- Opowiadanie: Yoss - Ganeśa drag racer [GIGANT 2013]

Ganeśa drag racer [GIGANT 2013]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ganeśa drag racer [GIGANT 2013]

Jak powszechnie wiadomo, jazdę konną wynalazł jakieś piętnaście tysięcy lat temu niejaki Ughr. Nie było to spowodowane przez żadne pierwotne męskie instynkty, które przyczyniły się do wyewoluowania zwyczaju wystawiania łokcia za okno samochodu u pewnego gatunku mężczyzn. Wynalezienie jazdy konnej to wynik jedynie bezdennej głupoty połączonej z nieśmiertelnym „potrzymaj mi piwo”. Dziś feministki twierdzą, że owszem, chodzi o męski instynkt, ale wtedy miały czasu na takie pierdoły, gdyż były zajęte polowaniem na mamuty i rodzeniem dzieci – bywało, że jednocześnie.

 

Ughr nie był oczywiście pierwszym człowiekiem, który spróbował wskoczyć znienacka na dzikiego rumaka i okiełznać go, był jednak pierwszym, który nie został natychmiast wdeptany w ziemię przez chichoczącego psychopatycznie i toczącego pianę z pyska konia. Stało się to bowiem dopiero po trzech minutach spektakularnej walki. Niektórzy eksperci twierdzą, że Ughr wynalazł przy okazji również rodeo, ustanawiając jednocześnie rekord świata niepobity przez następnych trzysta dziewięćdziesiąt sześć lat.

 

– Wściekle dobre widowisko. Wasz brat nieźle się spisał – stwierdził Uaaargh, po czym spojrzał na trzymane przez siebie piwo Ughra i po chwili namysłu je dopił.

 

Oargh i Graamsh kiwnęli zgodnie głowami. Trochę potrwa, zanim zrozumieją, że od tego momentu są bliźniakami.

 

– Podobało mi się, jak przez chwilę jechał głową do dołu – dodał Haarsh.

 

– Stójka też była niczego sobie – zauważył Graamsh.

 

– A to salto… Nigdy nie widziałem czegoś takiego w wykonaniu konia…

 

*

 

To wiekopomne wydarzenie miało miejsce na terenach, które jeszcze do niedawna patrolował swoim pickupem Chuck Norris, co wiele wyjaśnia… Zwłaszcza w kwestii imion, które nie ewoluowały zbytnio od tamtego czasu. Podobnie zresztą jak tamtejsze rozrywki. Jedynie stroje zmieniły się nieco – teraz o wiele lepiej chronią strefę styku człowieka z koniem.

 

*

 

Tysiąc osiemset sześć lat później i niecałe dwadzieścia tysięcy kilometrów dalej… Znajdujemy się w sercu Himalajów. Olbrzymów już tu nie ma. Można też powiedzieć, że nie ma ich też tam jeszcze, ale to materiał na inną historię, związaną z ostentacyjnie niespłacanym kredytem hipotecznym. Musimy więc przesunąć się w przestrzeni o jakiś tysiąc kilometrów na południe.

 

Tu, w dolinie Gangesu, żyje sobie plemię, które trudno przeoczyć. Plemię Olbrzymów.

 

Adam podniósł się ze stołka i odkleił coś od swoich spodni. Od ich tylnej części, gwoli ścisłości. Szczur był przerażająco płaski, a twarz Adama była zbliżona kolorem do tego, co zostało na siedzeniu.

 

– Który idiota położył tego szczura na moim stołku?!

 

Zapadła cisza, w której, zgodnie z konwencją, dało się słyszeć świerszcze i płacz dziecka. Barman sięgnął po chowaną pod szynkwasem pałkę.

 

– Pytałem, który idiota położył tego szczura na moim stołku!

 

Ganeśa wstał, spojrzał gniewnie i uczynił charakterystyczny gest swoją trąbą. Trudno było dostrzec, jaki, gdyż szybko wylądował on na twarzy Adama, w konsekwencji czego sam Adam – na podłodze.

 

– Adam? Żyjesz? – spytał Sachiv, podnosząc kolegę z ziemi.

 

*

 

– Ja nie dam rady?!

 

– Adam, dajże spokój! – krzyknął Adil. – Jest bogiem, nie masz szans!

 

– Co nie mam szans?! Chcesz się przekonać, że mam?! Potrzymaj mi piwo!

 

Ganeśa cofnął się o krok. Nie żeby dziewięciometrowy słoń mógł się przestraszyć wściekłego olbrzyma. Po prostu nie chciał, żeby Adam rozlał jego piwo.

 

– To nie jest dobry pomysł! – Adil przygwoździł kolegę do ziemi. Towarzyszył temu solidny wstrząs.

 

– Powiedział, że nie dam rady ujarzmić słonia!

 

– Jako bóg–słoń chyba się na tym zna, nieprawdaż?!

 

Ganeśa machnął lekceważąco trąbą i zanurzył ją w beczce piwa. Był co prawda bogiem i nie powinien zstępować na ziemię tak bez powodu, było to przeciwko boskim zasadom ustanowionym przez samego Stwórcę. Ganeśa zawsze jednak uważał, że jako bóg ma prawo mieszać się w sprawy śmiertelników, bo w końcu jest to mniej szkodliwe niż gdy śmiertelnicy mieszają się w sprawy boskie. Wpadają tacy do ich siedziby z zakrwawionymi mieczami i kradną ogień, pieniądze albo prąd. Poza tym był przecież bogiem szczęścia, więc podczas każdej wyprawy do Olbrzymów sprzyjał sam sobie i nigdy nie został przyłapany przez żadnego innego boga. Poza tym uwielbiał piwo warzone przez Olbrzymów. Oni też je uwielbiali, więc mieli tendencję do nadużywania go. Stawali się po nim dość agresywni i bardzo bezmyślni, ale Ganeśa ich lubił i czasami sprawiał, że Olbrzymów omijał kac. Adam jednak zgniótł wahanę Ganeśy. No i niestety. Jeśli się jest bogiem, można jeździć na szczurze niezależnie od rozmiarów swoich czy szczura. Ale gdy usiądzie na nim dziesięciometrowy olbrzym, skutki mogą być opłakane. Dla szczura, oczywiście. Dla olbrzyma w konsekwencji również.

 

*

 

– Co on tam może wiedzieć? – szepnął Adam, gdy Ganeśa skończył piwo i wrócił do siebie. Pieszo.

 

*

 

Z domu Adama dobiegały dziwne odgłosy. Mieszanka piłowania, siorbania, uderzeń młotka i srogich przekleństw nie byłaby niczym niezwykłym gdyby dobiegała z browaru, albo – z domieszką wiercenia i potępieńczych wrzasków w tle – z gabinetu dentystycznego, jednak Adam o tej porze zwykł odsypiać poprzednią noc.

 

– To kiedy się pojedynkujecie? – spytał Champak popijając piwo. Z sokiem. Przez słomkę. Z kufla wystawała nawet mała parasolka. W każdej wiosce znajdzie się jeden taki.

 

– Za tydzień, w samo południe. Podaj mi obcęgi, jeśli łaska.

 

– Myślisz, że dasz radę?

 

– A co mam nie dać? – Adam wysunął głowę z tunelu nad którym ustawiony był na podnośniku słoń afrykański. – Mam słonia z importu, one są szybsze niż te nasze. Podasz mi skalpel?

 

– Ale Ganeśa jest bogiem. Na pewno ma coś niesamowitego pod ręką – stwierdził Champak podając obcęgi. – Czy tam pod trąbą – dodał po chwili.

 

– Też mam niesamowite rzeczy. Widzisz te płomienie, które namalowałem po bokach? Wszyscy wiedzą, że jak namalujesz na czymś płomienie to od razu staje się o wiele szybsze. Poza tym od dwóch dni karmię go paszą na bazie fasoli, więc gdy wyjmę w czasie wyścigu ten korek…

 

– Napęd odrzutowy?

 

– No pewnie! Oprócz tego wymieniłem wątrobę na wyścigową i teraz mogę go poić nitrogliceryną.

 

– To chyba nie jest bezpieczne – powiedział powoli Champak i siorbnął. Skończyło mu się piwo.

 

– Jeden wyścig chyba wytrzyma…

 

– A tak w ogóle, czemu wyścig na słoniu?

 

– Powiem szczerze, że nie wiem. To był pomysł Ganeśy. Pewnie chce mnie upokorzyć – odparł Adam.

 

– Przecież nikt wcześniej nie próbował jeździć na słoniu.

 

– Tylko dlatego, że są zbyt powolne. Ale ja mam jeszcze podtlenek azotu. Ukradłem dentyście. – Adam wyszczerzył oba zęby w szyderczym uśmiechu.

 

– A to po co? – spytał Champak, szukając piwa w szafkach z narzędziami.

 

– Mam nadzieję, że będzie szybszy.

 

– A ja mam nadzieję, że nie wybuchnie chichocząc szaleńczo…

 

*

 

– Muszę przyznać, że robi wrażenie – stwierdził z uznaniem Adil.

 

– A te płomienie po bokach… Istny majstersztyk – dodał Ishaan.

 

– Zastanawiam się tylko, po co ten korek z tyłu…

 

– Nie dotykaj! – krzyknął Adam. – To dopalacz!

 

– Testowałeś go już?

 

– Przetestuję jutro w południe.

 

– Bo wiesz, on jest jakiś taki wzdęty… Może już wystarczy tej fasoli? – spytał Champak.

 

– Jeszcze odrobina nie zaszkodzi. Tylko pamiętajcie, żeby nie stać z tyłu jak już wyciągnę korek.

 

– Podoba mi się ten uchwyt na piwo, który zamontowałeś, bardzo nowoczesny.

 

– I praktyczny – dodał Balram.

 

– Jeśli ci się uda to też sobie zrobię takiego słonia. Ale mój zamiast płomieni będzie miał dwa paski przez całą długość. – stwierdził Adil.

 

– Jeśli się uda… Chyba trochę przesadziłem z tymi podkowami… – Adam wyraźnie tracił pewność siebie.

 

– Ale trzeba przyznać, że prezentują się rewelacyjnie. Chromowane?

 

– Stop magnezu i aluminium. Stosunkowo lekkie i wytrzymałe – odparł zamyślony Adam. – Ale jeszcze mi tu czegoś brakuje…

 

– A jak masz zamiar się zatrzymać? – spytał Champak, zaglądając słoniowi do trąby.

 

– Na mecie. A czemu pytasz?

 

– Bo tak jak teraz patrzę to chyba tylko na drzewie…

 

– To by musiało być nieliche drzewo – stwierdził fachowo Adil.

 

*

 

Konwencja westernu wymaga, by każdy pojedynek rozgrywany był w samo południe na głównej ulicy miasteczka na końcu świata. Ze względu jednak na warunki oświetleniowe scena pojedynku wsamopołudniowego prezentuje się lepiej, gdy nagrywana jest o piątej rano. Jednak trik ten wychodzi tylko, gdy jest się akurat na pustyni w Nevadzie a uczestnicy pojedynku nie pili przez całą poprzedzającą noc. Adam pił.

 

Położył się dopiero, gdy nastały idealne warunki oświetleniowe.

 

Słoniom niełatwo jest tupać ze względu na poduszki na podeszwach stóp, skutecznie tłumiące wszystkie dźwięki. Powszechnie wiadomo, że jest to wina Stwórcy, którego strasznie irytował tętent jego domowego słonia, Ciapka. Ganeśy jakoś się jednak udawało tupać ze zniecierpliwieniem i to pomimo faktu, że Dolina Gangesu jest z natury dość miękka. Nie był to zbyt wielki cud, ale na niewtajemniczonych robił spore wrażenie.

 

– Jeśli wasz kolega nie pojawi się w ciągu dziesięciu minut, przegra walkowerem – rzucił Ganeśa poprawiając trąbą spodenki.

 

– I co wtedy? – spytał Adil. – Założyliście się o coś konkretnego?

 

– W sumie nie… – Bóg-słoń wyglądał, jakby nie wziął tego wcześniej pod rozwagę. – Coś ustalimy jak już wygram.

 

– Niby co takiego?

 

Ganeśa westchnął. Nigdy nie wychodziło mu bycie srogim czy złowieszczym. Ciskanie gromów, przekleństw i kataklizmów zawsze wolał pozostawić innym bogom. Potem schodził chyłkiem na ziemię i pomagał rodzinom odnaleźć pogubionych podczas tsunami domowników. Mało który bóg robi coś takiego, więc Ganeśa był całkiem popularny. Oczywiście tylko wśród ludzi. Olbrzymy to ateiści. I nie chodzi o to, że nie wierzyli w istnienie bogów. Wiedzieli na pewno, że istnieje Ganeśa, który twierdzi że jest bogiem. Ale żadnemu olbrzymowi nigdy nie przyszło na myśl uklęknięcie i podziękowanie komuś, kogo nigdy w życiu nie widzieli, za coś co i tak by się stało samo. Nawet piwo miało u nich, jeśli już stosować taką miarę, status jedynie półboga.

 

– Może wy coś zaproponujecie? – spytał z nadzieją w głosie Ganeśa.

 

Czasem, gdy ktoś głowi się nad jakąś ważką kwestią, można wręcz usłyszeć ciężką pracę jego mózgu. W przypadku olbrzymów brzmi to trochę jak zatarta skrzynia biegów w starej ciężarówce. Z tą małą różnicą, że jest sporo głośniejsze. Tak głośne, że z początku nikt nie usłyszał odgłosów walących się drzew i rozpaczliwego trąbienia słonia.

 

– Ki czort? – spytał cicho bóg-słoń.

 

– Chyba Adam się zbliża… – zasugerował Ishaan, choć bez przekonania.

 

– No nie wiem. – Ganeśa podrapał się trąbą po głowie. – Nie brzmi na olbrzyma. Moim zdaniem bardziej przypomina monsun wiosenny.

 

– Monsuny nie robią chyba „bożebożebożebożespóźnięsię!”? – zapytał Adil.

 

– Raczej też żaden monsun nigdy nie podźwignął słonia… – zauważył Sachiv, gdy Adam znalazł się w zasięgu wzroku.

 

– Coś ty tu przywlekł? – spytał Ganeśa Adama.

 

– No mieliśmy się ścigać.

 

– Owszem.

 

– Na słoniach.

 

– Poniekąd.

 

– Jak to, poniekąd?

 

– Miałeś się ścigać ze słoniem. Znaczy ze mną. – Ganeśa był wyraźnie rozbawiony. – A co to jest?

 

– Słoń…

 

– Z płomieniami po bokach, uchwytem na piwo i korkiem w tyłku. No i jakiś taki wzdęty jest. Coś ty zrobił temu biednemu zwierzęciu?

 

– Przygotowałem do wyścigu!

 

– Ale to ty miałeś biec…

 

– To może zmienimy zasady? – spytał z nadzieją w głosie Adam.

 

*

 

Dzień był wyjątkowo upalny. W Dolinie Gangesu to norma. Stąd też ogromna popularność napojów chłodzących – zwłaszcza piwa. No dobra, tylko piwa. Często bywało ono w tamtych okolicach stosowane jako swoiste panaceum – zazwyczaj przyjmowane doustnie, ale często stosowane również do odkażania ran, pielęgnacji włosów i paznokci czy, w ogromnych ilościach, jako środek przeciwbólowy. Na leśnej polance Adam używał go jednak w sposób tradycyjny – jako chłodziwa.

 

Intensywnie polewany piwem słoń skwierczał lekko.

 

– Chyba długo już nie pociągnie – stwierdził fachowo Ganeśa.

 

– Jeszcze kilka minut chyba wytrzyma. Widzisz tamto drzewo, tam daleko? – Adam wskazał kierunek palcem i gdy tylko Ganeśa spojrzał w tamtą stronę, szybko wsadził na miejsce oko, które wypadło jego słoniowi przed chwilą.

 

– Tamto tam?

 

– Nie, to obok!

 

Lewy cios słonia Adama z cichym pluśnięciem wpadł w kałużę piwa.

 

– Możemy zaczynać? – Adam wyraźnie się niecierpliwił.

 

*

 

Adam położył się na grzbiecie swojego słonia i podkurczył nogi, a wysuniętymi do przodu rękoma chwycił ciosy. Rozejrzał się niepewnie. Koledzy, jak to koledzy, popijali piwo, a Ganeśa pokładał się ze śmiechu. Adama powoli zaczynało wszystko boleć. Miał nadzieję, że uda mu się jak najszybciej rozprostować kości, choćby miało się to wiązać z upadkiem ze słonia. Ludzkość odkryła tę pozycję dopiero niedawno, wraz z wynalezieniem samobójców na ścigaczach. Wielu z nich stwierdza, że wygodniej będzie leżeć w rowie pod swoim motorem, niż na nim siedzieć.

 

Adam nie miał tego luksusu.

 

Ganeśa ciągle chichotał, gdy w końcu zajął pozycję do startu. Trochę wygodniejszą, niż Adam. Obaj spojrzeli sobie w oczy. Żaden z nich nie miał ochoty tego robić, ale już nie mogli się wycofać, bo stali by się obiektem drwin i docinków przynajmniej do czasu gdy komuś innemu zdarzy się jakaś wpadka.

 

Champak stanął przed nimi w swojej ulubionej – i dość komfortowej – pozycji z jedną ręką w górze a drugą opartą o biodro. Głośno odliczył od siedmiu i pół, przez trzy i trzy czwarte, do zera i opuścił rękę. Adam i Ganeśa nie zareagowali.

 

– Co ty niby robisz? – spytał Ishaan.

 

– Chciałem dać sygnał do startu…

 

– A to odliczanie to co to było?

 

– Liczyłem sekundy…

 

– Ja na twoim miejscu bym zaokrąglił do jedności – wtrącił Adil.

 

– Jak jesteś taki mądry to może sam ich wystartujesz? – Champak powoli tracił cierpliwość. Piwo też mu się kończyło.

 

– Możecie skończyć?! – krzyknął Adam. – Ten słoń zaraz wybuchnie!

 

– Wybacz. – Champak się opanował. – Startujcie! – Machnął ręką. Zamachał jeszcze kilkukrotnie, ale bez większych rezultatów. Westchnął głęboko i spróbował jeszcze raz. – Start? – spytał.

 

Adam i Ganeśa wystartowali.

 

*

 

Emocje malujące się na twarzy Adama zmieniały się jak w kalejdoskopie, zupełnie jakby próbował w stu procentach podążać za wskazówkami kiepskiego reżysera. Choć wydaje się to niemożliwe, w jednej chwili wyrażał podniecenie, determinację i zachwyt, które po wyciągnięciu zawleczki z tyłu słonia szybko zmieniły się w paraliżujący strach. Ganeśa z kolei podczas biegu podobny był nieco do kameleona – z tą różnicą, że biegnącemu kameleonowi powiewa gdzieś z tyłu język, a Ganeśy powiewała trąba. Jego boskie oblicze zmieniało kolor z szarego na początku, przez czerwony z wysiłku, zielony przez protestującą zawartość żołądka, siny z niedotlenienia, do brązowego z powodu nieszczęścia okupowania drugiej pozycji gdy Adam uruchomił napęd odrzutowy. Żądza zemsty przyspieszyła bieg Ganeśy. Szybko dogonił Adama. Ten, z wyrazem absolutnej pustki na twarzy, puścił lewy cios słonia i chwycił trąbę. Drugą ręką sięgnął po skradzioną wcześniej dentyście butlę. Niekontrolowany przez chwilę przód słonia zaczął powoli skręcać. Adam szybko zaaplikował do trąby solidną dawkę podtlenku azotu, wyrzucił butelkę i rzucił się do przodu żeby chwycić ponownie ciosy swojego wyścigowego słonia. Zrobił to jednak o ułamek sekundy za późno…

 

*

 

– Nic ci się nie stało? – spytał Champak z troską.

 

– Zasadniczo… – Adam zamknął oczy. Próbował przypomnieć sobie ostatnie minuty, jednak widział tylko pustkę wypełnioną bólem. – Chyba wszystko ok. Wygrałem?

 

– Zależy, jak na to patrzeć.

 

– Co masz na myśli?

 

– No linię mety przekroczyłeś pierwszy.

 

– Czyli wygrałem! – Ucieszył się Adam.

 

Koledzy wymienili się spojrzeniami.

 

– Jakby ci to delikatnie wyjaśnić… – zaczął Adil. – Otóż chyba niepotrzebnie użyłeś podtlenku azotu Twój słoń zaczął chichotać dziko i wirować. Metę przekroczyłeś tyłem a potem wpadliście do rzeki. Gdyby Ganeśa cię nie wyciągnął byłbyś się utopił.

 

– A gdzie jest słoń?

 

– Ganeśa ma małe problemy, bo przybył Śiwa i zaciągnął go gdzieś za ucho. Chyba więcej nie zobaczymy naszego boga–słonia.

 

– A mój słoń?

 

– Tam w rzece, jeszcze trochę skwierczy, ale zaraz powinien wystygnąć – rzucił Ishaan. – Podasz mi potem przepis na tę wyścigową paszę? – spytał z nadzieją w głosie.

 

– Najpierw musimy coś załatwić – stwierdził bohatersko Adam. – Mówicie, że gdzie Śiwa zaciągnął Ganeśę?

 

– Gdzieś w tamtym kierunku. – Sachiv machnął ręką. – Co zamierzasz zrobić?

 

– Pomodlić się.

 

*

 

– Porąbało go już całkiem? – spytał Adil, gdy Adam się oddalił.

 

– Chyba tak. Może wyciągnijmy tego słonia z rzeki zanim cała przez niego wyparuje? – zaproponował Sachiv. – Znowu będziemy mieć nieprzyjemności, jak wtedy gdy Naruna zbudował akwedukt. Całą rzekę skierował do swojego browaru. Ledwieśmy nadążali pić.

 

– Ja nic takiego nie pamiętam – stwierdził Ishaan.

 

– No właśnie.

 

*

 

– Przepraszam pana – Śiwa usłyszał jakiś głos nieopodal swojego kolana. – Czy mogę zająć chwilę?

 

– JAK ŚMIESZ SIĘ DO MNIE ZWRACAĆ, NĘDZNY ŚMIERTELNIKU?! CHYBA NIE WIESZ, KTO JA JESTEM?

 

– Istotnie, nie wiem. Chciałem tylko pogratulować Ganeśy wygranego wyścigu.

 

– Dzięki – stwierdził cicho Ganeśa. Trąbą rozmasował bolące ucho. – Ale to chyba ty wygrałeś?

 

– Ale nie w tak wspaniałym stylu jak ty. – Adam skłonił się. – Chciałem tylko powiedzieć – zwrócił się do Śiwy – że chciałbym żeby mój przyszły potomek był tak wspaniałą osobą, jak pański.

 

– DZIĘKUJĘ CI ŚMIERTELNIKU.

 

– To ja dziękuję. I chciałem złożyć obu panom w ofierze nasze wyśmienite piwo.

 

– A MOGĘ DOSTAĆ Z SOKIEM? – spytał Śiwa trochę skołowany i prawie uspokojony.

 

– Możesz mi wyjaśnić, co właściwie zrobiłeś? – szepnął Ganeśa do Adama, gdy ruszyli w kierunku wioski.

 

– Obłaskawiłem twojego wspaniałego ojca. Każdy lubi piwo. Nawet, jeśli niektórzy z sokiem… Wiesz, w każdej wiosce jest jeden taki.

 

*

 

Tak oto nastały dla olbrzymów czasy szczęśliwości i dobrobytu. Śiwa i Ganeśa regularnie wpadali – w tajemnicy przed pozostałymi bogami – napić się piwa z Adamem i jego kolegami, a ich przychylność sprawiała, że wioska rosła w dobrobyt i szczęśliwość, zaś wynaleziona przez Adama jazda słonna stała się drugą, zaraz po piciu piwa, ulubioną rozrywką Olbrzymów. Warto zauważyć, że dzięki wstawiennictwu Ganeśy żaden z zawodników nigdy nie odniósł poważniejszej kontuzji, mimo że wybuchy słoni przekarmionych fasolą z nitrogliceryną, kraksy i lądowania w rowie stały się powszechne. Poza tym rozkwitł nowy przemysł. I to rozkwitł dosłownie, gdyż największym specjalistą od ulepszania słoni został Champak. Niezależnie od zamówienia, zawsze musiał dorysować na słoniu jakiegoś kwiatka. W każdej wiosce znajdzie się jeden taki.

Koniec

Komentarze

Początek z koniem ciekawy, potem jednak wszystko sie rozlazło.

Podpisuję się pod gwidonem. Przegadane.

Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!

Mi początek przypadł i jednocześnie nie przypadł do gustu. Brzmi ciekawie, ale za dużo w nim dygresji. Tekst nieco chaotyczny, ale przyjemny. Absurdalny, lekki, z humorem. Szczególnie rozbawiły mnie określenia dotyczące konwencji. Fajnie bawisz się słowem i oklepanymi określeniami. Tekst z przymrużeniem oka. 

 

Nowa Fantastyka