiła o sobie mówić. Borys, mój pies, od chwili, gdy dwa miesiące temu szalał na widok pierwszego śniegu, również stracił całą swoją werwę, chęć do życia, zwierzęcą witalność. Przez większość czasu leżał bez ruchu pod orzechem, nie zwracając uwagi na przysypujące go płatki śniegu do tego stopnia, że dwa razy musiałem siłą go wyciągać, by się nie udusił. W końcu, trzy dni temu, znalazłem go martwego, z wydobytymi wnętrznościami parującymi w śniegu. Widok był wstrząsający, jednak najgorsze okazało się, że pies najwyraźniej wypatroszył się sam, ciągnąc bokiem po wystającym ze starej, metalowej siatki drucie. I nie był to odosobniony przypadek. Kot Lady B stał się czwartym znanym mi zwierzęciem, które zginęło w dziwnych okolicznościach, przypominających samobójstwo, niepokojące było też to, że wszystkie były zadbane i otoczone troską. Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na pytanie ‘dlaczego’ i nawet noc spędzona z Pępkiem nie pozwoliła mi zapomnieć o martwych zwierzętach i dziwnym zachowaniu Lady B.

 

30 grudnia 2012

 

Dzwonek telefonu oderwał mnie od książki. Na wyświetlaczu widniało imię Modelki, wysokiej, zgrabnej brunetki, zdolnej podbić wybiegi Paryża, Berlina i Mediolanu, gdyby tylko włożyła w to odrobinę pracy.

– Czego dusza potrzebuje?

– Kolejni wisielcy. Trzech.

Nie musiała nic więcej dodawać, od razu wiedziałem, co ma na myśli. Ponad pół roku wcześniej jej rodzinnym miasteczkiem wstrząsnęła seria samobójstw. W piwnicy jednego z bloków w przeciągu kwartału powiesiło się siedem osób, głównie młodych, dwudziestoparoletnich chłopaków, jednak jeden miał raptem piętnaście lat. Dla cichej, prowincjonalnej mieściny, gdzie nie dzieje się dosłownie nic, a życie toczy się rytmem pór roku i świąt, był to prawdziwy szok. Policja rozkładała bezradnie ręce mówiąc o syndromie Wertera, artykuły o wstrząsającej serii pojawiały się nawet na ogólnopolskich portalach internetowych. Dość szybko pojawiły się również teorie spiskowe, o, jak to w takich przypadkach bywa, szerokim spektrum podejrzeń – od mafijnych porachunków po UFO. Najgłośniej mówiono o działaniach szatana, jakoby w piwnicy znajdowało się miejsce schadzek jego wyznawców, a na jednej ze ścian miał widnieć wymalowany krwią wizerunek diabła, ukryty pod warstwą akrylowej farby. Po tym, jak powiesił się ten dzieciak, pojawił się nawet egzorcysta, obszedł piwnicę, odprawił modły, nie zapomniał oczywiście zainkasować nieco grosza od uspokojonych mieszkańców i wyjechał, by więcej w miasteczku się nie pojawić. Już niespełna tydzień później w piwniczce huśtał się kolejny wisielec. Pocztą pantoflową rozprzestrzeniała się również wieść, jakoby miejscowa babka – wróżbitka, szalona starowinka posądzana o, jak to się często ze starymi, nieco zwariowanymi ludźmi dzieje, zdolności paranormalne, przepowiedziała ciąg dalszy ponurej serii. Mówiła, że zawiśnie kolejno dwunastu mężczyzn, po czym ciąg samobójstw zakończy kobieta. W końcu ktoś rozumny podjął najbardziej logiczną decyzję i zamknął piwnicę na cztery spusty. Znowu zadziałała zasada brzytwy Ockhama – najprostsze rozwiązanie okazało się najskuteczniejsze i ponura seria została przerwana. Do teraz.

– Trzech. Numer osiem, dziewięć i dziesięć. Jak się dostali do piwnicy? Przecież jedyny klucz miał ten uniwersytecki profesor, co zaryglował wejście, do tego tuż obok schodów w kanciapie siedzi cieć, gdyby ktoś majstrował coś przy kłódce, na pewno by to usłyszał i zareagował.

– Nie musiał. Ludzie gadają, że pierwszy był ten profesor, że to on otworzył sobie drzwi i się powiesił. Gdy następnego ranka dozorca zobaczył, że piwnica jest otwarta i znowu w niej dynda trup, pognał szybko po proboszcza i dopiero we dwójkę weszli do środka, ale już nie wyszli. Podobno zrobili stryczki z własnych pasków. Wynieśli ich dopiero po sześciu godzinach, mieszkańcy bali się zbliżać do przeklętego miejsca i dopiero policja, zresztą też z oporami, zajrzała do środka.

– Ludzie gadają. Czyli ponad połowę z tej twojej opowieści można zaliczyć do fantastyki.

– Zapewne tak, ale fakt faktem pozostaje – trzech ludzi popełniło samobójstwo, w tym profesor i ksiądz.

Nie mogłem odmówić jej racji. I nawet jeśli okoliczności były dużo bardziej prozaiczne, to motywacji wisielców zrozumieć nie mogłem. Dozorca? Połowę życia pił, drugą przesypiał. Gdzie tu miejsce na jakiekolwiek refleksje nad życiem, nie mówiąc już o takich prowadzących na stryczek? Z wykładowcą akademickim sytuacja była odwrotna, tacy ludzie mają zbyt szczęśliwe i udane życie, zwłaszcza, gdy w pełni realizują się w swojej pracy, by je tak nagle kończyć. Najdziwniejszy wydawał się jednak ksiądz. Modelka kiedyś wspominała, że był uznawany za jednego z najlepszych proboszczów w historii miasteczka, faktycznie oddanego ludziom i posłudze kapłańskiej, ponadto on sam najgłośniej dementował plotki o ‘szatańskiej piwnicy’. Skąd więc pomysł, by dokonać czegoś, co jego religia surowo potępia i co miało sprowadzić na biedaka wieczne potępienie?

– Ano, masz rację. Wygląda na to, że przepowiednia babki nadal pozostaje aktualna. A ty… – zawiesiłem głos na chwilę.

– Co ja?

– Uważaj na siebie.

W słuchawce usłyszałem głośny śmiech.

– Spokojnie, nie mam zamiaru choćby zbliżać się do tej piwnicy. Przecież padłabym ze strachu, zanim dopadłyby mnie tamtejsze demony.

Niespecjalnie mnie to uspokajało. Nawet, jeśli Modelka nie miała powodu, by pójść w ślady wisielców, to przecież to samo można było powiedzieć o ostatnich ofiarach serii. Rozłączyłem się i poszukałem w sieci statystyk na temat samobójstw w Polsce. Mimo swego ponurego charakteru nieco mnie uspokoiły – nie dość, że to mężczyźni najczęściej targają się na życie, to kobiety wolą połykać tabletki lub podcinać żyły, niż zawieszać pętle na szyi. Irracjonalny cień niepokoju jednak pozostał i, mimo usilnych prób racjonalizowania zdarzeń, nie znikał.

 

4 stycznia 2013

 

Nowy rok przywitał Lublin obfitymi opadami śniegu, jakby chciał wynagrodzić miastu krótkotrwałą odwilż i odbudować nieco zubożałą pokrywę śnieżną. Przedzierając się przez pokrywające deptak zaspy rzadko kiedy ryzykowałem oderwanie wzroku od ziemi i zapewne minąłbym go niezauważonego, gdyby nie czerwone litery układające się z złowróżbny napis na zwisającej mu na piersiach tablicy.

– Witaj, Proroku. Jak widzisz koniec świata nie nastąpił, a Majowie najwyraźniej się pomylili. Zimy zresztą też już nie wyglądaj, jakbyś nie zauważył dopiero co wróciła, ze zdwojoną siłą, i nigdzie się póki co nie wybiera.

– Zima? Ty nazywasz to zimą? – Prorok rozłożył ramiona, jakby chciał objąć cały świat.

– A nie? Przeanalizujmy. Po pierwsze mamy śnieg. Zdarza się wiosną lub jesienią? Owszem, ale nie w takich ilościach. Może w lecie? Na pewno nie w naszej szerokości geograficznej, nie na tej wysokości. Po drugie – mróz. Sama nazwa wskazuje, jest zi-ma, skoro jest zi-ma, musi być zim-no. I owszem, jest zim-no. A w ogóle jaki miałaby mieć związek z apokalipsą? Spadnie dwadzieścia metrów śniegu i przykryje wszystko? Jedyna zimą, jaka mogłaby mieć związek z końcem świata, mogłaby być nuklearna, ale to i tak byłaby raczej skutkiem, a nie przyczyną…

– Nic nie rozumiesz – Mężczyzna pokręcił głową. – To, co widzisz dookoła jest tylko preludium, zapowiedzią prawdziwego końca.

Ciężko westchnąłem. Nie wiedziałem, czy załamywać ręce, czy zacząć się złościć.

– Wstępem, powiadasz. To oświeć mnie, jak będzie wyglądało rozwinięcie i co dostanę w finale – zaproponowałem z przekąsem.

– Nie mogę. Nie wiem. Widziałem już różne zakończenia.

– O, a to ciekawe. Naprawdę. Opowiedz mi o tym. Chcę wiedzieć, co mnie może czekać, na co mam się przygotować. Ostatecznie apokalipsę można doświadczyć tylko raz w życiu – Wyszczerzyłem zęby w paskudnym uśmiechu.

Prorok tylko spojrzał na mnie smutno, z mieszaniną litości i współczucia.

– Nie zrozumiałbyś. Mogę powiedzieć ci tylko jedno – zawsze zaczyna się od zwierząt.

– Co masz na myśli?

– Mózg, mimo ogromnych możliwości, nie jest maszyną nieograniczoną. Rozwój intelektu czy abstrakcyjnego myślenia u ludzi miał również negatywne konsekwencje – wytłumił instynkt, przeczucie, ten szósty zmysł, jakkolwiek by go nie nazwać. Sam często znałeś pytania, zanim zostały zadane, widziałeś w przebłyskach różne miejsca i ludzi, zanim ich spotkałeś, choćby nawet przeczuwałeś nadchodzący telefon. Jednak te resztki, które pozostały u ludzi są niczym w porównaniu do zwierząt. Słyszałeś na pewno o całych stadach uciekających w głąb lądu przed falą tsunami lub wybuchem wulkanu na długo, zanim aparatura zarejestrowała pierwsze zwiastuny nadchodzącego kataklizmu. Ten zmysł, instynkt, wygasł u człowieka, zastąpiony techniką. Ślepemu wzmocnieniu ulega słuch, głuchy będzie dostrzegał najdrobniejszy ruch. W tym wypadku stało się odwrotnie, wspomagane wynalazkami zmysły uciszyły ten dodatkowy, stający się zbędnym. Dlatego ani ty, ani ktokolwiek inny nie przeczuwa nadchodzącego końca. A zwierzęta owszem, wiedzą, co czeka świat i że nie ma od tego ucieczki. Dlatego próbują się zabić, by uniknąć cierpienia.

Jak na apokaliptycznego świra całkiem nieźle wykształcony ten Prorok. Do tego sensownie gada. Cholera. Nie znoszę, kiedy ktoś inny ma rację, zwłaszcza, jeśli na początku sprawiał wrażenie nawiedzonego lunatyka. Jednak chwila zastanowienia przywróciła wątpliwości. Borys, kot Lady B. Owszem, wyglądało to dziwnie, jednak nadal mogło być dość niezwykłym zbiegiem okoliczności.

– Załóżmy, czysto teoretycznie rzecz jasna, że ci wierzę. Powiesz mi wreszcie, jak ten koniec ma wyglądać? I czy można coś zrobić, żeby go powstrzymać?

Brodacz odwrócił wzrok, tradycyjnie usiłując przewiercić swoimi ogromnymi oczami gęstą warstwę chmur, szczelnie okrywającą niebo.

– Musisz się zabić.

Policzyłem w myślach do trzech starając powstrzymać się napływający gniew.

– O nie, mój panie, nie ma żadnego ‘zabić’, skończmy tę szopkę tu i teraz. Bo wiesz co? Wyglądasz mi na zwykłego szarlatana. Zmyśliłeś sobie całą bajeczkę o szóstym zmyśle i samobójstwach zwierząt i mi ją zgrabnie wcisnąłeś, niczym najlepszy mentalista. ‘Czuję unoszącego się w pobliżu ducha… Kobiety… Jak ma na imię? Jakoś na A… Alicja, Aneta… O, pani babcia miała na imię Aniela? Tak, to ona… I zmarła przez nagłe kłopoty ze zdrowiem… Coś z sercem, płucami, narządami wewnętrznymi… Mówi pani, że rak jajnika? Tak, teraz to widzę…’. Myślisz, że nie wiem, co to cold reading? Każdy przecież miał, a przynajmniej słyszał o zmarłym zwierzaku kogoś bliskiego, więc ciężko, żeby ten strzał nie był celny! Mów, o co ci chodzi, czego tak naprawdę chcesz, jaki masz cel w tych ciągłych zachętach do samobójstwa!

Ostatnie słowa wykrzyczałem z pełną furią, gotów skoczyć brodaczowi do gardła. Prorok nadal stał niewzruszony, po czym nagle spojrzał na mnie lodowatym wzrokiem. Poczułem, jak gniew zaczyna szybko parować, amok ustępuje miejsca przerażeniu, a zimny pot oblewa mi plecy. I w mgnieniu oka wszystko się urwało, znowu stał przede mną spokojny, pogodny, częściowo nieobecny.

– Następnym razem.

Westchnąłem ciężko i pokiwałem ze zrezygnowaniem głową. Pożegnałem się i odszedłem. Po kilkunastu krokach przystanąłem i odwróciłem się.

– To powiedz mi przynajmniej, kiedy ten ‘następny raz’ nastąpi…

Prorok zniknął. Plac przed Ratuszem wypełniony był brodzącymi ciężko przez śnieg ludźmi, jednak po wysokim, szpakowatym brodaczu nie pozostał żaden ślad. Wzruszyłem ramionami uznając, że postanowił w końcu schronić się gdzieś przed sypiącym na głowy gęstym puchem i zadręczać swoimi proroctwami kogoś innego, po czym szybko zapominałem o kolejnej konwersacji z tym dziwnym człowiekiem.

 

11 lutego 2013

 

W życiu każdego studenta prędzej czy później nadchodzi okres, w którym nawet ratowanie świata musi ustąpić miejsca dużo ważniejszym i bardziej doniosłym sprawom. Zmagając się z sesją zapomniałem o tajemniczym, czarnowłosym wieszczu i jego złowrogich przepowiedniach. Dużo ważniejsza od ocalenia świata stawała się ochrona samego siebie przed powtarzaniem semestru. Gdy w końcu misja została zakończona sukcesem, należało ją odpowiednio uczcić i kiedy zmęczony po całej nocy spędzonej z Pępkiem wróciłem rankiem do domu, nie myślałem o niczym innym, jak o miękkiej poduszce i ciepłej kołdrze. Błogostan niestety długo nie trwał i zaraz po tym, jak zamknąłem oczy, zadzwonił telefon.

– Czego dusza potrzebuje i niech lepiej się streszcza – rzuciłem do aparatu.

– Tak się wita swoją najlepszą przyjaciółkę? – Wyrzut w głosie Modelki był wyraźnie wymuszony, raczej dla zasady. – Mamy dwóch kolejnych wisielców.

– Nic mnie teraz te trupy nie obchodzą – burknąłem. – Jest środek nocy, naprawdę nie było potrzeby mnie zrywać.

– Jaki środek nocy? – odparła zdziwiona. – Jest godzina dwunasta! Coś przez całą noc robił?

– Same przyjemne rzeczy – uśmiechnąłem się do siebie mimo skrajnego niewyspania.

– Pewnie znowu za dużo wypiłeś i kaca będziesz leczył. A w ogóle to papież abdykował, na pewno przez takich heretyków, jak ty – odpowiedziała zgryźliwie.

– Jeśli czegoś powinien mieć dosyć, to tylko tych wszystkich machlojek i spisków, walki o władzę i gangreny drążącej tę jego zbrodniczą organizację. W ogóle co mnie to obchodzi, to twoja religia. Nie mój cyrk, nie moje małpy – zacytowałem klasyka i potężnie ziewnąłem. – Niech robi co chce, to wolny człowiek. Zwłaszcza teraz.

Modelka burknęła coś na pożegnanie i się rozłączyła, a ja w spokoju mogłem odespać resztę nocy. Wieczorem jednak przeczytałem wszystkie artykuły poruszające ten temat na największych portalach internetowych, również tych szukających wszędzie spisków i działania mrocznych, tajemniczych sił. Po rozmowach z Prorokiem stałem się ich regularnym gościem.

– Zrezygnował, to jedno jest pewne – mruknąłem pod nosem. – Technicznie taka sytuacja ma miejsce drugi raz w historii, praktycznie pierwszy, wcześniej stało się to ładnych kilka wieków temu, cała religia i Kościół wyglądały wtedy dużo inaczej, niż teraz, ciężko więc znaleźć wspólny mianownik. Pytanie, dlaczego zrezygnował, nadal pozostaje otwarte. Jakoś nie wydaje mi się, żeby nagle doznał oświecenia i zamienił starą, ponurą książkę na naukę, raczej miał dość tej otaczającej go bigoterii. A kto wie, czy i któremuś z kardynałów nie było wygodniej pozbyć się biedaka i zawczasu ewakuował się z zagrożonej strefy…

Zanurzyłem się w tych zakamarkach Internetu, gdzie króluje UFO, poszukiwacze yeti, poszukiwanie potwora z Loch Ness oraz kolejne ‘autentyczne’ przypadki telekinezy. Pomiędzy podejrzeniem kontroli umysłu papieża przez kosmitów i sugestią, że jest tylko podstawionym przez grupę Bilderberga cyborgiem, trafiłem na artykuł wiążący abdykację z kolejnym końcem świata.

– Przepowiednia Malachiasza… Lista stu dwudziestu określeń kolejnych papieży. A Józek miał być przedostatnim z nich, nazwanym… Chwała oliwki? – parsknąłem śmiechem. – To Niemiec, bardziej pasowałyby sznycle. Ciekawe, więc teraz nadszedł czas na Piotra Rzymianina, rządzącego podczas kryzysu i na koniec świata. Cóż, póki co Kościół dużo częściej atakuje niż jest atakowany, zwłaszcza w Polsce. Jeśli miałaby zbliżać się śmierć religii to specjalnie bym nie płakał, jednak nie widzę powodu, by zaraz trąbić na alarm i zwiastować światu… Zaraz…

Przez głowę przemknęło mi stare wspomnienie, jakbym już kiedyś słyszał lub czytał o podobnym proroctwie. Poszukiwania trwały krótko, niespełna minutę.

– Więc następny ma być nie tylko ostatni, ale i czarny. O, to rzeczywiście byłoby niespotykane. Przynajmniej kolor skóry kontrastowałby z białą kiecką. Tylko nadal nie pojmuję, jaki miałoby to mieć związek z apokalipsą. Zupełnie nie rozumiem tego błagalnego wyczekiwania ludzi na koniec. Zamiast cieszyć się życiem wymyślają kolejne daty dnia ostatecznego. Pluskwa milenijna, ten nawiedzony, amerykański, jak mu tam było, dziadek, potem Majowie, teraz chrześcijanie. Jeszcze tylko jakiejś komety brakuje – mruknąłem niezadowolony wyłączając komputer.

 

15 lutego 2013

 

– Słyszałeś? W Rosji podobno spadł meteoryt! Mówią, że zniszczenia są ogromne!

– Tak, ja też się cieszę, że cię widzę – odparłem zgryźliwie strzepując śnieg z czapki.

Pępek zaśmiała się serdecznie i ucałowała mnie w policzek. Siedliśmy na łóżku, wyciągnąłem dwie butelki ‘Jabłka w piwie’. Pociągnąłem długi łyk złocistego trunku, po czym objąłem wtuloną w moje ramię dziewczynę.

– No to mów, o co chodzi z tą Rosją.

– Gdzieś nad Syberią spadł meteoryt. To znaczy w zasadzie nie uderzył w ziemię, rozpadł się w powietrzu czy coś takiego, nie wiem. Nikt nie zginął, ale rannych sporo, szkody też są duże. Świadkowie opowiadają, że jak widzieli ognistą kulę przecinającą niebo, byli przekonani, że nadchodzi…

– Niech zgadnę. Koniec świata.

Pokiwała głową. Westchnąłem ciężko.

– Jakiś kosmiczny kamyk, niewielki międzyplanetarny śmieć, spada na ziemię i od razu wszyscy wieszczą zagładę. Cholera, co się z tymi ludźmi dzieje, że tak wypatrują z nadzieją końca? Jak nie chcą żyć to niech się zabiją, kto im broni?

Odetchnąłem głęboko kilka razy. ‘Dwie rzeczy nie mają granic: wszechświat i ludzka głupota’. Akurat ten jeden raz Einstein mógł się pomylić.

– Meteory rzadko wędrują samotnie, bywa tak, że są częścią większych grup. Wypowiadali się na ten temat naukowcy? Istnieje jakieś realne zagrożenie? – spytałem dużo spokojniejszym głosem.

– Nie wiedzą. Mówią, że teleskopy monitorują tylko…

– …niewielki procent nieba, wiem. Cóż, skoro tego jednego nie zauważyli, to jego ewentualne kosmiczne rodzeństwo również mogą przegapić.

– Uspokajają też, że nie ma powodu do obaw. Wszystkie mniejsze meteory spalą się w atmosferze, zanim dotrą do powierzchni, a tak duży dociera do ziemi raz na kilkaset lat, ostatni również spadł nad Syberią…

– Tak, Tunguska. Tylko jakby taki kamyk spadł na centrum jakiejś metropolii, mógłby zrównać ją z ziemią.

Pępek nic nie odpowiedziała, tylko mocniej wtuliła się we mnie. Wykrakałem sobie meteoryt. Znowu zacznie się paplanina o apokalipsie, tym razem bardziej racjonalnej, związanej z nauką, nie wiarą. Łatwiej było mi uwierzyć w zagrożenie nadchodzące z kosmosu, jednak ostatnie zderzenie mające naprawdę globalny wpływ miało miejsce prawdopodobnie ponad sześćdziesiąt milionów lat temu, za czasów dinozaurów, powodując zresztą ich wyginięcie. To niewyobrażalnie ogromny szmat czasu, wyraźnie sugerujący, że takie kosmiczne katastrofy nie są zjawiskiem zbyt popularnym, możemy więc spać spokojnie. A nawet jeśli podobne zagrożenie faktycznie nagle by się objawiło, to kosmicznej skały takich rozmiarów astronomowie już na pewno by nie przeoczyli i znalazłby się bohater ratujący świat niczym Bruce Willis.

– Powiedz lepiej, jak spędziłaś ostatnie dni – zmieniłem temat, porzucając bezsensowne rozważania. – Spotkałaś się z tą znajomą, o której wspominałaś?

– Z Wierzbą? Tak. I wyobraź sobie, że zerwała zaręczyny.

– Co? Dlaczego?

– Sama tego do końca nie wiem. Wspominała tylko, że muszą od siebie odpocząć, wygasła namiętność i pasja, że jeżeli po jakimś czasie to wszystko wróci, znowu będą razem, jednak niespecjalnie w to wierzy…

– Syndrom wypalenia?

– Na to wygląda.

Ponuro spojrzałem na Pępka. Podniosła brwi w niemym pytaniu.

– Powiedz mi, ile znasz związków, które rozpadły się tej zimy.

– No cóż… Kilka na pewno.

– Właśnie, kilka. Całkiem sporo. Ja mógłbym naliczyć co najmniej dwanaście, w tym dwa małżeństwa i trzy zaręczone pary.

Pępek przechyliła głowę i zmrużyła oczy.

– Do czego zmierzasz?

– Dwanaście par, każda z co najmniej dwuletnim stażem. Pół roku temu szaleli z miłości, dziś wszyscy są ‘wypaleni i znudzeni związkiem’. Dlaczego akurat teraz, wszyscy naraz? Przecież statystycznie jest to niemal niemożliwe!

– Może… Może to przez zimę? – nieśmiało zaproponowała. – Już od ponad trzech miesięcy bez przerwy jest pochmurno i ponuro, cały czas sypie śnieg. Taka pogoda chyba niespecjalnie sprzyja namiętności, o depresję nietrudno…

– Może i masz rację. W końcu wszystko zaczęło się wraz z pierwszym śniegiem. Te zwierzęta, rozstania… Spotkałem ostatnio Lady B, przez przypadek, na ulicy.

– I?

– Była jakaś… Dziwna. Jak nie ona. Poruszała się bardzo powoli, sennie, niczym stara, źle naoliwiona maszyna. Do tego te oczy… Puste, matowe, bez blasku. I, co najdziwniejsze – ściszyłem głos. – zaproponowałem jej piwo. Odmówiła.

Pępek wybuchła głośnym, perlistym śmiechem, ja też nie mogłem powstrzymać chwilowej wesołości. Dobry nastrój nie trwał jednak długo.

– Mów co chcesz, ale nigdy się to jeszcze nie zdarzyło.

– Wierzę ci, wierzę. Wierzba też zachowywała się inaczej, niż zwykle. Dziwne rzeczy ta zima z ludźmi wyprawia – wypowiedziała filozoficznym tonem.

Cicho mruknąłem potwierdzając ostatnie zdanie Pępka.

– Opowiadałem ci o tej serii samobójstw? – dodałem po chwili milczenia.

– Tak. A co, ta twoja Modelka znowu złamała komuś serce i biedak się powiesił? – odpowiedziała z przekąsem, zadzierając, nieco na pokaz, nosek. Uśmiechnąłem się dyskretnie. Mała zazdrośnica.

– Nie przesadzaj. Po prostu zima zabrała już pięć osób… Dziwne rzeczy z ludźmi wyprawia… powoli powtórzyłem słowa Pępka. Po chwili zaczęła przewiercać mnie wzrokiem.

– Co? Dlaczego patrzysz na mnie, jakbyś planowała morderstwo doskonałe?

– Z nami tak nie będzie, prawda? Żadnego ‘wypalania się i naturalnej kolei rzeczy’?

Uśmiechnąłem się i sięgnąłem do zapięcia stanika.

– Nic takiego nie planuję. Nie wiem tylko, czy samo gadanie wystarczy, chyba muszę zapewnić cię o tym w inny sposób – szepnąłem jej do ucha.

Udowadniałem moje słowa blisko dwie godziny, tak długo, aż w końcu udało mi się rozwiać wszelkie wątpliwości Pępka.

 

21 marca 2013

 

Gdy wychodziłem z pogrążonego w przyjemnym półmroku holu politechniki, jasność niemal mnie oślepiła. Natychmiast zacząłem przeszukiwać kieszenie, aż w końcu wcisnąłem na nos stare i zniszczone, lecz nadal spełniające swoją funkcję okulary przeciwsłoneczne.

– Szlag. Raptem kilka dni minęło, a ja już tęsknię za zimą – mruknąłem niezadowolony.

Wiosna najwyraźniej zerknęła w kalendarz i zbliżała się wielkimi krokami. Poznikały pokrywające ziemię białe dywany, ostatnie śnieżne fortece opierały się temperaturze już tylko w zacienionych miejscach i wszędzie tam, gdzie zostały usypane ludzkimi rękoma podczas odśnieżania, jednak nawet i one, mimo pokrywającego je ochronnego płaszcza z błota i kurzu, coraz bardziej malały. Ciepło zachęcało do pozostawienia w szafach zimowych kurtek i futer, palacze mogli trzymać papierosy dłońmi pozbawionymi rękawiczek bez obawy o późniejszą amputację palców. Do pełni szczęścia wszystkim wiosnolubom brakowało tylko zielonej trawy oraz liści na drzewach. I, rzecz jasna, słońca. Mimo, że niebo przestało być ciemne i ponure, to chmury nie dawały za wygraną, nawet jeśli ich warstwa wyraźnie schudła, nadal ani na chwilę nie błysnął między nimi błękit. Ja jednak nie potrafiłem zrozumieć ludzi cieszących się z nadejścia wiosny.

– Przecież teraz widać cały ten brud i smród – mruknąłem maszerując ulicą. – Więźniowie, zamiast leżeć okrakiem w celach i przejadać podatki, mogliby posprzątać ulice. Jakiś pożytek byłby przynajmniej, a i resocjalizacja niezła.

Maszerując Krakowskim Przedmieściem humor zepsuł mi się ostatecznie. Pod Ratuszem stał Prorok, który na mój widok podniósł rękę.

– Tobie też ave, brodaczu – warknąłem mrużąc oczy. Skoro teraz, kiedy słońce jeszcze schowane było za chmurami, okulary słoneczne niewiele pomagały, bałem się pomyśleć, co będzie potem. – Dawno się nie widzieliśmy. Gdzie zniknąłeś?

– Tam – zatoczył ręką koło.

Przewróciłem oczami. Jakiej innej odpowiedzi mogłem się spodziewać.

– To opowiadaj, co tam – zatoczyłem podobny okrąg – robiłeś. Kiedy ten twój koniec świata? Popraw mi humor, powiedz, że jutro.

Podniósł brwi w zdziwieniu.

– Skąd wiesz?

Parsknąłem śmiechem.

– Potrafisz podnieść człowieka na duchu. Cóż, powiedzmy, że nie tylko ty parasz się jasnowidzeniem – stwierdziłem złośliwie. Przerażona mina Proroka nieco mnie rozluźniła i rozweseliła. – Widzę, że nadal zwiastujesz zimę. Winter is coming co?

– Bo nadchodzi.

Westchnąłem z litością i lekkim uśmiechem pod nosem.

– Rozejrzyj się dookoła. Widzisz śnieg? Ostatnie połacie, niedobitki, chronią się tylko dzięki grubej czapie brudu działającej jak izolator cieplny. Spoglądałeś ostatnio na termometr? Już ze trzy dni mamy powyżej dziesięciu stopni. Zaczyna się robić gorąco, cholernie gorąco. Nic, tylko wskoczyć do lodówki i wyjść za pół roku. Wszędzie zamiast cudownego, białego puchu masa brudu, jedyne przebiśniegi, na jakie można trafić, wyglądają tak, o – wskazałem na podeszwę buta, całą oblepioną śmierdzącą, psią niespodzianką.

– Ziemia już nie rodzi kwiatów, doskonale wie, że to nie ma sensu, bo…

– No tak, zapomniałem! – Teatralnym gestem złapałem się za głowę. – Przecież jutro koniec świata. To opowiedz mi, staruszku, jak on będzie wyglądał i skąd akurat ty o tym wiesz. Dwukrotnie mi to obiecywałeś.

– Nie mam pojęcia jak – przyznał z rozbrajającą szczerością. – Za każdym razem wygląda nieco inaczej.

Podrapałem się po brodzie.

– Powtarzasz się, poprzednio myślałem, że się po prostu przesłyszałem. Więc ‘za każdym razem’, powiadasz. Czyli już były inne. Mało tego, byłeś ich świadkiem!

– Oczywiście.

Pokiwałem głową z poważną miną, udając zrozumienie. Wreszcie dostałem ostateczny, niepodważalny dowód na chorobę psychiczną mojego rozmówcy.

– I oczywiście nie powiesz mi, jak wyglądały. Trudno, najwyżej przekonam się o tym jutro. To teraz oświeć mnie, jak nabyłeś wiedzę o takim… Ekstraordynaryjnym wydarzeniu.

– Słyszałeś o masowym wymieraniu zwierząt? O spadających z nieba ptakach, wyrzucanych na brzeg ławicach martwych ryb? – Prorok nagle zmienił temat.

– Coś czytałem – odparłem lekko zbity z tropu. – Ostatnie kilka miesięcy sytuacja wydaje się być naprawdę poważna, zwierzęta padają to tu, to tam, na całym świecie, a naukowcy nadal nie mogą znaleźć przyczyny tego zjawiska. Nie widzę jednak związku z…

– Widziałeś ostatnio gołębie? – przerwał mi.

Zamyśliłem się na chwilę.

– No nie, ze dwa tygodnie nie spotkałem żadnego. Pewnie wymarzły lub jakiś mądry człowiek powystrzelał je wszystkie. Tylko czy ktoś zatęskni za tymi obsrajdachami? Będzie można w spokoju spojrzeć w niebo, bez obaw, że zostaniesz zbombardowany ptasim gównem.

– A jakiekolwiek inne zwierzę?

Po plecach przebiegł mi dreszcz. Faktycznie, dotąd nie zwróciłem na to uwagi. O tej porze roku powinno słyszeć się już rankami pierwsze ptasie trele, może nie tak głośne, jak w środku lata, ale jakiekolwiek, choćby krakanie wron. To jednak można wytłumaczyć przeciągającą się zimą, ptaki albo się pochowały, albo jeszcze nie wróciły z ciepłych krajów. Problem w tym, że nie trafiłem ostatnio na wałęsające się, bezpańskie psy. Oczywiście, można spekulować, że wszystkie zostały wyłapane i przewiezione do schronisk, jednak ta opcja wydawała się jeszcze mniej realna, niż ich nagła śmierć.

– Wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć – stwierdziłem na przekór przemyśleniom. – Zresztą trzy dni temu widziałem świnkę morską w bardzo dobrym stanie, nie licząc odrobinę przydużej tuszy.

Pępek karmiła swojego Szoguna bardzo dobrze, mnie zresztą też.

– To zwierzę hodowlane. Pamiętasz, jak mówiłem ci o szóstym zmyśle, instynkcie? Nie sądzisz chyba, że u zwierząt otaczanych nieprzerwaną troską, żyjących w niewoli, rozwinięty jest w podobnym stopniu, co u dzikich, walczących bez wytchnienia o przetrwanie?

– Czyli chcesz mi powiedzieć, że wszystkie zwierzęta, przynajmniej te żyjące na choćby względnej wolności, o dużym stopniu samodzielności, popełniły zbiorowe samobójstwo z obawy przed zbliżającym się kataklizmem.

– W pewnym uproszczeniu – tak.

– To dlaczego nic takiego nie dzieje się z ludźmi? Sam mówiłeś, że u nas ten zmysł jest osłabiony, ale nie zanikł całkowicie. W takim wypadku, statystycznie rzecz biorąc, muszą żyć jednostki o dość wysoko rozwiniętym instynkcie, czy jak to chcesz nazywać, w takim wypadku i one powinny wyczuwać apokalipsę i ze strachu… – Pociągnąłem palcem po szyi w charakterystycznym geście.

– I tak właśnie się dzieje. Spójrz, ilu ludzi maszeruje tym deptakiem?

– Kilkoro. Siedem, może osiem osób.

– A pamiętasz, ilu nas mijało, gdy rozmawialiśmy po raz pierwszy?

– Wtedy był piątek, popołudnie, teraz mamy kilka minut po dwunastej trzeciego czwartku marca – zaprotestowałem. – To oczywiste, że przechodzi tędy mniej ludzi.

– Ale aż tak mało? Siedem osób na reprezentacyjnej ulicy niemal półmilionowego miasta? Popatrz też na ich twarze. Tak wyglądają ludzie cieszący się z nadchodzącej wiosny?

Nie mogłem odmówić mu racji. Miny były raczej zatroskane, krok ciężki i powolny, jedna kobieta głośno łkała, nie próbując nawet ukrywać spływających po policzkach łez. Jedynie dwóch młodych chłopaczków, najwyżej czternastoletnich, łypało dookoła rozbieganym wzrokiem, bełkocząc coś pod nosem. Wzdrygnąłem się, sprawiali wrażenie obłąkanych. Lady B ostatnio też stała się już całkiem ponura i pozbawiona chęci do życia, również Modelce nie chciało się ze mną przekomarzać, co nie zdarzyło się jej jeszcze nigdy. Nawet Pępek, dziewczyna pełna życia, niemal nie do zdarcia, wydawała się markotna i smutna, a wszelkie próby jej rozweselenia przynosiły skutek jedynie na kilka minut. Wydawało mi się, że jest po prostu chora, jednak ta dziwna melancholia ogarnęła niemal wszystkich ludzi i przybrała rozmiary prawdziwej epidemii.

– Może wszyscy tęsknią za zimą? Przyzwyczaili się… – palnąłem głupio. – Zresztą zabrania ktoś mieć zły humor? Sam dziś przecież…

– Masz zamiar zabić się z tego powodu? – Czyżbym w głosie Proroka usłyszał nutkę nadziei?

– Nie, ale przecież inni też… – nagle przerwałem. Fala samobójstw w ‘szatańskiej’ piwnicy.

– Tak?

– Nic, nieważne. Co w tym dziwnego, że zimowe miesiące, zwłaszcza te ostatnie, gdy ludzie są już zmęczeni, cechują się wyższym współczynnikiem samobójstw? Ciemno, zimno, nieprzyjemnie, żyć się odechciewa. Jestem pewien, że teraz, wiosną, tendencja się odwróci.

– Nie. Ta zima wyssała z was wszelką radość, dobroć, chęć do życia, uczucia wyższe. Nie pozostało w ludziach już nic, jedynie smutek i przygnębienie, zrezygnowanie i akceptacja. Zastanów się, naprawdę chcesz żyć w takim świecie?

– Myślę, że wszystko, co dobre, zniknęło już dawno, zanim nadeszła ta cała apokaliptyczna zima – mruknąłem pod nosem i usiadłem ciężko na ławce. Prorok stał obok i ponownie wpatrywał się w tajemniczy punkt na niebie. Milczeliśmy bardzo długą chwilę. W końcu zdecydowanie wstałem.

– Wiesz co ci powiem? Że bzdury gadasz, o – stwierdziłem pewnym głosem. – Może i masz rację w paru sprawach, ale to o niczym nie świadczy. Wrócę teraz do domu i całe popołudnie będę oglądał głupawe komedie, zabijając śmiechem i piwem to twoje ponuractwo, a jutro, jakby nigdy nic, wstanę rano, przeciągnę się z trzaskiem kości i zaatakuję kolejny dzień. Bo życie jest za krótkie, żeby martwić się jakimś końcem świata. Ludzie nieustannie go wypatrują, odkąd mają rozum. A skoro nie pokazał się nie tylko przez sto tysięcy lat stąpania homo sapiens po Ziemi, ale przez miliardy lat istnienia planety, nie widzę powodu, dla którego miałby nadejść akurat jutro. Tak więc do widzenia, panie czarnowidzu, i głowa do góry. Świat nie jest taki zły, skoro po nim chodzimy.

Prorok nic nie odpowiedział, nadal stał jak słup soli ze wzrokiem wbitym w niebo.

– Żegnaj. Już się nie zobaczymy – dopiero po kilku krokach dobiegły mnie słowa Proroka. Nie odwróciłem się, jedynie podniosłem rękę. Tak, jak obiecałem brodaczowi, całe popołudnie spędziłem śmiejąc się i zmuszając organizm do zużycia całego zapasu endorfin. Dopiero późnym wieczorem, gdy w głowie mocno mi szumiało i szykowałem się do snu, zadzwoniła zapłakana Pępek mówiąc, że jej świnka morska, Szogun, zdechła.

 

22 marca 2013, 6.05

 

‘Soul Dracula’ płynący z głośników delikatnie wyrwał mnie z objęć Morfeusza. Pomruczałem przez chwilę z niezadowoleniem i nie otwierając oczu przewróciłem się na drugi bok. Skoro miałem okazję skraść jeszcze dwadzieścia minut słodkiego wylegiwania się, nie mogłem z niej nie skorzystać.

– Studia… Na co komu studia? Zawsze mogę zostać politykiem. Albo pójść na socjalne – uśmiechnąłem się powtarzając zasłyszane od kogoś słowa.

W końcu bardzo niechętnie uniosłem powieki i wstałem. Gdy po kilku wygibasach z głośnym trzaskiem popękały nagromadzone w torebkach stawowych pęcherzyki dwutlenku węgla poczułem, że może uda mi się wykrzesać nieco chęci do życia. Przemyłem twarz, zerknąłem na odbicie w lustrze. Ogromne wory pod oczami, potargane włosy, zaczerwieniona skóra. I ta nieznośna woń przetrawionego alkoholu po o ‘jednej’ butelce piwa za dużo poprzedniego wieczoru.

– Ale i tak było warto. Jesteś cudowny, teraz idź, i zanieś tę ‘cudowność’ innym.

Odbicie odpowiedziało mi promiennym uśmiechem. Założyłem lekko wymiętą koszulę, z trudem wcisnąłem się w spodnie.

– Co za cholera? Skurczyły się od wczoraj, czy co?

W końcu, po drobnym siłowaniu, dopiąłem pasek i gotów do wyjścia, widząc pierwsze promienie wchodzącego nad horyzontem słońca, stanąłem nagle, targnięty niepokojącym przeczuciem, z ręką zawieszoną nad klamką.

– Coś jest nie tak… Coś się stało.

Nie mogąc jednak znaleźć przyczyny tej niespodziewanej zmiany nastroju wzruszyłem ramionami i przekroczyłem próg. Świat natychmiast zalał mnie blaskiem, dopiero wymacując w kieszeniach okulary przeciwsłoneczne i osadzając je głęboko na nosie mogłem zlustrować otoczenie. Nic się nie zmieniło – ciemnoczerwona, pokryta grubą warstwą pozimowego brudu, ułożona przed domem kostka, pokryta plamami martwej, brudnożółtej trawy ziemia i stary orzech, rozsadzany od kilku lat od środka samosiejką, nieuchronnie chylący się ku upadkowi. Smutno westchnąłem. Brakowało tylko radosnego pyska Borysa, wiecznie, niewytłumaczalnie szczęśliwego. Ciężkim krokiem stąpałem po chodniku zmierzając na przystanek. Zamyślony, ze słuchawkami na uszach, zupełnie nie zwróciłem uwagi na panującą dookoła ciszę oraz brak ruchu na biegnącej trzy kroki ode mnie drodze krajowej.

 

8.20

 

– Dobra, zaczyna się robić dziwnie. Bardzo, bardzo dziwnie.

Zazwyczaj na parkingu pod uczelnią nie można było szpilki wcisnąć, teraz mógłbym wjechać nawet tirem, objechać cały plac dookoła i zaparkować bez narażania jakiegokolwiek stojącego auta. Żadnego po prostu nie było. Gdy stojąc blisko godzinę na przystanku nie minął mnie żaden samochód, uznałem, że gdzieś niedaleko musiał mieć miejsce wypadek i wyznaczone są jakieś objazdy. Pognałem do domu, złapałem kluczyki i wyjechałem z garażu dużym, siedmiodrzwiowym kombi.

– Co ma stać i się marynować? Raz na jakiś czas można zaszaleć – rzuciłem pod nosem próbując usprawiedliwić przeżartych przez paliwo kilkanaście złotych za dużo. – Zresztą sytuacja wyjątkowa.

Całą drogę do miasta zdziwienie tylko narastało. Słuchając radia zrozumiałem, co mnie rano męczyło i nie dawało spokoju – płynąca z głośników muzyka nie była ani razu przerwana głosem spikera. Szosa pozostawała pusta, przez blisko pół godziny nie minąłem ani jednego samochodu. Świat wymarł, dosłownie.

– I co teraz, mam zostać legendą? To trzeba znaleźć sobie jakąś giwerę i przygarnąć kundla… A, zapomniałem, że przecież wszystkie zniknęły ze dwa tygodnie temu – mruknąłem rozzłoszczony, starając się utrzymać maskę, mającą zachować we mnie jak najwięcej pewności siebie i chłodnego racjonalizmu. Nie było łatwo, ale póki co działało. Pchnąłem drzwi wejściowe i stanąłem w holu politechniki.

– Szlag mnie trafi. I tu też – warknąłem, po czym z ust wyplułem wiązankę godną rozwścieczonego szewca. Kilkaset metrów kwadratowych również świeciło pustką, do uszu dobiegał jedynie cichy świst mknącego przez niedomknięte drzwi powietrza i głębokie buczenie podłączonych do prądu automatów ze słodyczami. Podszedłem do jednego z nich i niewiele myśląc ‘otworzyłem’ go, potężnym kopniakiem wybijając przednią szybę.

– Jeśli śnię, to żadnego przestępstwa nie popełniam, prawda? A jeśli nie śpię, to na pewno smutni panowie w niebieskich mundurach mnie zrozumieją, stresująca sytuacja i w ogóle. Najwyżej zamkną w pokoju bez klamek, bywa. Zresztą to tylko wykroczenie, mała szkodliwość społeczna, takie tam. Komu chciałoby się ścigać złodzieja batoników, zwłaszcza w Polsce? – stwierdziłem, napełniając torbę łakociami. Gdy poczułem przyjemny ciężar kilograma czekolady i kilku puszek coli, spokojnie siadłem na stojącej przy ścianie ławeczce i przejrzałem łupy.

– Jadł pan śniadanie? Kto jadł śniadanie? To niedobrze, że nie jedliście śniadania! Powinniście jeść śniadanie – zacząłem przedrzeźniać słowa jednego z wykładowców, po czym wgryzłem się w batonik. – No to właśnie to robię, jem śniadanie, bardzo dobre śniadanie, pełnowartościowe, pełne węglowodanów, tłuszczu i… Etylowaniliny, lecytyny sojowej i substancji spulchniającej. Przynajmniej według etykietki. Będę po tym pełen zdrowia i energii cały dzień!

Szybko się zreflektowałem i przerwałem ucztę, w końcu jeśli faktycznie miałbym pozostać ostatnim człowiekiem na ziemi, to nie zaszkodziłoby rozpocząć tworzenie zapasów już teraz. Otworzyłem puszkę uniwersalnego odrdzewiacza, pociągnąłem kilka łyków, po czym westchnąłem.

– Ostatecznie pozostać tak samemu na ziemi… Nie jest to takie złe. Jakby nie patrzeć na świecie było więcej idiotów niż geniuszy, dlatego aż tak nędznie ta anihilacja gatunku ludzkiego nie wypada, jakiś pożytek przyniosła. Pytanie tylko, do której grupy zalicza się ten ‘last man on Earth’ – z udawanym zakłopotaniem pokiwałem głową.

Szykowałem się już do wyjścia, kiedy do moich uszu dobiegł cichy dźwięk, różniący się od zwykłego szumu wiatru. Pokręciłem się przez chwilę po holu, starając zlokalizować źródło, w końcu zobaczyłem słaby, niebieskawy blask na jednym z okien. Wszedłem do portierni, w rogu znajdował się mały telewizorek, najwyraźniej zapomniany przez dozorców politechniki. Obraz mocno śnieżył, jednak wystarczyło kilka minut kręcenia sterczącą z boku antenką, by na kilkucalowym ekranie pojawił się obraz.

– O, są nawet kolory!

Na ekranie widziałem jakiś plac, otoczony pięknymi, bogato zdobionymi budynkami i stojącymi na kolumnach posągami, po którym włóczyły się niewielkie grupki ludzi.

– Zaraz, czy to nie jest… Tak, skoro to jest bazylika, to plac… Watykan. O, czym oni w piecu palą, że dym taki…

Nagle palnąłem się z rozmachem w czoło. Biały dym, znaczy papieża wybrali. Nie mam pojęcia, kiedy zaczęło się konklawe i jak przebiegało, nie słuchałem żadnych przecieków, niespecjalnie mnie cała sprawa interesowała. Podobnie teraz, dużo więcej radości i ulgi przyniósł mi widok innych ludzi, kręcących się po placu świętego Piotra, niż widok przecinającej niebo, białej smugi. Nie zostałem sam na świecie, to już coś. Mimo to jedna rzecz nadal mnie niepokoiła.

– Jakoś ich tam mało… Góra dwie setki. Przecież powinno być tam całe zatrzęsienie wierzących. Gdzie się wszyscy podziali? Co ja, rok spałem i pandemię przegapiłem?

Ludzkie mrówki na ekranie wreszcie przestały się kręcić i zwróciły w jedną stronę.

– O, coś zaczyna się dziać. Pewnie zaraz pokaże się kolejny papa. Dalej, zapraszamy na balkonik, habemus papam i tak dalej.

Nic takiego się jednak nie stało. Dzwony się nie odezwały, obyło się bez zapowiedzi. Po prostu w ciszy wiernym ukazał się papież.

– O cholera. Nie wierzę. Jednak murzyn.

Nowo wybrana głowa kościoła katolickiego ubrana była jedynie w sutannę, w efekcie czarnej postaci niemal nie było widać na tle pogrążonych w mroku drzwi, przez które wyszła ukazać się światu. Ludzi na placu również ogarnęła konsternacja, rozległy się szepty i trwożne modlitwy. Papież uciszył je zdecydowanym gestem.

– Moi drodzy, rozsiani po świecie przyjaciele – Uderzyło mnie, że zaczął mówić łamaną angielszczyzną zamiast językiem włoskim. Najwyraźniej przemawiał nie tylko do zebranych na placu wiernych. – Wiem, że chcecie poznać waszego nowego pasterza, jednak to się nie stanie. Wczorajszego wieczoru wszyscy zebrani na konklawe kardynałowie, również ja, przeżyli objawienie. Ukazał nam się wysoki mężczyzna, o szpakowatych włosach i długiej brodzie, w którym od razu poznaliśmy Baranka Bożego, Syna Ojca, Jezusa Chrystusa. Oznajmił, że zupełnie nie zrozumieliśmy jego nauk i przez tysiące lat żyliśmy w błędzie, za co teraz zostaniemy ukarani. Powiedział nam, że nikt z wierzących nie dostanie się do nieba, na nikogo nie czeka zbawienie. Moi kochani, Bóg nas opuścił. Żaden z kardynałów nie był w stanie unieść ciężaru tej wiadomości, w ciągu dziesięciu godzin wszyscy popełnili samobójstwo. Pozostałem tylko ja, ostatni, na którego barki spadło brzemię przekazania wam tej smutnej nowiny. Wykonałem swoje zadanie. Przepraszam. Żegnajcie.

Mężczyzna zamknął oczy i nagle runął przed siebie, przeskakując balustradę. Spoglądałem z przerażeniem na furkocząca w powietrzu sutannę i usłyszałem głuche plaśnięcie. Na ułamek sekundy wszyscy zebrani na placu zamarli, po czym zaczęło się szaleństwo. Ludzie ryczeli i krzyczeli, tarzali się, bełkocząc pod nosem. Kilka osób stało bez ruchu, zamienieni w słupy soli, inni nieprzerwanie uderzali głową w ziemię, trzaskając czaszkę, dopóki ich mózgi nie zamieniły się w rozpryskaną we wszystkie strony galaretę. Ktoś podchodził do kolejnych osób i z szaleńczą, głęboką furią siekał ich ciała nożem, póki nie zamieniały się w bezkształtne kupy mięsa leżące w czerwonej kałuży. Nagle obraz zaczął się obracać, kamera zaczęła spadać i zobaczyłem przez ułamek sekundy zbliżający się do ziemi helikopter i operatora ze skręconym karkiem, podążającego w ślad za swoim narzędziem pracy. W końcu obraz się urwał, ekran telewizora ponownie zacząć śnieżyć. Długo siedziałem bez ruchu wpatrując się w naprzemiennie skaczące po monitorze białe i czarne punkciki. Upłynęła wieczność, zanim wstałem i ciężkim, mechanicznym krokiem wyszedłem z budynku.

 

13.30

 

– Jak długo nie widziałem nieba… Już zapomniałem, jak wygląda. A gdy w końcu znowu ujrzałem jego piękno, nie mam z kim dzielić radości. Powiedz mi, kim tak naprawdę jesteś, Proroku. A może powinienem nazywać cię Chrystusem?

Mężczyzna spojrzał na mnie z wyraźnym zaskoczeniem, jednak po chwili uspokoił się i ponownie skupił na trzymanej w reku kanapce. Siedział na ławce pod Ratuszem, w tym samym miejscu, gdzie rozmawialiśmy po raz pierwszy. Obok leżała jego tablica, którą dotąd zawsze miał przewieszoną przez pierś. Po raz pierwszy widziałem więcej niż głowę, stopy i dłonie Proroka. Ubrany był w stylową, grafitową marynarkę, czarną koszulę i doskonale dobrane spodnie, na nogach zamiast wojskowych trepów miał lśniące, skórzane lakierki. Spokojnie przeżuwał, wyraźnie delektując się smakiem.

– Prawdziwe salami. Z Włoch, rzymskie. Nigdy czegoś takiego nie jadłem. Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś spotkam cię żywego, ale skoro już tu jesteś, to może chcesz spróbować?

Pokręciłem głową.

– Cóż, nie wiesz, co tracisz – oblizał wargi z zadowoleniem. – Nie ma znaczenia, jak będziesz mnie nazywał. Budda, Allah, Chrystus, Prorok. Co to za różnica?

– Żadna. Gdy rozmawialiśmy po raz pierwszy, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że gdzieś cię widziałem. Teraz sobie przypomniałem. Mijałem cię niemal codziennie od pierwszego dnia tej cholernej zimy, ale, co ciekawsze, uderzająco przypominasz człowieka wiszącego na krzyżu w każdym kościele. Nadszedł czas wyjaśnień, koniec niedopowiedzeń. Pogadajmy jak przyjaciele.

Usiadłem obok niego i wyjąłem z torby dwie butelki fińskiego sahti, ‘Końca Świata’. Po co dobre piwo ma się marnować na półkach sklepów, skoro nadal ktoś może je wypić.

– Co chcesz wiedzieć? – Prorok pociągnął łyk z butelki i z aprobatą spojrzał na etykietę. Zasmakowało.

– Wszystko. Na początek powiedz mi, jak to możliwe, że niewiele ponad dwanaście godzin temu nagle zmaterializowałeś się w środku Watykanu, a teraz rozmawiasz tu ze mną. Bo to byłeś ty, prawda?

Skinął głową.

– Zapewne wiesz, jak wygląda wszechświat. Gwiazdy, galaktyki, czarne dziury. Trzy wymiary, zgodnie ze sobą współistniejące pod kontrolą czwartego, czasu. My wszyscy jesteśmy na ich podstawie bardzo dokładnie określeni i możemy manipulować nimi w niewielkim zakresie, według bardzo ściśle określonych zasad, prawda? Otóż nie. Wasi teoretycy strun wspominali o dodatkowych, ukrytych wymiarach, dzięki którym te powszechne prawa fizyki, czasu i przestrzeni można w pewien sposób naginać, tak możesz to sobie wyobrażać. Wy, ludzie, nie jesteście w stanie tego dokonać, wasza technika stoi na zbyt niskim poziomie, choć zbliżyliście się już niebezpiecznie blisko do sukcesu, jednak we wszechświecie istnieją byty, które to potrafią, korzystają z tego dodatkowego wymiaru, dzięki któremu czas i przestrzeń przestają być ograniczeniem. Tak, jestem jedną z tych istot.

Dwadzieścia cztery godziny wcześniej wyśmiałbym go i zadzwonił do najbliższego szpitala psychiatrycznego z informacją, że znalazłem ich uciekiniera. Dziś byłem w stanie uwierzyć we wszystko.

– Dobrze, panie kosmita, załóżmy, że rozumiem, JAK pan to zrobił. Oświeć mnie teraz, DLACZEGO.

– Popatrz – Nagle wskazał niebo. – Zaczyna się. Nadchodzi zima.

Po raz pierwszy od blisko pół roku nad głowami zamiast chmur rozciągał się błękit czystego nieba, jednak z sekundy na sekundę zaczynało ono ciemnieć. W końcu słońce zostało niemal całkiem zasłonięte i zapadł półmrok. Zobaczyłem wirujący w powietrzu płatek śniegu, który po chwili szalonego tańca osiadł mi na nosie. Niespecjalnie by mnie to zdziwiło, zwłaszcza, że przez ostatnie pół roku widziałem podobne, urzekające pięknem gwiazdeczki, gdyby nie jej kolor. Była czarna. Rozpuściła się i spłynęła po policzku pozostawiając po sobie smolistą smugę. W ślad za nią pojawiały się kolejne, pokrywając ziemię czarnym płaszczem.

Prorok wstał, otrzepał się z osiadających na garniturze śnieżek.

– Dokonało się – powiedział. – Pozostała tylko jedna sprawa do załatwienia. Ty. Muszę ci coś pokazać.

Stałem osłupiały obserwując narastającą zamieć i zanim zdążyłem zareagować, brodacz chwycił mnie za ramię. Poczułem ostre szarpnięcie i nagle znalazłem się w jakimś ciemnym pokoju wpatrując się w okno. Obok mnie stał Prorok, z zamyśloną miną obserwując powoli pokrywającą nagie gałęzie drzew czarną czapę.

– Gdzie jesteśmy?

– Obejrzyj się – rozkazał nadal spoglądając na świat. Od nagłej teleportacji kręciło mi się w głowie, żołądek wariował, jednak utrzymując niepewną równowagę odwróciłem się i zamarłem. Na zawieszonej na żyrandolu linie huśtała się Lady B. Rzuciłem się, próbując ściągnąć ją na ziemię.

– Pomóż mi, cholera! Zmaterializuj mi stołek, nóż, aparat tlenowy, cokolwiek!

Prorok nadal spoglądał przez okno. Po minucie udało mi się zdjąć pętlę z szyi dziewczyny, która opadła bezwładnie na ziemię. Klęknąłem obok niej i zacząłem masaż serca.

– To nic nie da – odezwał się w końcu brodacz. – Ona wisiała od północy.

Widziałem spuchniętą twarz, wytrzeszczone, rybie oczy i powstałe plamy opadowe, po czym zrozumiałem, że faktycznie nic się nie da zrobić. Przytuliłem zimne ciało Lady B i zacząłem łkać. Na kilka minut zapadła ponura cisza, przerywana tylko cichym szlochem i odgłosem łez kapiących na podłogę.

– Chodź – powiedział nagle Prorok i złapał mnie za ramię. Znowu poczułem szarpnięcie.

Zalała nas ciemność.

– Gdzie jesteśmy? – zapytałem obcym, chrapliwym głosem.

– Zaraz zobaczysz.

Usłyszałem łoskot, po czym błysnęło światło czterdziestowatowej żarówki. Znajdowałem się w jakiejś piwnicy, szarawe ściany pokryte były zaciekami, w powietrzu unosiła się wyraźnie wyczuwalna woń grzyba, a pod sufitem biegło kilka grubych rur, zapewne centralnego ogrzewania. Jedynym wyposażeniem był niewielki stół stojący przy jednej ze ścian. Hałas przybrał na sile, po czym przez drzwi wpadła trójka wyrostków, najwyżej szesnastoletnich, ciągnąc za sobą zakrwawioną, wysoką brunetkę. Dziewczyna miała zmasakrowaną twarz, z ust kapała jej krew. Jej oprawcy z obłędem w oczach, mamrocząc coś niewyraźnie pod nosem popychali ją między sobą i kopali, aż w końcu pchnęli na środek piwnicy i siłą zaczęli zdzierać spodnie.

– Nie, proszę, nie… – Brunetka jęknęła mocno niewyraźnym i zniekształconym głosem, z każdym słowem wypluwała ciemnoczerwoną posokę, jednak i tak poznałem, kim ona jest.

– Zostawcie ją! – ryknąłem i pełen furii rzuciłem się na najbliższego, stojącego tyłem, łysego wyrostka, który z tępym wyrazem mordy siłował się z rozporkiem. Nie wyglądał na ciężkiego, mój pęd powinien wystarczyć, by powalić go na ziemię i przy odrobinie szczęścia strzaskać czaszkę, jednak przeleciałem przez niego jak przez powietrze i odbiłem się od ściany.

– Nie wysilaj się – Głos Proroka wydawał się pozbawiony wszelkich uczuć, suchy i beznamiętny. – Nie widzą nas, nie możesz nic zrobić, pokazuję ci tylko zdarzenia sprzed kilkunastu godzin.

Cholerny Duch Minionych Świąt. Chłopaczkom udało się zerwać ubranie z Modelki, kuliła się teraz w rogu, starając zasłonić dłońmi nagie ciało. Dwóch oprawców szarpnęło ją brutalnie za włosy i rozciągnęło na stole, przytrzymując nogi i ręce. Rozległ się pełen bólu, rozpaczy i poniżenia ryk, najbardziej przerażający wrzask, jaki można usłyszeć. Krzyk gwałconej kobiety. Odwróciłem wzrok, całe ciało przeszywały mi dreszcze, uszy wypełniał głos Modelki. Prorok nadal wpatrywał się w całą scenę z kamienną twarzą. W końcu wszystko ucichło. Usłyszałem niewyraźne mamrotanie gwałcicieli i trzaśnięcie drzwiami. Dopiero po długiej chwili odważyłem się odwrócić wzrok. Całe ciało Modelki pokryte było siniakami i krwiakami, spomiędzy nóg płynęła struga karmazynowej posoki. Drgnęła, zakasłała, wypluła krew i podniosła głowę. Rozejrzała się zamglonym wzrokiem. Sięgnęła po rozdarte spodnie, po czym drżącymi palcami wysupłała z nich cienki pasek. Obwiązała go dookoła szyi, przerzuciła przez biegnącą pod sufitem rurę ciepłowniczą. Stała przez chwilę chwiejąc się i szlochając, naga i zakrwawiona, po czym zdecydowanym ruchem stóp wypchnęła przytrzymujący ją stół. Gdy usłyszałem chrupnięcie zakręciło mi się w głowie. Padłem na ziemię, schowałem głowę w ramionach.

– Ta wasza babka – zielarka miała rację. Ostatnia jest dziewczyna – podsumował całe zdarzenie Prorok. Podniosłem się i spojrzałem mu w ogromne, krowie oczy. Nie było w nich współczucia czy litości. Nie było tam nic, jedynie nieprzenikniona pustka.

– Po co to robisz? Dlaczego mi to pokazujesz? – wychrypiałem ciężko.

– To jeszcze nie koniec podróży, pozostał ostatni przystanek.

Zbliżył się i ścisnął mi ramię. Próbowałem się wyrwać, jednak bez skutku, brodacz trzymał mnie niczym imadło. Zrezygnowany przestałem walczyć i znowu poczułem znane mi już szarpnięcie.

Staliśmy pod wysokim, kilkunastopiętrowym budynkiem. Dookoła panowała idealna cisza, którą świat zaznawał tylko wczesnymi porankami. Nigdzie nie było ani śladu czarnego śniegu.

– Patrz – Prorok wskazał gdzieś w górę.

– Spierdalaj – warknąłem tylko, powstrzymując z całych sił napływające do oczu łzy. – To tylko sen, zły sen, koszmar. Wkrótce obudzę się i zapomnę o tobie, pójdę z Laby B na piwo, pośmieję się z Modelką. To wszystko widma, nie pozostawią po sobie żadnych śladów…

– Patrz! – Siłą uniósł moją głowę. Widząc stojącą na krawędzi dachu sylwetkę poczułem, jak organizm pompuje mi w tętnice adrenalinę, zagłuszając niechęć, strach, zmęczenie i zrezygnowanie. Jednym susem dopadłem drzwi, przebiłem ramieniem okno i, nie zważając na ściekającą po ręce krew, popędziłem w górę. Każdym susem pokonywałem po cztery stopnie, mimo to wydawało mi się, jakbym biegł schodami całą wieczność W końcu dopadłem klapy prowadzącej na dach. Błękitne niebo jaśniało na wschodzie, po raz pierwszy od dawna nadchodził piękny, słoneczny dzień. Nie zwracałem na to uwagi, nie zdawałem sobie sprawy, że już ten świt widziałem, raptem kilka godzin wcześniej. Interesowała mnie tylko sylwetka Pępka, stojąca na krawędzi dachu, wpatrująca się we mnie pustym wzrokiem. Po policzkach spływały jej wielkie, perłowe łzy.

– Kochanie… Co robisz? Nie wygłupiaj się, proszę cię… – Zacząłem powoli zbliżać się do dziewczyny starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Nie reagowała, nadal wbijała we mnie wzrok cicho łkając.

– To nic nie da, mówiłem przecież – rozległ się za moimi plecami głos Proroka. – Widzisz tylko przeszłość. Już się dokonało, nic nie jesteś w stanie zrobić.

Nie słyszałem go, nadal krok za krokiem podchodziłem do Pępka. Gdy w końcu sięgnąłem ręką, by ją odciągnąć, jednym nagłym ruchem odwróciła się i skoczyła. Starałem się ją złapać, lecz dłonią przeszyłem tylko powietrze. Uderzenia już nie słyszałem. Padłem na kolana, w kącikach oczu zalśniły mi małe diamenciki. Nad horyzontem pomknęły pierwsze promienie wschodzącego słońca.

 

***

 

Epilog – 22 marca 2013, 16.00

 

Gęsty, czarny śnieg okrył kilkucentymetrową czapą cały deptak. Ulica pogrążona była w doskonałej ciszy, przerywanej jedynie pohukiwaniem wiatru. Miasto sprawiało wrażenie zanurzonego w głębokim śnie, jedynie wysoki brodacz, o szpakowatych włosach i ogromnych, krowich oczach, ubrany w elegancki garnitur, usadzał na ławce pod Ratuszem bezwładną kukłę o ludzkich rozmiarach. Dopiero z bliska lalka zamieniała się w oddychającego i mrugającego oczami człowieka. Młodzieniec bez wątpienia żył, jednak w żaden sposób nie reagował na otoczenie, po nosie i policzkach spływały mu gęste, smoliste krople rozpuszczonego śniegu. Brodaczowi w końcu udało się go posadzić, po czym sięgnął za poły marynarki. Wyciągnął niewielki, srebrny rewolwer, krytycznie obejrzał puste komory i do jednej z nich wcisnął nabój. Podniósł rękę młodzieńca, ułożył w niej pistolet, zgiął palec wskazujący tak, by swobodnie leżał na cynglu, lufę włożył mu do ust. Odsunął się na kilka kroków, spojrzał na swoje dzieło i pokiwał z zadowoleniem głową. Z kieszeni spodni wyjął mały, metalowy sześcian i lekko stuknął w jedną z jego ścianek. Ze środka wysunęła się antenka.

– Wszystko gotowe. Zaszły drobne komplikacje, nie mogę skoczyć. Przyślijcie po mnie transporter – powiedział, po czym antenka ponownie schowała się do wnętrza kostki, którą schował do kieszeni. Jeszcze raz spojrzał na młodzieńca i westchnął.

– Weźże się wreszcie ocknij na chwilę i zabij.

Chłopak nie zareagował. Brodacz wzruszył ramionami.

– Kiedyś byłem taki jak ty – zaczął. – Zamknięty w trzech wymiarach, nieświadomy prawdziwej natury wszechświata. Miałem jednak szczęście żyć w czasach, kiedy naszym naukowcom udało się odkryć ten dodatkowy wymiar i nauczyć z niego korzystać. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaki to był dla nas impuls, skok technologiczny. Zaczęliśmy kontrolować przestrzeń i czas, staliśmy się praktycznie nieśmiertelni. Nie przewidzieliśmy tylko jednego. Skoro posiedliśmy już wszystko, niemal całą wiedzę ostateczną i staliśmy się, przynajmniej w waszym rozumieniu, bogami, to jaką mieliśmy motywację, by dalej istnieć? Zaczęło nam brakować tego najważniejszego, najcenniejszego czynnika, cały czas wymykającego się nawet poza nasze rozumienie, czegoś, co można nazwać energią witalną. Nie mogliśmy jej stworzyć ot tak, musieliśmy nauczyć się ją pozyskiwać z otoczenia. Postanowiliśmy ją, w pewnym sensie, wyhodować. Na wielu planetach o warunkach zbliżonych do naszej pierwotnej zasialiśmy ziarno życia, do kontroli Ziemi wyznaczony zostałem ja. Nie spodziewałem się najmniejszych problemów, miałem już doświadczenie. Długie miliony lat manipulowałem ewolucją i obserwowałem, jak z prostych organizmów powstają coraz bardziej złożone, o coraz większym zapasie energii. W końcu, nie bez problemów i paru ślepych uliczek po drodze, udało mi się stworzyć istoty zdolne do posiadania świadomości, stające się prawdziwymi kontenerami witalności. Od tej pory nie musiałem ingerować w proces waszego rozwoju, zaczął się za to etap najtrudniejszy. Nie mogłem was ot tak, zabić, za pierwszym razem zdecydowałem się na takie rozwiązanie i cała nagromadzona energia po prostu przepadła. Istniał jednak inny sposób, trzeba było was zmusić, byście sami się jej pozbyli tracąc chęć do życia i zabijając się. Wtedy pozostałaby ona dookoła, gotowa do zebrania i podtrzymania egzystencji mojego ludu. Jak myślisz, czym jest ten czarny śnieg dookoła? To specjalnie zaprojektowane nanoboty, służące do jednego celu – wchłonięcia całej energii witalnej, jaką posiada ten świat. Zacząłem ukazywać się ludziom pod różnymi postaciami. Budda, Zeus, Jahwe… Dostawałem wiele imion, różnie pojmowane były moje słowa, jednak główne przesłanie rozumiane było za każdym razem – w zamian za świadomą i dobrowolną śmierć obiecywałem krainy szczęścia i spełnienia. Ludzie okazali się jednak nieufni, niechętnie oddawali realne, nawet najgorsze życie w zamian za to cudowne, lecz niepewne, wyimaginowane. W końcu dwa tysiące lat temu przypuściłem, jak mi się wydawało, ostateczny atak. Wybrałem lud, który był najbardziej podatny na manipulacje i pojawiłem się wśród nich jako wyczekiwany mesjasz, syn jednej ze stworzonych wcześniej przeze mnie postaci boskiego panteonu i zacząłem głośno i dobitnie mówić o pięknie zaświatów i cudowności śmierci, a bezsensie życia doczesnego. Ba, na dowód sam odegrałem zgrabną scenkę, w której zostałem dobrowolnie umęczony i zamordowany, by po kilku nocach, w pełni zdrów, radosny i uśmiechnięty, na kilkadziesiąt dni przybyć z zaświatów. Naprawdę niewiele zabrakło, bym już wtedy odniósł sukces. Niestety, i tym razem ludzie nie dali się tak łatwo nabrać na mój podstęp, prześladując każdą oznakę nowego kultu śmierci. W końcu energia witalna wzięła górę i moje słowa zaczęły być, czasami świadomie, czasami nie, przeinaczane. Zacząłem rozmyślać nad nowym planem, w międzyczasie próbując jeszcze kilka razy zaszczepić u was pociąg do autodestrukcji. Niestety, efekty, jak w wypadku Allaha, okazały się niezadowalające, albo, jak miało miejsce u ludów amerykańskich, stały się zgoła odmienne od zakładanych. Majowie odkryli moją prawdziwą naturę, jakimś cudem poznali nawet moje nowe plany. Wiedzieli, że widząc coraz szybszy rozwój ludzkiej cywilizacji zmuszony byłem poprosić o pomoc, udało im się nawet poznać przybliżoną datę jej przybycia, stworzyli kalendarz, odliczający dni do nadejścia. Tym razem dopisało mi szczęście, cała cywilizacja została zniszczona przez wyznawców tej mojej nieudanej religii, zanim zdążyła wytłumaczyć światu zbliżające się zagrożenie. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać. W końcu, kilka miesięcy temu dostałem pierwszy z naszych najnowszych wynalazków, zaprojektowanych dla przyspieszenia naszych działań, specjalną pompę, zdolną wysysać witalność z istot żywych. Pamiętasz meteoryt nad Rosją? To było właśnie jedno z tych urządzeń, które przez pomyłkę wylądowało w atmosferze, zostało błędnie uznane przez was za skałę i zestrzelone. Na nadejście nanobotów – tego czarnego śniegu – musiałem jednak poczekać, ze względu na nadal nie do końca poznaną naturę transportowanej energii nie mogliśmy z nimi po prostu skoczyć przez pół galaktyki, musiały przybyć staroświeckim sposobem, podróżując przez przestrzeń kosmiczną. Gdy pierwsza pompa rozpoczęła pracę, świat poczuł, niczym istota świadoma, że coś jest nie tak, stąd przeróżne anomalnie pogodowe, jak choćby ta przedłużająca się zima. Jednak w żaden sposób nie mogło mnie to powstrzymać, widząc coraz bardziej markotnych i przygnębionych ludzi wiedziałem, że moje działania przynoszą skutek. Część poddawała się bez walki, prędzej czy później popełniając samobójstwo, część popadała w obłęd, zmieniając się w niebezpieczne zwierzęta, jak choćby trzech wyrostków, którzy zgwałcili tę brunetkę. Jednak kilka osób, dosłownie jednostki w skali świata, okazało się być odporne na wysysanie witalności, między innymi ty… I poprzedni papież. Często mu się ukazywałem, rozmowami starałem zniechęcić do życia. Długo to trwało, w końcu jednak zwyciężyłem. Wtedy wystarczyło ostatni raz przywołać moją starą postać i pojawić się w środku wyborów jego następcy, by dopiąć celu i całkowicie złamać opór stworzonej przeze mnie przed dwoma tysiącami lat religii, coraz dokładniej odczytujących prawdziwe zamiary ich boga. Wystarczyło powiedzieć prawdę, by pozostał mi tylko jeden problem. Ty.

Brodacz przerwał słowotok spoglądając na siedzącego przed nim chłopaka. Ten nadal nie wykazywał żadnych oznak życia, jedynie unosząca się klatka piersiowa i dzwoniący przy tym o zęby pistolet sugerowały, że nadal żyje. W powietrzu rozległo się ciche buczenie i za brodaczem zmaterializowała się metalowa tuba. Część ściany schowała się z cichym sykiem, ukazując wnętrze.

– Nawet my mamy ograniczenia – westchnął cicho, jakby z rozżaleniem, brodacz. – Nie możemy na przykład pokonywać zbyt ogromnych odległości jednym skokiem. Blisko dwanaście godzin temu przybył wreszcie statek z moimi braćmi. Mogłem wreszcie uruchomić wszelkie pompy, te za ziemi i nowoprzybyłe, by zadać ostateczny atak, zdolny wyssać witalność nawet z tych kilku takich jak ty anomalii, odpornych na działanie naszych pojedynczych urządzeń. Wszystkich złamałem, większość zabiła się przed świtem, pozostałe niedobitki, jak ta garstka na placu świętego Piotra, niewiele później. Wszyscy, ale nie ty. Dlaczego?

Brodacz spojrzał na młodzieńca z wyrzutem, po czym odwrócił się i stanął w drzwiach transportera.

– Bo się wczoraj wieczorem uchlałeś! – krzyknął rozwścieczony. – Alkohol wygasił nawet podświadomość, co w połączeniu z twoją naturalną ochroną stworzyło barierę nie do przebicia. Próbowałem już wcześniej osobiście załatwić sprawę i jakoś cię nakłonić do samobójstwa, jednak to, co w wypadku innych odpornych przynosiło skutek, po tobie spływało jak po kaczce. Dlatego musiałem wziąć sprawy w swoje ręce i poskakać nieco w czasie i przestrzeni. I o ile sam nie miałbym z tym większego problemu, o tyle ciągnąc cię za sobą nagiąłem parę praw wszechświata, przez co sam nie mogę teraz tak po prostu przenieść się, choćby na statek. Mogłoby to się skończyć potężnym kolapsem, który wyssałby całą zgromadzoną tu energię, i o ile ja bym przetrwał, o tyle całą moją pracę diabli by wzięli. Dawno nie byłem zmuszony korzystać z transporterów, skakać w sposób wymuszony, jedyny akceptowalny w tych okolicznościach. A wszystko przez jednego idiotę, który wypił dwa piwa za dużo…

Głuchy wystrzał przerwał monolog brodacza.

– Ale przynajmniej wszystko zakończyło się szczęśliwie – dokończył, po czym nagle potężnie zakasłał.

– Na pewno nie dla ciebie. Yippie – ki – yay, motherfucker.

Brodacz odwrócił się, ujrzał spoglądającą na niego lufę rewolweru. Opuścił głowę, na piersi zakwitła mu plama krwi. Siedzący dotąd bez ruchu młodzieniec wstał i podszedł do chwiejącego się na nogach mężczyzny.

– Oj, czyżbyś nie mógł nic z tym zrobić? To twoje abrakadabra nic nie pomogą? Jak mi przykro. Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. To, że odebrałeś mi wszystko, nie oznacza, że mnie złamałeś.

Brodacz spojrzał w oczy swojego mordercy, nie było w nich już rezygnacji i niechęci do życia, ujrzał jedynie lodowatą złość i gniew. W końcu bezwiednie padł na ziemię z cichym skrzypnięciem śniegu. Młodzieniec odgarnął z leżącej na ławce torby czarny puch, wyjął ze środka portfel i wygrzebał z niego małe, kwadratowe zdjęcie. Podszedł do brodacza, przeszukał kieszenie. Odrzucił stalowy sześcian, najwyraźniej jakiś komunikator, wygrzebał schowane w marynarce naboje. Załadował sześć do komory rewolweru i wsunął broń za pasek. Już miał wchodzić do tuby, gdy nagle zatrzymał się i jeszcze raz podszedł do torby.

– Co ma się marnować – mruknął, po czym wyjął z niej ostatnią butelkę ‘Końca Świata’. Otworzył ją i pociągnął długi łyk, po czym wsiadł do transportera.

– Mamy pewne rachunki do wyrównania, skurwysyny – mruknął pod nosem, po czym wydobył z kieszeni zdjęcie, na którym uśmiechała się piękna, złotowłosa dziewczyna. Ucałował je i ścisnął. – Nie bój się, kochana, niedługo cię pomszczę.

Ukradkiem wytarł łzę spływającą mu po policzku. Drzwi stalowej tuby zasunęły się z cichym sykiem, po czym transporter zafalował i znikł.

Z nieba nadal sypał gęsty, czarny śnieg pokrywając coraz grubszą warstwą leżące bez ruchu ciało brodacza.

Koniec

Komentarze

Jako, że większość czytelników zanim zacznie opowiadanie, zwłaszcza dość długie, rzuca okiem na komentarze, to tu zacznę ;) Opowiadanie ma blisko 85k znaków, miałem niemałą zagwozdkę czy pociąć, czy nie, ale jak większość użytkowników portalu mi poradziła, zostawiłem w całości. Pośrednią przyczyną jego powstania były wszystkie niespotykane zdarzenia, jakie miały miejsce podczas tej przedłużającej się zimy, jak i ona sama, bezpośrednią kolejne wieści o rozstaniach wśród najbliższych przyjaciół. Przyznaję, że nigdy wcześniej nic podobnego nie pisałem, pierwszy raz zdarzyło mi się głównego bohatera, przynajmniej w tak duży sposób, wzorować na samym sobie. Z tego powodu opowiadanie jest inne od większości zamieszczanych tutaj, sam przez długi czas zastanawiałem się, czy się nadaje, by je tu zamieścić, jednak pozytywne komentarze czytelników zachęciły mnie, bym podzielił się tekstem ze światem. Tyle ode mnie, pozdrawiam i życzę miłej lektury.

PS - wiem, że się odrobinkę przeterminowało, ale wynika to z faktu, że skończyłem je pisać kilkanaście dni temu, kiedy w Watykanie nadal był wakat ;)

Będzie piórko. Coś tak czuję.

Bardzo mi się podobało. Klimat, prowadzenie postaci, dialogi i opisy. Jedyne co mniej, to to : "Nie bój się, kochana, niedługo cię pomszczę." ale to może by człowiek powiedział na prawdę. Od teraz będę czytała każde Twoje opowiadanie...każde. Rób tak dalej a będzie świetnie.

Pozdrawiam.

Wychodząc z pogrążonego w przyjemnym półmroku holu politechniki jasność niemal mnie oślepiła.   

Przyjrzyj się temu zdaniu, przeanalizuj je słowo po słowie, zastanów się nad sensem imiesłowu współczesnego... Potem popraw. To drugie, niedaleko zacytowanego, także.  

==============  

Rozciągnąłeś historię prawie do niemożliwości, ale to odpuszczam --- ba! - na plus policzę, bo ciekawość rosła i rosła... Od razu dodam, że dobrze zrobiłeś, zamieszczając całość, Po takich wstępach ani bym zajrzał do drugiej części... Ale końcówkę prawie położyłeś. Wszystko z powodu jednego piwa za dużo? To mi się nie podoba --- chociaż, przyznaję, jest w sporym stopniu prawdopodobne.  

Za cholerę nie podoba mi się koncepcja, że tak wysoko rozwinięte istoty muszą pasożytować na "młodszych braciach / dzieciach w rozumie", i dla tego założenia nie znajduję usprawiedliwienia.

    Ładnie napisany klasyczny przypadek fatalnego przegadania.  Pierwszy i drugi akapit do cięć, i to poważnych. Czymś trzeba zachęcić czytelnika do czytania, ale na pewno nie rozwleklym opisen  psa,  tarzającego się  w śniegu.

    Pozdrawiam.

@ AdamKB - Cóż, nie wszystko wynika z boskich interwencji, heroicznych czynów lub cudownych romansów, rzadko kiedy główną rolę grają ostre miecze, błyszczące zbroje, blastery i kolonizatory ;) A koncepcję zakończenia, podobnych istot, może nie tyle zerżnąłem, co mocno wzorowałem na jednym z opowiadań Lema.

ENeFeRcy nie pasożytowali na nikim.

Dlatego napisałem, że nie zerżnąłem, ale twórczo rozwinąłem. W końcu kiedy pewnym istotom brakuje energii, chęci do życia to skąd mają ją wziąć, jak nie od innych, ową witalność nadal posiadających?

:-) Niech sobie zbudują generator radości życia.  :-)

Aleś pobudził ciekawość wątkiem w hyde parku ;) Mimo iż tekst spory, już tyle komentarzy. W każdym razie moją ciekawość też pobudziłeś --- zrzuciłem sobie Twój tekst do worda i... obiecuję przyczytać ;) Jutro, najdalej pojutrze.

Rozbolały mnie oczy od tego cholernego zielonego tła, ale przeczytałam za jednym zamachem, bo mnie "wciągło". W kilku miejscach coś mi zgrzytnęło, ale nie chce mi się wracać, żęby to wypunktować, bo zapewne zrobi to regulatorzy.

Bardzo dobry tekst i nie zgadzam się z Rogerem, że przegadany. Wydaje mi się, że właśnie to zaleta - zwyczajność kontra COŚ INNEGO, czego nie znamy, nie jesteśmy świadomi. Super! 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przeczytać!

Przeczytać! Za!

Dzięki wszystkim za pozytywne komentarze. Że Roger mnie skrytykował... Rozumiem, że wszystkim nie przypasuje ;) Jedni wolą dość szybką, wartką akcję, wyczerpujące 'bumbumbum' mieszczące się na góra pięciu stronach, inni, w tym ja sam, preferują raczej coś powolnego, czasami może rzeczywiście przegadanego, bez nadzwyczaj wartkiej akcji, ale z odrobinkę głębszą psychologią. Do perfekcji w konstruowaniu takich opowieści jeszcze mi daleko, nawet do bemik wiele mi brakuje ;), ale... Na pewno bliżej niż rok temu. W ogóle mam takie spostrzeżenie, tekst powędrował nieco po moich znajomych, również tych niespecjalnie zainteresowanych fantastyką, i został wyjątkowo dobrze odebrany głównie przez przedstawicielki płci pięknej. Zaskoczenie? Dla mnie w pewnym stopniu na pewno.

<clue> 85 tys. i się zmieściło...

A wiesz, Cellular, że ja też się kiedyś porwałam na taki temat:  kosmici, którzy żerują na energii Ziemian. Tylko, że nie wyszło mi tak dobrze jak Tobie. Właśnie przez to, że gnałam do przodu z akcją, że było za mało tajemniczości, stopniowania grozy. Dlatego tym większe grartulacje dla Ciebie.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

    Ależ ja nie preferuję bum --- bum i hop, siup, tra --- la ---la.  Napisalem to gdzieś? Spokojnie można zdjąć z tekstu okolo sześciu  tysiecy znaków, nic nie tracąc z poetykii opowiadania. Zabraklo drugiego szlifu, nie mowiąc o trzecim.  

    A stwierdzenie o babskiej literaturze jest charakterystyczne, niestety. 

Ależ zapewniam Cię, Roger, że właśnie straciłoby wiele. W pierwotnej wersji było zamieszczonych jeszcze parę wątków, które potem uznałem za zbędne. Ale Tobie się po prostu nie spodobało, rozumiem. Powiedz mi tylko, co masz na myśli mówiąc, że 'stwierdzenie o babskiej literaturze jest charakterystyczne'.

"Prolog – 26 października 2012

Powoli, jakby od niechcenia, do podświadomości zaczęła przebijać się sącząca z głośnika charakterystyczna piosenka z transylwańskim wampirem w tytule, po czym przywitał mnie gruby bas radiowego spikera. Za wcześnie było, by ryzykować otwieranie oczu, dlatego nadal leżałem szczelnie owinięty ciepłą kołdrą, wydłużając ostatnie chwile porannego lenistwa, co ułatwiały zasłony szczelnie zakrywające okno.
- A może jednak zostanę dziś złym studentem? Od absencji na jednym wykładzie, do tego piątkowym, nikt jeszcze nie umarł - mruknąłem cicho pod nosem rozważając dalsze przedłużenie wypoczynku i pozostanie w tak cudownie wygrzanym łóżku."

 

Prolog – 26 października 2012

Powoli, jakby od niechcenia, do podświadomości przebijała się sącząca z głośnika piosenka z transylwańskim wampirem w tytule, po czym przywitał mnie gruby bas radiowego spikera. Za wcześnie było, by ryzykować otwieranie oczu, dlatego nadal leżałem szczelnie owinięty ciepłą kołdrą, wydłużając ostatnie chwile porannego lenistwa, co ułatwiały zasłony szczelnie zakrywające okno.
- A może jednak zostanę dziś złym studentem? Od absencji na jednym wykładzie, do tego piątkowym, nikt nie umarł - mruknąłem pod nosem rozważając dalsze przedłużenie wypoczynku i pozostanie w cudownie wygrzanym łóżku.

Cellurar, niestety, trochę bajesz. Prosty zabieg w pierwszym akapicie i natychmiast skasowalem linijkę tekstu. A przeleć tak całość i zobaczysz, jak się tekst skróci -- nic nie tracąc ze swojej poetyki. A w pierwszych dwóch akapitach zoczenie tego tajemniczego gościa powinno być znacznie wyżej. Nie ma tajemnicy, nie ma zapowiedzi intrygi, czegoś dziwnego. Jest opis powszedniości, czyli babska  gadanina o wszystkim i o niczym.

Nie zanęcileś niczym mnie jako  czytelnika, bo przegadałeś. 

 Pozdróweczko.

Oj, teraz rozumiem, co masz na myśli, ale nie do końca się z tym zgadzam. Usunąłeś, o ile dobrze policzyłem, pięć słów (przy czym dwa, które zbędne na pewno nie są), które w żaden sposób w odbiorze tekstu nie przeszkadzają, wydaje mi się nawet, że nie zanudzają. Bo jak to mogą zrobić, kiedy praktycznie przeskakuje się nad nimi? W taki sposób bawić się można przy przycinaniu tekstu do jakiś wyraźnie narzuconych ram, a to, że w ostatecznym rozrachunku wytnie się być może tysiąc czy dwa znaków (bo nie ma mowy o tych sześciu) nie będzie nawet zauważalne dla zwykłego czytelnika. Zrozumiałem już, co masz na myśli, jednak nie wydaje mi się, żeby robiło to AŻ TAKĄ różnicę, a przede wszystkim sprawiło, że cały tekst był przegadany. Tak jak już mówiłem - co kto lubi, Ty odniosłeś wrażenie, że zanudziłem. Cóż, następnym razem postaram się, żeby było ciekawiej. A ten 'opis powszedniości' był właśnie w stu procentach zamierzony.

Również pozdrawiam.

    Cellurarze, sześć tysięcy znaków ze spacjami to są prawie dwie znormalizowane strony --- a to jest bardzo zauważalne dla czytelnika. Dzięki  temu opowiadanie zyskałoby na zwartości i tempie narracji.  A ten akapicik jeszcze mozna leciuteńko przyciąć --- a klimat story  pozostanie  bez zmian. Zmiana jego kompozycji jest poważniejsza sprawa.  bohater podchodzi do okna i widzi kogoś dziwnego, nigdy nie widzianego. Intrygującego. Nie zwraca na niego uwagi, bo pochlania go niespodziewana zima... 

    A tak --- mamy długi opis zimy, psa i Sniegu. Typowe dla kobiet. One to chyba lubią.   Ale nie ma zapowiedzi dziwnej historii --- i oto wlasnie chodzi.

Czytałam i poprawiałam. Przeczytawszy i poprawiwszy, osłabłam i padłam. Mam „odsiedziny” –– wiadomo gdzie, słaniam się i ledwie widzę. Zaraz zamknę oczy, ale jeszcze nie na zawsze. Na szczęście, opowiadanie jest całkiem porządnie napisane i czytanie nie sprawiało mi przykrości. Może nieco przydługie, jak na tutejsze zwyczaje, ale zdarzyło mi się czytać dłuższe. Szkoda, że sporo w nim błędów i różnych usterek, które skutecznie mnie rozpraszały. Może nie są to jakieś straszne błędy, ale tak już mam, że jak coś mi w oko wpadnie, to wypisuję, stąd poniższa litania. Mam nadzieję na Twoje następne, równie interesujące teksty.

 

po czym przywitał mnie gruby bas radiowego spikera. – Bas, to najniższy głos męski i jako taki z definicji rozumiany jako „gruby”. Bas nie może być „cienki” czyli wysoki. Gruby bas jest masłem maślanym.

 

dlatego nadal leżałem szczelnie owinięty ciepłą kołdrą, wydłużając ostatnie chwile porannego lenistwa, co ułatwiały zasłony szczelnie zakrywające okno. – Powtórzenie.

Proponuję: …dlatego nadal leżałem otulony ciepłą kołdrą, wydłużając ostatnie chwile porannego lenistwa, co ułatwiały zasłony szczelnie zakrywające okno.

 

mruknąłem cicho pod nosem rozważając dalsze przedłużenie – …mruknąłem pod nosem rozważając dalsze przedłużenie… Lub: …mruknąłem cicho rozważając dalsze przedłużenie… Tu też masło maślane; mruknięcie pod nosem, to ciche mruknięcie.

 

W końcu jednak obowiązek wziął górę – Raczej: W końcu jednak zwyciężyło poczucie obowiązku

 

bardzo niechętnie dźwignąłem tak ciężkie porankami ciało na nogi. – Raczej: …bardzo niechętnie dźwignąłem ciało, jakże ciężkie porankami, na nogi.

 

ostateczne wydobycie się z objęć Morfeusza. Ubrałem się, przemyłem twarz – A może: …ostateczne opuszczenie objęć Morfeusza. Przemyłem twarz, ubrałem się… Wolę, abyś najpierw się umył, a potem ubrał. ;-)  

 

Cały poryty był grubą warstwą śniegu – Literówka.

 

od czasu do czasu tarzał się w śniegu, po czym wycierał w pień orzecha. – Może: …od czasu do czasu tarzał się w śniegu, po czym czochrał o pień orzecha.

 

co jest napisane na zwisającym mu na piersi znaku – Ponieważ wcześniej napisałeś:

 

z przewieszoną przez szyję tekturową tablicąProszę zdecydować, czy to tablica, czy znak.

 

nie zwracając uwagi na wirujące dookoła płatki śniegu, zalegające na chodnikach – Czy mam rozumieć, że płatki śniegu, wirując, zalegały na chodnikach? ;-)

Może: …nie zwracając uwagi na wirujące dookoła płatki, śnieg zalegający na chodnikach

 

Wizyta w sklepie przyniosła mi dużą czekoladę naszpikowaną orzechami – W sklepie nie składa się wizyt, wizyty w sklepie niczego nie przynoszą. W sklepie robi się zakupy. Ja napisałabym: W sklepie kupiłem dużą czekoladę z orzechami

 

własnoręcznie napisany poemat, utworzony z kilkudziesięciu limeryków – Aż mi się wierzyć nie chce. Limeryk jest pisany wedle ściśle określonych zasad i stanowi zamkniętą całość. Nie wydaje mi się możliwe ułożenie poematu z kilkudziesięciu limeryków. Można natomiast ułożyć kilkadziesiąt limeryków, ale idę o zakład, że kilkudziesięciu porządnych, nie ułożysz w ciągu trzech godzin. Chyba że do pisania limeryków masz talent nie mniejszy, niż miała Wisława Szymborska.

 

a kolejnych dziesięć zajęło mi odpowiednie przygotowanie papieru – wystylizowanie na starodawny papirus. – Czym Autor uzasadnia pisanie limeryków na papirusie?

 

że włosy mogę zafarbować – Uważam, że włosy lepiej ufarbować, nie zafarbować.

 

Majowie rozwiązali wszystkie twoje problemy już kilkaset lat temu – zgryźliwie odparłem. Majowie rozwiązali wszystkie twoje problemy już kilkaset lat temu – odparłem zgryźliwie.

 

Lady B przebywała w związku o najdłuższym stażu ze wszystkich moich znajomych – Nie podoba mi się to zdanie. Może: Lady B trwała w związku, któremu stażem nie dorównywał żaden, spośród znanych mi par…

 

pokusiły się nawet o relację ‘na żywo’ z końca świata. – Dlaczego taki „zastępczy” cudzysłów?

 

spędzenia z nią ‘ostatnich godzin na ziemi’. – Pytanie jak wyżej; dotyczy wszystkich „zastępczych” cudzysłowów. Ponadto, napisałabym Ziemię wielką literą, bo przepowiednia zagłady dotyczy planety.

 

z nieba zamiast ognistego deszczu sypał gęsty, biały puch – Raczej: …z nieba, zamiast ognistego deszczu, spadał gęsty, biały puch

 

zasłaniającą niemal całe ciało tablicą – Ciało schowane było pod ubraniem, nie pod tablicą. Może: …zasłaniającą niemal całą sylwetkę tablicą

 

spoglądałem to na tabliczkę, to na jej właściciela. – Nie nazwałabym tabliczką czegoś, co zasłania niemal całego człowieka.

 

Chrząknąłem znacząco, zwracając uwagę wpatrującego się dotąd w milczeniu na zasnute gęstymi niebo brodacza. – Co to jest …zasnute gęstymi niebo brodacza…? ;-)

Może: Chrząknąłem znacząco, zwracając na siebie uwagę brodacza, w milczeniu wpatrującego się w zasnute niebo. Wpatrujemy się w coś, patrzymy na coś.

 

Westchnąłem z zawodem. Westchnąłem zawiedziony.

 

wyraźnie akcentowałem każde słowo ‘prorok’, starając się nadać temu nieco lekceważący, kpiący ton, lecz gdy w uszach ponownie zadzwonił mi niski ton, pożałowałem tego. …wyraźnie akcentowałem każde słowo „prorok”, starając się wypowiadać je lekceważąco i kpiąco, lecz gdy w uszach ponownie zadudnił mi niski ton, pożałowałem tego.

pracy nie ma i bezrobocie pikuje – …pracy nie ma i bezrobocie wzrasta

Pikować, to szybko spadać.

 

drogi dziurawe, choć może teraz tego nie widać, bo śniegiem ubite – Śnieg nie ubija dróg.

Może: …drogi dziurawe, choć może teraz tego nie widać, bo śniegiem przykryte

 

jak to paskudnie musi być chirurgiem w takie dni. – Raczej: …jak to paskudnie jest, w takie dni, być chirurgiem.

 

Lady B, niebieskooka blondynka wyglądająca jak skrajnie zestresowana studentka weterynarii – Czy niebieskookie blondynki studiujące weterynarię, zestresowane, wyglądają jakoś szczególnie?

 

w pomieszczeniu panował półmrok, potęgowany przez zapadający za oknem zmrok. – …w pomieszczeniu panował półmrok, potęgowany przez zapadający za oknem zmierzch.

 

W życiu codziennym stawał się coraz bardziej oschły, nieobecny […] Jakby przestawało mu zależeć na mojej obecności. W życiu codziennym stawał się coraz bardziej oschły, nieobecny […] Jakby przestawało mu zależeć na tym, że jestem.

 

niż w  historyjkę o wzajemnym zrozumieniu – …niż w  historyjkę o wzajemnym zrozumieniu

 

lecz i tym razem nie dostałem żadnej reakcji. – …lecz i tym razem nie było spodziewanej reakcji.

 

jednak najgorsze okazało się, że pies najwyraźniej wypatroszył się sam, ciągnąc bokiem po wystającym ze starej, metalowej siatki drucie. – …jednak najgorsze okazało się to, że pies najwyraźniej wypatroszył się sam, ciągnąc bokiem po drucie, wystającym ze starej, metalowej siatki.

 

siedem osób, głównie młodych, dwudziestoparoletnich chłopaków, jednak jeden miał raptem piętnaście lat. – Czy zdarzają się czasem także starzy dwudziestoparolatkowie? Czy jeden z dwudziestoparoletnich chłopaków miał raptem piętnaście lat? ;-)

 

artykuły o wstrząsającej serii pojawiały się nawet na ogólnopolskich portalach internetowych. Dość szybko pojawiły się również teorie spiskowe – …artykuły o wstrząsającej serii pojawiały się nawet na ogólnopolskich portalach internetowych. Dość szybko uknuto również teorie spiskowe

 

pognał szybko po proboszcza i dopiero we dwójkę weszli do środka, ale już nie wyszli. Podobno zrobili stryczki z własnych pasków. Wynieśli ich dopiero po sześciu godzinach, mieszkańcy bali się zbliżać do przeklętego miejsca i dopiero policja, zresztą też z oporami, zajrzała do środka. – …pognał szybko po proboszcza i we dwóch weszli do środka, ale już nie wyszli. Podobno zrobili stryczki z własnych pasków. Wynieśli ich dopiero po sześciu godzinach, mieszkańcy bali się zbliżać do przeklętego miejsca i wówczas policja, zresztą też z oporami, zajrzała do środka.

 

to kobiety wolą połykać tabletki lub podcinać żyły, niż zawieszać pętle na szyi. – To nie pętla jest zawieszona na szyi, a szyja wisielca na pętli.

Proponuję: …to kobiety wolą połykać tabletki lub podcinać sobie żyły, niż zakładać pętlę na szyję.

 

Ostatecznie apokalipsę można doświadczyć tylko raz w życiu Ostatecznie apokalipsy można doświadczyć tylko raz w życiu

 

choćby nawet przeczuwałeś nadchodzący telefon. – Telefony nie nadchodzą. Może: …choćby nawet przeczucie, że zadzwoni telefon.

 

Dlatego ani ty, ani ktokolwiek inny nie przeczuwa nadchodzącego końca. Dlatego ani ty, ani ktokolwiek inny nie przeczuwacie nadchodzącego końca.

 

samobójstwach zwierząt i mi ją zgrabnie wcisnąłeś – …samobójstwach zwierząt i zgrabnie mi ją wcisnąłeś

 

Plac przed Ratuszem wypełniony był brodzącymi ciężko przez śnieg ludźmi – Ciężkie jest coś, co dużo waży. Brodzenia zważyć nie można.

Proponuję: Plac przed Ratuszem wypełniony był ludźmi, z trudem brnącymi przez śnieg

 

Gdy w końcu misja została zakończona sukcesem, należało odpowiednio uczcić – Czci się nie misję, lecz sukces.

Winno być: Gdy w końcu misja została zakończona sukcesem, należało go odpowiednio uczcić

 

ciężko więc znaleźć wspólny mianownik. – …trudno więc znaleźć wspólny mianownik.

 

Cóż, póki co Kościół dużo częściej atakuje Póki co, to rusycyzm.

Wolałabym: Cóż, na razie Kościół dużo częściej atakuje

 

...bez przerwy jest pochmurno i ponuro – …bez przerwy jest pochmurnie i ponuro

 

Do tego te oczy… Puste, matowe, bez blasku. Matowebez basku, znaczy to samo.

 

„Pępek wybuchła głośnym, perlistym śmiechem Pępek wybuchnęła głośnym, perlistym śmiechem

 

„Więźniowie, zamiast leżeć okrakiem w celach – Jak leży się okrakiem? ;-)  

 

Maszerując Krakowskim Przedmieściem humor zepsuł mi się ostatecznie. – Och, jakże można pozwolić, by humor maszerował nie wiadomo dokąd? A już szczególnie Krakowskie Przedmieście ma na maszerujący humor wpływ niezmiernie dołujący, co sprawia, że humor psuje się ostatecznie. ;-)  

 

jedyne przebiśniegi, na jakie można trafić – …jedyne przebiśniegi, na które można trafić

 

Jedynie dwóch młodych chłopaczków – Chłopaczkowie z definicji są młodzi. Chyba że znasz chłopaczków starych. ;-)  

 

Milczeliśmy bardzo długą chwilę. – Chwila jest maleńka, króciutka. Jeśli cisza trwała bardzo długo, nie była to chwila.

 

w końcu jeśli faktycznie miałbym pozostać ostatnim człowiekiem na ziemi, to nie zaszkodziłoby rozpocząć tworzenie zapasów już teraz. – Raczej: …w końcu, jeśli faktycznie miałbym pozostać ostatnim człowiekiem na ziemi, to nie zaszkodziłoby zacząć gromadzić zapasy już teraz.

 

inni nieprzerwanie uderzali głową w ziemię, trzaskając czaszkę – Wszyscy uderzali jedną głowa i trzaskali jedną czaszkę? ;-)

Może: …inni nieprzerwanie uderzali głowami o ziemię, roztrzaskując czaszki

 

bezkształtne kupy mięsa leżące w czerwonej kałuży – …bezkształtne kupy mięsa leżące w czerwonych kałużach.

 

ponownie skupił na trzymanej w reku kanapce. – Literówka.

 

choć zbliżyliście się już niebezpiecznie blisko do sukcesu…– …choć zbliżyliście się już do sukcesu na niebezpiecznie małą odległość

 

W końcu słońce zostało niemal całkiem zasłonięte i zapadł półmrok. – W tym zdaniu mówisz o ciele niebieskim, gwieździe, więc: W końcu Słońce zostało niemal całkiem zasłonięte i zapadł półmrok.

 

nagle znalazłem się w jakimś ciemnym pokoju wpatrując się w okno. – Raczej: …nagle byłem w jakimś ciemnym pokoju, wpatrując się w okno.

 

Dookoła panowała idealna cisza, którą świat zaznawał tylko wczesnymi porankami. –  Dookoła panowała idealna cisza, której świat zaznawał tylko wczesnymi porankami.

 

Interesowała mnie tylko sylwetka Pępka, stojąca na krawędzi dachu, wpatrująca się we mnie pustym wzrokiem. – Na krawędzi dachu stała nie sylwetka, a Pępek.

Raczej: Interesowała mnie tylko sylwetka Pępka, stojącej na krawędzi dachu, wpatrującej się we mnie pustym wzrokiem.

 

Brodaczowi w końcu udało się go posadzić, po czym sięgnął za poły marynarki. – Podejrzewam, że miałeś na myśli zanadrze marynarki. Poły, to jej dolne części. 

 

przybył wreszcie statek z moimi braćmi. Mogłem wreszcie uruchomić – …przybył wreszcie statek z moimi braćmi. Mogłem w końcu uruchomić

 

wszelkie pompy, te za ziemi – …wszelkie pompy, te na ziemi

 

by zadać ostateczny atak… – …by zadać ostateczny cios… Lub: …by przypuścić ostateczny atak

 

Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, muszę przyznać, że rozbawiony czytałem te wszystkie błędy. Wiedziałem, że na pewno jakieś pozostawiłem, jednak że aż tyle... :D Dobrze przynajmniej, że część to, jak zrozumiałem, indywidualne odczucia regulatorzy, inaczej zapewne bym zwątpił. Oj, coś czuję, że w przyszłości czekają mnie godziny przekopywania tekstów w poszukiwaniu podobnych byków, wynikających czy to z nieuwagi, czy nieco naturalnie koślawego języka, jakim się posługuję. Dzięki wielkie, szkoda tylko, że edytować tekstu już nie mogę.

Cellularze, jeśli pomogłam, cieszę się.

Przykro mi, że nie zdążyłeś edytować, ale cóż, wyjątkowo obszerny tekst sprawił, że wyjątkowo długo nad nim ślęczałam.

Poza wskazanymi przypadkami ewidentnych błędów i niedoskonałości, wszystkie moje uwagi są jedynie sugestiami. Możesz z nich skorzystać lub nie. To Ty decydujesz o kształcie swojego opowiadania.

Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem. Najbliżej mi zdecydowanie do opini Adama. Stopniowanie napięcia --- bardzo dobre. Nie bardzo trafiła do mnie ta zależność kosmicznych "nadistot" od dobrowolnej śmierci ziemskich bytów gorszych, owe "pasożytowanie", o którym pisał Adam. Samo zakończenie z zabiciem kosmiczego superbytu nie bardzo mi przypasowało. Zapewne dlatego, że spodziewałem się tego, od momentu, gdy Prorok włożył w dłoń chłopaka rewolwer i zaczął swoje bad guy speech ;) Niemniej jednak, uważam opowiadanie za udane i dobrze żeś je wrzucił.

Kael, a bo w pierwszych planach Prorok wcale nie miał być szwarccharakterem i miał nie ginąć, ale... Uznałem, że skoro nigdy nie kończę tekstów happy endem, to ten raz coś przynajmniej po części przypominającego szczęśliwe zakończenie stworzę. Dzięki za opinię. Czas popracować również nad zakończeniami, zbyt duży sentyment mam właśnie do tych 'bad guy speech', co czyni je nieco przewidywalnymi.

A co do limeryków jeszcze - wbrew pozorom 3 godziny to aż nadto na stworzenie 30 sztuk. Kwestia znalezienia rymów i ułożenia trzeciego i czwartego wersu, najkrótszych. A 'poemat' był po prostu kolejnymi, powiązanymi ze sobą wierszykami. Oczywiście nie jest to Poezja przez wielkie P, ale same limeryki z natury są dość rubaszne i swawolne, więc i poszukiwania Wielkiego Przesłania sensu nie mają. Naprawdę, warto spróbować, to nie jest trudne ;)

 

No tak, trzydzieści. Nie wiem dlaczego, ale wyobraziłam sobie, że kilkadziesiąt to będzie tak coś koło setki.

Limeryk, jak wiesz, tym lepszy, im bardziej pikantny i frywolny, dlatego mam obiekcje, czy to najstosowniejszy wierszyk na urodziny dziewczyny. Chyba że dziewczyna też swawolna i z poczuciem humoru.

Nadal nie mam pewności, czy kilkadziesiąt limeryków da się ułożyć w poemat. Całkiem możliwe, że się mylę.

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Świetnie, kurde. Przeczytałam, wysmażyłam Ci długaśny komentarz, i szlag go trafił, bo mnie w międzyczasie wylogowało.

Zatem będzie w miarę krótko, bo już mi się czas kończy :(

Generalnie - dobrze jest. Wykonanie niezgorsze (mimo kilku potknięć), pomysł bardzo dobry.

Niestety, zgadzam się z Rogerem i AdamemKB. Przegadane - szczególnie początek. Dlaczego? Dlatego, że mnie już nie kręcą chyba opowiastki o studentach, budowane po prostu na rozmowach przy piwie. Ja już to znam z życia, nic się w pierwszych kilka akapitach "nowego" dla mnie nie pojawia. Co innego, gdyby opowiadanie miało być z założenia zabawne. Ale przecież nie o to w nim chodzi. Czyli nawet pośmiać się ze studenciaków nie można ;). Widocznie nie jestem "targetem" dla tego tekstu. Początek znudził mnie i tyle. Chłopak, dziewczyna, przyjaciółka, która dzwoni w nocy, by pogadać. Przerabiałam to i już mi się nie chce więcej :P

Poza tym - naciągane trochę, mówiąc brutalnie. Że akurat nas potrzebowali. Ta...

Tak czy owak - na pewno zajrzę do kolejnych Twoich tekstów, bo to zupełnie przyzwoite opowiadania :)

‘With a Little Help from My Friend’ Joe Cockera. Pomijając to, że to NIE SĄ polskie cudzysłowy, to jest to wg mnie sformułowanie jeszcze nawet gorsze niż (powtarzając za kimś tu z portalu) Władca Pierścieni Petera Jacksona (!)

 

Cóż, zapowiadało się ciekawie, lecz im dalej, tym krzywa mojego zainteresowania coraz bardziej spadała. Momentami ćwiczyłem szybkie czytanie, momentami coś błyskało, lecz zaraz matowiało. Jak na tekst raczej poważny, zbyt groteskowe wrażenie momentami sprawia; jak na zakończenie też raczej poważne (chociaż z tym piciem...), za często ma się ochotę parsknąć śmiechem. Motyw dziwaka bardzo kliszowy, nihil novi. I, ogólnie, wyszło takie doszukiwanie się na siłę klucza do serii niefortunnych zdarzeń kosztem pewnej bardzo sympatycznej skądinąd koncepcji fizycznej. Przykro mi, ale się nie podobało.

 

Pozdrawiam

 

PS. To z szybkim czytaniem łatwo na korzyść można obrócić, może to być np. styl tzw. kryształowy, przez wielu wysoko ceniony i bardzo pożądany (m.in. przez niejakiego Sullivana).

Ładna reklama tym wątkiem w hyde-parku :D też się dałam namówić. A skoro już przeczytałam, to słówko komentarza: pomijając sam początek, to całkiem ładne budowanie napięcia, zgrabnie zarysowane relacje bohatera z dziewczynami, historia intryguje. Aż do momentu, gdy Prorok zaczyna wyjaśnienia. Zarżnąłeś końcówkę niemiłosiernie. Wyjaśnienia nie dość, że przegadane to jeszcze bardzo naciągane. "Bardzo inteligentny przybysz z kosmosu" oczywiście musiał szczegółowo opowiadać o co chodzi "ostatniemu delikwentowi" i to tylko po to, żeby Autor mógł czytelnikom wyjaśnić swój zamysł w pełnej krasie - i to właśnie krzyczy z tej końcówki. No i aż się chce spytać, a co z ateistami? :P

fanta - Akurat takim bezpośrednim adresatem tekstu były raptem trzy, cztery osoby, więc nie jestem specjalnie zdziwiny takim odbiorem. Wspominałem, że długo zastanawiałem się, czy w ogóle wrzucać tu ten tekst, ale chyba ostatecznie dobrze zrobiłem, wyjdzie mi to na dobre.

Julius - Nie widzę nic złego w tym sformułowaniu. Powiesz mi, co jest nie tak, już pomijając cudzysłowy, którymi posługuję się dość... Lużno. A wrażenie mieszaniny groteski i powagi akurat bardzo miło mnie zaskoczyło - właśnie o to mi chodziło. A opowiadanie właśnie dlatego powstało, żeby znaleźć jakieś wytłumaczenie dla serii zdarzeń! :D

Bellatrix - Musiałem jakoś wyjaśnić wszystkie zdarzenia - jak wyżej - to było podstawą dla całego tekstu. A że mi wyszło nieco łopatologicznie i niezgrabnie - to już mój grzech. Z ateistami? To samo co z resztą. Nie wynika to z opowiadania?

I nadal nie rozumiem, dlaczego wszystkim wizja żerowania wydaje się nierealna, dziwna! A to, motyla noga, co innego robią ludzie jak nie DOKŁADNIE to samo podczas hodowli zwierząt? Karmimy je, opiekujemy, staramy się o jak największy przyrost masy, by w pewnym momencie, jak uznamy ją za wystarczającą, zarżnąć je, by móc się odżywić i żyć dalej. Czym to się różni od przedstawionej przeze mnie wersji (poza zyskiem z hodowli)? ;)

Przyznam, że opowiadanie czyta się bardzo przyjemnie, niespieszną narracją dobrze zbudowałeś napięcie, jednak im dalej w las tym bardziej brakuje szlifu. Epilog leży już całkiem. I kwiczy. Jakoś trudno mi uwierzyć, że tylko jednemu Polakowi udało się wypić poprzedniej nocy o dwa piwa za dużo...

Najlepszym kwiatkiem, jaki znalazłem, jest "duże, siedmiodrzwiowe kombi" - Jeremy Clarkson padłby trupem. Albo spróbował takie coś zespawać z trzech starych Jaguarów.

With a little help from my friendsw wykonaniu/wersji Joego Cockera. Oryginalnie śpiewali Beatlesi.

 

A wrażenie mieszaniny groteski i powagi akurat bardzo miło mnie zaskoczyło - właśnie o to mi chodziło


Panowanie nad kreowanym. Jak malarz mnie przekonuje, że ma być pies, to mu wierzę, że pies. Że kot, też mu wierzę, że kot. Nawet że kotopies, ale konsekwentnie --- wierzę. Ale że raz tak, raz śmak, a raz owak, w dowolnych proporcjach i układach, no to myślę: eee, maznęło mu się. Tak a propos tej mieszaniny.

Autorze, wierz mi *NIE* musiałeś wszystkiego wyjaśniać w ten sposób. Cały fragment epilogu od "Kiedyś byłem taki jak ty" do "Nawet my mamy ograniczenia" wystarczy skrócić do:

"Kiedyś byłem taki jak ty – zaczął. – Zamknięty w trzech wymiarach, nieświadomy prawdziwej natury wszechświata. Miałem jednak szczęście żyć w czasach, kiedy naszym naukowcom udało się odkryć ten dodatkowy wymiar i nauczyć z niego korzystać. Zaczęliśmy kontrolować przestrzeń i czas, staliśmy się praktycznie nieśmiertelni. Nie przewidzieliśmy tylko jednego. Zaczęło nam brakować tego najważniejszego, najcenniejszego czynnika, cały czas wymykającego się nawet poza nasze rozumienie, czegoś, co można nazwać energią witalną. Nie mogliśmy jej stworzyć ot tak, musieliśmy nauczyć się ją pozyskiwać z otoczenia. Postanowiliśmy ją, w pewnym sensie, wyhodować. Na wielu planetach o warunkach zbliżonych do naszej pierwotnej zasialiśmy ziarno życia. Długie miliony lat manipulowałem ewolucją na Ziemi i obserwowałem, jak z prostych organizmów powstają coraz bardziej złożone, o coraz większym zapasie energii. Od tej pory nie musiałem ingerować w proces waszego rozwoju, zaczął się za to etap najtrudniejszy. Nie mogłem was ot tak, zabić, za pierwszym razem zdecydowałem się na takie rozwiązanie i cała nagromadzona energia po prostu przepadła. Istniał jednak inny sposób, trzeba było was zmusić, byście sami się jej pozbyli tracąc chęć do życia i zabijając się. Dostawałem wiele imion, różnie pojmowane były moje słowa, jednak główne przesłanie rozumiane było za każdym razem – w zamian za świadomą i dobrowolną śmierć obiecywałem krainy szczęścia i spełnienia. Pozostał mi tylko jeden problem. Ty.
Brodacz przerwał słowotok spoglądając na siedzącego przed nim chłopaka. Ten nadal nie wykazywał żadnych oznak życia, jedynie unosząca się klatka piersiowa i dzwoniący przy tym o zęby pistolet sugerowały, że nadal żyje. W powietrzu rozległo się ciche buczenie i za brodaczem zmaterializowała się metalowa tuba. Część ściany schowała się z cichym sykiem, ukazując wnętrze."

O pompach i nanobotach brodacz wspomina kawałek dalej, cała wstawka o religiach jest kompletnie zbędna, bo wynika z tekstu (fragment z nowym papieżem w tv), zahaczenie o Majów to już w ogóle ni z gruszki ni z pietruszki. Jak końcówka ma robić wrażenie, to niestety ale nie może być przegadana - u Ciebie jest i całe misternie budowane napięcie szlag trafia.

 Yoss - Na pewno nie, ale sam 'stan wskazujący' nie był jedynym czynnikiem, dzięki któremu przetrwał - jest w tekście. 

 

Ogółem wszystkim jeszcze raz dzięki za komentarze i wskazówki. Być może kiedyś jeszcze raz wskoczę do tej samej rzeki i dopracuję zakończenie (w co jednak nieco wątpię), jednak na przyszłość, do kolejnych popełnianych aktów grafomanii, bez wątpienia się przydadzą ;)

No, przeczytałem. Całkiem fajny tekst. Na plus --- że wstawiony w całości.

Mimo że opowiadanie przydałoby się skrócić, to jednak całkiem wciąga. Ale końcówka rzeczywiście się skaszaniła.

pozdrawiam

I po co to było?

Przeczytałam i mam mieszane uczucia - podobnie jak moi poprzednicy. Na plus klimat i postacie, to, ze rzeczywiście byłam ciekawa, co wydarzy się dalej. Na minus - rozwiązanie, zakończenie i łopatologiczne tłumaczenie wszystkiego. Co za dużo, to niezdrowo.Ogólnie podobało się, ale ta końcówka... ech. Szkoda psuć efekt.

 

Jest trochę powtórzeń, nie do końca prawidłowy zapis dialogów, czy chirurg aby ma dużo roboty przy złamaniach, po czym rozpoznaje się skrajnie zestresowaną studentkę weterynarii, za "W końcu była tylko kobietą" należy się plaskacz (; P), TĘ historyjkę a nie tą, Pępek wybuchnęła a nie wybuchła śmiechem, bo to znacząca różnica, jak się leży okrakiem w celi, czy marynowanie samochodu to zabieg celowy czy literówka, Murzyn wielką literą, ogłos łez kapiących na podłogę musi być ogłuszający (słychać łzy, lecące chyba jak z kranu, ale nie szloch?), nie wydaje mi się, by damski pasek był dość długi, bo go zapaiąc na szyi i jeszcze obwiązać wokół grubej rury c.o., ataku się nie zadaje. To tak w skrócie.

 

Uważaj też na wymieniane już przez moich poprzedników zdania typu "Wychodząc z domu zaczął padać deszcz", bo w dobrym tekście są jak kołek wbity w serce ; /

 

Dziwi mnie, że chłopak bez wahania powiedział od razu, kiedy po raz pierwszy rozmawiał z brodaczem. Że był piątek taka i taka godzina i coś tam dalej. Fenomenalna pamięć, chciałabym taką.

 

Dziwią mnie też relacje pomiędzy bohaterem a Pępkiem (nawiasem mówiąc z jakiegoś powodu bardzo mi się podoba to, że wszystkie postacie mają jakieś przezwiska, a nie imiona).  W jednym momencie chłopak pyta dziewczyne, co robiła przez ostatnie kilka dni i czy zobaczyła się z koleżanką. To co oni, w ogóle nie rozmawiali przez te kilka dni?  Nic a nic? Żadnego "jak minał dzień" wieczorem? Niebywałe. Potem, jak już bohater budzi się w opustoszałym świecie, nawet jednej myśli nie poświęca swojej, bądź co bądź, ukochanej, czy choćby rodzicom. Bardzo dziwne, wydaje mi się niewiarygodne. W ogóle się nie martwi o najbliższych. A potem leci do obcych się za nią mścić. Bardzo przez to traci w moich oczach.

 

Podsumowując - tak, podoba się, ale nie bez zastrzeżeń. Ten tekst zasługuje na przemyślenie i wyszlifowanie.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Opowiadanie czytało się bardzo przyjemnie i zaciekawiło mnie. Natomiast nie podoba mi się zakończenie, takie ni w pięć ni w dziesięć.

Pozdrawiam

Mastiff

Dzięki raz jeszcze. Takie są plany, żeby kiedyś kiedyś w wolnej chwili siąść nad nim raz jeszcze i faktycznie dopracować wyłapując najlepiej wszystkie te błędy, napisać od nowa zakończenie oraz, co w tym wypadku wydaje mi się dość istotne, zrobić tekst bardziej neutralnym. Co przez to rozumiem? Ano jak wspominałem tekst był pisany na podstawie faktów i ich zachowanie było jedną z najważniejszych, jak nie tą najistotniejszą sprawą podczas jego tworzenia - praktycznie 80 procent wszystkich zdarzeń, przynajmniej do tego dnia apokalpsy, miało miejsce naprawdę. Jeśli kiedyś przerobię 'Zimę', może nawet pod kątem kontynuacji i pociągnięcia wątku, pomysł w każdym razie jest, to również prawdopodobnie przejdę na trzecią osobę i nie będę już pisał 'bez szkiełka w oku'. Dzięki wszystkim raz jeszcze.

Zakończenie leży. Leży i macha wesoło łapkami, naśmiewając się z czytelnika, który przeczytał jednym tchem całe opowiadanie, licząc, że zakończy się w sposób epicki i fantastyczny.

Ale nic to, tekst długaśny - aż dziw, że do niego sięgnąłem. Ale nie żałuje. Zdecydowanie jest wart lektury.

Bardzo fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka