- Opowiadanie: Ardel - Obywatel doskonały (DUCHY 2012)

Obywatel doskonały (DUCHY 2012)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Obywatel doskonały (DUCHY 2012)

Od: zastępca zarządcy kolonii 7CF05Z, Roman Sielecki

Data: 3153 – 10 – 2

Załączniki: Fag_ro-X023, dane_rok3152

Prosiłbym o wybaczenie braku oficjalnego tonu, nie mam na to czasu. Doszło do mutacji faga, który miał za zadanie zwalczać jedyny żywy organizm kolonizowanej planety, szkodliwe dla nas Mycobacterium leprae vaccumus. Z symulacji oraz statystycznych obliczeń wynikało, że szansa na takie zdarzenie jest mniejsza niż zeptoprocent. Bóg prawdopodobieństwa nie okazał się łaskawy. Fag po mutacji atakuje komórki układu nerwowego. Pracujemy nad możliwością powstrzymania rozwoju wirusa, lecz z braku czasu wyślemy nasze aktualne wyniki badań. Dołączam także dane planetarne zebrane w zeszłym roku, z pełną analizą statystyczną oraz planami na przyszłość.

Sam zarządca zmarł dwa dni temu. Mnie także nie pozostało wiele czasu. Ze względów bezpieczeństwa zniszczyłem wszystkie ewakuatory, by nie roznieść zarazy na zamieszkane planety. To ostatnia wiadomość i pożegnanie. Prosiłbym, dla kolonistów, by nasza praca nie została zaprzepaszczona, więc po zniszczeniu wirusa kontynuujcie naszą pracę. I pochowajcie nas.

 

Karol Kołodziej skończył czytać wiadomość i wymruczał polecenie. Z ekranu zniknęły litery – Drugi Siewca był zwolennikiem tradycyjnej formy odczytu tekstów, nie przekonywało go wtłaczanie informacji przez implant u podstawy czaszki; na ich miejscu pojawił się obraz czerwonej powierzchni Zarazy. Planetę, której oficjalną nazwą wciąż był indeks 7CF05Z, gdyż nie została jeszcze przetransformowana na zdatną do zamieszkania przez Cywilizację, nazywano tak od czasu nadejścia raportu o fatalnej mutacji bakteriofaga.

Po rdzawej pustyni wiatr miotał kawałkami lekkiej, krwawej skały, której struktura bardzo przypominała pumeks. Jeszcze nie odkryto, jak powstał ten materiał, jednak poprzedni osiedleńcy dowiedli, że nie ma to związku z czynnością wulkaniczną planety, która była dość znikoma. Biolog przeniósł wzrok na stalowego kolosa, przypominającego grzyba. Miał u podstawy jakieś pięćset metrów średnicy, „kapelusz” dochodził do siedmiuset. Był to Bivrost 1.7, najnowsza wersja wynalazku, który w przeciągu zaledwie kilkunastu dekad jest w stanie zmienić skład atmosfery na odpowiedni dla człowieka. Obecnie, już po kilku latach działania maszyny, z 14.8 procent tlenu uzyskano równe piętnaście części setnej. Uzupełnianiem azotu nie było się po co martwić, powietrze składało się głównie z niego.

Pracą Karola było użyźnianie jezior i mórz planety. Jego laboratorium znajdowało się kilkaset kilometrów od bazy głównej. Zajmował się tam umiejscawianiem glonów o zmodyfikowanym chlorofilu, dostosowanym do długości fali światła gwiazdy, Satyra. Widmo przesunięte było w stronę czerwieni w stosunku do słonecznego; wszystko jeszcze przyrównywało się do ziemskich warunków, pomimo tego, że ta planeta wymarła tysiąc lat wcześniej. Flora rozwijała się dobrze, produkowała tlen w dostatecznym natężeniu. Gęstość materii organicznej zbliżała się do wymaganej, by móc rozpocząć hodowlę organizmów wielokomórkowych. A wtedy Kołodzieja czeka przeniesienie do kolejnych, większych, zbiorników wodnych.

Analogiczne działania miały miejsce na całej planecie. Twarda powierzchnia była miażdżona przez olbrzymie buldożery, następnie starano się użyźnić ją martwą materią organiczną, pełną destruentów oraz bakterii. Po planecie szalały bezpieczne już bakteriofagi (problem mutacji rozwiązano dość szybko), niszcząc wywołujące u ludzi trąd prątki. Za parę miesięcy powinien być z nimi spokój, a wtedy wymrą także fagi. Chociaż ciężko mówić o śmierci wirusa, który wszak nie jest żywym organizmem.

Drugi Siewca założył na twarz maskę, oczy nakrył goglami z filtrem (nie przeszedł jeszcze wszystkich zabiegów, dostosowujących wzrok do światła Satyra), a na to wszystko jeszcze ochronny kombinezon. Wyszedł na obchód swojego „ogrodu”.

 

Był porządnym obywatelem zaludnionej już od trzech stuleci Pandy Jałówki. Kto zatwierdził tę idiotyczną nazwę? Zastanawiali się nad tym wszyscy mieszkańcy czwartej planety układu Satyr w sektorze Cerrunos. Wnoszono wiele petycji, by zmienić nieszczęsną Pandę Jałówkę na poważniejsze miano, lecz prawo Cywilizacji nie pozwalało na to. Gdy raz pozbyto się indeksu na rzecz znaczącego cokolwiek ciągu znaków, było to działanie ostateczne. By uniknąć nieporozumień urzędniczych, historycznych oraz po to, by zmusić ludzi do odpowiedzialności. Kolonizatorzy Pandy Jałówki najwyraźniej odpowiedzialni nie byli (ewentualnie byli wyjątkowo starzy i złośliwi, gdy podawali nazwę do Urzędu Kolonizacyjnego).

Pracował jako biolog, jego badania były sławne w całym sektorze, czasem kontaktowali się z nim geniusze, zamieszkujący inne obszary kosmosu. Od pięciu lat nie wziął ani jednego dnia urlopu, nigdy nie prosił o dofinansowanie badań. Wszystkie wyniki i analizy naukowe publikował za darmo dla państwa, nawet te, którymi zajmował się prywatnie.

Był porządnym obywatelem. W jego kartotece nie widnieje żadne przestępstwo, wykroczenie czy nawet upomnienie. Gdy studiował, osiągał dobre wyniki i udzielał się w kołach naukowych. Nie korzystał z usług domów wirtualnych ani cielesnych przyjemności, co w jednym z reportaży uzasadnił brakiem potrzeby uciekania od rzeczywistości, którą, jak napomknął, uwielbiał. Nigdy nie miał żony ani męża. Nie zdarzyło mu się wziąć też nigdy kobiety czy mężczyzny za kochanka.

Uczestniczył w życiu politycznym, roztrząsając każdy problem osobno. Prawie nigdy nie zdarzało się, by pod rząd głosował za projektami jednej partii. Zawsze wybierał te, które uznał za odpowiednie, nigdy nie popierał w ciemno pomysłów jednego ugrupowania politycznego, co czyniło większość obywateli. Uznawał to za lenistwo.

Nie pił alkoholu. W jego życiu zdarzyło mu się to tylko raz. Upił się wtedy do nieprzytomności. Pokrytego wymiocinami i z opuchniętym gardłem znaleźli go jego pomocnicy w laboratorium. Nigdy nie wyjaśnił, dlaczego to zrobił. Ale tak dobrego obywatela o to nikt nie pytał.

 

Karol przeszedł przez śluzę, gdzie został poddany pobieżnemu badaniu, skafander odkażono, zebrano z niego dane. Na ekranach ściennych pojawiły się informacje o obecnym stanie atmosfery. Zmniejszona gęstość metanu, coraz więcej tlenu. Oczywiście wielkości te zmieniły się dopiero na dalekim miejscu po przecinku. Likwidacja bakterii postępowała wedle planu. Ale nawet wtedy osadnicy będą zmuszeni do noszenia sterylnych masek przez co najmniej pięć lat, przy wychodzeniu na zewnątrz bezpiecznych budowli.

Drugi Siewca przeciągnął się spokojnie i wygładził wymięty strój. Obecnie ubrany był w zieloną tunikę, odpowiednią dla jego profesji na planecie, oraz białe, nieskazitelnie białe rękawiczki. Nikt nie wiedział, jak udawało mu się utrzymywać je w czystości. Ale takie były zawsze, niezależnie od pory dnia czy aktualnie wykonywanej pracy.

Mężczyzna starannie złożył ekwipunek do szafki i dokładnie sprawdził stan swojego zdrowia w terminalu medycznym. Wszystko okazało się być w porządku, więc Kołodziej udał się korytarzem do swojego biura. Nie było tutaj żadnych ozdób, niewielka ilość rozsuwanych drzwi zaburzała powierzchnię jednolitych ścian. Echo kroków docierało do prawie każdego miejsca laboratorium, akustyka była jak najbardziej zaplanowana. Gdy ktoś wchodził do stacji, biolog wiedział o tym od razu i mógł zabezpieczyć eksperymenty, zanim cokolwiek mogłoby zaburzyć przebieg badań.

Praca Karola nie była ciekawa dla większości kolonistów. Każdy miał jakąś robotę, ale ślęczenie nad monitorem, wypluwającym masę danych o temperaturze, promieniowaniu każdego rodzaju, ilości zgromadzonej w kolektorach budynku energii, zagęszczeniu materii organicznej czy kierunku prądów wodnych wydawało się być nudne. A to, prócz godzinnego obchodu terenu, biolog wykonywał przez dziewięć godzin każdego dnia. Swój wolny czas większość poświęcała na sporty, odpoczynki w grach wirtualnych i seks. Natomiast pracownik jeziornego laboratorium dokonywał badań nad użyźniającymi glebę bakteriami, hodował rośliny w sztucznie wytworzonej biocenozie swojej stacji badawczej oraz odpowiadał na pytania i pomagał rozwiązywać problemy innych grup naukowych. Żadnej rozrywki. Warto nadmienić, że ponad połowę pożywienia, które zebrał ze swoich plantacji, przekazywał reszcie kolonii. Wszyscy stawiali go za wzór obywatela.

 

Po przepracowaniu w biurze wymaganego czasu, Karol udał się do swojej zielonej świątyni. Było tam niezwykle duszno i gorąco, ciemne liście nieustannie pochłaniały światło o idealnej długości fali. Mężczyzna przez chwilę nasycał nozdrza zapachem wilgotnej ziemi, wonią kwiatów oraz specyficznym odorem nawozu organicznego. Był to dla niego istny raj, w którym zapominał o wszystkim. I nawet podczas pracy z roślinnością jego rękawiczki pozostawały perfekcyjnie białe.

Na twarzy biologa wykwitł radosny uśmiech, gdy ujrzał pierwsze owoce modyfikowanej przez niego soi. Jej nasiona były większe i zawierały wysoce więcej białka od naturalnej. No i oczywiście rozwój rośliny trwał znacznie krócej. Już za trzy dni będzie można zebrać plon. Postanowił przyszykować odpowiednie pomieszczenie na suszenie ziarna oraz pojemniki do transportu pożywienia do bazy kolonialnej. Ruszył w stronę suszarni.

I zatrzymał się nagle. Obok uprawy ciecierzycy post-pospolitej stał mały chłopczyk, mający za sobą około trzech lat życia; na tyle przynajmniej ocenił go Karol. Niewielka buźka była częściowo przesłonięta przez listki przypominające małe piły do drewna. Dziecko uśmiechało się, a w jego jedynym widocznym oczku można było dostrzec dziwną jak na ten wiek inteligencję. Zszokowany biolog nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. Jak ten malec się tam dostał? Który Opiekun zajmował się obecnie trzylatkami? Chyba Katarzyna Gomółka… Będzie się musiał z nią skontaktować. I gdy chciał się odezwać, chłopczyk zaczął mówić:

– Dzień dobry panu – głosik miał piskliwy, lecz nie drżał ani trochę i nie dało się w nim wyczuć chociaż tonu nieśmiałości. – Jestem Marcinek. Pan, jak mniemam, nazywa się Karol Kołodziej. – Adresat tej wypowiedzi zdziwił się gładkością wymowy dzieciaka. Wiedział, że teraz już półroczne dzieci zaczynały mówić z sensem, ale „jak mniemam”? – Mógłby się pan ze mną pobawić? – zapytał pewny tego, że jego rozmówca zaraz pokiwa głową.

A Drugi Siewca stał jeszcze przez moment osłupiały. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w oczka koloru przydymionego szmaragdu, potem wzrok ześliznął się na dołeczek na prawym policzku, będący nieodłączną częścią radosnego uśmiechu. Lico chłopca przywodziło na myśl pucołowatego aniołka o niesfornych jasnobrązowych włoskach, sięgających kości policzkowych i atakujących powieki. Rzęsy brzdąca, które również na chwilę zafascynowały Karola, były niesamowicie króciutkie, nie miały więcej jak trzy milimetry.

– Dzień dobry, Marcinku – odezwał się wciąż onieśmielony mężczyzna. – Sądzę, że mogę poświęcić ci troszkę czasu, chociaż lepiej byłoby, gdyby twoja Opiekunka wiedziała, że tutaj jesteś. Zaraz się z nią skontaktuję. – Ruszył w stronę panelu przy ścianie. Gdy był wewnątrz laboratorium, nigdy nie nosił przy sobie osobistego komunikatora. W ten sposób oszczędzał energię oraz sprzęt. Wszystkich w kolonii bawił ten nawyk, gdyż nie dało się w ten sposób zachować zbyt wiele prądu czy surowców. Za to można było stracić kilka cennych sekund swojego życia na idiotycznym poszukiwaniu komunikatora. Chociaż Karol zawsze wiedział, gdzie co zostawił.

– Ale, proszę pana… – odezwał się chłopczyk. – Nie może pan przecież marnować czasu pani Kasi… Pozwoliła mi tutaj przyjść, interesuję się biologią. No więc mam tutaj się dowiedzieć czegoś, a także pobawić, skoro ma pan na to czas.

Malec był wygadany i bardzo śmiały. Kołodziej wzruszył ramionami. Czemu by nie?… Raz może złamać swoje zasady.

 

Po godzinie rozmowy nie potrafił uwierzyć, że dzieciak ma faktycznie zaledwie trzy latka. Nie miał problemu z pojmowaniem zawiłości biologicznych, a pomimo tego, że używał w rozmowie dość prostego języka, wydawał się być niesamowicie inteligenty i pełen wiedzy o naturze ludzkiej. Przez pewien czas grali w Odgadywankę, popularną zabawę pośród Kolonistów. Polegała na stymulowaniu swojego organizmu odpowiednim uczuciem i próbą zachowania kamiennej twarzy. Druga osoba miała na celu odgadnięcie stanu emocjonalnego drugiej osoby. I Marcinek cały czas wygrywał.

Był niezwykle ciekaw, jak dochodzi do zapłodnienia kobiety. Miał pojęcie jak to się dzieje, z dokładnymi procesami, lecz dopytywał o ewolucję – dlaczego właśnie wybrała taką a nie inną ścieżkę. Biolog tłumaczył dokładnie wszystkie możliwe teorie, przedstawił także dwie, które wydawały mu się najbardziej prawdopodobne. Do jednej się przychylał – że było to dzieło spaczonego od początku umysłu ludzkiego, który pragnął za wszelką cenę przyjemności. Wtedy to na twarzy dziecka po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy można było dostrzec coś innego niż zainteresowanie. Karol nie zwrócił na to uwagi. Drugą teorią była całkowita losowość ewolucyjna, która wykluczała dobór naturalny. Hipoteza ta powstała w trakcie kolonizowania kolejnych planet, na których odnajdowano tak idiotyczne i irracjonalne formy życia, że nie było mowy o doborze naturalnym. Nie odkryto nigdy także inteligentnej formy życia, a to za tymże doborem najbardziej zawsze przemawiało.

Zielonooki młodzik zainteresowany był też pogonią rodzaju ludzkiego za przyjemnością. Wiadomo od zawsze, że każdy organizm dąży do spełnienia swoich potrzeb, który ostatecznie dostarcza uczucia sytości. Lecz ludzie jako jedyni (no i jeszcze dziwny gatunek odkryty jakieś dwie setki lat wcześniej nazywany „szlamiastymi lemingami”, który pochłaniał ogromne ilości wody i pękał; nie był to proces rozmnażania, tylko pewny rodzaj samobójstwa z przejedzenia), mając wszystkiego pod dostatkiem, zawsze pragnęli więcej, bardziej i mocniej. Jak Marcinek zauważył, Karol jako jeden z niewielu wyłamywał się z tego schematu. I ten dzieciak pochwalił za to Drugiego Siewcę. Z boku sytuacja musiała wyglądać groteskowo, ale mile połechtany (zawsze uważał się za wyjątkowego i wstrzemięźliwego) Karol podziękował uprzejmie i uśmiechnął się ciepło.

Spędzili jeszcze trochę czasu na prastarej zabawie w chowanego. Dorosły był pewien, że wygra; znał całe laboratorium jak własną kieszeń. Pomylił się. Gdy zaczął szukać ukrytego gdzieś Marcinka, musiał poddać się po pół godzinie i zawołać, żeby ten wyszedł z ukrycia. Okazało się, że chłopczyk schował się w jedynym miejscu, którego Karol nie sprawdził – za jego plecami. Nie miał bladego pojęcia, jakim cudem ten mały poruszał się tak cicho i sprawnie, że nie potrafił go wykryć. Okazało się, że jest już bardzo późno. Minęła ponad godzina od zwyczajowej pory, gdy biolog kładł się spać. Przeprosił Marcinka i zaproponował, że go odprowadzi. Ten jednak podziękował uprzejmie za propozycję – miał do dyspozycji własny pojazd, przeznaczony dla osób jego wielkości. Zapowiedział też, że pojawi następnego dnia o tej samej porze. Zaskoczony Karol pokiwał jedynie głową.

Udając się do komory sypialnej, wciąż nie potrafił uwierzyć, że porzucił swój plan dnia i nie przygotował pożywienia dla kolonistów ani dla siebie. Zrzucił z siebie ubranie, nie układając go w standardową kostkę, i wsunął się do kapsuły. Zachowywała idealną do snu temperaturę, delikatnie chłodząc stopy, dłonie i twarz. Optymalne warunki do przebywania w świecie snów. Kołodziej prędko do niego zawitał.

 

Ranek mijał zwyczajowo. Naukowiec udał się nago do części sanitarnej budynku, tam poddał się prostemu zabiegowi oczyszczającemu, produkty przemiany materii zostały pobrane w celu przetworzenia ich na różnorakie nawozy dla wzrastających roślin. Następnie pożywił się wydzielaną codziennie porcją suchego pożywienia, który to posiłek urozmaicił sobie świeżo wyhodowaną, lekko zmodyfikowaną fasolą czerwoną, posiadającą więcej białka niż mięso wołowe. Czasem zdarzyło mu się tęsknić do sałaty i pomidorów, które jadał na planecie, z której pochodził. Lecz na szczęście te chwile słabości nie były zanadto uciążliwe.

Trwało to trochę ponad pół godziny. By dopełnić poranne sześćdziesiąt minut, jedyny czas w ciągu dnia, który poświęcał tylko dla siebie, udawał się do niewielkiej siłowni, gdzie przebudzał do końca swoje ciało i zmuszał jelita do lepszej pracy. Należało, by nie marnować pożywienia, w pełni wykorzystać każdy kęs spożytego posiłku (w tym wypadku na rozbudowę tkanki mięśniowej). Doskonała postawa kolonisty.

Dalsza część dnia mijała zwyczajowo. Godzinny obchód „ogrodu”, złożenie kombinezonu do odpowiedniej szafki, praca przy komputerze, obliczenia, statystyka, próby optymalizacji procesu rozwoju biomasy. Po zakończeniu pracy udał się do zielonej świątyni, gdzie miał zamiar przygotować się do zbioru soczewicy oraz zerwać prawdopodobnie już dojrzałą gorczycę. Istniała szansa, że dzieciaka jeszcze tam nie było.

Nadzieje Karola nie spełniły się. Został przywitany przez szaro-zielone oczka, wyzierające zza ząbkowanych liści. Nieodłączny uśmiech małej twarzyczki unosił jagody w górę i silnie zaznaczał dołek w prawym policzku dziecka. Marcinek podrapał się po nosie i, nie czekając uprzejmie na pierwszą przemowę osoby starszej, przywitał się:

– Dzień dobry, panie Karolu. – Chłopczyk wyszedł zza żywej zasłony. Kołodziej zaczął zastanawiać się, czy ten młodzieniec mu kogoś nie przypomina. – Nie będę zapytywał, jak minął panu dzień, bo każdy mija tak samo, prawda?

– Witaj, Marcinku – zignorował pytanie malca. - Mam pracę do wykonania. Muszę zebrać dojrzałe rośliny dla reszty ludzi w bazie.

– Ale proszę pana… – Ton użyty przez chłopca zdawał się być niezwykle dziecinny. – Rośliny panu nie uciekną, a mówił pan, że te mają zatrzymany proces rozmnażania – dokończył poważnym tonem.

Przecież może zrobić to po spotkaniu z malcem…

 

Rozmawiało mu się przednio, tak jak i ostatnio. Tym razem bawili się w rozpoznawanie gatunków rosnących w sztucznej biocenozie. Po pojedynczym podaniu nazwy przez biologa, dzieciak potrafił od razu odtworzyć ją w pamięci, po wskazaniu danego organizmu. I tak z gry pamięciowej wyszła krótka lekcja o rodzajach roślin. Karol zaprzestał wszelakich prób zabaw (Marcinek także nie nalegał) i po prostu konwersowali. Na różne tematy – dzisiaj rozpoczęli od prostego tematu potrzeby jedzenia, lecz skończyli na obowiązku, honorze oraz przestępstwie, jako elementów natury ludzkiej. Drugi Siewca zapomniał na moment, że rozmawia z trzylatkiem i wysuwał teorie wysoce zaawansowane, a malec odpowiadał w podobnym stylu.

Dopiero gdy Marcinek opuścił stację, mężczyzna zdał sobie sprawę, o czym rozmawiał z chłopcem. Złapał się za bolącą głowę i udał się na spoczynek, zapominając o pracy, którą miał wykonać dla stacji kolonistów.

 

Tego dnia Karol miał zdać raport z postępów. Oczywiście codziennie dane z laboratorium były przesyłane do komputera w głównej bazie i analizowane przez grupę zarządzającą użyźnianiem planety. No i każdy mógł w dowolnym momencie ściągnąć potrzebne mu informacje; były one udostępnione w sieci publicznej. Raz w tygodniu wzywano wszystkich Siewców na spotkanie prowadzone przez ich szefa.

Ścigacz kierowany przez biologa, mknął z prędkością dźwięku przez czerwonawe pustkowie. Chmury ceglastego pyłu osiadały na płaszczu ochronnym, wymaganym podczas jazdy tak samo, jak i kombinezon ochronny. Rękawice miały dodatkową warstwę próżniową, mającą na celu wyeliminować wychłodzenie i przewianie stawów dłoni. Wszystko to, by zapewnić komfort i bezpieczeństwo w trakcie prowadzenia pojazdu.

Karol pozostawił w laboratorium odpowiednie instrukcje dla elektronicznego zarządcy – sondy zostały już wysłane na obchód „ogrodu”, program logiczny (zaczątki sztucznej inteligencji, nad którą badania były wciąż intensywnie prowadzone) dokonywał obróbki statystycznej dostarczanych danych, miał za zadanie wychwycić anomalie i dokonywał wszelkich możliwych analiz hipotez i teorii, z których najlepsze miał przedstawić po powrocie swojemu programiście – Drugiemu Siewcy.

Krwawe światło Satyra, przekształcone przez gogle, wydawało się mieć naturalne widmo słoneczne. Kolory były jedynie troszkę bardziej zaczerwienione, niczym w bezchmurny jesienny wieczór. Szkła nie dokonywały pełnej optymalizacji, by oczy ludzi dostosowywały się powoli do warunków panujących w układzie karmazynowej gwiazdy. Był to jeden z wymaganych elementów terapii aklimatyzacyjnej.

Kompleks kolonialny było widać z odległości wielu kilometrów. Karol został przywitany przez miły, męski głos, który rozbrzmiał w słuchawce komunikatora. Biolog podał dane potrzebne do identyfikacji i został wpuszczony do boksu. Tam zdjął z siebie wierzchnie ochronne ubrania i udał się do śluzy.

 

Spotkanie przebiegało dokładnie tak samo jak zawsze. Sprawozdania ze wszystkich użyźnianych zbiorników wodnych, wymiana informacji z innymi grupami starającymi się sprawić, by można było glob zamieszkać. Wymiana podarków – tutaj wszyscy zdziwili się, że Karol nie dostarczył zwyczajowej porcji świeżej żywności, do której się już przyzwyczaili; rozmowy o romansach i poczęstunek napojami alkoholowymi. Ostatnie wydarzenie było najbardziej oczekiwanym, ponieważ były to produkty ściśle reglamentowane. Znaczna większość etanolu była zużywana w celach technicznych, więc otumanić się można było jedynie elektroniką. Narkotyki były zakazane w świeżo powstających koloniach.

Po zebraniu Karol postanowił odwiedzić Opiekunkę Katarzynę Gomółkę i pochwalić za wychowanie tak wspaniałego malutkiego obywatela. Mijał starannie zagospodarowaną przestrzeń w postaci pokoi, laboratoriów, sal treningowych… Nigdzie nie było miejsca, które nie miałoby jakiegoś celu istnienia. W końcu dotarł przed tradycyjne drzwi z gałką. Nauczycielka dbała o to, by dzieci poznały mechaniczne urządzenia. Mechanika już dawno przegrała z elektroniką, ale była istotnym elementem historii. Poza tym Kasia wiernie wyznawała wielkość epoki wiktoriańskiej. Dawnego i dziwnego czasu, sprzed prawie piętnastu wieków.

Zapukał, poczekał aż gospodyni pokoiku zaprosi go do środka i wszedł.

 

Mózg Karola skotłował się w środku. Po raz pierwszy od dawna, bardzo odległego czasu, nie wiedział co ze sobą począć. Opiekunka spoglądała na niego z dziwnym wyrazem twarzy, nie wiedząc, czy zawsze poważny biolog sobie z niej żartuje, mówi prawdę czy też oszalał. A ten zamknął się na chwilę we własnym umyśle i toczył zażartą dyskusję z samym sobą.

Katarzyna nie znała nikogo takiego jak Marcinek! Jej grupa dobrze się rozwijała, ale nikt nie był ponadprzeciętny. Ponadto żaden z jej podopiecznych nie miał na imię Marcin. Z innych grup trzylatków czy nawet czterolatków żaden nie pasował do opisu podanego przez Kołodzieja. Ostatecznie pożegnał się z nauczycielką, która, zmartwiona, chciała mu pomóc w jakikolwiek sposób, lecz on zbył ją burknięciem.

 

Po powrocie do laboratorium, ruszył osowiały do swojej zieleni. Tam, podczas zbioru nasion i pielęgnacji sadzonek, chciał uspokoić myśli. Lecz gdy tylko wsunął się do pomieszczenia, ujrzał czekającego na niego Marcinka, skrytego za ciecierzycą. Na zewnątrz nie było skutera… Jak on się dostał?…

– Dzień dobry, panie Karolu – przywitał się dzieciak, wysuwając zza piłozębnych liści. – Jak mija panu dzień?

Adresata wypowiedzi zbiło z tropu beztroskie zachowanie małego monstrum. Jak on mógł, jak… jak?

– Coś się stało? Dlaczego pan nic nie mówi? – zmartwiony głosik, pełen zaniepokojenia i szczerej troski rozbrzmiewał echem w głowie biologa.

Mężczyzna siadł na podłodze. Był rozbity, nie potrafił zrozumieć, co dzieje się w rzeczywistości. Jego niezachwiane dotąd logika i jasność umysłu zawiodły go. Spojrzał na chłopca. Te oczy… gdzie on wcześniej widział ten przydymiony szmaragd?…

– Czyli nie pobawi się pan dzisiaj ze mną? – Marcinek był najwyraźniej niezadowolony, lecz można było doszukać się w wypowiedzi pewnego zrezygnowania i uznania tego scenariusza.

– Kim jesteś? – zdołał w końcu zapytać Karol, na nowo odzyskując rezon.

– Ja? – zdziwił się bezbrzeżnie chłopczyk. – Malcinek, panie Karolu – szydercze wypowiedzenie własnego imienia i zaakcentowanie hiszpańskiego er w imieniu dorosłego ponownie dobiło biologa. Czy to był szatan?

Mężczyzna zerwał się z posadzki i pognał w stronę komory sypialnej. Tam będzie miał spokój, zamknie oczy i zaśnie. To pewnie z przemęczenia. Odprowadzało go zdumione: „Ale panie Karolu…”.

 

Spał niespokojnie. W ciągu nocy budził się wielokrotnie, odczytywał raport, informujący o nienaturalnych zmianach ciepłoty ciała. Proszony był o udanie się do terminala medycznego w celu powierzchownego przebadania organizmu. Ignorował komunikaty i starał się wypocząć choć trochę. Obudził się późnym popołudniem. Nie został przebudzony przez standardowy alarm o wschodzie słońca (terminologia słoneczna była głęboko zakorzeniona w Cywilizacji). Niczym zombie doczłapał do pomieszczenia sanitarnego i wziął zimny prysznic.

Poczuł się znacznie lepiej. Nie zjadł posiłku, lecz od razu poszedł sprawdzić, jak postępują badania naukowe i rozwój biomasy w jeziorze. Przeczytał pobieżnie wyświetlone na ekranach informacje, wysłał do administracji przeprosiny i prośbę o dzień urlopu. Ta została natychmiast rozpatrzona pozytywnie – tak doskonały pracownik jak Karol Kołodziej, Drugi Siewca, ma prawo do odpoczynku. Szczególnie, że ostatni dzień wolny wziął jakieś pięć lat wcześniej. Dwóch laborantów zostało przydzielonych do obsługi stacji badawczej na odległość.

Natomiast zwolniony z obowiązków biolog udał się do zielonej idylli. Lecz tam czekało na niego dziwne dziecko. Tym razem jednak nie dał się omamić dziecięcej, niewinnej zasłonie istoty i od razu zaatakował ją słownie.

– Jak się tutaj dostałeś, potworze?! Dlaczego mnie dręczysz?! I kim, do kurwy nędzy, jesteś?! – Karol zdziwił się, słysząc przekleństwo w swoich ustach. Smakował je długo na języku, zdziwiony jego pikantnym wydźwiękiem.

– Jestem Marcinek, proszę pana – odpowiedział chłopczyk. – Nie cierpię bazy, kolonii. Chcę do zielonej trawy, jasnego słońca i owadów, panie Karolu. A to mogę dostać tylko u pana, panie Karolu. I uciekłem dawno temu z bazy, panie Karolu. Figuruję na liście zaginionych, proszę pana – grzeczność w głosie malca i to dziwne sprawozdanie sprawiły, że biolog poddał się ponownie. Szczególnie, że dzieciak wyglądał na przerażonego gwałtownym wybuchem mężczyzny.

– Przepraszam, Marcinku – starał się, by jego głos brzmiał przyjaźnie. – Jestem chyba przepracowany. – Twarz malca pojaśniała.

– Czy może ma pan ochotę odpocząć w trakcie konwersacji?

 

Spacerowali wzdłuż brzegu wielkiego jeziora, ciesząc oczy powoli mętniejącą wodą. Oczywiście przejrzystość płynu była nadal olbrzymia – widać było na jakieś piętnaście metrów wgłąb. Ale to i tak mniej niż początkowe szesnaście, miejscami nawet siedemnaście. Pojawiało się coraz więcej materii organicznej, co Karola niezmiernie radowało.

Satyr powoli chował się za horyzontem, w oddali widać było postrzępione szczyty górskie. Miejsce wciąż niezbadane; nie mieli czasu, by zajmować się tą wyniosłością terenu. Poprzednia kolonia zostawiła informacje o bogatych złożach dobrej jakości żelaza w tamtych okolicach, nic ponad to. A jako że tego kruszcu obecnie kolonia nie potrzebowała…

Przeszli na wąski półwysep i spacerowali aż do jego zakończenia. Urywał się nagle, jakieś dwa metry nad powierzchnią wody. Usiedli na jego skraju i zwiesili nogi, wzmocnione podeszwy kombinezonów zamajtały nad ciemniejącą głębiną.

– Zastanawiał się pan kiedyś nad sensem swojego życia, panie Karolu? – zapytał niespodziewanie chłopczyk. Przedtem rozmawiali raczej na swobodne tematy, nie poruszając poważniejszych kwestii. No może oprócz moralności ludzkiej.

– Kiedyś… – zamyślił się, pytania tego typu zawsze skłaniały do głębszego pomyślunku. – Ale ostatnio, czy może nawet od dłuższego czasu nie. W sumie, to tak, ale nie – myśli zaplątały się w supeł. Pracował dla innych, robił wszystko dla społeczności. Ale ostatnie trzy dni spędził inaczej, w sposób bardzo miły. Zrobił coś dla siebie. Może tak jednak warto było żyć?

– Odkryłeś ponownie, że warto robić coś dla siebie – młody Marcinek jakby czytał w myślach Karola. – Zechcesz teraz żyć w taki sposób? Czy nadal masz ochotę pracować tylko dla innych, bez myśli o sobie, bez przyjemności? – Pytanie zabrzmiało bardzo poważnie, a głos chłopczyka brzmiał w dziwny, męski sposób.

– Chyba… nie jestem pewien, Marcinku. – Biolog poczuł się jak na sesji terapeutycznej, ale nie potrafił przestać mówić. – Jednak rozmowy dla przyjemności i zabawy są… no, miłe. – Wzruszył ramionami. – Chyba… tak myślę, zacznę ponownie udzielać się w życiu towarzyskim, może znajdę miłość, może przyjaźń? – zapytał jakby sam siebie. Gdy spojrzał na rozmówcę, a raczej chciał spojrzeć, bo malec zniknął, odkrył, ze faktycznie zadał pytanie samemu sobie.

Rozejrzał się prędko, szukając malca. Sprawdził półwysep za plecami – pusto. Pozostała jedna, straszna opcja. Rzucił się do krawędzi lądu. Marcinek w kombinezonie miotał się w wodzie. Karol skoczył. W locie zdał sobie sprawę, że woda w pobliżu dziecka się nie poruszała. Uderzył w taflę.

– Błędna odpowiedź, skurwysynu! – rozbrzmiał głos z góry. Głos wyjęty rodem z horroru sprzed kilku wieków. Walczący z przyspieszeniem 1.2 g, ciężkim skafandrem i wodą, której gęstość była mniejsza niż wody w pełni użyźnionej, uniósł podtapiającą się głowę. Filtry naciągały przezroczysty płyn zamiast powietrza. Na brzegu półwyspu stał chłopczyk, odmieniony, z szalejącą wokół twarzy burzą włosów. Spomiędzy nich wyzierały szmaragdowe, płonące ślepia. Nie było w nich śladu szarości czy zmętnienia.

I wtedy sytuacja sprzed lat stanęła Karolowi przed oczyma. Oczy Klary. Był z nią na randce. Jedli ciecierzycę w sosie ze śmiesznych grzybów, rosnących jedynie na planecie Yggdrasill. Był to przepyszny posiłek, lecz działający niczym najmocniejszy z afrodyzjaków.

Kiedy wyszli, Karol nabrał niesamowitej ochoty na seks. Klara nie potrafiła się zdecydować. A przecież była tylko biedną wdową z trzyletnim synem, która na dodatek nie zarabiała zbyt wiele. On, wielki biolog, utrzymałby ją w dostatku. A teraz chciał jedynie sobie pofolgować, nie taka wielka cena, prawda? Ale ona nie chciała, nie mogła, jak mówiła. Poszli do niego. Tam zażyli słabe narkotyki, mające rozluźnić atmosferę. Chcieli spędzić wieczór w spokoju, przytulając się, obejrzeć jakiś piękny holofilm, odpocząć od codzienności. Lecz substancje psychoaktywne jeszcze bardziej pobudziły libido Karola. Klara nadal nie chciała się kochać. Więc on, w przypływie dziwnej agresji, wspomaganej narkotykiem, który miał niby lekko go otumanić i odprężyć, zaczął się do niej dobierać. Zaczęła krzyczeć, więc zatkał jej usta. Następnie zgwałcił. Chociaż on tego w ten sposób nie odbierał.

Okazało się, że przydusił ją zbyt mocno i zagrodził dostępu powietrza do jej płuc. Zmarła w trakcie wymuszonego stosunku. To co uznał za orgazm, który u niej miał wywołać, było w istocie ostatnimi skurczami walczącego o życie ciała.

Biolog nie miał problemu z utylizacją zwłok, wszak znał się na tym doskonale. Po fakcie było trochę więcej nawozu organicznego. Karol poszedł schlać się do nieprzytomności. A potem zaczął żyć w społecznej ascezie. Aż do niedawna.

– Wystarczyło, byś nadal pokutował za swój czyn, gwałcicielu! – krzyczało widmo, przez które na dodatek przeświecała teraz krwistoczerwona gwiazda. – Wybaczyłbym ci, ja, który popełniłem samobójstwo na wieść o zaginięciu mej matki! Wystarczyło, byś był prawym obywatelem. Lecz uległeś, panie Karolu. – Zmora na chwilę zamieniła się w małego chłopca. – Lecz wybrałeś swoje szczęście. Żegnaj. – Marcinek zniknął.

Łzy Kołodzieja dołączyły do wody zalewającej kombinezon. Był tak zrozpaczony, czuł się tak winny… I tonął. Mając przed oczyma szmaragdy oczu Klary. Szmaragdy oczu Marcinka. Poszedł pod wodę.

I nagle otrząsnął się. Brakowało mu powietrza, dusił się. A przecież kombinezon mógł napełnić się rozprężonym helem, na wypadek właśnie wpadnięcia do wody. Wystarczyło wydać komendę. Impuls elektryczny dotarł do pojemniczka ze skompresowanym gazem szlachetnym, ten począł uwalniać się do rozciągliwego kombinezonu. I zwiększona objętość, zgodnie z prawem pradawnego Greka, zaczęła wypychać go w górę.

Na powierzchnię dotarł trup, z płucami pełnymi wody.

 

czerwiec 2012

Andrzej „Ardel” Betkiewicz

Koniec

Komentarze

Ekhem, widzę, że komentuję pierwsza. Niedobrze, bo zbyt wiele nie wniosę - zwyczajnie nie przebiłam się przez tekst. naprawdę próbowałam, ale chyba co ciekawsze rzeczy działy się później. Sądzę, że pewnie znajdą się tacy, których opowiadanie zainteresuje.

uzyskano równe piętnaście części setnej.  - setnych

 

Druga osoba miała na celu odgadnięcie stanu emocjonalnego drugiej osoby. - komentarz chyba zbędny?

 

tylko pewny rodzaj samobójstwa z przejedzeniapewien

 

Nie miał bladego pojęcia, jakim cudem ten mały poruszał się tak cicho i sprawnie, że nie potrafił go wykryć. - kto kogo?

 

Tyle łapanki. Nieźle jak na tak długi tekst. Co do treści, tekst niestety trochę przynudza, ale jednocześnie wzbudza też jakiś cień ciekawości, co będzie dalej. Niestety, zakończenie jest najsłabszą częścią (a powinno być najlepszą). Jest typowe, pojechałeś po ogranym do bólu schemacie. Szkoda, zapowiadało się dobrze, a wyszło przeciętnie.

Nowa Fantastyka