- Opowiadanie: Yoss - post man

post man

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

post man

Benedicta Whitely’ego jak co dzień zbudziło delikatnie śniadanie podane wprost do łóżka w idealnej zgodzie z jego zegarem wewnętrznym. Dawniej nie było to tak oczywiste – rozlokowane w mieszkaniu zegary były trudne do nastrojenia i z początku zawsze występowały pewne problemy z synchronizacją. Zazwyczaj różnice wynosiły maksymalnie kilka minut, co nie sprawiało ciału użytkownika większych problemów, ale raz system się zawiesił i Benedict został zbudzony w samym środku fazy REM. Tamten dzień był chyba najtrudniejszym w jego życiu – nie dość, że spóźnił się do pracy, to jeszcze nic mu nie wychodziło, bo nie był w stanie się skupić i bez przerwy przysypiał. Na szczęście od wersji 2.5 POSTa synchronizacja zegarów następowała automatycznie, toteż Whitely co rano budził się pełen energii, jak zresztą większość obywateli. Rozwój techniczny miał swoje plusy. Benedict z zapałem przystąpił do spożywania syntetycznej jajecznicy przyrządzonej na roślinnym maśle, a wszczepiony w jego lewe przedramię POST, za pośrednictwem małych głośniczków w kanałach słuchowych Whitely’ego, odczytywał poranne wiadomości znudzonym głosem. Choć były to newsy, trudno było wyłapać coś naprawdę nowego – skandal gonił skandal, ceny ciągle rosły, a teokratyczny rząd coraz bardziej konserwatyzował prawo. Whitely miał nieodparte wrażenie, że świat stoi w miejscu. Każdy kolejny serwis informacyjny zdawał się być kalką poprzedniego. Dopiero ostatnia wiadomość zdołała wywrzeć na nim wrażenie. Tak silne, że opluł kawą ze Starbucksa przeciwległą ścianę.

 

– Komisja Europejska ogłosiła – skrzeczały malutkie głośniczki – iż, w związku z rosnącą popularnością francuskich dżemów winniczkowych, ślimaki zostają uznane za owoce. Przyjęcie nowej rezolucji nie obyło się bez protestów rybaków, którzy teraz będą musieli przekwalifikować się na sadowników. Szkolenia zostaną ufundowane przez Europejską Komisję Wygładzania Skutków Kretyńskich Decyzji.

 

Benedict przyjrzał się podejrzliwie kanapce z dżemem, która spoczywała na małym talerzyku. Zazwyczaj była z dżemem truskawkowym, jednak dziś kolor się trochę nie zgadzał. Duże kawałki owoców też wydawały się nietypowe. Przełączył POSTa w tryb diagnostyczny i przesunął ręką nad kanapką. Wiśniowy – pomyślał – nie tak źle.

 

 

 

Skończywszy śniadanie odsunął tacę, podniósł się z trudem z łóżka i natychmiast opadł ciężko na siedzenie swojego PTDa. Przeglądając facebookową tablicę i słuchając jednym uchem serwisu informacyjnego podjechał do łazienki i zsunął się do wanny. Omal nie dostał zawału, gdy lewa ręka opadła mu pod powierzchnię wody. Jeszcze do niedawna kąpiel z POSTem była równie bezpieczna co kąpiel z tosterem albo suszarką do włosów, jednak na szczęście od generacji 3.1 urządzenie było wodoodporne. Whitely zastanawiał się, czemu dopiero od 3.1. Jako główny inżynier działu rozwojowego już od pierwszej generacji sugerował wprowadzenie tej opcji. Jak większość ludzi w tych czasach pocił się dość mocno, więc jego dawne POSTy często dostawały zwarcia. Ale w sumie firmie się to opłacało – spalone z winy użytkownika egzemplarze mocno napędzały sprzedaż. Teraz jednak wszystko było w pełni bezpieczne – zwłaszcza dla kieszeni towarzystw ubezpieczeniowych. Z głośnika popłynęły kojące dźwięki Stairway To Heaven i Benedict wkrótce przymknął oczy leżąc w półśnie w gorącej wodzie.

 

– Whitely! Rusz swoją grubą dupę i natychmiast do mnie! – Głos Teda Duncana, szefa działu rozwojowego w Royal Electrics obudził by umarłego, toteż nic dziwnego, że Benedict zerwał się na równe nogi. Pospiesznie się wytarł i, przeklinając pod nosem swojego despotycznego przełożonego, przywdział służbowy garnitur. Już miał opuścić mieszkanie gdy POST odezwał się ponownie, tym razem wyraźnie konspiracyjnym głosem Roberta Johannsena.

 

– Masz może chwilkę?

 

Whitely westchnął. Dobrze wiedział, co go czeka, ale z jego pensji w państwowej firmie trudno było się utrzymać w obecnych czasach.

 

– No mam, w czym rzecz?

 

– Mam pacjenta, potrzebuje zniknąć na jakiś czas.

 

– Z jakiegoś konkretnego powodu?

 

– A bo ja wiem? Znasz mnie, nie wnikam, po prostu znikam. – Whitely przewrócił oczami. Widział już w myślach kolegę zwijającego się ze śmiechu przez najbliższe kilka godzin. – Ale był jakiś dziwny. Pewnie zaszedł za skórę komuś, komu nie powinien.

 

– Dobra, bądźcie u mnie po południu.

 

Ekran POSTa rozbłysnął intensywną czerwienią.

 

– A teraz wybacz, ale obowiązki wzywają.

 

– Spoko, widzimy się później.

 

 

 

W drodze do pracy Benedict wciskał zawzięcie przycisk przyspieszacza jego PTD, jednak był to daremny trud. Przeklinał w myślach unijne dyrektywy – PTDy miały potencjał do bycia sensownym środkiem transportu, jednak wbudowane ograniczniki sprawiały, że osiągały prędkość marszu. Tzn. osiągałyby, gdyby ktokolwiek był jeszcze w stanie podźwignąć się z fotela i przejść choć kilka kroków o własnych siłach. Co prawda wersja 2.0 była szybsza i lepiej wyposażona niż jego 1.1, ale nie usprawiedliwiało to kosmicznej ceny. W sumie, PTD miały sporo wad. Kiepskie, niewygodne fotele, nieintuicyjne sterowanie oraz słaby zasięg. I jeszcze nieszczęsna, poprawna politycznie nazwa. Personal Transport Device. Dawniej nazwano by go po prostu wózkiem inwalidzkim. Jednak stały się tak powszechne… Z zakamarków koszuli Whitely wygrzebał cudem zachowanego papierosa i, starannie zasłoniwszy wbudowany w POSTa czujnik dymu, zaczął rozkoszować się, zakazanym od dziewięciu lat, dymkiem. Miał oczywiście świadomość, że to go prędzej czy później zabije. W końcu papierosy zabijały więcej ludzi niż bomby atomowe. Zebrały większe żniwo niż epidemia dżumy. Były straszniejsze niż czarna śmierć, i to pomimo posiadania filtra. PTD snuł się dalej ulicą wypełnioną podobnymi urządzeniami. Jakiś szpaner – pomyślał złośliwie Whitely, gdy wyprzedził go, z prędkością zdecydowanie przekraczającą dozwoloną, PTD na aluminiowych felgach i z naklejonymi po bokach płomieniami, kierowany przez odzianego w skórę chłopaka – pewnie zaraz go przymkną na 48. Miał rację – już na następnym skrzyżowaniu dojrzał patrol policji, spisujący dane osobowe młodzieńca. Postanowił dowiedzieć się czegoś o nim. Wycelował palcem wskazującym lewej ręki w szpanera i wybrał odpowiednią opcję na dotykowym ekranie POSTa. Stephen Cantenbury – przeczytał na ekranie – 25 lat, burzliwe życie towarzyskie, ukończył z wyróżnieniem mechaelektronikę na Oxfordzie, stażysta w dziale rozwojowym Royal Electrics – przełożony Benedict Whitely. Że co?! Duncan przydzielił mu stażystę?! Jak mógł? Złorzecząc na szefa, Whitely skręcił w White Hart Lane i wjechał do siedziby firmy.

 

 

 

– No nareszcie! – Głos Duncana zdawał się dochodzić gdzieś spoza jego zwalistej sylwetki. – Jeszcze jedno spóźnienie i będę zmuszony obciąć ci premię! Ogarnij się w końcu!

 

– Ale szefie… – Zaczął żałośnie Whitely. Jego trzy podbródki zaczęły nerwowo dygotać.

 

– Dobra, olać premię – warknął Duncan przewracając oczami. – Masz za karę stażystę. Tylko uważaj na niego – jest spokrewniony z arcybiskupem Cantenbury’m.

 

Whitely’emu nie trzeba było tego tłumaczyć. Wszyscy dobrze znali tę rodzinę i było powszechnie wiadome, że należało się z nimi obchodzić wyjątkowo ostrożnie. Ale to w sumie naturalne w przypadku klanu, który w tajemniczy sposób przejął władzę w Wielkiej Brytanii. Praca z członkiem tej rodziny oznaczała same kłopoty, a co dopiero bycie przełożonym któregoś z nich. Spisując w myślach testament, Whitely zabrał teczkę wypełnioną zadaniami na dziś i odjechał do swojego biurka.

 

 

 

– Siemasz!

 

Jowialne uderzenie w plecy spowodowało, że Benedict zapluł kawą już drugą ścianę dzisiaj. Jeszcze jedna i wyrówna życiowy rekord.

 

– Ile razy mówiłem, żebyś mnie nie bił jak piję? – warknął.

 

Ross Milton wyglądał jak pobity pies. Zawsze tak wyglądał, gdy ktoś zwrócił mu uwagę albo gdy coś poszło nie po jego myśli. I te jego oczy… gdyby był nieco bystrzejszy mógłby się dostać do zarządu patrząc tylko błagalnie na szefa.

 

– Ok. Już dobrze. – Whitely codziennie obiecywał sobie, że w końcu opieprzy kolegę, ale nie potrafił się na niego gniewać. – O co chodzi?

 

– Ty mi powiedz, dostałem od ciebie trzy SOSy w nocy. Wszystko w porządku?

 

– No, jak widać.

 

Whitely był zdezorientowany. Słyszał o takich przypadkach, ale sądził, że to żart. SOSy były rozsyłane przez POSTa do wszystkich znajomych w przypadku uszkodzenia urządzenia – co, zdaniem producenta, oznaczało też uszkodzenie użytkownika – albo wybrania odpowiedniej, dość mocno schowanej w menu, opcji. Jednak jego POST nie był zniszczony a całą noc Whitely przeleżał w swoim łóżku chrapiąc intensywnie. Poza tym nikt się tymi alarmami nie przejmował. Nie podawały żadnych informacji przydatcnych komuś, kto w środku nocy miałby ochotę ruszyć z pomocą nadawcy SOSa.

 

– Dzięki za informację. – Benedict wiedział już, że ten błąd w oprogramowaniu będzie kosztował go sporo bezpłatnych nadgodzin. Zleciłby to młodemu, gdyby nosił inne nazwisko. Ale w tej sytuacji… No niestety. Weźmie pracę do domu.

 

 

 

Jak co dzień spod, napędzanych kolejnymi kubkami kawy ze Starbucksa, serdelkowatych palców Whitely’ego wypływały setki linijek kodu, co kilkanaście minut, zgodnie z procedurami, testowanego na emulowanym POSTcie. Było to nudne jak flaki z olejem, toteż Whitely ucieszył się, gdy za kwadrans trzecia rutynę przerwało pojawienie się faceta z działu wdrożeniowego. Tylko jak on się, do cholery, nazywał? Kręcone, rude włosy, koński zgryz i lekki zez. Tak charakterystyczny typ, a Benedict nie był w stanie zapamiętać jego imienia.

 

– Widzisz – mówił z entuzjazmem i wyraźnym irlandzkim akcentem facet z wdrożeniówki – pracujemy nad zupełnie nową generacją POSTa, 4.0.

 

– Co w niej będzie takiego szczególnego? – spytał Whitely, włączając procedurę poszukiwania błędów w kodzie wersji 3.15, nad którą właśnie pracował i sięgając po kolejną kawę. Wiedział co prawda, że pracują już nad 4.0, ale nie znał jak dotąd żadnych szczegółów.

 

– Przeniesiemy interakcję na nowy wymiar – ekran będzie wszczepiony w siatkówkę oka a wszelka komunikacja z urządzeniem będzie się odbywać za pośrednictwem fal mózgowych. Mały implant w mózgu będzie dawał możliwość oddziaływania wszystkimi zmysłami i na wszystkie zmysły. Wyobrażasz to sobie? Poza tym zapewniamy kompatybilność ze wszystkimi wcześniejszymi pluginami. I wiesz, co to oznacza? Wynaleźliśmy telepatię. Już nigdy nie będzie potrzeby mówienia, cała komunikacja będzie się odbywać w głowach!

 

– A jak wyjdzie kolejna generacja to będzie trzeba ludziom wszczepiać nowe oczy?

 

– No niby… Ale jeszcze to dopracujemy. Na razie skupiamy się na czwórce. To przełom!

 

– I to wszystko już działa?

 

– No właśnie… Jakby ci to wytłumaczyć… Pracujemy nad tym od dwóch lat, ale przeskok technologiczny jest kolosalny i jak na razie średnio to wszystko chce działać… Ale jesteśmy na dobrej drodze. Może chcesz przetestować prototyp? – Zakończył błagalnym tonem rudzielec.

 

Whitely wyrównał rekord ścian zaplutych kawą. Aha, więc to o to chodziło! Miałby być królikiem doświadczalnym! Nigdy w życiu!

 

– A co będę z tego miał?

 

Oczy rudzielca zaświeciły się z radości.

 

– Żartowałem. Najpierw to dopracujcie.

 

Irlandczyk zwiesił smutno głowę i odjechał. Na Whitely'm nie zrobiło to jednak wrażenia. Nie będzie przecież ryzykował życia dla nowej generacji POSTa. Jakby mało było problemów z obecną. Trzeba było go ładować przez całą noc, co przypominało trochę kroplówkę, czasem wyskakiwały dziwne błędy związane z nie do końca jeszcze poznaną bioelektroniką a raz na jakiś czas, z niewiadomych przyczyn, następował całkowity zgon systemu. Zadziwiający, przynajmniej dla Whitely’ego, był fakt, że POST "umierał" wraz z człowiekiem, do którego był przypisany. Gdy rudzielec zaczął mu opowiadać o nowej, jeszcze lepiej zintegrowanej wersji, zaczął się obawiać, że może to zacząć działać w drugą stronę. Jak łatwo byłoby wtedy pozbyć się nieprzystosowanych społecznie. Nie trzeba by, jak to się dzieje teraz, wysyłać patrolu na miejsce nieporozumienia prawnego. Każdego dałoby się wyłączyć na odległość. Przeszedł go dreszcz. Już od jakiegoś czasu nachodziły go myśli o ucieczce, a teraz nabrał wielkiej ochoty w końcu to zrobić. Ta cholerna poprawność polityczna tylko go do tego skłaniała – „nieprzystosowany społecznie”, „nieporozumienie prawne”. Język angielski co chwilę wzbogacany był o nowe koszmarki. Na przykład Afrobrytofemino oficer policji. Za nazwanie kogoś takiego „policjantką” albo „Murzynką” albo nawet „Afrobrytyjką” można było wylądować w więzieniu. Rozważania przerwał Benedictowi sygnał rozmowy przychodzącej – tradycyjny Nokia Tune.

 

– Whitely! Natychmiast do mnie! – zagrzmiał głos Teda Duncana.

 

Dość niechętnie skierował swojego PTDa do gabinetu szefa, zastanawiając się, za co tym razem dostanie opieprz.

 

– Możesz mi wyjaśnić, co to jest? – Szef machał jakąś karteczką. – Ktoś rozprowadza na obiekcie wywrotowe ulotki! Przeczytaj to i powiedz mi, kto to może być. Mógłbym przesłuchać wszystkich, ale załatwimy to dyskretnie. Kto mógł to napisać?

 

Duncan miał tendencję do wypowiadania masy zbędnych słów i stawiania ogromnej ilości pytań, na które zazwyczaj nie oczekiwał odpowiedzi. Wszystko po to, by skołować rozmówcę i potem opieprzyć go jeszcze bardziej. Benedict ostrożnie wziął ulotkę do rąk i zaczął czytać.

 

 

 

Personal Overall Status Terminal a Staromodna Kula U Nogi

 

Wiedzą, gdzie jesteś, co robisz, co jesz, co myślisz, kogo znasz, ile funtów masz na koncie i ile funtów wskazuje Twoja waga. Znają Cię lepiej niż Ty sam, niż ktokolwiek z Twoich znajomych, ktokolwiek z rodziny czy sam Bóg. Widzą Cię i słyszą dwadzieścia cztery godziny na dobę.

 

Wyrwij się póki nie jest za późno.

 

Nadchodząca czwarta generacja da im boską moc. Będziesz zdalnie sterowaną marionetką. Byle zabawką. Robotem bez świadomości własnego istnienia. Będziesz zwierzęciem, pustą skorupą. Będziesz kontrolowany, a gdy spróbujesz się wyrwać wyłączą Cię.

 

Wyrwij się więc, póki nie jest za późno.

 

Niech Bóg będzie z Tobą.

 

 

Ulotka wyglądała niechlujnie, wydrukowana na ekonomicznym papierze, z krzywą czcionką, chaotyczną treścią bez żadnego przesłania i bez konkretnych informacji, w jaki sposób można się wyrwać. Wyglądało to na kiepską próbę podszycia się pod którąś z tajnych organizacji antyrządowych. Chyba pod Hydrę, choć oni raczej woleli podrzucać bomby niż ulotki.

 

– Więc? – Palce Duncana wystukiwały nerwowy rytm na blacie biurka. – Kto mógł to napisać?

 

– Nie mam pojęcia. Nie ma na kartce żadnej sygnatury?

 

– Są. Właśnie w tym rzecz, że są. Wszystkich pracowników firmy, łącznie z nami dwoma, radą nadzorczą i sprzątaczkami. Co to może znaczyć?

 

– Albo ktoś nas bardzo nie lubi, albo wręcz przeciwnie.

 

– Tylko kto? – Duncan przygryzał wargi. – Dobra, obserwuj swoich ludzi. Jakby co to daj mi znać. Możesz już jechać do domu.

 

– Dziękuję, szefie.

 

– Tylko się jutro nie spóźnij!

 

 

 

Droga do domu minęła niezauważenie. Whitely przez całą drogę przyglądał się badawczo POSTowi i wszczepionym tu i tam pluginom. Miał ich całkiem sporo – analizer uniwersalny w lewym przedramieniu, kość pamięci wszczepiona w skroń, lampka ukryta w pieprzyku tuż nad brwią, małe głośniczki w kanałach słuchowych. Z oczywistych względów większości nie byłby w stanie się przyjrzeć bez użycia małej kamerki wszczepionej w czubek środkowego palca prawej dłoni. Czy to możliwe, że zagrażają jego życiu? Czy mogą ograniczać wolność? Wiedział przecież, że mają stały nadzór, ale to przecież dla bezpieczeństwa. Tylko… dla czyjego bezpieczeństwa? POSTy od drugiej generacji potrafiły wysyłać SOS w sytuacji zagrożenia użytkownika. Było to niezwykle użyteczne i wielu ludziom uratowało życie. Ale czy czwórka nie będzie zbyt wielkim naruszeniem wolności? Poznają nasze myśli! Po co im to?

 

I czemu stażysta nie pojawił się dziś w pracy?

 

 

 

Kontrolka aktualizacji POSTa migała radośnie.

 

 

 

Drzwi do mieszkania Whitely’ego były otwarte. Co prawda Johannsen miał mu sprowadzić pacjenta, ale przecież nie miał klucza. Czyżby postanowił się włamać? Benedict wjechał cicho do mieszkania nasłuchując chichotu kumpla. Powinien ciągle rozpamiętywać tamten wyjątkowo kiepski żart sprzed kilku godzin. Nie było jednak żadnego chichotu. Krótki rekonesans pozwolił stwierdzić, że ludzi też nie było. Tknięty dziwnym przeczuciem Whitely przeskanował najbliższe otoczenie, ale bez rezultatów. Badanie nie wykazało obecności obcych urządzeń. Nikt nie podłożył mu pluskwy. Wiedział co prawda, że nikt teraz takich rzeczy nie robi, ale jako fan starych kryminałów był przeczulony na tym punkcie. Wkrótce zadzwonił dzwonek i do mieszkania wjechał Johannsen z pacjentem.

 

– Cantenbury – wyszeptał Whitely.

 

– Tak, to on – powiedział Johannsen dziwnie poważnym tonem. – Aktualizował ci się dzisiaj POST?

 

– Tak…

 

Cantenbury rozejrzał się w poszukiwaniu kamer, sięgnął do kieszeni i wyjął zabytkowe pióro Parkera. Rozkręcił je, wyjął nabój i wycisnął jego zawartość na POSTa Whitely’ego.

 

– Co robisz?!

 

– Przykro mi to mówić – zaczął młodzieniec – ale ktoś w dziale rozwojowym działa za twoimi plecami. Aktualizacja 3.30…

 

– 3.30? Przecież dopiero co pracowałem nad 3.15! – przerwał zdumiony Whitely. Ciągle szeptał. Ktoś tu go robił w konia. I jeszcze te otwarte drzwi… Trzeba było zachować ostrożność.

 

– Opracowana za twoimi plecami aktualizacja 3.30 wprowadziła nowe opcje. Teraz nas przynajmniej nie usłyszą. Ta dzisiejsza aktualizacja… – Cantenbury przełknął ślinę. Zdawać się mogło, że ma problem z doborem słów.

 

– Co z nią? – spytał Whitely przyglądając się uszkodzonemu urządzeniu wbudowanemu w jego przedramię.

 

– Co godzinę każdy POST 3.30 wysyła policji meldunek kontrolny. Pozycja, stan techniczny i słowa z indeksu zakazanych wyłapane przez niego przez ostatnią godzinę. Jeśli będzie ich więcej niż pięć… – Cantenbury urwał i wymownie przesunął dłonią przy szyi.

 

– Skąd to wiesz?

 

– Cholera, jest członkiem rodziny arcybiskupa – zniecierpliwił się Johannsen – nie przerywaj.

 

– Która to wersja PTD? – Spytał młodzieniec wskazując na pojazd Whitely’ego.

 

– 1.1.

 

– To masz szczęście, gdyby był nowszy niż 1.6 musiałbyś zasuwać z buta, bo mają wbudowane nadajniki. I teraz uważaj. Za pół godziny dołączysz do nas na Stamford Bridge. Bez tego całego gówna, które sobie wszczepiłeś, a zwłaszcza bez POSTa.

 

– Czemu miałbym to zrobić?

 

– Bo jeśli za pół godziny będziesz jeszcze w tym mieszkaniu to… Ujmijmy to tak – nikt nie będzie męczył się zeskrobywaniem cię ze ścian, po prostu cię zamalują.

 

– A jeśli nie wymontuję POSTa?

 

– To ktoś będzie musiał przemalować ciężarówkę, pod którą wpadniesz.

 

 

 

Dwadzieścia dziewięć minut później Whitely czekał na Stamford Bridge. Miał na sobie lotniczą kurtkę z czasów odległych o dobre trzydzieści funtów i stare czarne awiatory z wkurzającą tendencją do spadania z nosa. Masował też rękę obolałą po wymontowaniu POSTa. Niestety, nikt nie przewidywał wcześniej możliwości demontażu urządzenia, toteż w jego przedramieniu ziała teraz ogromna dziura. Fakt, schowana pod opatrunkiem – o ile można tak określić szmatę do podłogi przewiązaną skarpetą – oraz rękawem kurtki, ale ciągle dziura. I ciągle cholernie bolała. Krwawienie z uszu też go irytowało – wyciągnięcie głośników z kanałów słuchowych nie było tak proste, jak przewidywał. Rozglądał się nerwowo, wypatrując Johannsena i Cantenbury’ego. Oraz, na czym się złapał, patroli policji. Nie wiedział dokładnie, jaka kara grozi za pozbycie się POSTa, ale w grę wchodziło tylko długoletnie więzienie i – Whitely wzdrygnął się na samą myśl – kara śmierci. W końcu już kilka lat temu POST przejął funkcję dokumentów osobistych.

 

– Whitely? – spytał kierowca półciężarówki, która zatrzymała się tuż obok Benedicta z piskiem opon.

 

– Tak…

 

– Pan wjedzie do środka.

 

Nieznajomy nie prosił Benedicta. Nawet nie proponował. Stwierdził po prostu fakt. To było oczywiste, w końcu nic już od Whitely’ego nie zależało. Zrezygnowany wjechał do środka.

 

– Pozbyłeś się wszystkiego? – spytał z głębi pojazdu zniecierpliwiony Cantenbury.

 

– Tak, wszystkiego.

 

– To świetnie. Wywieziemy cię teraz z miasta. Niniejszym zostałeś członkiem ruchu oporu. Cieszysz się?

 

– Co mam zrobić? – Whitely’emu nawet podobała się perspektywa porzucenia starego, nudnego życia. Żal mu tylko było codziennych śniadań do łóżka, ale trzeba przyznać, że można było sobie bez nich poradzić.

 

– Przede wszystkim zrzucić jakieś dwieście funtów – zaśmiał się Johannsen.

 

Benedict spojrzał na niego spod byka. Różnica między nimi wynosiła kilka funtów i to na niekorzyść Roberta.

 

– Sam byś zrzucił – odgryzł się.

 

– Zrzucam razem z tobą.

 

Johannsen nie wyglądał na szczęśliwego. Bardzo sobie cenił siedzący tryb życia. Benedict w sumie też, jednak zawsze chciał być szczupły, jak bohaterowie starych filmów.

 

– Wystarczy tych uprzejmości – wtrącił Cantenbury. Łykniecie teraz te tabletki nasenne. Podróż jest dość długa, więc się przynajmniej wyśpicie. Zaraz po przybyciu czeka was sporo roboty.

 

Obaj wzięli po jednej tabletce z jego wyciągniętej ręki i prawie natychmiast zapadli w głęboki sen.

 

 

 

– …wania Benedicta Whitely’ego, inżyniera Royal Electrics. Choć minął już tydzień od jego zniknięcia, policja wciąż nie znalazła żadnych wskazówek, gdzie może się ukrywać. Przypomnijmy, iż Whitely oskarżany jest o nadużycia finansowe względem macierzystej firmy oraz oszustwa podatkowe. Szacuje się, iż zdefraudował około trzech miliardów funtów. Po ponownym przeszukaniu policja znalazła w jego mieszkaniu plany zamachu na arcybiskupa. W związku z tym za głowę Whitely’ego wyznaczono nagrodę w wysokości miliona funtów.

 

Benedicta obudził serwis informacyjny wyświetlany na ekranie zabytkowego telewizora plazmowego. Prezenterka mówiła, że wyznaczono nagrodę za jego głowę. I że zniknął tydzień temu! Jak to możliwe? Przetarł oczy swoimi zadziwiająco kościstymi palcami. Coś tu jest nie tak… Przyjrzał się sobie uważnie. W miejscu POSTa znajdowała się teraz dziesięciocalowa blizna. Nie to było jednak najdziwniejsze. Czuł się zadziwiająco lekko. I tak też wyglądał – pod napiętą jak nigdy skórą wyraźnie rysowała się wspaniała muskulatura. Po tuszy nie było żadnego śladu. Wyskoczył z łóżka i spróbował zrobić skłon. Udało mu się! Pierwszy raz w życiu! A może pompki? Dziesięciu w szybkim tempie nawet nie poczuł, a było to o osiem więcej od jego rekordu życiowego. Ja śnię – pomyślał.

 

– Nie śnisz – stwierdził Johannsen opierając się nonszalancko o futrynę. Wyglądał wręcz zabójczo. Równie muskularny co Whitely, ale miał wspaniałą, kwadratową szczękę, do niedawna ukrytą pod którymś z czterech podbródków. On też miał długą bliznę tam, gdzie niegdyś znajdował się POST.

 

– No właśnie widzę. Co się z nami stało?

 

– Wygląda na to, że ktoś się nami intensywnie zajmował przez ostatni tydzień.

 

– Masz rację – wtrącił Cantenbury, wnosząc do pokoju tacę z górą kanapek. – Przespaliście sporo ciekawych rzeczy. Liposukcje, elektrostymulacja mięśni, usunięcie zbędnej skóry. Z tego, czego was pozbawiliśmy, spokojnie można by zrobić obicie kanapy i sporo mydła – zakończył złośliwie.

 

– Ale po co to wszystko? – Spytał Whitely masując bliznę po POSTcie.

 

– Świetnie się pieni.

 

Whitely i Johannsen spojrzeli z przestrachem na Cantenbury’ego. Ten przewrócił oczami, mruknął coś na temat poczucia humoru i kontynuował.

 

– Żebyście mogli wspomóc ruch oporu. Jesteście teraz niewykrywalni, znacznie szybsi niż jakikolwiek PTD. Będziecie doręczać. Pod osłoną nocy będziecie dostarczać nasze ulotki.

 

Młody Cantenbury nie był najlepszym motywatorem. Kiepsko szło mu układanie chwytliwych, konspiracyjnych haseł, nie był też najlepszy w wyjaśnianiu głoszonych przez siebie tez. Ale można było mu to wybaczyć – cała rodzina była taka. Trzeba było jednak Stephenowi przyznać jedno – potrafił działać i bywał przekonujący. No i miał ogromne zaplecze finansowe oraz wsparcie pozostałych organizacji antyrządowych. Zwłaszcza z Hydrą miał świetny kontakt. W końcu dzielił pokój w akademiku – i niejedną koleżankę z roku – z jedną z głów tej organizacji.

 

 

 

Wychodząc z pokoju Whitely zapomniał wyłączyć telewizor. Serwis informacyjny właśnie dobiegł końca. Po krótkiej chwili zaczął się kolejny.

 

– Trwają poszukiwania Benedicta Whitely’ego, inżyniera Royal…

 

Telewizor zgasł.

 

 

 

– Cichociemni!

 

– Co takiego? – Spytał zdziwiony Whitely odrywając się od kolacji.

 

– No wy dwaj. Cichociemni. W końcu znalazłem. To z drugiej wojny światowej – wyjaśnił Cantenbury czując na sobie pytające spojrzenia. – Długo by tłumaczyć. Działacie po cichu i po ciemku. Cichociemni.

 

– Ty wiesz, o co mu chodziło? – Spytał Johannsen gdy Cantenbury wyszedł z jadalni.

 

– Ni w ząb – odparł Whitely biorąc szturmem ostatni kawałek pizzy.

 

 

 

– Dobra, to skoro się już najedliście – tłumaczył zaaferowany Cantenbury – macie małą robótkę. Sprawa wygląda następująco – my drukujemy ulotki i rozsyłamy je na faksy firm i urzędów, zawsze ktoś je zauważy. Wy dwaj docieracie do obywateli. Wsuwacie je pod drzwiami, wsadzacie za wycieraczki ciężarówek, zostawiacie w sklepach. Żebyście się tylko nie dali złapać! A jeśli już się dacie – morda w kubeł. Jasne?

 

Johannsen i Whitely mruknęli cicho. Jeśli ktoś zdołał sprawić, że zniknęła połowa twojego ciała, jest pewnie w stanie sprawić, że druga też zniknie. W tej sytuacji nie pozostało im nic innego, jak zgodzić się na jego warunki.

 

– Świetnie. W torbach macie ulotki. Rano meldujecie się tutaj. A teraz w drogę, przyszłość świata leży w waszych rękach!

 

– Czy ty aby trochę nie przesadzasz? – spytał Johannsen.

 

– Niezbyt.

 

 

 

Praca szła sprawnie. POSTy regulowały rytm dobowy użytkowników tak dobrze, że o tej porze wszystkie ulice, chodniki i klatki schodowe były wyludnione. Choć jeszcze kilka lat temu wydawało się to niemożliwe, POSTy wyparły miejski monitoring. Miało to sens – nadzór indywidualny był znacznie skuteczniejszy od ogólnego i pozwalał służbom porządkowym na szybsze reagowanie. Ulice pozostały jednak niestrzeżone. W tej sytuacji można było przeprowadzić przez miasto stado słoni i nikt by go nie zauważył. Kto zwróci więc uwagę na dwóch mężczyzn roznoszących wywrotowe ulotki?

 

– Skąd ty go w ogóle wytrzasnąłeś? – Spytał Whitely towarzysza poczuwszy się już pewnie. Chłodne nocne powietrze w cudowny sposób wypełniało jego zniszczone nikotyną płuca. Nigdy nie czuł takiej błogości. Gdyby mógł cofnąć czas nigdy nie zacząłby palić – nocne powietrze było nieporównywalnie lepsze od dymu.

 

– Co? – Johannsen spojrzał pytająco na towarzysza, jakby nie dosłyszał pytania.

 

– No Cantenbury’ego. Jak go poznałeś?

 

– Przyjechał do mojego warsztatu. Od razu pomyślałem, że coś z nim jest nie tak. Dziwnie szczupły był, na oko ledwo dwieście funtów. I ten jego wzrok… Nic nie powiedział, pokazał mi tylko bliznę po usunięciu POSTa i kazał skontaktować z tobą. Resztę już znasz. A skąd wiedziałeś, kim jest, gdy się u ciebie pojawiliśmy?

 

– Widziałem go na ulicy. Potem się dowiedziałem, że miał być stażystą w moim dziale. Ale… zatrzymała go policja. Z tego, co mówiłeś wynika, że nie miał już POSTa… Mówiłeś też, że musi zniknąć…

 

– Inaczej byś olał tę sprawę – wyjaśnił Robert. – Jakim cudem go nie zamknęli?

 

– Rodzina arcybiskupa…

 

– Cholera – żachnął się Johannsen – też mógłbym powiedzieć, że jestem bratankiem starego Cantenbury’ego i nikt by mi nie uwierzył.

 

– Nie jesteś do niego ani trochę podobny. A Stephen to wykapany stryj.

 

Zamilkli. Jak to powiązania rodzinne, nawet w dzisiejszym świecie potrafiły zapewnić powodzenie. Facet stał ponad prawem tylko dlatego, że był spokrewniony z najważniejszym człowiekiem w kraju. Policjanci, którzy go zatrzymali, pewnie dostali potem nagany od przełożonych.

 

 

 

Powoli kończyły się ulotki. W samą porę – zbliżał się już ranek a na ulice wylegały pierwsze PTDy. I to był pewien problem. Johannsen i Whitely, szczupli i poruszający się o własnych siłach, wyróżniali się mocno z tłumu i ktoś mógł zawiadomić policję. A wtedy byłoby po nich. Trzynaście przecznic do bazy. Cholera jasna! Trzeba było inaczej to zaplanować! Teraz już nie było wyjścia, pozostawało tylko przemykanie się na tyłach budynków i krycie w krzakach. Na szczęście, wskutek działań fanatycznych obrońców przyrody, dość gęstych. Problemem pozostawało tylko przekroczenie Tamizy. Szlag… Mostem nie da rady, wpław jeszcze gorzej.

 

– Patrol! – szepnął Johannsen, choć Whitely’emu zdawało się, że krzyczy.

 

Wskoczyli szybko w najbliższą bramę i ukryli się w cieniu, obserwując jak patrol mija ich kryjówkę. Odetchnęli z ulgą.

 

– W czym mogę panom pomóc? – Głos dochodził nieco z tyłu.

 

Odwrócili się obaj. Kobietę trudno było nazwać dużą czy postawną. Nie były to słowa wystarczające. Była tak wielka, że nie wiadomo było do końca, czy siedzi na PTD, czy też może stoi. Jej wygląd rzucał się w oczy, ale tylko dlatego, że było go tak dużo. Gdy już człowiek przywykł, zaczynał dostrzegać szczegóły. Na przykład policyjną odznakę na lewej piersi.

 

 

 

Decyzja została podjęta błyskawicznie, niemal bez udziału mózgów. Wypadli biegiem z bramy, nie bacząc na niebezpieczeństwo wpadki przekroczyli rzekę i, słysząc za sobą policyjne syreny, skierowali się do bazy… Wpadli zdyszani przez tylne drzwi, zastanawiając się, co powiedzą Cantenbury’emu. Przecież nie mogli się przyznać do wpadki. Jak można wpaść już pierwszej nocy! To musiał być jakiś rekord.

 

Ciągle dysząc obeszli całą bazę w poszukiwaniu młodzieńca. Nigdzie go jednak nie było. Pełni obaw usiedli przy kuchennym stole, nasłuchując policyjnych syren i czekając na powrót Cantenbury’ego. Wkrótce zmęczenie wzięło górę i obaj usnęli.

 

 

 

Benedicta Whitely’ego zbudziło śniadanie podane wprost do łóżka. Rozmasował ręką bolącą głowę. To wszystko było jak sen. Cała ta historia z ulotkami, konspiracją i młodym Cantenbury’m. Whitely znajdował się w swoim własnym łóżku, śniadanie – jak co dzień syntetyczna jajecznica i kanapki z dżemem (tym razem niewątpliwie – Benedict skrzywił się – winniczkowym). Z przyzwyczajenia sięgnął ręką do POSTa, by włączyć system informacyjny. Jednak… w miejscu POSTa znajdowała się wielka szrama. Nie zgadzało się jeszcze parę rzeczy. Whitely gotów był przysiąc, że nigdy nie miał tak posągowej sylwetki. Nikt takiej nie miał!

 

Powlókł się do salonu, gdzie stał staromodny telewizor, włączony na serwis informacyjny. Dziwne – pomyślał – ostatni sprzedałem pięć lat temu. Zaintrygowany opadł na pokrytą jasną skórą kanapę – dziwnie znajomą, choć był pewien, że nigdy takiej nie posiadał – i zaczął oglądać wiadomości.

 

– Rozmawiamy z sir Stephenem Cantenbury'm. Pan Cantenbury walnie przyczynił się do schwytania dwójki dysydentów, Benedicta Whitely’ego i Roberta Johannsena. Czy mógłby pan zdradzić widzom szczegóły śledztwa?

 

– Przykro mi, tajemnica policyjna. Mogę jedynie powiedzieć, iż byliśmy na tropie tej niebezpiecznej dwójki już od dłuższego czasu. Starannie przygotowaliśmy policyjną prowokację, która, jak wszyscy wiemy, zakończyła się pełnym sukcesem i obaj nieprzystosowani społecznie zostali straceni wczoraj wieczorem w obecności samego Arcybiskupa Cantenbury.

 

Whitely był w szoku. Jak to straceni? Przecież żył! Policyjna prowokacja? Cholera, może Johannsen coś wie. O ile żyje – dodał w myślach Benedict.

 

– Owszem żyję. – Głos towarzysza był tak wyraźny, jakby stał metr od niego. – Rozumiesz coś z całej tej sytuacji?

 

– Gdzie jesteś?

 

– W moim warsztacie. A ty?

 

– W mieszkaniu. Co tu się wydarzyło do cholery? I jak to możliwe, że rozmawiamy na odległość?

 

Cały świat zamigotał intensywną czerwienią. W polu widzenia Whitely’ego pojawił się półprzezroczysty obraz jego szefa – Teda Duncana.

 

– Whitely! – krzyczało widmo przesuwając się na tle ścian wraz ze wzrokiem Benedicta. – Rusz swoją grubą dupę i natychmiast do mnie!

 

W mordę. Nie dość, że nie żył i nic z tego nie rozumiał, to jeszcze musiał stawić się w pracy. Wyszedł z mieszkania trzaskając drzwiami i powlókł się do siedziby Royal Electrics, nie zważając na ciekawskie spojrzenia przechodniów… To znaczy przejezdniów. Język angielski ciągle miał spore problemy z przystosowaniem się do zmian. Świat znów zamigotał czerwienią i w polu widzenia pojawił się Irlandczyk z działu wdrożeniowego.

 

– Jak ci się podoba POST 4.0? – spytał radośnie. – To prototyp i to dość cenny, więc uważaj na siebie. To znaczy na niego. – Rudzielec wyszczerzył się. – Jakby wystąpiły jakieś komplikacje, to się do mnie zgłoś, załatwimy to. Trzymaj się!

 

 

 

Więc to o to chodziło! Wszystkie te zabiegi, ulotki, konspiracja, operacje plastyczne. Wszystko po to, by zmusić go do przetestowania czwórki! Szalone wydarzenia ostatnich dni wydały się jeszcze dziwniejsze. Wszystko było jakby poszarpane, nierówne i nieskładne, jak opowieść wariata. To wszystko przeczyło jakiejkolwiek logice i wszelkiemu prawdopodobieństwu. A jednak było prawdą! Opracowanie nowego POSTa, ogólnokrajowy spisek przeciwko zwykłemu inżynierowi, złożone operacje…

 

Whitely miał nieodparte wrażenie deja vu. Kiedyś już znalazł się na Stamford Bridge w lotniczej kurtce i ciemnych awiatorach.

 

– Co mówiłem na temat pojawiania się tu z POSTem? – spytał głos za jego plecami. Nie był w stanie dojrzeć twarzy, może nikogo tam nie było, w końcu 4.0 umożliwiał telepatyczną komunikację.

 

Swoją drogą głos wydawał się dziwnie znajomy…

 

– Coś o ciężarówce i malowaniu…

 

– Zgadza się.

 

Whitely nie poczuł popchnięcia. To było raczej… jakby skoczył do przodu wbrew własnej woli. Wprost pod koła nadjeżdżającej ciężarówki.

 

 

 

Po czternastu godzinach za kółkiem tira musiał się trochę zdrzemnąć. Przynajmniej taka była wersja policji. Sam nic nie pamiętał. Powiedziano mu, że na Stamford Brigde przejechał jakiegoś człowieka. Jak on miał na nazwisko? Johannsen? Tak, chyba tak. Coś mu to nazwisko mówiło, ale nie był pewien, co konkretnie. Trzeba było wypić jeszcze jedną kawę – pomyślał. Ale co by to dało? Nie mógł skrócić godzin pracy, miał na utrzymaniu żonę i trójkę dzieci. Jak oni sobie teraz poradzą bez niego? Jest mordercą! Chcąc zapewnić swojej rodzinie przetrwanie skazał ją na śmierć. No i ten biedny człowiek… powiedziano mu, że nie było czego zeskrobywać z ciężarówki. Ktoś tego faceta po prostu zamalował.

 

– Czy oskarżony, Benedict Whitely, przyznaje się do zamordowania Robeta Johannsena?

 

Był winny. Wyrok w imieniu Arcybiskupa wykonał młody sir Stephen Cartenbury.

 

 

 

Whitely obudził się z krzykiem, rozrzucając po pokoju jajecznicę. Śnił mu się koszmar. Te wszystkie wizje. To było tak realne i namacalne! Jak… jak własna śmierć. Jak własna, doświadczana raz po raz, śmierć. Rozmasował obolałą głowę. Nie… to musiał być tylko sen. Znużony udał się do łazienki, zanurzył się w ciepłej wodzie i odprężył przy kojącej zmysły muzyce. Po pewnym czasie wstał, wytarł się mocno wykrochmalonym ręcznikiem frotte i włożył służbowy garnitur. Poprawił jeszcze krawat i ucałował na dowidzenia swą żonę, Candy. Spojrzała na niego zatroskana.

 

– Tylko nie jedź zbyt szybko, kochanie.

 

– Nie będę, obiecuję.

 

– Nie chciałabym cię stracić.

 

Przytulił ją mocno. Zabawne – pomyślał – czuję się, jakbym widział ją pierwszy raz w życiu. A przecież jesteśmy małżeństwem od siedmiu lat.

 

Wyszedł przed dom, pomachał jeszcze Candy stojącej w oknie, wskoczył za kierownicę swojego Forda Mondeo z 2003 roku i pojechał do pracy w fabryce Parkera.

 

 

 

Zegar wyświetlany w dolnym prawym rogu jego pola widzenia wskazywał, że ma jeszcze trochę czasu.

Koniec

Komentarze

Zegar wyświetlany w dolnym prawym rogu jego pola widzenia wskazywał, (...). --- super. Kwadratowe lub prostokątne pole widzenia. I jaka ostrość widzenia, wskazówki bądź cyfry dają się zidentyfikować! Ani chybi --- kamery, nie oczy człowieka...

Przeczytałem i jeszcze dla pewności przejrzałem kilka fragmentów. Wrażenie: tekst niespójny. Zaczyna się jak satyra na przyszłość, z jej stylem życia i europejską durnotą, pozwalającą ślimaki na owoce przekwalifikować. {Szkolenia zostaną ufundowane przez Europejską Komisję Wygładzania Skutków Kretyńskich Decyzji. ---> to jest dobre!} Ale potem... Spiskujący siostrzeniec Szefa, coraz większy misz masz w wydarzeniach, POST 4.0, i diabli wiedzą jakie zakończenie. Co to miało być? Jeśli zamiarem Autora był tekst serio, to przefajnował początek. Nie tylko zgadzam się, ale popieram pogląd, że w najczarniejszej tragedii odrobina dowcipu się przyda, ale to już nie odrobina. Jeśli Autor od satyrki nieintencjonalnie stoczył się w horrorek trillerek, to jeszcze gorzej, bo znaczy, że nie wiedział i nie widział, co pisze...

- Ile razy mówiłem, żebyś mnie nie bił jak piję? – warknął. A co to jest ta "pija?" :D (Pomoże przecinek.)

M. POST, D. POST-a, C. POST-owi, B. POST-a, N. POST-em, Ms. Poście

 

Żartobliwy ton czuć na całej długości, a że pojawiają się poważniejsze momenty, nie kłuje w oczy. Troszkę końcówka się rozmywa, przynajmniej ja musiałem zestawić ją z treścią wcześniejszej ulotki, żeby w ogóle pojąć (oby zgodnie z intencją Autora).

Ok, w ogóle nie rozumiem końcówki... Zaczynało się fajnie, ale czym dalej, tym więcej niejasności. Końcówka, zamiast wyjaśnić przynajmniej część wątpliwości, jeszcze bardziej wszystko pogmatwała.

Duży plus za dżem winniczkowy!

Smutna kobieta z ogórkiem.

Jak znam Yossa, to z zakończeniem tak właśnie miało być ;P

Dziękuję za uwagi :)

To po kolei:

- Z polem widzenia faktycznie się nie popisałem. Potem mi przyszło do głowy, że wyświetlacz w oku jest niepotrzebny, skoro można wysłać obraz bezpośrednio do mózgu. No i nie ma wtedy problemu z ostrością :D Tyle, że najlepsze pomysły przychodzą do głowy zawsze zbyt późno.

- Co do samej treści to nie miała być stuprocentowo poważna, bardziej taki humorystyczny thrillerek w trochę absurdalnym świecie, ale moje wykonanie bywa toporne, więc nie dziwię się, że macie do tego zastrzeżenia.

- Co do odmiany to biję się w pierś.

- A co do końcówki - tak właśnie miało być :D Sam wymyśliłem dwie interpretacje zakończenia, KaelGorann też coś koło tego. I rzeczywiście, jak zauważył Julius Fjord, nieudolnie napisana ulotka pozwala coś z tego zrozumieć.

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka