- Opowiadanie: Elanar - Pożar w Pulsville

Pożar w Pulsville

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pożar w Pulsville

I.

Mężczyzna niespiesznie podszedł do drzwi saloonu.

 

Było to ostatnie funkcjonujące miejsce w miasteczku, choć i jego koniec zbliżał się wielkimi krokami. Już z zewnątrz, na wzór sąsiednich domostw, zaczynało przypominać ruinę. Od dawna niezamiatany pokryty piaskiem ganek, ciemne, zabrudzone szyby w oknach, które ledwo przepuszczały promienie słoneczne – tak wyglądały obecnie wszystkie budynki w Pulsville.

 

Cztery miesiące wcześniej, kilkadziesiąt mil na wschód stąd, zakończono budowę linii kolejowej. Cały szlak handlowy, niczym rzeka po zmianie swego koryta, ruszył nagle nowym połączeniem, omijając miasteczko. Niedługo po tym z Pulsville zaczęli odpływać mieszkańcy. W milczącym pośpiechu, jakby popełniając w ten sposób jakieś niezrozumiałe przestępstwo, ładowali cały swój dobytek na wozy i odjeżdżali. W większości obierali kierunek na wschód, rzadziej na północ, czy południe. Drogi na zachód nie było.

 

Pulsville od ostatecznego końca dzielił tylko ten rozpadający się saloon.

 

Przybysz najwidoczniej podjął decyzję i wszedł do środka. Tutaj jeszcze bardziej zauważał oznaki zbliżającego się upadku. Lokal był opustoszały, większość krzeseł zostało poodwracanych i postawionych na stołach. Podeszwy butów mężczyzny odrywały się z wyraźnym oporem od zabrudzonej podłogi, wydając przy tym nieprzyjemny mlask.

 

Szynkarz i zapewne właściciel lokalu w jednej osobie, spojrzał na gościa pełnym zdumienia wzrokiem. Zupełnie nie zwracał uwagi na fakt, że na czole usiadła mu jedna z tłustych much, których chmary latały w pomieszczeniu.

 

Tylko dwie rzeczy nie pasowały do panującej tu ponurej atmosfery. I obie siedziały przy okrągłym stoliku nieopodal baru.

 

Dwaj, dostatnie odziani, mężczyźni zaszczycili przybyłego przelotnym spojrzeniem, po czym swobodnie wrócili do toczonej wcześniej rozmowy. Byli zupełnym przeciwieństwem tego miejsca. Eleganccy, bogaci, emanujący niewymuszoną pewnością siebie. Jeden z nich, krępy blondyn o długich, spiętych w kucyk włosach, mówił coś do swego towarzysza wpatrując się przy tym zamyślonym wzrokiem w trzymaną szklankę z koniakiem.

 

Nieznajomy przeszedł obok stolików, wyszukał solidny stołek i usiadł przy szynkwasie. Osłupiały szynkarz w końcu zdołał wykrztusić „whisky?”. Przybysz kiwnął głową.

 

– Zagubiony? – Usłyszał pytanie.

 

– Nie do końca. Chciałem przejechać na południe starym traktem. Nie sądziłem, że wszystkie miasta po drodze będą opustoszałe.

 

– Ano. Miasteczka duchów, lepiej przez takie nie przejeżdżać.

 

– Duchów nie widziałem – przerwał nieco gderliwie mężczyzna. – Mówili tam – podjął po chwili, machając ręką w nieokreślonym kierunku – że tutaj jest dziki zachód. Ale tu jest pusto, sam piach. Było tak dziko, że wszyscy pouciekali, czy co?

 

Szynkarz mruknął coś niezrozumiałego pod nosem i wzruszył ramionami.

 

Nieznajomy wypił łyk alkoholu i spojrzał ukradkiem w stronę rozmawiających. Jego uwagę przyciągnął towarzysz blondyna.

 

Był od niego starszy oraz bardzo szczupły. Nosił krwistoczerwony płaszcz ze srebrnymi guzikami i wysokie, skórzane buty. Wyciągnął z kieszeni blaszane pudełeczko z wygrawerowaną literą „S” i zapytał o coś swego kompana, na co ten pokręcił głową.

 

Dłoń w białej rękawiczce otworzyła pojemnik i delikatnie wyjęła z niego cygaro. Starszy mężczyzna sprawnym ruchem odciął część kapturka, a następnie wsadził je między zęby. Po potrąceniu palcem końcówka zapłonęła. Z jego ust wydobył się gęsty kłąb dymu.

 

– Magowie – poinformował gościa, dramatycznym szeptem, szynkarz.

 

– Zaraza – odpowiedział, zupełnie nie przejmując się faktem, że wszyscy w pomieszczeniu musieli go usłyszeć. – Nie o taką Amerykę walczyliśmy – dodał nieco głośniej.

 

Pół wieku temu Trzynaście Kolonii podjęło drugą próbę wywleczenia niepodległości. Buntownicy początkowo odnosili sukcesy, lecz gdy wiosną 1819 roku na front wyruszyli magowie sytuacja zmieniła się diametralnie. W ciągu jednego roku Kolonie zostały całkowicie zaanektowane przez Imperium Brytyjskie, tracąc wszelkie pozory swojej wolności.

 

– Doprawdy? – Blondyn odwrócił się na krześle. – Pan walczył? W takim razie gratuluję młodego wyglądu.

 

Nieznajomy w zamyśleniu podrapał kilkudniowy zarost, po czym rzekł:

 

– Wciąż walczę, tak jak i inni.

 

Ciężka cisza jaka zapadła nagle w lokalu, mieszała się leniwie ze słodkim aromatem cygara. Szynkarz stał jak skamieniały przesuwając wystraszone spojrzenie po twarzach gości, nie wiedząc jak zareagować na to nietypowe stwierdzenie. Niespodziewanie blondyn wybuchnął gromkim śmiechem przerywając milczenie.

 

– Proszę mi wybaczyć, ale czy nie słyszał pan, że wojna się skończyła? I to ponad pół wieku temu? – Odchrząknął, po czym kontynuował szyderczym tonem. – Nie chciałbym być wścibski, ale kim są owi „inni”?

 

– Inni Amerykanie, oczywiście.

