- Opowiadanie: tchesyek - W limitach naszych

W limitach naszych

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W limitach naszych

Komornik zatrudniony przez Kartel w przypadku nadzwyczaj* skutecznego odzyskania zadłużenia, otrzymuje 7% całkowitej wartości zadłużenia odebranego i 21% całkowitej wartości odzyskanego zadłużenia nieobjętego kontraktem.

(art. 132 KK Kartelu Shiva**)

(*) – patrz s. 34

(**) – lista epokowych mian Kartelu po wywołaniu na s. 2

 

Ciało Valentine'a na Megiddo zkraftowało się całkiem dobrze, z wyjątkiem kawałka pozbawionej czucia skóry na prawej nodze – szarego i pomarszczonego. Wpatrywał się weń pustym wzrokiem, dochodząc do siebie po pierwszym przebudzeniu.

Po dłuższej chwili uświadomił sobie, że siedzi w drewnianym, boleśnie Epokowym krześle. Kilka świec wydobywało z ciemności proste meble, zaścielające podłogę resztki kraftowej masy i opierającą się o ścianę naprzeciw męską sylwetkę. Valentine zacisnął zwiotczałą dłoń na podłokietniku. Nie chciał, by ktokolwiek, szczególnie Meszaros, widział go w takim stanie.

Ich spojrzenia spotkały się; Meszaros natychmiast się poderwał i zniknął gdzieś za komornikiem. Wkrótce Valentine'owi wrócił słuch.

– W pięć minut się obudził – szeptał ktoś z tyłu. – Pierwszy raz widzę coś takiego. To ten twój komornik?

Padło parę niezrozumiałych słów, po czym ktoś wbił igłę w półmartwe udo Valentine'a. Po jego ciele rozniosło się przeszywające ciepło. Jak z oddali usłyszał skrzypienie zamykających się drzwi.

Meszaros podszedł ostrożnie, jak do ciężko chorego, i kucnął przed wózkiem. Dopiero teraz Valentine mógł mu się przyjrzeć: ubrany był w Renesansową wariację garnituru, z dwugłowym wężem Shivy, wijącym się od spiczastych czubków butów po rozpięty kołnierz dubletu. Twarz komornika znacznie postarzała się od ich ostatniego spotkania.

– Megiddo wita, Val. Możesz mówić? – zapytał Meszaros, głośno i wyraźnie wymawiając każde słowo.

– Nie jest źle – wychrypiał Valentine, naciągając kostki w palcach. – Przejdź do rzeczy.

– Należą ci się lepsze powitania, ale naprawdę nie wyobrażasz sobie co my tutaj mamy. Zaczęli cię składać przedwczoraj, zakładam, że do tego czasu byłeś na bieżąco. Sporo się zmieniło. Jagger spieprzył.

– Coś spieprzył, czy spieprzył? – serce Valentine'a nagle skoczyło. – Z Tel wam uciekł!?

– Odłączyliśmy prąd, odczytaliśmy szum elektryczny z ciał i brakuje trzynastu osób. Jaggera i jego apostołów, jesteśmy pewni.

Valentine przymknął powieki.

– Wspaniale Meszaros, naprawdę cholera wspaniale. I powiedz mi co ja mam z tym zrobić? Dlaczego przysłali tu akurat mnie?

– Są w mieście. Mamy potwierdzonych świadków na to, że zmierzali do Górnego. – Meszaros tłumaczył się gorączkowo, coraz szybciej wypluwając kolejne

słowa. – Nie mogli wydostać się poza jakieś pół kilometra, pięć zamknęliśmy w klatce. Odzyskaliśmy nawet po cichu papiery na jakieś pięćset milionów yuanów.

Resztę zabrał ze sobą, ale jeśli znajdziemy coś w sejfach, możemy wracać. Nikt w zarządzie nie myśli, że odbierzemy choćby ćwierć miliarda. A jeśli dalej chcesz go

szukać, to pamiętaj, Książę jeszcze o niczym nie wie. Jeśli zaczniemy poszukiwania na pełną skalę, będzie miał raport na biurku nim zdążysz powiedzieć "Nie będę narażać innych bez powodu". Lepiej zostawić to innym.

– Chcesz przerwać sprawę – podsumował Valentine, zaciskając zęby.

Meszaros wahał się przez moment. Wpatrywał się w ścianę, jakby szukał tam odpowiedzi.

– Dalej może być już tylko gorzej – powiedział.

– Nie ma mowy. Przekazujesz mi wyłączność na kontrakt. Nie zamierzam stać z tobą przed Księciem i wyjaśniać jakim cudem nie odnaleźliśmy jego synka z pięcioma miliardami na planecie trwającej w pełnym Renesansie – przerwał. – Ile mamy czasu?

– Daj spokój Val, ja mam minus miesiąc odkąd tu przebyłem. Za jakieś dwa dni będziesz mógł chodzić, więc zostaje…

– Będę chodził za godzinę. Przyprowadź mi tę pielęgniarkę. – Rozejrzał się dookoła. – Dlaczego tu jest taki syf?

 

*

 

Megiddo odkryto podczas wstępnych, zamkniętych badań Lustra przez von Neumannowe szperacze Shivy, w późnym Antyku trwającego cyklu Epokowego. Kartel zebrał setki grzywien, wyroków, i międzykorporacyjnych embarg za otwarte złamanie tabu kosmicznego, ale zdobywszy na własność planetę, mógłby lekką ręką pozbyć się reszty majątku. Megiddo była do połowy zatopiona w Lustrze i choć inne kartele zbudowały później stacje leżące na nim bezpośrednio, żadna z nich nie mogła równać się z półplanetą.

Megiddo miała także własną autochtoniczną cywilizację stellusową. Ewolucyjnie nie wyróżniała się niczym spośród tysięcy innych : Inteligentny Projekt przeprowadzony wzorowo, marginalne różnie w fenotypie, rozpłód również ograniczony do planety. Cywilizacja, mimo Lustra dzielącego Megiddo na pół i wszelkich geologiczno-astronomicznych konsekwencji tegoż, również ściśle trzymała się Epokowego wzorca. Nawet podczas spotkania z posłannictwem Shivy i papiestwa wpasowywali się we wszystkie zwykłe procedury.

Do czasu ponownego udostępnienia odpowiednich technologii na Megiddo można było dostać się wyłącznie odtwarzając ciało atom po atomie. Kartel wykrzystywał ten czas budując solidną podstawę swoich rządów : Tel-Megiddo, dokładną kopię Domu Shivy na Ziemi. Jaggera, syna Księcia i czarną owcę rodziny mianowano jej zarządcą.

– Wydawało się, że nie można czegoś takiego zepsuć. – Meszaros żalił się idąc, chyba szukając usprawiedliwienia przed Valentinem. – Co to jest, siedzieć w fotelu, i oglądać jak Tel się buduje, raz na jakiś czas urządzać sobie przyjęcia z radą miasta. Nie musiał nawet przejmować się przystosowywaniem wszystkiego do Epoki, miał od tego dwumózgowców.

Valentine, utykając, – jego ciało żyło od kilkunastu minut i nic nie przywróciłoby mu pełnej sprawności w krótką chwilę – podążał za Meszarosem w stronę Lustra. Szli jedną z bocznych, spokojnych ulic Górnego Miasta. Przez zamieszanie z Jaggerem nie zdążono jej w pełni przebudować i wciąż bliżej jej było do Średniowiecza.

Przechodnie, w większości częściowo tylko uświadomione stellusy, nie zwracali na nich uwagi, zajęci słuchaniem swego nowego papieża. Głośniki – wielkie, poskręcane muszle rosnące na skrzyżowaniach ulic wyśpiewywały homilie Jana Pawła VIII – temat: Homines et angelis. Według zegara miejskiego było dziesięć po dwunastej, jak zwykle świat był szary, na skraju późnego wieczora.

– Ale to raczej błąd zarządu. Nie powinni zostawiać gnoja bez jakiejś cichej opieki. Prędzej czy później musiało się to stać. – Meszaros gestem odrzucił nachalne połączenie, które wyprężyło mu kark. – Dla tych ludzi był prawie boską figurą, bliższą niż ktokolwiek z ludzi nieba. Jak można się dziwić, że w końcu ktoś przekonał go do swoich bzdur.

– Idziemy do Tel? – zapytał Valentine.

Porastająca Lustro wieża stanowiła centrum miasta, licząc jego odbitą część, i sama w sobie była innym światem. Na zastygłym w wiecznym zmierzchu niebie płonęła jak złota pochodnia, jeszcze bardziej wyróżniała w paśmie elektrycznym.

– Sam prosiłeś o kontrakt, robisz co chcesz – rozłożył ręce. – Ja idę udawać, że Jagger siedzi na szczycie i tylko czekam na pozwolenie na szturm.

– Jakieś sugestie? – Valentine wręcz czuł wskazówki przesuwające się po grafenowym Roleksie.

Meszaros zatrzymał się i stał przez chwilę zamyślony.

– Po dalszym Górnym Mieście kręci się taki facet, stellus, rozpoznasz, bo to ludzka dzielnica. Nie jest nasz, ale się trzyma, rozumiesz. Straż nie powinna robić problemów, to milicja Księcia. A właśnie, jak tam z Chell? Jak tam z wami?

– Pewnie nigdy wcześniej nie była szczęśliwsza.

Meszaros ostrożnie skinął głową. Uśmiechał się przepraszająco.

– No. Jak cię złapie biologiczna noc, przyjdź przyjdź do Tel – rzucił szybko na odchodne, pozdrowił Valentine'a gestem i zniknął gdzieś między budynkami.

Valentine skierował się na ludzką część Górnego Miasta, zrzucając stawianie kroków na nadukład nerwowy. Myślami pogrążył się w układaniu mętnych obrazów z meszarosowych strzępków informacji. Wiedział tylko, że jeśli ktoś ukrywa Jaggera, bez wątpienia jest to stellus – nieliczni, stale nadzorowani ludzie z Ziemi już dawno wydaliby go władzom, przy takich sumach na listach gończych nie ma miejsca na religijny fanatyzm. Oczywiście, tylko dopóki ukrywający nie rozumiał ile warte są papiery wykradzione przez Jaggera. W innym wypadku Shiva już dawno bawił się w piekle, a Valentine mógł liczyć tylko na cudowne odnalezienie winowajcy. Albo ścięcie dla siebie, w najlepszym wypadku.

Gdy dotarł do muru oddzielającego ludzką i nieludzką część Górnego Miasta, na spotkanie wyszło mu kilku milicjantów w lokalnych, barwnych pancerzach. Ukłonili się usłużnie, zkraftowali na suchy pył błoto zalepiające buty, po czym zaoferowali oprowadzenie. Kulturalnie odmówił. Nim przeszedł przez bramę, usłyszał jeszcze pomrukiwania odganianych stellusów, przyciągniętym widokiem kogoś przechodzącego na drugą stronę.

Za murem poczuł się prawie jak na starej, dobrej Ziemi. Gdyby nie ściszony, powstrzymywany unoszącą się nad murem zaporą z zagęszczonego powietrza gwar za plecami, nie pomyślałby, że ruszył się poza posiadłości Domu. Epokowa estetyka bielonych, niskich rezydencji łączyła się tu z ziemskim doświadczeniem w tworzeniu miast, co ujawniało się we wszystkim: od układu ulic, po wzór bruku, kraftowanego na znajomej Via Pompeana. I najważniejsze – elektryczność, bariera potężniejszą, niż każdy mur. Localsi mieli poznać ją dopiero, gdy nadejdzie wyznaczony rytmem przyspieszonej historii czas, przez co ukazywała się tu albo w prymitywnych formach, albo w wymyślnych przebraniach.

Wygładził mankiety garnituru. Stellusy były tu rzadkością, odtąd musiał zacząć uważać na to co robi i jak wygląda, jeśli chciał odzyskać choćby yuana. Wyprostował się i ruszył przed siebie po brukowanej ulicy, z bólem maskując słabość nogi. Nie uskakiwano mu z drogi, ale nadal wzbudzał wyraźny szacunek. Poza kilkoma Epokami, niewielu mogło nosić stroje jak garnitur Valentine'a, nieprzypominający Meszarosowego. Kiedy ktoś pokazywał się w nim, każdy człowiek wiedział o kogo chodzi.

Kontakt Meszarosa dostrzegł po kwadransie błąkania się głównymi ulicami. Mężczyzna siedział na ławce w obszernym, zielonym skwerze, skąpanym w gęstym świetle gazowych latarni. Czytał gazetę, mechanicznie karmiąc gołębie. W pobliżu, trzymając się na bezpieczny dystans, biegały dzieci, chyba świeżo przeniesionych naukowców i Epokowców, ubawione Renesansowym otoczeniem i samym widokiem stellusa.

Gdy Valentine zbliżył się do ławki, mężczyzna podniósł wzrok znad odświeżanego w locie "Erth'ss Timesa". Przyjrzał się uważnie Valentine'owi, zauważalnie przyspieszając oddech, po czym zapytał :

– Valentine Walentynowicz Goldsztajn, prawda? Ma pan wolną chwilkę?

– Wysoki urzędnik półpaństwowego karelu korporacyjnego miałby nie mieć czasu? – odpowiedział z uśmiechem i usiadł obok.

– Rico Andani – przedstawił się stellus, odkładając gazetę. – Nie zmęczył się pan? Bo mam ochotę się przejść. Coś mi się ze stawami robi od tego zimna.

– Proszę pana, ja tu… – zaczął Valentine, ale natychmiast urwał, kiedy Andani założył rękawiczki z utwardzanej, czarnej skóry i zeskoczył z ławki.

Nie próbował chodzić używając samych nóg, a przechodnie nie zdawali się zwracać na to uwagi.

Wziął ze sobą torbę z ziarnem. Zawiesił ją sobie na szyi i co kilka kroków rozrzucał je za sobą, ściągając coraz to większe chmary ptaków. Valentine'a zastanawiało, czy to prawdziwe zwierzęta – nie pozostawały po sobie ani ziarenka, jak syntetyczne oczyszczacze. A może po prostu zapomniał po co tak naprawdę istnieją gołębie.

– Od razu pana polubiłem – zaczął Andani po jakimś czasie. Choć głowę miał na wysokości pasa Valentine'a, co chwila spoglądał mu w twarz. Komornik starał się nie odwracać wzroku. Twarz stellusa wyglądała zupełnie zwyczajnie, lecz przy nienaturalnie wygiętym kręgosłupie i wydłużonych rękach wyglądała jak któraś z karykatur zagrożeń Nowego Świata, z II Księgi Wyjścia, dobrze zresztą przez Valentine'a poznanej. Zazdrość, o ile dobrze pamiętał. – Nie patrzy się pan tak jak inni, jak na zwierzę. Wiele pan musiał widzieć, skoro pana nie odrażam. Ale pan chyba nie na pogaduszkę, prawda?

– Mhm – mruknął. – Kojarzy pan mera Crivelliego?

Stellus popatrzył na wieżę ratusza, zagęszczenie konturów na tle popielatego nieba.

– Tak szybko zrobił sobie z pana wroga? Myślałem, że ma pax z Shivą.

– Bo ma. A ja muszę mu coś zabrać.

Andani zaśmiał się pod nosem.

– Tylko żeby pan sobie nie myślał jak pański kolega, że ja tu jestem jakimś, jak mu tam, dżinem. Trzydzieści lat wstecz ganiałem antylopy z drewnianą dzidą, tutaj siedzę kilka miesięcy. Mam swoje ograniczenia, mer to jedno z nich. Ma was w kieszeni, i, nietrudno sobie wyobrazić, mnie także.

– To raczej odebranie własności – wytłumaczył się komornik. – Crivelli otrzymał jako gwarant pewien przedmiot, a teraz jest mi on potrzebny. Proszę się zastanowić, – dodał – co by było gdyby mer stracił władzę nad panem a ja zapłaciłbym znacznie więcej niż on?

– Powiedziałbym, że Crivelli pewnie nie trzyma tej cennej rzeczy na widoku i że łatwo pan tego nie odzyska. Tym bardziej, że, na wirtuoza kradzieży pan nie wygląda. I chyba dlatego się spotykamy?

Valentine wciągnął nieco uciekający brzuch.

– Muszę tylko dostać się do pewnego miejsca kilka pięter pod ziemią. Nie będzie miał pan wielu kłopotów.

Andani znów zamilkł. Valentine dał mu czas na zastanowienie, a sam zaczął podziwiać przemykające wśród alejek ogrody. Megiddo nie miało własnej gwiazdy i nikt nie potrafił powiedzieć skąd bierze się nikłe światło, pozwalające życiu trwać na półplanecie. Większość kościołów, które zarezerwowało sobie doktryny na temat Megiddo, tłumaczyło to własnymi cudami, tym bardziej, że pomimo tak trudnych warunków, nie odnaleziono tu nic, co odbiegałoby zbytnio od ustalonej wersji Inteligentnego Projektu. Valentine'a okropnie to niepokoiło i starał się przynajmniej nie spoglądać na matowe morze szarości nad sobą, równie jednolite co blok zimnej stali.

Zatrzymali się przy ławce, na której wciąż leżał "Times".

– Wie pan co, sam nie wiem, czy panu pomóc – rzekł Andani. – Wiele, naprawdę, nie wie pan jak wiele poświęciłem, by móc tu sobie odpoczywać i rozmawiać z takimi ludźmi jak pan. Jaką ja mam mieć gwarancję, że nie da się pan złapać? Że kiedy odbierze pan co pańskie, nie użyje tego źle? W końcu co innego niż broń, może utrzymywać was w ryzach, choćby fałszywych?

– Decyduje się pan, czy nie? – zapytał Valentine, nieco gwałtowniej niż powinien.

Andani skubnął wargę zębem.

– Co pan tak właściwie chce zrobić?

– Całe Górne Miasto ma elektryczność, prawda? – zaczął Valentine i opowiedział resztę.

– Kiedy i jak dostanę pieniądze? – zapytał stellus po wysłuchaniu komornika.

– Ziemskim wieczorem, najpóźniej jutro rano, przez któregoś z naszych ludzi – odpowiedział Valentine, przeliczając w myślach aktywa, które otrzymał na windykację.

– Yuany, dukaty, rupie?

– Yuany, chyba, że chce pan stracić na kursie.

– Yuanami to mi się nie opłaca podcierać, dopóki nie sprowadzicie tu cywilizacji. Dukaty, wygląda mi to na jakieś dwadzieścia.

– Tysięcy?

– No przecież nie milionów – obruszył się Andani.

– Niewiele pan żąda.

– Bo jestem uczciwy. – Andani zwinnie wdrapał się na ławkę. – Naprawdę chce pan to zrobić?

 

*

 

Valentine siedział w szerokim, obitym skórą fotelu i patrzył na czekającego wraz z nim, palącego papierosa stellusa. Tak jak Andani, bez wątpienia pochodził spoza Megiddo i spoza głównego nurtu Projektu – musiał otaczać się bańką słabszej grawitacji, by nie upadać pod własnym ciężarem. Gęsty dym z papierosa najpierw mknął przez g-sferę niczym rój wściekłych owadów, by zderzyć się z grawitonową barierą jak z lustrem wody i dalej leniwie przepełznąć do sufitu.

Crivelli, jak przewidział Andani, miał spotkanie z wysłannikami Gazpromu, których odprawianie miało zająć co najmniej pół godziny. Valentine miał przez ten czas pozostać w poczekalni dla szlachetnych gości i czekać na rozwój wypadków.

Czekał już kwadrans. Oprócz niego, w środku był jeszcze tylko palący stellus, kłęby kurzu, prawdziwy szlachcic, będący tu chyba najbardziej nie na miejscu, znużona sekretarka, oraz kilka obrazów tutejszych mistrzów pędzla. Je właśnie, po traconych na ekspedycjach fortunach, które ktoś musiał zajmować, Valentine'owi najbardziej podobało się w stellusowych Ziemiach. Kunszt artystów z Ziemi "Ziemi" nie był wyjątkowy, a jeżeli natrafiło się na ludzkość w odpowiednim stadium rozwoju, zobaczyć można było prawdziwe arcydzieła; kilka z nich wisiało na ścianie kilka metrów przed oczyma Valentine'a.

Cudem tylko nie wpadły w ręce KulturKorps, rabującej, albo przynajmniej kopiującej co do atomu wszystko, co można było uznać za sztukę. W dobie kraftu trudno było powiedzieć co jest autentykiem, Valentine wątpił jednak, czy mer prezentowałby podróbki w miejscu, przez które przechodził każdy jego gość.

Kraftów nie można było odróżnić od oryginałów nawet w nanoskali, ale świadomość, że to po tym egzemplarzu twórca wodził pędzlem była jedynym, co pozostawało takim jak Valentine. W swojej posiadłości na Gliese Hawking przechowywał setki dzieł z duszą, na które wydawał w ostatnich stuleciach większość pieniędzy od Shivy.

Nie zauważył, jak zegar wybił pierwszą. Nagle za drzwiami do hallu ratusza wybuchły krzyki, agresywne męskie i przerażone kobiece. Stellus upuścił papierosa, który rozpadł się na dywanie, rozrzucając żarzące się drobiny jak miniaturowe meteory. Sekretarka odłożyła filiżankę kawy i spojrzała na stojącego w rogu mężczyznę z rapierem u pasa. Krzyki nie ustawały, dołączyły do nich odgłosy szarpaniny i tupanie na schodach. Valentine przełknął ślinę i zajął oczy szczegółami wykonania rapiera.

– No idź pan zobacz co się tam dzieje -syknęła rozkazująco do szlachcica przestraszona kobieta, dłonią zasłaniając usta.

Mężczyzna zrobił niepewny krok w stronę drzwi i… oberwał nimi prosto w twarz, gdy z hukiem otworzyły się pod czyimś kopniakiem. Do środka wpadły dwie postacie w pozłacanych weneckich maskach; ta, która wywarzyła drzwi jeszcze raz uderzyła oszołomionego szlachcica, a druga, ignorując pozostałych, podbiegła do Valentine'a, celując w niego zdecydowanie nieepokowym pistoletem.

– Ty. Idziesz z nami – usłyszał szorstki, męski głos.

Posłusznie wstał i z suchym oddechem na szyi wyszedł na galerię. Na dole, jak posągi, stali jeszcze trzej. Kuszą, palnikiem, i przestarzałą L-Lancą mierzyli w ściśniętych w kącie pracowników ratusza. Odprowadzali Valentine'a wzrokiem, gdy ten, popychany przez napastnika, zszedł na parter, a później w plątaninę korytarzy ratusza.

W drodze Valentine zdał sobie sprawę, że w ciągu kilkunastu, może kilkudziesięciu sekund zdołali opanować cały budynek. Co chwila mijał się ze skutymi stellusami, prowadzonymi do głównego hallu. Przy windzie wkomponowanej w rząd jednakowych drzwi, mężczyzna gestem kazał mu się zatrzymać.

– Cholera, ale mnie przestraszyliście – wydusił z siebie Valentine, poprawiając z udawanym znudzeniem krawat. – Musiał pan tak popychać?

– Podejrzanie by to wyglądało, gdybym wyniósł cię na rękach. Masz pięć minut.

– Maksimum, uwinę się szybciej. Pójdę sam.

Człowiek Andaniego podał Valentine'owi poskładany skrawek papieru, po czym nacisnął wpisany w rzeźbiony liść akacji przycisk windy.

– Tu jest adres kolegi od pieniędzy. Pan Ricardo znika z miasta, więc temu przekażesz zapłatę. Pamiętaj, pięć minut, później uciekamy. – Białe usta maski zdawały się poruszać. – I gdybyś tego nie słyszał – nikogo nie wolno ci zabić. Pan Ricardo jest bardzo drażliwy na tym punkcie. Nawet stellusa.

– Na szczęście nie weszło mi to jeszcze w nawyk. – Odkaszlnął. – Coś więcej?

– Pięć minut, zero krwi. Kurwa, nie mógł pan jakoś sam się tu podkraść? Dom będę tu kupował, a jeśli później ktoś mnie pozna w urzędzie, to mi żadne pieniądze nie wystarczą. – Wyjrzał za róg. – Proszę trochę pokrzyczeć, jakbym pana bił.

Valentine'owi wyszło to całkiem przekonująco. Nie zawsze pracował z biliarderami.

Drzwi windy uchyliły się. Człowiek Andaniego wepchnął komornika do środka i nim ten zdążył się odwrócić, zniknął w którymś z bocznych przejść.

Winda powoli sunęła w dół, z miarowym buczeniem silnika i prostą saksofonową melodią sączącą się z głośnika. Nim dotarła do celu, Valentine uświadomił sobie, że pięć minut to znacznie krócej niż mu się wydawało. Nie byłoby to kłopotem, gdyby nie przypomniał sobie jak niedokładne były plany podziemi.

Żałując, że się urodził, rozbudził Narząd. Nie zjadł nic, z wyjątkiem kilku kanapek wkrótce po wybudzeniu z kraftstazy, więc spodziewał się, że rozmowę z Meszarosem przypłaci koszmarnym bólem głowy.

O ile splątanie cząstek odległych nawet o eony świetlne nie wymagało wielkich nakładów, o tyle przekazywanie energii wymagało odkształcenia kwantu w proporcji milion do jednego. Z tego powodu komunikacja odbywała się zazwyczaj poprzez fizyczny zapis informacji na czymkolwiek, co mogło ją przyjąć, a następnie odtworzeniu jej w wybranym miejscu. Ta zasada nie dotyczyła mediów, których koszta wpisywano w utrzymywanie odpowiednich nastrojów.

Valentine nie miał jednak czasu na pisanie listów. Gdy tylko usłyszał znajome, niezmienne od milenium "ding" windy na wpół wypadł, na wpół wyskoczył na zewnątrz i usiadł pod chłodną ścianą. Zamknął oczy i znieruchomiał. Kręgosłup, który Valentine wybrał na mieszkanie dla własnego Narządu, zaczął się napinać, głośno postrzeliwując, aż kręgi ułożyły się w idealnie prostą linię. Ucho i struny głosowe Meszarosa znalazł w kilka sekund. W jego własnym, teraz równie Meszarosowym uchu rozgorzały podniesione głosy i wystrzały defibrylatorów. Najwyraźniej komornik sprowadzał nowych ludzi na Megiddo.

– Jasna cholera, Valentine, co ty tam wyprawiasz!? Jakaś antyshivowska klika zajęła…

– Wyślij mi tu mapę podziemi. Tych, które budowaliśmy w zeszłym roku, szybko.

Komornik nie zadawał pytań. Na podłodze zaczęły wyrastać drobne zmarszczki, jakby kamienna podłoga stała się miniaturowym pasmem górskim, wypiętrzanym i wygładzanym przez czas.

– Nie ma tam węgla na papier, to musi ci wystarczyć – wyszeptał Meszaros, pośpiesznie się rozłączając.

Przez ciało Valentine'a przebiegł skurcz. Ciężko dysząc podniósł się na nogi. Znajdował się w chłodnym, ciasnym korytarzu, oświetlanym przez stylizowane na pochodnie, rozedrgane zimne plazmidy. Powoli przepływające do szybu windy powietrze pachniało ozonem – dar Shivy. Gdyby matryca pomieszczenia nie odnalazła w jego mózgu kilku szczególnych białek, kodujących wiedzę o pewnych słowach wypowiedzianych kiedyś przez Crivelliego, najprawdopodobniej w ułamku sekundy zamieniłby się miejscami z kilkdziesięcioma kilogramami materii na rubieżach Pól.

Zerwał plazmę ze ściany i przyświecił sobie nią nad planem. Wśród milimetrowych wzniesień i dolin odnalazł niepozorną komórkę, w której powinna znajdować się Chmura. Roztarłszy czubkiem buta mapę na proch, z grzmiącym w czaszce drugim sercem pokuśtykał przed siebie.

Chmura to piękna nazwa na kilka centymetrów sześciennych skrajnie splątanego powietrza, wchodzącego w wymianę materii paręset tryliardów razy na atom, o matrycy możliwej do związania z dowolnym Shivowskim mózgiem. Oznaczało to, że Chmura jest niczym innym, jak możliwą do kontroli, pozbawioną skutków w rodzaju opadu czy fali uderzeniowej chirurgiczną wunderwaffe Kartelu.

Kolejna minuta rozmyła się Valentine'owi w pamięci. Trzęsąc się od skutków kraftu i zimna kamiennych ścian, otworzył drzwi do niewielkiego pomieszczenia. Wszedł do środka i machnięciem dłoni rozrzucił po wnętrzu świecącą plazmę, której drobiny rozpierzchły się po ścianach jak krople nieważkiej, pulsującej wody. Ukazały mu się gołe ściany, szafka z rzędami szklanych fiolek i siedzący w kącie strażnik w kolczudze, z dwumetrową halabardą przy ramieniu.

Broń mogła skrywać w sobie pełnoprawną Lancę, ale samo jej ostrze, ważące zapewne niewiele mniej niż sam komornik, powstrzymałoby go równie skutecznie.

Strażnik spał.

– Obudź się! Słyszysz?! – krzyknął w ucho mężczyzny. – Wstawaj, kurwa!

Strażnik zerwał się jak postrzelony i wypuścił z siebie niekształtny zlepek sylab, błądząc wzrokiem w poszukiwaniu Valentine'a.

– Gdzie jest "to"? – wrzeszczał wciąż komornik, na oślep przeglądając kolejne fiolki. I tak nikt nie znalazłby różnicy pomiędzy identycznymi naczyniami z powietrzem, lecz nerwowo je przeglądając, w dodatku w garniturze, wywierał odpowiednio dramatyczne wrażenie.

– Trzeci rząd, czwarta kolumna, pierwsza jest fałszywa, za nią prawdziwa – wyrecytował powoli zbrojny. – Nie powinieneś tego wiedzieć?

Nigdy nie pozwala się by większy i cięższy przeciwnik zdążył zrozumieć, że jest przeciwnikiem, dopóki nie uderzy się po raz pierwszy. Pierwszy cios oszałamia i zmusza do odpowiedzi, zawsze odruchowej – wysokiego prostego. Valentine uchyla się, noga zaczyna rwać go jeszcze mocniej. Kolejny raz w twarz, wykorzystując pęd – tym razem łokciem. Stellus rozprasza się, Valentine robi krok w tył i z impetem popycha go na ziemię. Już w powietrzu przeciwnik uderza go płaską dłonią w szczękę, Valentine zatacza się, ale nie przewraca. Szybkim susem dobiega krzesła, unosi je nad głową i trzaska nim o kolana strażnika. Krzyk odbija się od kamiennych ścian, gdy Valentine przeskakuje wroga, ląduje i obcasami kopie odsłoniętą głowę. Powtarza pięć razy, podnosi leżącą wśród drzazg nogę krzesła i poddusza go, dopóki głowa nie opadnie swobodnie. Dwie strzaskane rzepki, złamany nos, wybite zęby, potłuczona czaszka i utrata przytomności do zerwanego ścięgna i przesuniętej szczęki.

Valentine podszedł do szafki, ciągnąc za sobą bezużyteczną nogę. Wyczerpany, schował fiolkę do kieszeni i w ciszy ruszył do windy.

 

*

 

– Ale pana obili.

Crivelli siedział w fotelu naprzeciw Valentine'a. Spod sterty papierów ledwo prześwitywało stojące między nimi masywne biurko. Przestrzeń za plecami mera zajmowało wielkie, kratowane, pokryte mydlanymi smugami okno. Siedzący w odczuwalnie niższym krześle Valentine widział za Crivellim wzrastający ponad miasto i mera masyw Tel i gdyby nie porozcinane wargi, nie mógłby powstrzymać się od uśmiechu.

Poprzez kraft Valentine'a na Ziemi ostatecznie udało mu się odtworzyć nogę. Twarzy było zaś zbyt blisko do mózgu – nie chciał ryzykować najmniejszego obsunięcia, ani czekać na remodela Meszarosa. Udało mu się jedynie nastawić szczękę starymi metodami.

– Solidnie.

Co jakiś czas wymieniali się podobnymi półsłówkami. Valentine wciąż dochodził do siebie, a Crivelli nie miał zamiaru spotykać się z żądnym odszkodowań i odpowiedzi tłumem pod urzędem.

– Będziecie ich szukać, czy to nasze strapienie? – mer jako pierwszy zauważył jak daleko zapuściły się wskazówki zegara.

– Co? A, nie, my mamy teraz inne sprawy na głowie. – słowa Valentine'a były niewyraźne, ale zrozumiałe.

– Doszły mnie słuchy, że to bardzo poważne sprawy. Ten chłopak podobno w końcu narobił kłopotów. Założę się, że zasrany Montezuma też maczał we wszystkim palce. Dlaczego chciał się pan ze mną widzieć?

Valentine nie miał sił zastanawiać się skąd Crivelli wie o ucieczce Shivy.

– To pan decyduje o rozbiórkach na dużą skalę.

– Od przeszło dwunastu lat.

– Jagger ukrywa się w Górnym Mieście, mamy co do tego absolutną pewność.

– I? – mer zrobił niecierpliwy ruch dłonią.

– W imieniu Radhy Śiwy, w kolejności: Maharadży Kaszmiru i Pakistanu, Doży weneckiego, z Bożej łaski Wielkiego Księcia Neapolu, pana na szesnastu planetach w trzech galaktykach, pierwszego na końcu wszechświata, najwyższego Pana spośród Panów i Księcia Shiva crt., samrata nad Megiddo, et cetera, wnoszę o rychłe wyburzenie domów dzielnicy ludowej Górnego Miasta i zapewnienie jego mieszkańcom czasowego schroniena. Tu jest odpowiedni dokument. – Valentine zręcznym ruchem wyciągnął go spod marynarki. – Nie musi pan podpisywać.

Po tej przemowie dyskretnie pomasował żuchwę.

– Wie pan co? – zaczął Crivelli, znacznie szybciej, niżby się Valentine spodziewał. – Jak byłem mały, nim jeszcze się pojawiliście, bardzo chciałem kupić sobie takiego drewnianego rycerzyka. To nie były te czasy, kiedy wszystko można było zrobić z kupy błota, poza tym ten rycerz miał ruchome ręce, trzymał mieczyk, a po kilku minutach u cieśli można było wsadzić go na konia. Nie byliśmy tacy znowu biedni, ale ta figurka miała złocenia i tak dalej. Wie pan co powiedział mi dziadek, kiedy poprosiłem go, żeby mi go kupił?

Komornik zapytał.

– Że mi się w dupie poprzewracało.

– Smutna historia – odrzekł szybko. – Kupił pan tego rycerza?

– Zacząłem oszczędzać. Nie zdążyłem. Pół roku później objawił się krzyż na niebie i każde dziecko dostało czego tylko sobie zażyczyło.

– Zdąży pan ewakuować ludzi w dwie, trzy godziny? – gładko zignorował mera Valentine.

– Nie zrozumieliśmy się.

Crivelli podniósł się z fotela i zaczął powoli przechadzać się po pokoju.

– Trzydzieści lat, a to pan nie pojął jeszcze tego, co zrozumiały biliardy w całym wszechświecie – rzekł komornik.

– Że? – zapytał mer, nie patrząc na Valentine'a.

– Że On nie bez powodu przybył do was gdy my odkrywaliśmy naszą Amerykę.

– Wybrał was wcześniej, bo gdzieś musiał zacząć.

W co ja daję się wciągnąć.

– Wysłano pana na szkolenia Kartelu. Widział pan świat poza Megiddo. Dlaczego pan się tak zachowuje? Przecież powinien pan wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny, jak wygląda świat, jaką naprawdę ma pan tu władzę. Wywołamy alarm bombowy, artykuł trzynasty, ustęp drugi, i tyle. Proszę nie urządzać scen.

– Wiem ile mogę. Pan jest taki bezczelny. Chce pan decydować o wszystkim, choć nie wyszedł pan poza Górne Miasto. Nie wie pan, jak to jest żyć na krańcu świata i nic o tym nie wiedzieć. Nic pan nie wie.

– A co powinienem? – Valentine wciąż mówił beznamiętnym głosem, który wcale mu się nie podobał. – Megiddończycy nie potrafili by zrozumieć rozwiązania problemu strzały Zenona z Elei, choćby sam Clevell przyniósłby im "Określoność bytu niecałkowitego". Są rządzący i rządzeni. Drudzy mogą dołączyć do pierwszych, jeśli nie będą im w tym zawadzać.

Crivelli nie wyglądał na przekonanego – Valentine nie był pierwszym i nie ostatnim, który próbował wpłynąć na mera jedynego miasta nieobjętego globalnym rządem, a będącego jego stolicą. Tym bardziej nie zanosiło się, by zaakceptował prośbę Valentine'a.

– Wiele zrobiliśmy dla tej planety, tego miasta w szczególności. Zawsze więcej dajemy niż zabieramy. Trzydzieści lat zmieniliśmy w trzysta. Kilka domów to niewielka cena. Jeśli pan sobie zażyczy, możemy przesunąć wam bilans Epokowy o…

– Nikt was nie zapraszał – uciął szorstko Crivelli. Ma pan coś jeszcze do powiedzenia?

Komornik przeczesał włosy drżącymi palcami, starając się nie okazywać irytacji. Wyszedł, pozostawiając otwarte drzwi. Nim zamknęły się z cichym szczękiem, usłyszał darcie papieru. Na schodach minął się z bladym, roztrzęsionym urzędnikiem.

 

*

 

Lustro, jak na swoją rolę, jest wyjątkowo niepozorne. Od pewnego miejsca po prostu jest – w przeciwieństwie do zwykłych zwierciadeł trudno zauważyć jego początek. Jest idealnie pionową ścianą, w górze niknącą w gęstwinie chmur, po bokach ciągnącą się po horyzont, przerwaną tylko gigantem Tel. Z bliska nawet najczulsze pomiary nie wykazują krzywizny Lustra, z daleka i w 4W jest idealną kulą.

Końcem wszechświata.

Valentine stał o krok przed nim, z pustoszejącymi ulicami za i przed sobą. Patrzył w dziwnie nieswoje źrenice i myślał o ludzkości. O tym, jak wpatrywała się we własne odbicia, widząc nieskończoność, aż któregoś dnia przejrzała się w Lustrze.

– Znowu próbujesz dużo myśleć, Val? – głos Meszarosa wyrwał go z odrętwienia. – Ostatnim razem kiedy się starałeś, oddałeś żonie połowę majątku.

Lewe oko zbielałe miał od czyjejś, pewnie Valentine'a, siatkówki.

– Już wszyscy? – zapytał Valentine.

– O to sami powinni się martwić. I tak nie zginą, Chmura nie łapie życia. Reszta ustalona, idziemy?

Zaczęli iść w stronę wysokiego muru, rozdzielającego ludzi i stellusów, za tło miejąc puste domostwa. Między blankami krążyli żołnierze i ludzcy gapie.

– Kto wydał pozwolenie? Książę, czy ktoś z Rady?

– Dobrze się czujesz? – Meszaros wyglądał na zatroskanego. – Nie ma żadnej zgody. Facet z Pól zgodził się przymknąć na chwilę oko, gdyby pojawiło się tam pewne miasto, tyle.

Valentine obejrzał się za siebie.

– Módl się, żeby Jagger nie zwiał nim założyłeś klatkę.

Wspięli się po kamiennych schodach na podwyższony fragment muru, z którego roztaczał się widok na półksiężyc Górnego Miasta. Stłoczeni ludzie ustąpili im miejsca przy skraju muru, gdzie leżało kilka skrzyni wypełnionych przecinaczami synaps, z tradycji tylko podobnymi do karabinów. Nim ktokolwiek ze stojących obok zdołał się zorientować, Valentine odkorkował fiolkę i wciągnął Chmurę do płuc. Przez kilka uderzeń serca był zupełnie nieobecny. Później głośno wypuścił powietrze.

Wszyscy zamarli w ciszy.

– Ile to może potrwać? – spytał cicho ktoś z tyłu.

– Z takim wiatrem minutę, dwie – powiedział Meszaros.

Przez minutę, dwie niektórzy modlili się, inni wystukiwali butami sobie tylko zrozumiałe melodie. Valentine do oporu skorbał paznokciem ceglane pokrycie muru. Dzwony zegara wybiły piętnastą.

– Na co stawiasz? – rzucił dla rozluźnienia.

– Owinięty w infinimer na jakimś strychu, jak nic.

– Nie zdążyłby, nie taki długi łańcuch. Mnie to wygląda na…

Valentine nie zdążył dokończyć; potężny podmuch wiatru spadł na niego z gromem, omal nie spychając z muru. Upadł z krzykiem, lądując na czyjejś nodze. Leżał w bezruchu, z zamkniętymi oczami i nadzieją, że nigdy nie będzie musiał patrzeć na to, co pozostawiła po sobie Chmura. Wkrótce ktoś chwycił go za rękę i podniósł w górę.

Nie usłyszał okrzyków radości, ani dźwięku ciała spadającego w oddali na ziemię. Z przymrużonymi oczyma starał się wypatrzeć ludzką sylwetkę w cieniach ziemistego pola, które przed minutą było Górnym Miastem. Nie udało mu się. Ktoś zaczął głośno wrzeszczeć, wymachując ręką w prawo. Valentine spojrzał w tamtym kierunku, przeżegnał się, i z sercem wyrywającym się z piersi zbiegł po schodach w dwóch susach (znów ta noga!).

Zawołał w stronę muru, by nikt nie szedł za nim, – choć chyba nie było to potrzebne – przebiegł przez otwartą bramę, i mijając ścięte w połowie, tworzące mozaikę na miękkiej ziemi piwniczki, pobiegł w kierunku Lustra.

Jagger siedział metr nad ziemią, na krawędzi bruku – w miejscu w którym przed chwilą przebiegała granica odbicia. Świat za Shivą pozostawał taki, jakim był przed uwolnieniem Chmury. Pusty bruk, drzewa drżące od wiatru i stłoczone domy.

Jagger zsunął się na ziemię. Miał na sobie wytartą, lnianą szatę, pochodzącą chyba jeszcze z Antyku. Zmrużył powieki i objął wzrokiem wyglądające go twarze. Skupiał się na tym, i na każdym najmniejszym ruchu, jakby były najważniejszymi rzeczami we wszechświecie.

– Tym razem to narobiłeś, Jagger.

Wysoko nad nimi, wokół jasnej, rozmytej plamy światła, niebo zaczęło zasnuwać się głębokim błękitem. Plama ścieśniła się do jednego miejsca, formując Słońce.

– Było tak od początku? – Valentine usiadł ze skrzyżowanymi nogami na gołej ziemi. – Tylko my tego nie widzieliśmy?

– Mogło zacząć się przed nami, od najmniejszego szczegółu. – Przerwał na krótko. – Goliłem się, Lustro miałem za ścianę w gabinecie, a on się zaciął. Ja nie.

– A potem?

– Potem go zabiłem.

Poczuli, że coś unosi ich wnętrzności. To Megiddo (znów?) zaczęła wirować.

– Dlaczego nie zgłosiłeś tego dwumózgom? Jestem tylko potiomkinowskim człowiekiem od pieniędzy ale… To nie powinno tak wyglądać. Zrobiłeś coś nie tak.

Valentine nie wiedział, czy Jagger jeszcze go słucha.

– Nie miałem w tym wszystkim najmniejszego znaczenia – stwierdził Shiva. – Dwumózgowcy tym bardziej.

Minął pewien czas.

– Twój pan ojciec wciąż może chcieć twojej złotej akcji – rzekł Valentine, i natychmiast powstydził się swoich słów.

Jagger, jakby od niechcenia, wyciągnął ją ze zwojów szaty. Tatuaż Shivy, znak rozpoznawczy, miał na prawym, nie na lewym ramieniu.

Nie zwracając na nich uwagi, grupka ludzi z Ziemi zbliżyła się do dawnej granicy Lustra. Strachliwie obchodzili ją i szukali swoich odbić, nie przechodząc na drugą stronę. Valentine posłał Shivie pytające spojrzenie, prawie puste bez nowozmysłowych wszczepek.

– Związani, twój też – powiedział Jagger.

– Po drugiej stronie?

Przez sklepienie przebiły się informacyjne kolosy. Napędzane zwielokrotnioną energią własnego upadku, pozostawiały za sobą krzyczące kolumny powietrza i znikały w polu kraftera niepoddającej się własnemu ciężarowi Tel. Książę musi próbować jednoczyć się właśnie z ich glejowymi ciałami, lecz zawiedzie się – jeden na drugi, tysiące niechcianych, nieznanych kraftów nakładają się na siebie, układając się w nic nie znaczące wzory.

– Nie ma drugiej strony, komorniku. Po to wszysko się dzieje, kolejna kulistość ziemi, kolejna Ameryka, Australia, Gagarin, Apollo, Pekin-2, Lagrange,

Dyson/4. Pokonaliśmy Obłok Oorta, Ramię, Galaktykę, Szok, nawet światło. Teraz Wszechświat, przestrzeń. Od tysiąca lat wyceniamy stellusy, czynimy swymi poddanymi, niszczymy, kształtujemy wedle własnej woli. To samo dzieje się z nami od zarania dziejów. Jesteśmy jak rośliny, krzewy Projektu, którym formuje się gałęzie, gdy natrafiają na ściany.

Miliardy lat świetlnych dalej, dalej, nim sięgają kontrolowalne kraftery, między Valentinem a Jaggerem padają inne słowa, inne myśli nakazują im je wypowiadać. Nieskończoność dawnych Wszechświatów tworzy nowych komorników i proroków, takich, którzy nigdy nawzajem się nie poznają, którzy nigdy nie potrafiliby się zrozumieć.

Demony Laplace'a pasożytujące na Wszechświecie gubią się i giną pod naporem nowych zmiennych. Każda cząstka wybiera inną drogę przez przestrzeń i czas, czego skutki odczuwane są po sekundach, lub stuleciach.

– Przez kogo, Jagger? Przez Niego?

Poczynane właśnie dzieci nie rodzą się już bliźniętami, zaś świat, w którym przyjdzie im żyć jest tylko jeden. Mogą stworzyć nowy z nieładu, albo odpaść przedwcześnie w igrzyskach historii.

Shiva, dotychczas nieruchomy, obrócił się i usiadł przed Valentinem. Długie włosy opadając pozostawały sekundę za ramionami.

– Rozmawiałem z nim dwa tygodnie temu – powiedział Jagger, jak o spotkaniu ze znajomym. – Nie wiem komu i czyje Słowo niósł, może seed zaratusztrański, ale to na pewno był On.

Valentine pokiwał głową bez cienia wątpliwości.

– Jest tylko posłańcem, niczym ponad dającego początek myśli, którą kazali mu nieść. Tylko Początkiem, ograniczonym do czasów, do których go przykuli.

– Kto? – zapytał Valentine, przypatrując się zmierzającej do niego dalekiej postaci.

Jagger Shiva położył się na plecach i splótł dłonie za głową. Nad sobą miał więcej, niż czyste niebo i iskrzące się na nim gwiazdy.

Koniec

Komentarze

Bardzo jestem ciekawy, ile osób otwierało ten tekst, lecz pozostawiło go bez komentarza. I dlaczego.

Za pierwszym i drugim razem też nie pozostawiłem śladu po sobie, ale teraz zebrałem się na odwagę napisania, że nic nie poruszyło mnie, nie zainteresowało. Za wiele grzybków w barszczyku? Być może. Wątek pseudosensacyjny wątły, odniesień do transcendencji od groma, jakieś rozważania głębokie w dalekim tle i powtórka z historii na deser.

Jeżeli Autor zechce stwierdzić, że bałwanem jestem, to z góry się zgadzam. Normalny czytelnik jest bałwanem, jeśli oceniać z punktu widzenia lokatorów wież z kości słoniowej.

 


Adamie, na pewno nie ja. Widzę też, że czas wnieść pod tekst nieco pyszałkowatej arogancji bardzo początkującego pisarza i jeszcze bardziej wybiórczego smakosza literatury. :p Pozwoliłem sobie zacząć od łapanki. Nie jestem dobry w te klocki, więc mogłem coś przeoczyć, ale i tak jak na tak długi tekst, wynik łapanki jest nadzywczaj skromny. Oto on:


Andani skubnął wargę zębem. - tylko jednym?

 za tło miejąc puste domostwa - mając!

Przez minutę, dwie niektórzy modlili się, inni wystukiwali butami sobie tylko zrozumiałe melodie. - jak można "zrozumieć" melodię? Chyba chodziło o znane?

 

Co do treści, hmmm... Mimo językowej poprawności, a nawet sprawności - rzekłbym - tekst czyta się zaskakująco ciężko. Pod wieloma względami przypomina mi Perfekcyjną niedoskonałość, ale o ile tamten wciągałem jednym tchem, o tyle przez ten przedzierałem się z wyraźną trudnością. Wydaje mi się, że winą za to obarczyć należy wspomniany przez Adama "wątek pseudosensacyjny" - zgoła niezrozumiały i przez to nienteresujący zwłaszcza w pierwszym czytaniu. Wydaje się, że tworząc tego typu światy, warto wzorem Dukaja umieszczać w nich bohaterów mniej lub bardziej nieświadomych otaczającego (wszech)świata, którzy będą poznawać go w toku akcji. Dzięki takiemu zabiegowi czytelnik nie czuje się w swym niezrozumieniu tak osamotniony i łatwiej mu przełknąć fakt, że nie wie, co się dzieje.

 

Mimo, że bardzo spodobało mi się refleksyjne, filozofujące zakończenie, nie podejmę się ponownej lektury tekstu. Zbyt ciężki jak na tę porę, stan umysłu i ogólne niewyspanie. Być może wrócę do niego później, choć nie wiem, czy poruszył mnie na tyle. Wątpię.

 

Z tej przyczyny nie podejmuję się oceny, ale chyba dam go pod rozwagę rozdawaczom wyróżnień. Pozdrawiam. ;)

Adamie, na pewno nie ja.

Nie miałem nikogo poza sobą na uwadze. Poza tym w ten delikatny sposób, bo biorąc "winę" na siebie, chciałem wyrazić totalną niechęć do tekstów o wszystkim,  gdyż przez nadmiar w końcowym efekcie nie mówią o niczym.

Spokojnie, żartowałem. ;) A ten tekst jest o wszystkim? Jakoś umknęło to mojej uwadze, chociaż w sumie nic w tym dziwnego. ;)

Nie będę studiował, w sensie wyszukiwał dla przypomnienia, ale Lustro, podzielony Wszechświat, współistniejące Epoki, co tam jeszcze --- w opowiadanku na kilkanaście stron to stwarza bałagan i tylko bałagan, bo niczego rozwinąć nie ma miejsca, ludzi przesyła się nie wiadomo jak, technologia czy cuda, ale dla znalezienia jednego faceta zamierza ktoś wyburzyć całą dzielnicę --- sam fakt, że w pamięci pozostaje bałagan, potwierdza natłok wątków. To materiał na powieść, tak konstruowaną, żeby syntetyzował się jakiś obraz, niechby witrażowy, ale nie kalejdoskopowy.

Popieram Adama. Przeczytałam tekst i, hmm... nie było jakoś szczególnie trudno, ale żeby łatwo, to też nie powiem.

 

Nie jestem tu obiektywna - nie moje realia, nie mój styl, nie moja konwencja, wszystko nie moje. Zakończenie w ogóle do mnie nie trafiło: zbyt filozoficzne, zbyt zawiłe, zbyt chaotyczne. Ogólne zamierzenie Autora chyba do mnie trafia, ale mnie nie przekonuje. Ponadto postacie mi się czasem myliły.

 

Łapanki dokładnej przeprowadzać mi się zwyczajnie nie chce, powiem tylko, drogi Autorze, że czasem masz problemy z dookreślaniem podmiotów

Gubisz też niektóre przecinki (a kilka było całkiem zbędnych), zdarzyło się parę literówek.

Niektóre zdania i kolokacje są tak dziwne, że aż niezrozumiałe.

Na przyszłość uważaj też, drogi Autorze, co wyczynia edytor tu, na portalu, bo niektóre linijki są dziwnie poprzenoszone do nowych wierszy

Aha, a kiedy w opisie robisz wtrącenie w zdanie wydzielone myślnikami, nie ma potrzeby stawiać przed pierwszym myślnika.

Co tam jeszcze... zdarzają Ci się powtórzenia (np. "Wziął ze sobą torbę z ziarnem. Zawiesił ją sobie na szyi i co kilka kroków rozrzucał je za sobą..." - okropne).

 

No i nie kupuję fragmentu, w którym strażnik zdradza miejscu ukrycia Chmury. O wiele to za naiwne i niewiarygodne dla mnie.

 

Ode mnie tyle. Tekst nie dla mnie, tylko dla pasjonatów gatunku, więc nie oceniam.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki za krytykę. Mam 16 lat, a tekst pisałem zdecydowanie zbyt długo, co trochę tłumaczy jego toporność. Nazbierało mi się pomysłów, których przedstawienie bardziej interesowało mnie od samej fabuły i wyszło jak wyszło.

    No to nie jest aż tak źle, Kolego Czesiu. Po pierwsze zrozumiały się staje natłok pomysłów, bo mniej więcej w tym wieku (to nie zarzut ani kpina!) miewa się ich najwięcej i na dodatek ulega się złudzeniu, że należy jak najszybciej podzielić się nimi wszystkimi jednocześnie ze światem, czekającym na objawienie (to też nie są kpiny, po prostu tak mamy na tym etapie), po drugie, po uwzględnieniu pierwszego, nie wyszło to tragicznie, tylko zupełnie przeciętnie.

    "Rozbierz" stertę pomysłów na elementy pierwsze i, po solidnym namyśle, jak to rozegrać, twórz serię opowiadań.

Nowa Fantastyka