 

Mag cicho zachichotał, a następnie pokręcił z politowaniem głową. Zerknął na swego towarzysza chcąc wymienić z nim rozbawione spojrzenie, lecz ten przypatrywał się uważnie człowiekowi przy szynkwasie.

 

– Dziki zachód, dzikie poglądy – wymamrotał w końcu blondyn. – Dobrze, zatem zróbmy mały eksperyment! – wykrzyknął. – Czy pan, dobry człowieku, jest Amerykaninem? – zapytał szynkarza.

 

– Że ja?! Ja nie, nie, ja z Bawarii jestem – odparł, potulnie opuszczając głowę.

 

– Zatem nie. Mój przyjaciel, lord Stanhope oraz ja, jesteśmy, jak się zapewne domyśla pan, Brytyjczykami. Nie istnieje coś takiego jak naród amerykański z tej prostej przyczyny, że nigdy nie istniało coś takiego jak Ame…

 

– Ach, znaczy jest pan sługą lorda?

 

W jednym momencie krążące w powietrzu muchy oraz inne robactwo, obróciły się w proch pod wpływem skumulowanej nagle mocy.

 

– Siedź cicho, głąbie jeden, to wicehrabia William Cornwallis! – wymamrotał z przerażeniem szynkarz. – Ciesz się, że jesteś w jednym kawałku!

 

Po chwili, gdy wicehrabia uciszył swój gniew, przybysz odezwał się przepraszającym tonem:

 

– Chyba alkohol zamroczył mi zmysły – ledwie nadpita whisky stała na szynkwasie, bezczelnie wyszydzając jego kłamstwo – proszę o wybaczenie. Proszę pozwolić postawić sobie kolejkę w ramach zadośćuczynienia. – Wicehrabia skinął niecierpliwie ręką, na co szynkarz natychmiast wyciągnął złocisty trunek i napełnił nim szklankę. Nieznajomy wstał i zaniósł ją do stolika magów.

 

– Czy mógłbym dostać pokój na noc? – spytał właściciela saloonu, a ten niemal rzucił wydobyte spod lady klucze, byle jak najszybciej pozbyć się podejrzanego człowieka, który rozgniewał mistrzów magii.

 

– Panowie wybaczą – rzekł mężczyzna, po czym skierował się do swojego pokoju.

 

II.

 

Było piękne, letnie popołudnie. Słońce świeciło wysoko na bezchmurnym niebie, a jego odbicie błyszczało w potoku niczym ukryty w wodzie skarb. Kojący szum roznosił się po okolicy, przerywany co jakiś czas przez śpiew ptaków.

 

– Nika? – spytał nieśmiało chłopiec, podchodząc do drzewa. – Szukałem cię pół dnia, czemu tu tak siedzisz?

 

Dziewczynka, najwyżej dziesięcioletnia, siedziała na trawie, w cieniu wysokiej lipy i wpatrywała się w przepływający potok. Jej drobne palce skubały długi, kasztanowy warkocz.

 

– O co chodzi? – zapytał ponownie.

 

– Dora zniknęła – wykrztusiła w końcu dziewczynka, a jej oczy zaszły łzami.

 

Chłopiec westchnął i usiadł obok Niki. Milczał przez pewien czas, gryząc się z myślami. W końcu oznajmił niepewnie:

 

– Na pewno wróci.

 

– Nikt nie wraca – wyszeptała pustym głosem.

 

Od kilku miesięcy w okolicy ginęli ludzie. Znikali bez śladu, w większości młodzi i dzieci. Łącznie przepadło już dwanaście osób. Trzynaście, jeśli liczyć Dorę.

 

Na okolicznych ziemiach nie było dużych miast, majątków ziemskich, czy ważnych szlaków handlowych. Mieszkańcy żyli w spokoju, zazwyczaj ignorowani przez świat. Z tego też powodu nikt nie zainteresował się sprawą tajemniczych zaginięć. Miejscowi musieli rozwiązać problem sami.

 

Ale nie umieli. Tutejsze tereny były zbyt rozległe, a ludzi było zbyt mało, by je przeszukać. Na dodatek porywacz, lub porywacze, cechowali się wyjątkową przebiegłością. Po porwanych nie zostawały ślady walki, krwi, nic. Co gorsza zniknięcia stawały się coraz częstsze.

 

– Helvir?

 

– Tak?

 

– Dlaczego tata nie może ich odszukać?

 

Ich ojciec był magiem, bardzo uzdolnionym. Mimo, że nie pochodził z arystokratycznej rodziny, wszyscy przepowiadali mu świetlaną przyszłość i zrobienie kariery wydawało się wyłącznie kwestia czasu. W ciągu kilku lat dorobił się całkiem pokaźnego majątku oraz nawiązał wiele kontaktów. Jednak po nagłej śmierci żony rzucił wszystko co miał i opuścił Braszow, przenosząc się wraz z dziećmi do tej zapomnianej przez Boga krainy.

 

– Nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą Helvir. Od śmierci matki ojciec nie poświęcał dzieciom wiele uwagi. Większość wolnego czasu spędzał zamknięty w swojej pracowni zbudowanej obok domu.

 

– Myślisz, że gdybym ja zginęła, pomógłby mnie odszukać?

 

– No co ty, przecież pilnuję cię cały czas, na pewno nie zginiesz – odpowiedział.

 

– Wiesz – zaczęła cichutkim głosem – chyba się boję. Tak troszeczkę.

 

– Przestań, przecież mówię, że nic ci się nie stanie! – powiedział ze złością. Przecież ma już dwanaście lat i potrafi poradzić sobie z każdym niebezpieczeństwem. Powinna pokładać w nim większe zaufanie.

 

– Obiecujesz mi? – spytała z nadzieją.

 

– Obiecuję! – odparł Helvir wypinając dumnie pierś.

 

III.

 

W Pulsville zapadła noc. Jednym z korytarzy rozpadającego się saloonu przechodził człowiek, który parę godzin wcześniej zadarł z wicehrabią Cornwallisem. Nikłe światło księżyca, wpadające przez jedyne tutaj okno, oświetlało jego skupioną twarz.

 

Uważając, aby stąpać jak najciszej, mężczyzna podszedł do schodów prowadzących w dół. Jednakże nim podeszwa kowbojskiego buta dotknęła pierwszego stopnia, z głębokiej ciemności rozległ się głos:

 

– Nocna przechadzka? Miałem nadzieję, że jeszcze pana spotkam. – Był to jeden z magów, lord Stanhope. – Mówił pan dzisiaj bardzo interesujące rzeczy. Byłbym wdzięczny, gdyby zgodził się pan na rozmowę w cztery oczy.

 

– Rozmowę? Proszę wybaczyć, ale jest dość późno.

 

– Jednak nie śpi pan, jak widzę – upierał się mag.

 

– To ma być przesłuchanie?

 

– Zwykła pogawędka dwóch dżentelmenów, mających problem z bezsennością.

 

Stopień zaskrzypiał przeraźliwie.

 

– Nalegam by przyjął pan zaproszenie.

 

Przez chwilę stali w napięciu. W końcu nieznajomy westchnął:

 

– Rozumiem. A zatem z przyjemnością.

 

Mag zrobił kilka kroków w stronę swojego pokoju. Przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. Z pomieszczenia wylała się smuga światła, która padła na sylwetki mężczyzn.

 

– W takim razie zapraszam do siebie, panie… – lord zawiesił głos.

 

– Helvir Zarnesti, lordzie Stanhope – odpowiedział ponuro wchodząc do pokoju – cała przyjemność po mojej stronie.

IV.

 

„Obiecuję.”

 

„Obiecuję.”

 

Nika zniknęła trzy dni temu. Wyszła pobawić się na podwórzu i przepadła. Nie było żadnych śladów. Dziewczynka, podobnie jak reszta zaginionych, rozpłynęła się w powietrzu.

 

Helvir spuścił ją wtedy z oczu tylko na chwilę, by przygotować posiłek ojcu, który jak zwykle siedział zamknięty w swojej pracowni. Chłopiec zastanawiał się, czy jego też męczyły wyrzuty sumienia, gdyż ostatnio praktycznie przestał opuszczać pracownię. Czyżby postanowił rzucić się w wir pracy, aby odsunąć od siebie świadomość utraty kolejnego członka rodziny?

 

Ale to nie wyjaśniało czemu sam jej nie szukał.

 

„Myślisz, że gdybym ja zginęła, pomógłby mnie odszukać?”. Helvir już wiedział, że nie. Mętne, nieobecne spojrzenie rodzica pozostało niewzruszone, gdy usłyszał o zniknięciu córki.

 

Ojciec był niegdyś silnym magiem, nie mógł utracić wszystkich umiejętności. Niemożliwe by nie potrafił niczego zrobić by uratować córkę… A może nie chciał? Czy kiedykolwiek troszczył się o któreś z dzieci? Zatem dlaczego zabronił wychodzić synowi z domu?

 

Helvir miał dość bezczynnego siedzenia. Założył ciepłe ubranie, z kuchni zabrał kilka jabłek na drogę. Nie wiedział ile czasu go nie będzie, więc lepiej żeby nie musiał wracać z powodu burczącego brzucha. Na końcu poszedł do sypialni ojca i zabrał mały pistolet skałkowy. Zeszłej jesieni strzelał kilka razy z muszkietu do stracha na wróble. Dzięki temu mógł z dumą poinformować siostrę, że potrafi posługiwać się bronią. Po naładowaniu schował go za pasek i ruszył w stronę wyjścia.

 

Już miał wymknąć się na zewnątrz, gdy usłyszał nagły wybuch dochodzący z pracowni. Dobiegł do okna i ujrzał, że z budynku unoszą się ciemne smugi dymu. Czyżby to efekt nieudanego eksperymentu? Ze środka dobiegły go krzyki.

 

Dobrze wiedział, że ojciec nie wpuszcza nikogo do swojej pracowni – z członkami rodziny włącznie. Sam wygląd tego niezgrabnego, pozbawionego okien budynku wyraźnie sugerował, że goście nie są mile widziani. Helvir bez wahania wypadł z domu i ruszył biegiem w stronę pożaru. W jego głowie powstawały najczarniejsze scenariusze.

 

Przystanął przy wejściu do pracowni. Jeszcze nigdy nie był w świątyni ojca mimo, że stała zaledwie parę kroków od domu. Gdy ponownie dobiegł go wrzask, przełamał się i wszedł do środka. Ogień wewnątrz już dogasał, najwyraźniej powstrzymany za pomocą magii. Wszędzie było pełno dymu. Załzawionymi oczyma dostrzegł, że jedyną rzeczą w pomieszczeniu były spiralne schody prowadzące pod ziemię.

 

Dym gryzł go w oczy, a wzmagające się krzyki nie pozwalały na zebranie myśli. Siłą woli zmusił się, aby wyciągnąć pistolet i ruszyć w stronę schodów.

 

Serce biło mu jak szalone. Co jeśli ojciec już nie żyje? Może lepiej wziąć nogi za pas i zawiadomić ludzi z wioski?

 

Każdy stawiany krok był niesamowitym wysiłkiem, nogi miał niczym z ołowiu. Przeszedł zaledwie kilka stóp, a ciało ciążyło mu jak po całodniowej pracy. Czyżby to także były czary? Nie mógł przecież bać się aż tak bardzo. Skoro miał odwagę wyruszyć na poszukiwania siostry, to znajdzie siłę, aby zejść na dół. Gdy postawił kilka kolejnych kroków ujrzał człowieka leżącego twarzą w dół na pierwszych stopniach. Helvir zamarł, wystraszony, że mężczyzna go usłyszy, lecz ten nie poruszał się. Wytężając wszystkie siły chłopiec podszedł bliżej i szturchnął obcego stopą, żadnej reakcji. Kopnął nieco mocniej, ale człowiek wciąż się nie poruszył. Nie żył? Czy to ojciec go zabił? Przechodząc ostrożnie nad ciałem, ujrzał małą stróżkę krwi wypływającą z głowy obcego.

 

Z piwnicy zaczęły dochodzić do niego odgłosy rozmowy, czy może raczej kłótni. Obrzydliwy, mdlący fetor jakiego nie czuł nigdy w życiu uderzył w jego nozdrza. Powstrzymując wymioty, przycupnął na jednym ze stopni i ostrożnie rozejrzał się.

 

Podziemna pracownia była znacznie większa od pomieszczenia na górze. Na półkach, oświetlanych przez kilka lamp naftowych, leżały dziesiątki książek, słojów i narzędzi nieznanego przeznaczenia. Wszędzie walały się papiery z zapiskami i rysunkami, zapewne sporządzonymi przez ojca. Jednak największą uwagę przykuwał solidny, wysoki stół ustawiony pod ścianą. A dokładniej leżące na nim, okropnie zmasakrowane, zwłoki.

 

Niewielkie ciało było rozczłonkowane, ręce i nogi zostały odsunięte na boki, natomiast głowa leżała parę kroków dalej na podłodze. Znajdujący się pośrodku stołu korpus został rozcięty wzdłuż odsłaniając wyjęte na wierzch serce.

 

Bijące serce.

 

Helvir przez kilka chwil wpatrywał się w nie jak zaczarowany. Czuł obrzydzenie mieszające się z dziwną fascynacją.

 

Puk-puk.

 

Na moment wszystko poza tym dziwnym, niemającym prawa funkcjonować narządem, przestało się liczyć. Przerażał go, ale nie był w stanie oderwać wzroku.

 

Puk-puk.

 

W następnej chwili przytłaczająca, mroczna rzeczywistość zwaliła się na niego niczym lawina, wraz z ochrypłym okrzykiem:

 

– Ty diable!

 

Helvir przycisnął mocno dłonie do ust próbując powstrzymać mdłości. Zwrócił załzawiony wzrok na dwóch ludzi stojących w głębi pomieszczenia.

 

– Zamilcz chłopcze, nie osądzaj osób których nie jesteś w stanie pojąć – powiedział jego ojciec z rękami wsuniętymi w kieszenie zabrudzonego fartucha. Niedbale opierał się o biurko obok którego leżał kolejny trup.

 

– Nikt nie zrozumie szaleńca, rozejrzyj się wokół siebie! Przejrzyj na oczy! Człowieku nie widzisz co zrobiłeś?! – wrzeszczał młody, nieco ponad dwudziestoletni, mężczyzna, odwrócony tyłem do Helvira – To jest nieludzkie! Rozumiesz mnie, psia twoja mać?!

 

– Co jest dla ciebie nieludzkie? – spytał ojciec z pogardą, tak często widoczną w jego spojrzeniu. – Nauka? Postęp? Pomyśl nim się odezwiesz, kmiocie, bo mówisz do większego od siebie.

 

– Zawrzyj gębę! Zabiłeś tych wszystkich ludzi, łotrze! To! – krzyknął wskazując zwłoki na stole – To nie jest nauka, tylko szaleństwo! W imię jakiej nauki zabijałeś ludzi?! W imię jakiego postępu zabiłeś to dziecko?

 

Mag westchnął i wskazał ręką na bijące serce.

 

– Jak widzisz – rzekł dziwnym tonem – moje dziecko jeszcze żyje.

 

Z okrzykiem wściekłości nieznajomy uwolnił moc i zaatakował. Zaklęcia zostały bez trudu zneutralizowane nim choćby jedno osiągnęło cel. Helvir nigdy nie rozpoczął nauki prawdziwej magii, lecz znał podstawy na tyle, żeby pojąć jedną rzecz. Jego ojciec był naprawdę dobry.

 

– Nigdy nie osiągniesz tego co ja. W twoim wieku potrafiłem bez trudu atakować zaklęciami Trzeciego Kręgu przez pełne dziesięć minut. Ale skoro nawet we trójkę nie byliście w stanie nic zrobić, to nie powinienem się dziwić. To przykre, że Gildia nasyła na mnie takie niedojdy.

 

Helvir ściskał mocno pistolet w dłoniach, próbując powstrzymać płacz. W głowie huczały mu wykrzykiwane przez mężczyzn słowa, z których nie mógł nic zrozumieć. Jego ojciec porywał tych wszystkich ludzi? Zabijał ich? I co miał na myśli mówiąc o tym sercu, że to jego dziecko? Przecież miał tylko Helvira i Nikę.

 

– Dobra chłoptasiu, pora kończyć i tak zrobiliście już za dużo zamieszania.

 

– Obyś zgnił w piekle – odpowiedział, nieco drżącym tonem, młody czarodziej.

 

– Na razie nigdzie się nie wybieram. – Wysunięta w stronę wysłannika Gildii ręka sformułowała kulę energii.

 

Helvir poczuł jak chłopak rozpaczliwie zbiera resztkę swoich sił i atakuje. Lecz jego moc nie była skierowana w ojca, a w wyjęte z ciała serce. Cienka wiązka światła przebiła pulsujący narząd i utkwiła w piersi leżących zwłok. Natychmiast rozległ się okrzyk wściekłości i nim obcy mag zdążył zareagować w jakikolwiek sposób, potężne zaklęcie trafiło go w pierś odrzucając na przeciwległą ścianę. Uderzył ciężko w poustawiane tam półki strącając na ziemię kilka słojów z dziwnymi substancjami. Osunął się bezwładnie na ziemię.

 

– CHĘDOŻONY SYN KURWIĄCEJ SIĘ SUKI! – wyklinał ojciec. – Wszystko trafił szlag! Sobaka przeklęty! – wrzeszczał, miotając się po pracowni i przewracając wszystko wokół.

 

Helvir skulił się ze strachem na schodach. Jeszcze nigdy nie widział go w stanie takiej furii. Z twarzą wykrzywioną w grymasie wściekłości. Nigdy nie widział jak ten, zwykle chłodny i zamyślony, mężczyzna kogoś zabija. Nie widział wielu rzeczy. Rozczłonkowanych zwłok, stołu w na wpół zakrzepłej krwi. Serca wyjętego z piersi.

 

– Co ty tam robisz?!

 

Podniósł szybko wzrok i spojrzał na ojca wspinającego się po schodach. Na czarownika, który właśnie zabił bez trudu trzech magów. Na porywacza, który uprowadzał mieszkańców wioski. Mordercę, który zabił wszystkich zaginionych. Ujrzał szaleńca rozcinającego ludzkie zwłoki, w imię nowych odkryć.

 

Nagle zrozumiał. „Moje dziecko jeszcze żyje”. Tata miał tylko dwoje dzieci.

 

– Kto ci pozwolił tu wejść? Kazałem ci siedzieć w domu! – krzyknął rozeźlony ojciec. – Słyszysz co do ciebie mówię?!

 

Umysł, przed chwilą wypełniony setkami strasznych wizji, oczyścił się. Teraz została w nim tylko jedna myśl. Że oto, parę stopni niżej, stoi przed nim zabójca Niki.

 

– Od kiedy tu jesteś? – spytał nieco spokojniejszym tonem morderca jego siostry, pochylając się ku niemu.

 

Helvir wymacał palcami spust.

 

– Co tam trzymasz?

 

Kurek pistoletu przekręcił się i uderzył w panewkę krzesząc iskrę. Helvir, w tym krótkim momencie, poczuł drobne szarpnięcie mocy, jakby mężczyzna próbował postawić przed sobą ochronną barierę. Przez następne lata wiele razy rozmyślał, czy było tak w istocie, lecz wtedy rozległ się huk wystrzału i twarz mordercy zniknęła w pióropuszu dymu.

 

V.

 

Niewielki pokój był oświetlany przez stojącą na nocnej szafce, mosiężną lampę naftową. Obok zostało umieszczone jednoosobowe łóżko, zaś po przeciwnej stronie znajdował się prosty drewniany stół, przy którym siedziało dwóch mężczyzn popijających whisky. Można by uznać, że są zrelaksowani. Oszczędne, ostrożne ruchy zdradzały jednak napięcie i gotowość do szybkiego działania, mimo że próbowali stwarzać pozory spokojnej rozmowy.

 

– Czyli jest pan bojownikiem o wolność Ameryki – mówił głębokim głosem lord Stanhope. – Bardzo niezwykłe zważywszy na to, że jak zauważył już mój towarzysz, wojna skończyła się długo przed pańskimi narodzinami. Czyżby to była zemsta? Pańska rodzina walczyła w tej wojnie?

 

– Nie, pochodzę ze wschodniej europy. Przybyłem tutaj dopiero w wieku piętnastu lat.

 

– I postanowił pan tu zostać? – drążył mag, uważnie przyglądając się swojemu gościowi. – Idea nowego, wolnego świata była aż tak urzekająca?

 

– Ten świat nie będzie wolny, dopóki wy nim rządzicie.

 

– Takie słowa w obecności maga to przejaw niezwykłej odwagi, lub niezwykłej głupoty. Nie wydaje się pan głupcem. Zdaje sobie pan sprawę, że po takich słowach mój kolega spaliłby pana na popiół, prawda? A może to poszukiwanie śmierci? Co pan próbuje osiągnąć?

 

– Myślałem, że to nie jest przesłuchanie – odparł Helvir. Odetchnął głęboko i przez chwilę wpatrywał się w swoją szklankę z whisky. W końcu przeniósł wzrok na maga i spytał znużonym głosem:

 

– Czego ode mnie chcesz, lordzie? Czemu ma służyć ta rozmowa w środku nocy?

 

– Próbował się pan wymknąć.

 

– I?

 

– Byłem ciekaw czemu. – Zawiesił głos. – Ale to już jest oczywiste. Bardziej intryguje mnie jak udało się panu zabić wicehrabiego Cornwallisa.

 

Przez chwilę panowała cisza. Helvir nawet nie drgnął, zerknął tylko szybko na drzwi, oceniając czy zdoła uciec, a następnie westchnął i spojrzał pytająco na maga.

 

– Jestem mile zaskoczony – powiedział z uznaniem lord Stanhope. – Miałem podejrzenie, że po moich słowach rzuci się pan do ucieczki. Albo nawet na mnie. A wtedy byłbym zmuszony pana zabić, nim usłyszę odpowiedzi na me pytania. – Zrobił krótką pauzę i kontynuował. – Jest pan rozsądnym człowiekiem i z pewnością rozumie swą sytuację. Może pan spędzić ostatnie chwile popijając w spokoju whisky lub wrzeszcząc z bólu na podłodze. Przyznaję, że to nie najciekawsza sytuacja ale wybór jest prosty, prawda? Zatem proszę mi opowiedzieć, jak pan tego dokonał.

 

Helvir w dalszym ciągu siedział nieruchomo na krześle, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w maga. Następnie podniósł szklankę z whisky i zakołysał nią lekko. Rzucił lordowi zadowolone spojrzenie, niczym urwis, który wykonał psotę i trwa teraz w niecierpliwym oczekiwaniu na reakcję rodzica. Stanhope siedział przez chwilę z zaskoczonym wyrazem twarzy, po czym rozchylił nieco usta i wyszeptał:

 

– Ach tak. Rozumiem. – Pokiwał głową. – Dosypał pan coś do whisky, gdy stawiał mu pan kolejkę. Wtedy przy barze, prawda? Pomysłowe, przyznaję… Lecz zarazem jakże tchórzliwe i ryzykowne. Musiał mieć pan przygotowana dokładną dawkę, inaczej mógłby umrzeć zanim dotarłby do pokoju.

 

Helvir wolno przytaknął.

 

– Teraz lord pozwoli, że ja o coś spytam.

 

– Chce pan wiedzieć, gdzie popełnił błąd?

 

Kolejne przytaknięcie.

 

– Cóż, był pan naprawdę pomysłowy, lecz jednocześnie nieostrożny – mówił z zadowoleniem mag, jakby dumny z możliwości popisania się swoim sprytem. – Przyznaję, że gdy zapraszałem pana do pokoju jeszcze o niczym nie wiedziałem. Jeśli nie przyjąłby pan zaproszenia, znaczyłoby to rzecz jasna, że nie ma pan czystego sumienia. Później jednak zauważyłem plamkę krwi na pańskim kołnierzyku. Oczywiście, że istnieje tysiąc innych wyjaśnień na to jak się tam znalazła, ale pan od samego początku wzbudzał podejrzenia. Gdy toczyliśmy naszą pogawędkę powoli wdarłem się umysłem do pokoju wicehrabiego. Gdyby mnie przyłapał znalazłbym się w bardzo niezręcznej sytuacji. Wśród magów nie tolerujemy takiego zachowania, jednakże proszę sobie wyobrazić me zaskoczenie, gdy okazało się, że biedny William leży martwy na łóżku. – Przerwał i napił się. – Jednak wciąż nie rozumiem skąd ta krew? Użył pan za mało trucizny?

 

– Ależ skąd – odpowiedział tajemniczo Helvir. Zauważył już, że lord ma słabość do zabawy w detektywa i wyjaśniania tajemnic. Nie zamierzał zatem mówić niczego niepotrzebnego, tylko pozwolić magowi zagłębić się w swoje zabawy. – Użyłem jej dokładnie tyle, ile potrzebowałem.

 

– Zatem nie zamierzał go pan zabić, tylko nieco struć, osłabić. Żeby nie mógł stawiać oporu, gdy pan przyjdzie i go wykończy, tak? Ohydne, naprawdę… jednak nie sposób odmówić panu skuteczności. W zwykłej konfrontacji byłby pan na straconej pozycji, ale uciekanie się do takich metod jest naprawdę… odrażające – mówił wyraźnie zbulwersowany, lecz zarazem zafascynowany, Stanhope. – Mimo wszystko, ta plama krwi przyczyniła się do pańskiej ostatecznej porażki. Rozumiem, że nie mógł pan użyć pistoletu. Wystrzał zaalarmowałby wszystkich w budynku. Dlaczego nie skręcił mu pan po prostu karku?

 

– Był silniejszy niż się spodziewałem. Gdy wszedłem do pokoju próbował przejąć kontrolę nad moim ciałem resztą swojej mocy, więc musiałem działać szybko. W skrócie, wyjąłem nóż i go zadźgałem.

 

Mag odstawił delikatnie szklankę na stół przypatrując się ponuro Helvirowi.

 

– Jest pan naprawdę niezwykłym człowiekiem. To tragedia, że wybrał pan drogę zbrodni. Teraz niestety jest już za późno by coś poradzić.

 

– Możemy to rozwiązać inaczej – zaproponował z nadzieją w głosie.

 

– Takie jest prawo – uciął mag. – Szczególnie tacy jak ja muszą respektować je z całą stanowczością, by nie dać się zwieść władzy wypływającej z posiadania mocy. Mogę jedynie obiecać panu szybką śmierć. Całkowite spopielenie potrwa najwyżej kilka sekund, nie będzie pan cierpiał.

 

– To nie jest dobry pomysł.

 

– Proszę tego nie próbować. Zdaję sobie sprawę, że nie siedział pan tutaj zabawiając mnie rozmową w oczekiwaniu na śmierć. Domyślam się, że kiełkuje w panu myśl o stawianiu oporu. Powtarzam, proszę tego nie robić. Przez ostatnie kilka minut przywołałem wystarczająco wiele mocy by spalić pana w jednej chwili przy najmniejszej próbie ucieczki.

 

– A ja powtarzam, że ogień tutaj to nie jest dobry pomysł. – Stanhope otworzył szeroko oczy, gdy Helvir wyjął zza pazuchy laskę dynamitu. – Chyba, że chcesz wylecieć w powietrze razem ze mną, dziadku.

 

Dobrze znał działanie magii. Sam umiał używać jedynie bardzo podstawowych czarów, ale teorię miał opanowaną doskonale. Zdawał sobie sprawę, że mag, obojętnie czy początkujący, czy władający już wszystkimi Kręgami, nie jest w stanie błyskawicznie zmienić ilości zebranej mocy. Nazywał to zasadą balonika z wodą. Balonik to zaklęcie jakie zamierza się rzucić, a woda jest mocą, którą należy go wypełnić. Jeśli chcesz użyć ogromnej wodnej kuli, nie możesz w ostatnim momencie postanowić, że będzie ona o połowę mniejsza. Potrzebujesz chwili na odlanie części wody. I jeśli napełniasz czerwony balonik, nie zmienisz go nagle w zielony. Podobnie jest z naturą zaklęcia. Jeżeli zamierzasz rzucić wielką ognistą kulę, nie przekształcisz jej szybko w mały promień mocy. Cały ten proces nie zajmuje wprawnemu magowi więcej niż kilku sekund. Ale Helvir nie potrzebował więcej.

 

Cisnął w maga trzymaną szklanką z whisky i skoczył w stronę drzwi. Szarpnął rozpaczliwie za klamkę próbując wydostać się z pokoju. Był już jedną nogą na zewnątrz, gdy z tyłu trafiła go fala mocy. Poleciał do przodu uderzając ciałem o ścianę korytarza. Przeturlał się na bok, klnąc pod nosem. Lord przekształcił moc do nowego zaklęcia szybciej niż podejrzewał. Jednakże to nie miało znaczenia. Ważne było to, że gdy on uciekał z pokoju, mag został w środku zbierając na nowo moc.

 

Helvir nie był dobrym czarodziejem. Jednak umiał wystarczająco wiele, aby podpalić lont.

 

Laska dynamitu wleciała z sykiem do pokoju.

 

W pomieszczeniu nastąpiła eksplozja. Eksplozja o wiele za słaba niż można by się spodziewać po takiej ilości materiału wybuchowego.

 

Helvir podniósł się z podłogi i wbiegł do środka.

 

Wybuch zniszczył krzesło, osmalił podłogę i ściany oraz wywołał pożar. Cienko jak na kilkadziesiąt gramów czystej nitrogliceryny.

 

Stanhope opierał się rękami o stół próbując złapać oddech. Na widok Helvira spróbował przywołać moc do kolejnego zaklęcia, lecz zduszenie wybuchu kosztowało go zbyt wiele sił. Okazał się zbyt wolny. Nim zdążył rzucić czar, młodzieniec wyciągnął rewolwer i oddał strzał w brzuch przeciwnika. Stanhope jęknął i osunął się na kolana.

 

– Nieźle, nieźle, utworzenie bariery wokół dynamitu to naprawdę cwana sztuczka – powiedział Helvir podchodząc bliżej.

 

– Nie tak dobra, jak pokonanie maga Piątego Kręgu z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem – wychrypiał słabym głosem lord Stanhope. – Przerażający z pana człowiek, panie Helvirze. Sądzę, że nigdy nie powinienem zapraszać pana na pogawędkę.

 

– Dorwałbym cię prędzej czy później. – Helvir pochylił się nad umierającym. –Wojna nigdy się nie skończyła, rozumiesz? A ja zrobię wszystko by rozgorzała no nowo. I będzie trwała dopóki nie wytępimy was wszystkich.

 

Rozległ się kolejny strzał i lord Stanhope padł martwy na podłogę.

 

Epilog

 

Pożar w saloonie strawił większą część Pulsville, wbijając mu jednocześnie ostatni gwóźdź do trumny.

 

Następnego ranka mieszkańcy kręcili się wśród zgliszczy szukając rzeczy, których nie strawiły płomienie. Niewielką pociechą było to, że nikt z tutejszych nie ucierpiał – jedynymi ofiarami żywiołu byli dwaj przyjezdni, których spopielone ciała znaleziono wśród szczątków saloonu.

 

Między ludźmi mnożyły się plotki na temat tego, co było przyczyną pożaru. Najpopularniejsza była wersja opowiadana przez Bernarda, właściciela spalonego przybytku:

 

– Od razu wiedziałem, że będą kłopoty. Ledwo się zobaczyli i już skakali sobie do gardeł. Jeden z tych trupów to musi być ten młody facet. Ja mu mówiłem, żeby nie podskakiwał magom, ale nie, nie, on wiedział swoje. No to się doigrał. Pewnie, gdy było po wszystkim zorientowali się, że przesadzili zabijając go, ale żaden nie chciał wziąć winy na siebie. W czasie awantury padł kolejny trup, a ocalały podpalił saloon, żeby zatrzeć ślady i zwiał.

 

Ludzie pokiwali w zadumie głowami.

 

– Cholerni magowie, trzeba w końcu zrobić z nimi porządek.

Koniec

Komentarze

Pierwszy raz przeczytałem do końca opowiadanie o magach. Do tej pory odrzucało mnie od razu, gdy czytałem"mag", "moc" itp. To drugie opowiadanie twego autorstwa które przeczytałem. Odczucia mam ambiwalentne--- z jednej strony

nie lubię czarów, z drugiej ---potrafisz tak zainteresować, że czytałem do końca. O błędach, niech piszą inni.Pozdrawiam.

     "Nieznajomy niespiesznie podszedł do drzwi saloonu." Dlaczego niby nieznajmy ? Osobiście znam tego gościa... Ale poważnie: inny podmiot w pierwszym zadnaiu --- skąd wiadomo, że nieznajomy i komu to wiadomo? 

Jak dla mnie trochę za krwiste [te poćwiartowane ciała i w ogóle], ale wciągające, chociaż postacie trochę płytkie.

Sporo błędów interpunkcyjnych, błędy w zapisie dialogów. Najgorsze były jednak powtórzenia. Tekst jest nimi najeżony.

"Ale to nie wyjaśniało czemu sam jej nie szukał." --- Brakuje odniesienia do poprzedniej części, CO nie wyjaśniało? -> TO.

"W jego głowie powstały najczarniejsze scenariusze." --- Ja bym napisała "powstawały" - przecież on biegł, cały czas myślał, tym "powstały" odebrałeś scenie nieco dynamiki.

"zawarzywszy" --- Jauć! - zważywszy!

Popracuj trochę nad warsztatem. Historia ma potencjał.

Lubię krwiste, choć nie sądziłem że to jest nadzwyczaj drastyczne.

Mogę prosić o wskazanie owych błędów w zapisie dialogów? Bo nie wiem, gdzie popełniłem błędy, a samo to, że są niewiele mi mówi. ;P

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Na ten przykład:

"- I postanowił pan tu zostać? – Drążył mag, uważnie przyglądając się swojemu gościowi."  --- "Drążył" z małej litery, bo to komentarz tzw. odgłosu paszczowego; owe komentarze odgłosów zawsze zaczynamy z małej litery.

"- Duchów nie widziałem. – przerwał nieco gderliwie mężczyzna." --- Bez kropki po "widziałem".

Przykładów jest jeszcze sporo, za dużo, żeby wypisywać je wszystkie. Co ciekawe, raz popełniasz błąd, a raz nie. Nie wiem, z czego to wynika. Na tym portalu jest cały post o poprawnym zapisywaniu dialogów. Poszukaj i porównaj swoje zapisy z podanymi tam radami.

Co do krwistości: kwestia gustu. Dla mnie zbyt krwiste.

Poprawiłem wymienione błędy, usunąłem trochę powtórzeń... mam nadzieję, że teraz jest nieco lepiej. ;)

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Mam nadzieję, że Święta mijają Tobie w przyjemnej atmosferze, bo nie mam dobrych wieści dla Ciebie, odnośne opublikowanego tekstu.

 

Masz bardzo dużo błędów. Chciałem Ci pomóc, bo nawet zacząłem wyłapywać zdania zawierające błędy, ale dałem sobie spokój, bo każde zdanie wymaga obszernego komentarza i poprawienia, a na to nie mam tyle czasu. Mogę wskazać błędy, ale poprawienie całego tekstu to już jest zadanie Autora, a nie mnie czy kogokolwiek. Twoim obowiązkiem jest przyzwoić sobie zasady pisowni polskiej i konstrukcji zdań, bo wszystko leży i kwiczy, tylko dlatego, że masz problemy z elementarnymi zasadami języka polskiego na poziomie szkoły podstawowej. Może i jest tutaj zawarty ciekawy pomysł, ale warsztatu jeszcze sobie nie wyrobiłeś. Tekstowi szansy nie daję, bo jest kiepski i bardzo słabo napisany. Szansję daję Tobie. Napisz coś naprawdę dobrego. Poćwicz na krótszych tekstach i dużo czytaj, to bardzo pomaga. I właśnie czytanie, pomaga przy pisaniu. Wyobraźnia i talent to nie wszystko. Jedyne co mogę doradzić - W Twoim tekście dominują szczegóły, które każdy czytelnik zna. Nie pisz, tego co oczywiste. Skupiaj się na fabule, na postaciach i dialogach. Bo to też u Ciebie jest fatalne.

 

Pozdrawiam i życzę Wesołych Świąt.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Dużym jak dla mnie plusem jest nałożenie pewnych ograniczeń na posługiwanie się magią. Koncentracja mocy wymaga czasu i te pe.  

Tateńcio Helvira odrażający, że słów brak. 

Historia alternatywna plus magia? Udanie połączyłeś.

Sporo błędow już na początku...

" Mężczyzna niespiesznie podszedł do drzwi saloonu.

Było to ostatnie funkcjonujące miejsce w miasteczku, choć i jego koniec zbliżał się wielkimi krokami. Już z zewnątrz, na wzór sąsiednich domostw, zaczynało przypominać ruinę. Od dawna niezamiatany pokryty piaskiem ganek, ciemne, zabrudzone szyby w oknach, które ledwo przepuszczały promienie słoneczne – tak wyglądały obecnie wszystkie budynki w Pulsville."

No więc tak --- koniec czego zbliżał się wielkimi krokami --- saloonu czy miasteczka? Wychodzi, że miasteczka, bo zaimek "jego" powinien się odnosić do istatniego rzeczownika w zdaniu głownym. Ale dalszy opis przekonuje, że chodzi o budynek saloonu. Nieprecyzyjnie.

Jeżeli zaS salonn, to nie szynkarz, tylko raczej już barman.

Sporo w tekście  czasownika"być".

Językowo zdecydowanie jeszcze do wyszlifowania.  

Cóż, spodziewałem się, że językowo nie będzie doskonale (choć starałem się, by tak było), ale nie sądziłem, że jest tak tragicznie. Czytam akurat całkiem sporo i różne gatunki, ale jak widać nie przekłada się to na mój warsztat. Myślę, że to może raczej skutek lekcji polskiego z gramatyki, które sobie kompletnie lekceważyłem za czasów szkolnych (człowiek młody był, głupi ;p). Wygląda na to, że trzeba brać się do roboty, bo jeszcze daleka droga. ;)

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

Podoba mi się pomysł historii alternatywnej Ameryki z magami. Nie za bardzo mi za to przypadła do gustu postać Helvira, jego motywacja i sposób, w jaki załatwił magów. Z jakiegoś powodu coś nieuchwytnego mi tu zgrzyta, drażni, nie pasuje. Ot, takie subiektywne spostrzeżenie. Zakończenie też jakieś bez impaktu - takie zwiędłe to ostatnie zdanie.

 

kwestia - > kwestią, literówka

Pamiętaj o przecinkach przed "by". I w paru innych miejscach też ich brakuje, ale niech tam.

 

Czasem mieszasz w podmiotach. Nie zaznaczasz kto co dokładnie mówi albo np:

"Na końcu poszedł do sypialni ojca i zabrał mały pistolet skałkowy. Zeszłej jesieni strzelał kilka razy z muszkietu do stracha na wróble. Dzięki temu mógł z dumą poinformować siostrę, że potrafi posługiwać się bronią. Po naładowaniu schował go za pasek..." 

W pierwszym zdaniu podmiotem jest pistolet, w drugim już nie, a w trzecim znowu wracasz do pistoletu. Ale nie wolno wszystkiego zostawiać czytelnikom do domyślania się, bo to wprowadza w tekst dysonanse.

 

Błąd ortograficzny - stróżka krwi.

 

Winno być "zewrzyj" a nie "zawrzyj" gębę, raczej, z tego co wiem.

 

W dialogach pozostało jeszcze kilka potknięć, ale widać, że się starałeś.

 

"Wykonał psotę" - bardzo niezręczne wyrażenie.

 

"Eksploza o wiele słabsza niż..." a nie o wiele za słaba.

 

Tak na szybko.

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Podoboło mi się. W stopniu by doczytać do końca i zapamiętać ciekawy pomysł na świat. Poniżej stopnia, żeby się autorem zainteresować i szukać jego innych tekstów.

Postacie, gdyby je bardziej uczłowieczyć, możliwe, że bardziej by oddziaływały na czytelnika. Choćby niech ci magowie, jakby wydali się odrobinę lepsi od byle bandziorów, a protagonista i tak by ich zabił (nawet z scenką gdzie najpierw darzy magów jakąś sympatią, piją razem i wspominając stare dobre czasy) zaczął by sie czytelnik zastanwiać "ale co mu obiło".

Poza tym, może jestem jakoś językow niedorozwinięta, ale mnie błędy gramatyczno-ortograficzne nie raziły mocno, a w sumie to wcale.

"Błąd ortograficzny - stróżka krwi." - i pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno sądziłem iż trzeba być analfabetą, żeby popełnić taki błąd. ;)

Co do głębi postaci i fabuły - bohaterowie z założenia nie mieli być specjalnie głębocy, to miała być ot taka lekka historyjka rozrywkowa - coś jak amerykańskie kino, nic wybitnego, ale dla relaksu można sobie obejrzeć. Pisałem ją dla wprawki - jak widać muszę jej jeszcze sporo nabrać ;) - ale potem nieco się rozwinęła i ostatecznie wyszło takie coś.    

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

     Pociszę cie, Autorze. "Strózka krwi" ortograficznie i gramatycznie jest najzupełnij poprawnym zwrotem... Oznacza on tylko tyle, że jakaś kobieta pilnuje krwi. "Strózka"to żeńska forma znanego rzeczownika "stróż", w przeciwieństwie od "strużki",  wyrazu,  będącego z kolei zdrobnieniem rzeczownika "struga". Więc --- błąd ortograficzny to nie jest, choć, oczywiście, w kontekście, w jakim został ten wyraz użyty, wzbudza salwę śmiechu, podobnie jak "stróżka dymu". Rzadko się bowiem widuje niewiastę, pilnującą dymu...   

     Pozdrawiam.    

Roger, własnie w tym rzecz, że wiem jaka jest różnica, ba nawet czytałem o niej kiedyś tutaj -> http://www.fantastyka.pl/10,4550.html

Czemu w takim razie napisałem źle? Oprócz nieuwagi przy pisaniu (i korektach) nie mam żadnego pomysłu. ;)

Dobrze, zatem dziekuję wszystkim za - chwilami bolesne - komentarze. Postaram się, aby następny tekst był bardziej dopracowany.

"Najpewniejszą oznaką pogodnej duszy jest zdolność śmiania się z samego siebie."

 

Ale opowiadanie wzbudziło zainteresowanie. Co otworzę komputer, to nowy wpis. Nos do góry, kolego. Pozdrawiam.

Fabularnie nawet ciekawe, znaczy, pomysł był dobry. Zgodzę się z Jose co do braku impaktu w zakończeniu ("brak impaktu" - śliczne wyrażenie, nie?).
Zdecydowanie za dużo błędów i potknięć. Naprawdę za dużo.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka