- Opowiadanie: szoszoon - DUCHY 2012: Wróżbicha

DUCHY 2012: Wróżbicha

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

DUCHY 2012: Wróżbicha

Coś dłuższego, i nieco zakurzonego, ale szacunek dla tych, którzy przeczytają:)

 

***

 

Okoliczni mieszkańcy wołali na starą Wróżbicha, gdyż zwracali się do niej z prośbami o przepowiednie i wróżby. Pomagała im jednak w zależności od tego, czy była akurat zdrowa i czy prośby lub obawy miejscowych były uzasadnione. Znała się też na ziołach i gdy kto zachorzał, to po mikstury i leki do niej posyłano. Czyniono tak jednakże w ostateczności, gdyż wszyscy darzyli Wróżbichę szacunkiem podszytym strachem.

 

Tego dnia wybrała się w las, aby uzupełnić zapas ziół, których woń sprowadzała na nią sen, bowiem nie potrafiła się bez nich obejść. Częste wizje i mary, które ją nawiedzały, odpędzały spoczynek. Już miała schylić się po wypatrywaną roślinę, gdy niespodziewanie usłyszała płacz dziecka. Wyprostowała się powoli stękając i poczęła rozglądać dookoła. – Cóż u licha? – Zapytała samą siebie. Podążyła za odgłosem wzdłuż porośniętego sitowiem brzegu. Po chwili dostrzegła przy zaroślach koryto, które zaplątało się w trawy. Właśnie z niego dochodził płacz. Wróżbicha przystanęła i zaczęła się czujnie rozglądać. – Ki diabeł nasłał tu dziecko? – Pomyślała głośno zadzierając nosa. Mimo ogarniającej ją niepewności ruszyła ku brzegowi, rozgarniając zwinnie zarośla, które przesłaniały jej drogę i brodząc w wodzie wyciągnęła koryto z wody. Dziecko na widok staruchy rozpłakało się jeszcze głośniej, jednak kobieta uśmiechnęła się doń serdecznie i malec uspokoił się. – Taki malusieńki i samiuśki – powiedziała Wróżbicha łagodnie – i takie oczka jaśniutkie ma. Oj, nieczęsto się tacy malcy rodzą, oj nieczęsto. Pewnie ciebie zmora nocna poczęła i dlatego matka albo pewniej ojciec wyrzucili. Oj ze wstydu wyrzucili.

Dziecko patrzyło teraz uważnie na kobietę i zaczęło się uśmiechać. Ich spojrzenia zapłonęły dla siebie. Utkwiły im w pamięci i związały ze sobą na…lata. Po chwili jednak, przypominając sobie zapewne o głodzie, dziecko znowu się rozpłakało.

– Zabiorę cię do swej chaty i dam koziego mleka – powiedziała pieszczotliwie. – Ty taki nieszczęśliwy i już na samym początku swego żywota musisz walczyć o przetrwanie. Dlatego nazwę cię Sambor czyli „walczący samotnie”. Tak, Sambor będzie ci pasował. Walczyć będziesz musiał oj walczyć z demonami i z samym sobą.

Nadawszy dziecku imię, wzięła je ze sobą do chaty.

– Przynajmniej na razie będziesz bezpieczny. Zioła poczekają, a grzyby znowu urosną – powiedziała w stronę lasu i ruszyła przed siebie.

– Tak tak – mówiła ni to do siebie, ni to do dziecka, które tuliła do piersi z czułością, o jaką by siebie nigdy nie podejrzewała – kikimory złośliwe bardzo, dusze ich nienawiść pali i chcą się swemu piekielnemu panu przysłużyć, płodząc mu bękarty. Dlatego Wróżbicha musi cię strzec Samborze, strzec we dnie i w nocy. Boś ty złem naznaczony, złem potwornym. Ono się o ciebie upomni i będziesz musiał stawić mu czoła. Albo ulec. Ale poczekajmy. Już ja się postaram, żebyś nie uległ. Jeno czy podołam?

 

W niskiej i ponurej chacie mimo południa panował półmrok. Siedzący przy palenisku czarny jak smoła kocur, zobaczywszy starą z dzieckiem, wrzasnął jak poparzony i wyskoczył zwinnie na belkę, na której wspierał się dach.

– Jaki tam bękart! – mruknęła Wróżbicha, rozumiała bowiem zwierzęta, i ich mowę lepiej, aniżeli ludzi – małe porzucone dziecko. No no – warknęła w stronę kota – nie waż mi się krzywdy mu uczynić!

Zwierzę, uspokojone słowami staruchy, zeskoczyło na ziemię i poczęło kręcić się wokół znajdy. Przyglądało mu się z zainteresowaniem, wyczuwało bowiem jego wyjątkowość.

– Tak kocie – rzekła starucha – pomiot kikimory. Dlatego musimy go strzec. Dlaczego? Bom ja go znalazłam, i na Peruna, to nie był przypadek. Mówię ci kocie, nie przypadek nie. Kiedyś zabrano mi dziecko, ale poprzysięgłam, że do mnie wróci. I wróciło po wielu latach.

Kot wskoczył na barłóg, na którym kobieta położyła dziecko, zawinąwszy je w skórę, i jął spoglądać w jego oczy. Na widok dzikich ślepi zaczęło płakać. Kot cofnął się niepewnie i spojrzał za staruchą.

– Nie, to nie przez ciebie płacze – odezwała się z rogu izby – głodny jest jeno. Muszę mu dać mleka. Najlepiej koziego. Było tu jeszcze co nieco, jeśli nie wypiłeś do tej pory. Aha, nie wypiłeś? To dobrze. Tylko w czym ja ci maleńki dam tego mleka, żebyś się nie zachłysnął, w czym ci dam?

Zamyślona poczęła się rozglądać po izbie.

– A widzisz kocie, dobrze radzisz! – krzyknęła uradowana. – Róg wydrążony na miód wziąć i zrobić mały otwór u spodu. Mądry kocur – powiedziała podchodząc doń i głaszcząc po grzbiecie. Kot zamiauczał przeciągle. Rzadko stara okazywała mu przywiązanie, więc ten gest powiązał z pojawieniem się dziecka i postanowił je polubić na swój koci sposób. Starucha po chwili miała gotowe jedzenie dla małego. Dziecko było bardzo głodne i zmęczone, dlatego też zaraz po posiłku usnęło.

 

***

 

Zbliżał się wieczór, mgła powoli nadciągała znad rzeki i chłód zakradał się do chaty. Wróżbicha podrzuciła drewien do ognia i usiadła przed paleniskiem, wygrzewając stare kości. Kot wskoczył jej na kolana. Oboje w milczeniu patrzyli na śpiącego Sambora. Stara przyglądała mu się z uwagą i po chwili wstała. Podeszła do wiszących pod powałą ziół, zerwała garść wyschniętych liści i starła w palcach na proch rzucając go na rozgrzane gliniane palenisko. Przyjemna woń rozeszła się po izbie, wprawiając Wróżbichę w stan odprężenia. Przymknęła oczy i poczęła kiwać się w przód i w tył, wytężając swój umysł, aby wywróżyć dziecku żywot. Nagle drgnęła rozwierając oczy z przerażenia. Oto po raz pierwszy żadna wizja nie wypełniła głowy, żadne obrazy ni dźwięki się nie pojawiły. Spojrzała na dziecko, które rozwarło oczka przyglądając się jej i spróbowała ponownie. I tym razem jej wizja tonęła w mroku dymu i swądu spalenizny. Dusząca ciemność, którą ją otaczała, wywołała nagły kaszel. Czuła w ustach gorzki smak popiołu i sadzy. Rozejrzała się po izbie. Mrok zalegał we wszystkich kątach i nie dostrzegała nawet żaru w palenisku. Postanowiła spróbować raz jeszcze. Zebrała wszystkie siły, jakie jej pozostały by przeniknąć nicość, która otaczała chłopca i jego dalsze losy. Tym razem ujrzała płomienie spośród których ku górze wzlatywał kruk. A potem znowu popiół i kłęby dymu rozwiewane przez wicher po lesie. Zakaszlała i oprzytomniała. Mały spał. Kot uważnie przyglądał się kobiecie. Jego ślepia były żółte i połyskiwały w ciemności niczym dwie iskierki.

– Hmm…– zamyśliła się stara. – Skąd ten popiół i dym? A kruk? I dlaczego wszystko dym zakrywa? Jakby przyszłość tego malca miała niejasną dla mnie pozostać. Jeno dlaczego?

Kot zamiauczał przeciągle. On też nie pojmował.

– Tym bardziej potrzebuje opieki. – Pokiwała głową.

– Wiem, że dobre imię. – Mruknęła do niego. – Ale czy sobie poradzi? Postarasz się mówisz, ale jak? Mimo, iż dziewięć żyć masz, to jak mu po kociemu pomożesz? Jak go wychowasz, kiedy ja odejdę? A to już niedługo się stanie. Kocur zaczął mruczeć. Wkrótce ciężkie z wysiłku powieki opadły na oczy i zapadła w sen. Nagle poruszyła się i krzyknęła, zapominając o śpiącym dziecku:

– Kto śmiał zbliżyć się do mojej chaty!?

Wstała z trudem i wyszła na zewnątrz. Świtało już ponad drzewami i w szarości dostrzegła zbliżających się ku niej od strony rzeki jeźdźców.

– Celtowie… – pomyślała – czegóż tu chcą?

Jeźdźcy byli ubłoceni a zdrożone konie człapały wyraźnie umęczone długimi poszukiwaniami, nie mniej niż sami ludzie.

– Pokój z tobą Wróżbicho! – odezwał się idący na czele oddziału. – Czy nie narażamy się na twój gniew przybywając o tak wczesnej porze?

– Boicie się gniewu starej baby wielcy wojownicy? I czegóż chcecie ode mnie? – Warknęła starucha. Konie poruszyły się niespokojnie na dźwięk jej głosu.

– Szukamy czegoś – odparł zniecierpliwiony głos. Postaci mówiącego nie dostrzegała wyraźnie.

– Czegoś? A co to wam uszło?

– Samo nie uszło starucho, jeno ktoś to wyrzucił.

– A co? – Zapytała Wróżbicha, domyślając się czego a raczej kogo szukają. – I dlaczegóż to tego szukacie o tej rannej porze u starej kobiety?

– Przepowiednia! – Odezwał się ten, którego brała za przywódcę. – Musimy zapobiec jej wypełnieniu. Czy nie widziałaś w okolicy czego dziwnego?

– Ja same rzeczy dziwne widzę zazwyczaj. Ale wcale się im nie dziwię. Więc nie wiem, o co pytasz.

– Dziecka starucho szukamy. Małego. – Kiedy to mówił, pozostali jeźdźcy już rozchodzili się dookoła chaty rozglądając uważnie. – A wiadomo nie od dziś – kontynuował – że wy, czarownice, z takimi dziećmi różne rzeczy wyprawiacie.

– Stać bachory celtyckie! – syknęła Wróżbicha groźnie. – Bo was wytępię! Bez pozwolenia wtargnęliście na mój teren i bez mojego pozwolenia stąd nie odejdziecie!

Jeźdźcy roześmiali się szyderczo. Jeden z nich, ignorując ostrzeżenie starej, śmiało skierował się ku wejściu. Już miał wejść do chaty, gdy nagle potężny ryś skoczył nań z dachu. Wbił w jego szyję ostre pazury. Zaskoczony Celt upadł na ziemię pod ciężarem kocura, wydając z siebie jedynie zduszony krzyk. Pazury zwierzęcia zmiażdżyły ofierze krtań. Chwilę później zwierzę przegryzło mu szyję, po czym umknęło chyżo w las.

– Mówiłam oj mówiłam! – krzyknęła starucha, śmiejąc się zgryźliwie – że nie odejdziecie stąd bez mojego pozwolenia. – Nie uwierzyliście, dlatego tu się wasze ścierwa ostaną!

– Niedoczekanie twoje starucho! – syknął przez zaciśnięte zęby dowódca. Już miał się przezornie wycofać, gdy nagle z chaty doszedł płacz dziecka. Sambora zbudziły dobiegające z podwórca krzyki.

– Ty podła wiedźmo!- warknął wściekły. – Zaraz cię zatłukę. Nie zdążył jednak spełnić groźby. Starucha wymamrotała pod nosem zaklęcie. Konie spłoszyły się i stanęły dęba po czym zbiegły w las. Na Celtów rzuciło się stado dzikich rysi. Ofiary nie zdołały nawet dobyć broni. Po chwili wszyscy byli martwi. Ich rozszarpane ciała broczyły obficie krwią. Koty uciekły w ciemny las, a starucha zaklęła na wszystkie czarty, jakie znała.

– A tak kocie, zacznie się teraz zacznie – powiedziała – ale dobrze się sprawiłeś. Widzę, że polubiłeś Sambora. Malec nie bał się dać znać, że żyje. I dopomni się o swoje dopomni, oj na zgubę tych, którzy mu śmierć zgotować chcieli. Teraz pewnie znowu głodny, aj głodny jest i jeść mu dać trzeba. Potem posprzątamy tę celtycką padlinę.

 

Nad ranem Wróżbicha usłyszała ponownie głosy ludzkie. Tym razem byli to mieszkańcy wioski. Przystanęli zbici w kupę pod starym, rozłożystym dębem czekając. Gdy mieli do niej ważną sprawę, przychodzili w to miejsce. Korzystali z jej pomocy i rad, bowiem stara uważana była nie tylko za czarownicę ale i kobietę rozumną. Posiadała mądrość, którą zdobyła nie tylko podczas nauk pobieranych w tajemnych miejscach, ale również nabytą podczas długiego żywota. Wróżbicha już dawno temu uznała swój błąd i przestała używać czarów. Chyba, że pomagały ludziom. Nadal jednak trzymała się od nich z daleka i okazywała im swoją niechęć.

Niezadowolona była z pory, o jakiej przybyli. Mały mógł się obudzić w każdej chwili. Niechętnie wprawdzie musiała jednak udać się na spotkanie. Wzięła bukowy drzewiec i ruszyła przed siebie, rzucając dookoła przekleństwa i groźby. Gdy dotarła na umówione miejsce spojrzała na wystraszonych wieśniaków i splunęła pogardliwie.

– Czego tu!? – Syknęła złowrogo.

Antowie cofnęli się wystraszeni spoglądając po sobie niepewnie.

– Pani – odezwał się stojący na przedzie naczelnik wioski. Jego twarz wyrażała oznaki niedoli i znękania. Oczy rzucały jednak gniewne ognie, które świadczyły, że człowiek ten pomimo odrętwienia, w jakie popadł, odczuwał ucisk. I chciał się zeń wyzwolić, choć nie potrafił. – Przybyli my tu po radę i ratunek.

– Jak trwoga, to do Swaroga? – odparła Wróżbicha. – Cóż wam się stała za krzywda wieśniacy?

– Celtowie znowu się w wiosce zjawili – powiedział naczelnik – i zagrozili, że jak nie znajdziemy dziecka, to spalą naszą osadę. A my nie wiemy, o jakie dziecko im idzie.

– A nie znajdzie się oj nie znajdzie – odparła Wróżbicha kiwając się w przód i w tył. – Nikt go nie znajdzie, aż on sam odnajdzie tych, co go porzucili na pewną śmierć.

– Cóż więc mamy robić? – Zapytał z rozpaczą w głosie mężczyzna.

– Jak spalą to odbudujecie – rzuciła oschle starucha, po czym odwróciła się i odeszła.

Ludzie spojrzeli po sobie niepewnie, nie śmieli jednak wołać za kobietą z obawy, aby nie rzuciła na nich uroku. Chaty w końcu odbudują, a resztę tego, co żywe mogą ukryć. Zwrócili się tedy ku wiosce i odeszli w milczeniu, miarkując, dlaczego Wróżbicha po raz pierwszy nie powiedziała im, co mają czynić.

 

***

 

Gdy Antowie powrócili do wioski, wszyscy mężczyźni zebrali się w chacie naczelnika by radzić, co począć. Nagle do izby wszedł jeden z wojów, młody i barczysty Bolebor. Jasne włosy opadały na potężne ramiona a głęboko osadzone oczy ponuro spoglądały dookoła.

– Gdzieś się znowu włóczył? – Warknął naczelnik patrząc spode łba na niesfornego syna. – Na dziewki celtyckie cię ciągnie? Czy po lasach na wędrownych polujesz? Wiesz, że jak cię Celty dorwą na trakcie, to po tobie.

– Nikt mi nic nie zrobi! – odezwał się Bolebor zadzierając głowę. – Ale na pewno wolę pobić się choćby z całą drużyną Celtów i polec, niż siedzieć tu w wiosce i chylić przed nimi kark. O czymże to tak dzisiaj radzicie? – Zapytał, siadając w kącie.

Po izbie rozszedł się pomruk niezadowolenia i złości. Bolebor od dawna przysparzał wszystkim zmartwień swoją zarozumiałością i nieposłuszeństwem. Najbardziej jednak cierpiał jego ojciec.

– Byli tu Celtowie – odparł naczelnik. – Malca jakowego szukali. Zagrozili, że jak się nie znajdzie, spalą wioskę. Stara, u której się radziliśmy, co zrobić, odprawiła nas.

– Hahaha! – Roześmiał się Bolebor głośno i donośnie, aż ściany izby zadrżały – I teraz będziecie czekać, aż przyjdą i wszystko spalą? Bo was stara odprawiła….haha! A nie pomiarkowaliście, że może stara sama znalazła dziecko i chce je biesom ofiarować? Może dlatego tak was potraktowała?

– Cóż ci przyszło do głowy! – Krzyknął rozwścieczony butą syna naczelnik, podnosząc się z zydla. – Stara może jest czarownicą, ale nie ma żadnych konszachtów z siłami nieczystymi. Nie pamiętacie, że miała chłopa za młodu? I że jej dziecko zabrali?

– A któż to pamięta? – Zapytał z drwiną Bolebor. Od dawna nie podobało mu się tchórzostwo ojca oraz pozostałych mieszkańców wioski, uważane przez nich za roztropność. – Tak dawno już pomarli najstarsi, którzy pamiętali o tych wydarzeniach. Zapewne i Wróżbicha nie pamięta wszystkiego. Albo i nie chce, bo któż by chciał. Poza tym po co nam ta stara? Możemy bez niej żyć.

Twarz ojca przybrała barwę purpury a brwi zaczęły drżeć w nerwowych skurczach. Wydął dolną wargę marszcząc podbródek.

– Milcz młokosie! – krzyknął podchodząc do Bolebora z zaciśniętymi pięściami. – Bo cię każę wychłostać.

– Myślisz, że bojaźń czuję? – Parsknął dumnie Bolebor wstając z miejsca. – Twoje groźby są dla mnie niczym brzęczenie komara, którego można palcami zdusić. Wolę już baty zbierać, niż słuchać twoich tchórzliwych gadań. Kulisz przed Celtami ogon jak pies, który skomle o byle padlinę. Taki z ciebie władyka!

Takiej obelgi wobec zgromadzonych z ust własnego syna naczelnik zdzierżyć nie mógł. Zdzielił Bolebora z całej siły pięścią w twarz, ten jednak nawet się nie zachwiał. Jedynie strużka krwi, która pociekła mu z nosa, świadczyła o otrzymanym razie. Władyka nakazał stojącym najbliżej związać go i wymierzyć mu dwadzieścia batów.

Czterech barczystych mężczyzn podeszło ochoczo do skazanego. Wykręcili mu ręce do tyłu, jednakże nie przyszło im to łatwo. Bolebor znany był z ogromnej siły. Zaśmiał się szyderczo patrząc ojcu głęboko w oczy rzucając na odchodnym, że ten pomylił się o co najmniej czterdzieści.

Zgromadzeni w izbie milczeli spoglądając po sobie pytająco. Odsunęli się z bojaźnią od spętanego Bolebora, spluwając na klepisko. Naczelnik skinął ręką dając znać, by wykonano jego wolę. Trzech barczystych mężczyzn chwyciło mocno skazańca za ramiona i wyprowadziło poza granice wioski, gdyż zadawanie przemocy w miejscu zamieszkanym przez Antów było niezgodne z ich zwyczajem. Bolebor nawet się nie opierał, jakby chciał okazać, że trwogi żadnej przed karą nie odczuwa jeno pogardę. Przywiązali go do drzewa i wymierzyli najpierw orzeczone dwadzieścia batów, a potem, po krótkiej naradzie dodali od siebie jeszcze wspomniane przez Bolebora czterdzieści, licząc na to, że się wykrwawi i umrze. Podczas wymierzania kary skazany oprócz szyderczego śmiechu i klątw, nie wydał z siebie żadnych okrzyków bólu. Oprawcy pozostawili go przywiązanego do drzewa i odeszli. Liczyli na to, że wyświadczą naczelnikowi przysługę, pozbywając się natrętnego i zepsutego do cna potomka. Wprawdzie mogli jego następcą obwołać każdego z wojowników, którego Perun ręką Dźwigora pobłogosławi, jednak siła przyzwyczajenia do rodu naczelnika kazała im obawiać się Bolebora. Wrogo nastawiony do każdego, kto sprzeciwiał się jego woli i jak na swój wiek nad wyraz silny i przebiegły, nie mógł po takiej zniewadze puścić oprawcom płazem tego, co mu zrobili. Dlatego miał umrzeć. Tak brzmiał wyrok wojów.

 

***

Bolebor przeżył. Wisiał w objęciach drzewa, przywiązany powrozami. Stracił przytomność spędzając w objęciach konaru całą noc. Nikt się o niego nie upomniał.

Więc miałem tu szczeznąć… – zmiarkował, gdy o świcie odzyskał przytomność – zostawili mnie tchórze, bojąc się stanąć do walki, dlatego ześlę im wszystkim pomstę! – Ostatnie słowa Bolebor wypowiedział z taką nienawiścią, że wszystkie ptaki, które siedziały na pobliskich gałęziach, poderwały się nagle do lotu. Postanowił się uwolnić. Zaczął trzeć sznurem o drzewo, tam i z powrotem. Coraz szybciej. Po chwili więzy przetarły się i był wolny. Wolny, ale bez nikogo. Został sam. I sam musiał odtąd sobie radzić. Między nim a światem stanął niewidzialny mur, który miał runąć dopiero wiele lat później.

– Lubię las – pomyślał – był zawsze moim drugim domem. Dlatego zamieszkam tu i wyłapię te łachudry pojedynczo albo wszystkich razem. I na Peruna, odpłacę im za zniewagę i tchórzostwo. Wszystkich wykończę! A ojca na końcu! Las musi mieć swojego pana. I ja się nim ostanę!

To była jego ostatnia myśl. W tej samej chwili runął całym ciałem na ziemię a oczy przesłoniła mu mroczna otchłań.

Znalazła go Wróżbicha, wykrwawionego i słabującego. Mrok zalegał już dookoła postanowiła więc zabrać go do chaty. Kosztowało ją to wiele sił, gdyż Bolebor mężczyzną był tęgim a starucha z biegiem lat coraz mniej sił do życia miała.

– Oj urządzili cię urządzili – powtarzała sobie po cichu stękając i sapiąc. – Nie dam ci ja rady, trza cię zbudzić. Wyjęła ze skórzanego woreczka jakiś proszek i podsunęła rannemu pod nos. Po chwili zaczął coś niezrozumiale szeptać. Doszedł do siebie i stanął na nogi.

– A, to ty starucho. Czegóż ode mnie chcesz? – Zapytał chwiejąc się nieznacznie.

– Od ciebie nic. – Rzuciła krótko Wróżbicha. – Jeno pewnikiem ty byś beze mnie tam sczezł pod tym drzewem oj sczezł.

– Nic ci do tego, taki widać los mój.

– Cóż ty o losie swoim wiedzieć możesz? – Zaśmiała się stara skrzekliwie. – Wróżem jakim jesteś czy kim? Chodź ze mną jeśli ci żywot miły, bo ci rany opatrzyć trza. Ale jeśli ducha wyzionąć tu chcesz, to już twoja rzecz.

Po tych słowach odwróciła się i bez słowa ruszyła naprzód. Bolebor wahał się przez chwilę, jednak doszedł do wniosku, że niewiele ma do stracenia. Ruszył powoli za Wróżbichą. Samotna noc w lesie wydała mu się niebezpieczna, a że krwawił nadal to i wąpierze pewnikiem by go dopadły i wszystko zeń wyssały. Było już ciemno, gdy dotarli do chaty na skraju rzeki. Stara przez całą drogę nic nie mówiła, znać jednak było, że i ona chodząc nocami po kniei, nie czuła się pewnie. Gdy weszli do chaty wskazała Boleborowi posłanie a ten zwalił się na nie jak długi, zapadając w kamienny sen. Stara roznieciła ogień na palenisku i wybrała zioła potrzebne do opatrzenia ran. Wymieszała je po swojemu, splunęła kilka razy, po czym zamieszała wszystko tworząc coś w rodzaju rzadkiej, zielonkawej papki. Podeszła do śpiącego i delikatnie odkleiła porwaną i przyschniętą do ran szatę.

– Oj nie miłowali cię oni tam, oj nie – powiedziała do siebie i zaczęła nakładać maść na plecy śpiącego. Kiwała się przy tym delikatnie w przód i w tył, wdychając woń ziół, która roznosiła się po izbie. Kot mruczał cicho przyglądając się uważnie nieznajomemu.

– Tak tak… kocie – powiedziała stara. – Wet na nim wzięli jego współplemieńcy. Szczęście miał, żem go w lesie znalazła, wiem że miał. A tak, dobrze prawisz. Pewnikiem by go wąpierze pokąsały.

Kot wskoczył na barłóg i położył się obok głowy Bolebora. Patrzył teraz uważnie w oczy starej. I ona utkwiła swój wzrok w ciemnych jak noc ślepiach zwierzęcia, jakby szukając w nich mądrości

Podeszła do niemowlaka, który we śnie machał zaciśniętymi rączkami. Wyglądało, jakby się przed czymś bronił. Zawsze gdy wychodziła na dłużej, dawała małemu wywar z ziół, aby spał spokojnie.

– Oj tak mały oj tak – rzekła ze smutkiem w głosie starucha. – Będą cię dopadać zmory i we śnie oj we śnie. Cóż poczniesz? Nie będziesz ty miał łatwego życia oj nie. Ale ja cię będę strzegła, gdziekolwiek będziesz.

 

***

Poraniony Bolebor spał trzy dni. Kobieta przyglądała mu się uważnie. Silne i szerokie ramiona, żylaste dłonie, słuszny wzrost. Rysy twarzy niby proste i wyraziste, jednak rozsądek zdradzające.

– Tak kocie, silny on i rozważny. Zaopiekuje się kiedyś naszą znajdą przeto i ty masz go strzec w lesie! Ale los ich obu ciemnością spowity i daleko wejrzeć weń nie potrafię.

Kot zamruczał ocierając się o starą.

Czwartego dnia rano Bolebor przebudził się z wilczym głodem. Stara dała mu jednak wpierw wywar z ziół do wypicia, aby ból ukoić i żołądek rozepchać. Rany bowiem głębokie były i jeszcze jątrzyły. Został w chacie jeszcze kilka dni. Gdy wreszcie zaczął zbierać się do odejścia, kobieta zapytała:

– A dokąd ty pójdziesz?

Bolebor uniósł się z trudem z posłania i stęknął z bólu, jednak nie chciał dać znać po sobie, że chętnie by jeszcze się u starej wczasował.

– Ano w las.

– Las wielki i nieprzebyty, czemuż ty byś miał w nim swoje miejsce odnaleźć?

– Nie martwcie się o mnie kobieto. Podzięki wam składam za opiekę i jak będę mógł, to się odpłacę. Ale nie przystoi mężczyźnie pomocy wiedźmy nadużywać.

Stara spojrzała najpierw na Bolebora, następnie na śpiącego Sambora i westchnęła:

– Widzisz to dziecię?

– Jużci że tak. Po ślepiach mnie batem nie smagali, choć – mężczyzna dotykał delikatnie dłonią ran na plecach – jego w tym zasługa niemała.

– Jak dorośnie, pomocy będzie potrzebował. Bo ja stara i słabować zaczynam. Przyrzeknij mi przeto, że jako odpłatę czuwać nad nim będziesz! Człek jesteś silny i mądry, nadajesz się do tego.

Bolebor zawahał się. Nic do czynienia ze znajdami niczyimi mieć nie chciał. Podrapał się po zmierzwionych włosach.

– Przyrzeknij! – Nalegała Wróżbicha stanowczo.

– Przyrzekam! – Odparł po namyśle.

 

***

 

Minęło wiele wiosen. Sambor rósł w siłę, stając się dorodnym młodzieńcem, którego celtycka uroda w połączeniu z nieokiełznanym i trudnym charakterem czyniły zeń przedmiot zarówno uwielbienia, jak i zmartwienia Wróżbichy. Starała się wydobyć z niego to, co najlepsze i wychować na dobrego człowieka, jednak chłopiec od najmłodszych lat przejawiał skłonność ku niewytłumaczonemu okrucieństwu. Dobroć mieszała się w nim z niewyjaśnioną skłonnością ku czynieniu zła. I stara nie mogła na to nic zaradzić. Teraz, u kresu swego życia siedziała w chacie przed ogniem. Obok niej wygrzewał się kocur.

– Tak kocie, masz rację – odparła ledwo słyszalnym głosem, który wydobywał się z trudem z umęczonego wiekiem i smutkiem ciała. – Sambor rośnie w siłę żywo. Jakby czerpał ją z nas. Im jest mocniejszy i silniejszy, tym my jesteśmy słabsi. Wysysa z nas życie. Daję mu to, co miałam i mam najlepszego. Wiedzę, mądrość, skrywane tajemnice. A on wie, co z nimi robić. Tylko czy wykorzysta to w dobrym celu?

– Tak tak kocie – szepnęła. – On jest inny. Nie wiemy, czy zapanowaliśmy nad złem, które w nim tkwi. Ale pamiętaj – pokiwała groźnie palcem– masz mu zawsze pomagać!

– Gdzież on teraz jest ten mój Sambor? – Rozmarzyła się. – A tak kocie, nasz, oj nasz. Zwierz zamiauczał przeciągle, dając do zrozumienia, że życie ich obojga ostatnimi laty należało do chłopca.

 

***

 

Sambor polował w borze. Miał już siedemnaście wiosen, wedle rachuby matki, jak zwykł ją nazywać. Tym razem wyprawił się naprawdę daleko. Tak daleko od chaty Wróżbichy jeszcze nie polował. Nie odczuwał jednak strachu, bowiem siła fizyczna, oraz umiejętność przetrwania w lesie dawały mu poczucie pewności. Poza tym całkiem nieźle strzelał i władał mieczem, jakkolwiek nie miał wprawy w boju. Rzadko spotykał kogoś w borach. Najczęściej byli to zagubieni wędrowni kupcy albo banici. Tych ostatnich nigdy nie omieszkał wyzwać do walki, korzystając z nadarzającej się okazji, aby poprawić swoje umiejętności. Potem, wiedziony wewnętrznym, złowrogim szeptem płynącym z najmroczniejszych otchłani jego serca, znęcał się nad pokonanym przeciwnikiem. Czerpał z tego nieskrywaną rozkosz. Później było mu w głębi duszy żal tego, co zrobił, jednak każda kolejna ofiara kończyła żywot w ten sam sposób.

Mierzył z łuku do sarny. Już miał wypuścić grot w kierunku pasącego się spokojnie zwierzęcia, gdy poczuł na ramieniu ciężką dłoń. Zamarł w bezruchu. Ktoś najwidoczniej chciał go powstrzymać, jednak Sambor nie zamierzał przepuścić okazji do ubicia zwierza.

– No! Teraz, ubij! Pomyślał sam do siebie i mimowolnie, jakby na przekór temu, który złapał go za rękę, jego palce puściły cięciwę. W powietrzu rozległ się świst i strzała utkwiła w szyi sarny, która po chwili zaskoczenia i nieoczekiwanego bólu upadła na ziemię.

– Dobrze – odezwał się ze smutkiem nieznajomy. Jego głos brzmiał jak grzmot Peruna. – Radzisz sobie coraz lepiej Samborze. Lecz tak naprawdę nie wiesz, co czynisz. Ubijanie zwierzyny nie znaczy, żeś zawsze samą gadzinę utłukł. W wielu z nich mieszkają dusze ludzi. Ludzi za żywota niezwykłych.

– Skądże wiesz, kto ja? – Zapytał zaskoczony, nie zważając specjalnie na to, co mówił nieznajomy.

– Obserwuję cię od jakiegoś czasu. Właściwie od zawsze. – Odezwał się nieznajomy. – A to dlatego, że nasze losy w dziwny sposób bogowie złączyli. Obaj cierpieliśmy w tym samym czasie i nasze żywoty spleść się odtąd mają.

Sambor odwrócił się niepewnie. Słowa mężczyzny, który wydawał się znać go bardzo dobrze, zaciekawiły go teraz. Ujrzał przed sobą człowieka starszego, o posturze niedźwiedzia. Głowę, osadzoną na byczym karku pokrywały przyprószone siwizną długie włosy. Białe zęby połyskiwały niczym u wilka. Chłodne źrenice przybysza zdawały się świdrować oczy Sambora i zapewne dostrzegły to, co się na ich dnie kryło. W spojrzeniu ludzkim bowiem niczego ukryć się nie da. Mężczyzna uśmiechał się, jednak wyraz jego twarzy bardziej przypominał pysk nietoperza. Był to uśmiech kogoś, kto w każdej chwili może wyssać krew.

– Kimże jesteś? Mów! – Zapytał Sambor rozkazująco, mierząc przeciwnika swymi błękitno żółtymi oczami. W duchu zastanawiając się, jak by go tu zaatakować.

– Jestem Bolebor, pan na tym lesie – odparł. Po jego twarzy martwy uśmiech przeleciał niby wiatr. Błyskawicznym ciosem zdzielił Sambora w twarz tak, że ten upadł. Oniemiały z zaskoczenia młodzieniec zaharczał tylko i splunął krwią.

– A to nie dlatego, że chciałeś mnie zaatakować, jeno rozkazywać. Sambor leżał na ziemi, trzymając się za głowę. Nie był pewien, co się tak właściwie stało.

– Licho z tobą – zaklął, a oczy zapłonęły mu na krótką chwilę nienawiścią która zgasła gdy tylko napotkała lodowate i przeszywające spojrzenie przeciwnika.

Bolebor roześmiał się rubasznie podając chłopcu rękę. Ten bowiem nie mógł się otrząsnąć po uderzeniu i miał kłopoty z równowagą. Nie czuł jednak złości tylko bezsilność. Chwycił dłoń Bolebora i wstał, chociaż nadal czuł w głowie szum. Jakby go koń kopnął.

– Nie źlij się – odparł – po prostu dałem ci nauczkę. Poza tym polujesz na mojej ziemi i miałbym powód, żeby cię zatłuc, o nic nie pytając.

– Wybacz, ale nie jesteś przecież Celtem, a tylko oni każą się w tych stronach wołać panami. Dawno już ich tu nie widziano, więc sobie poluję, gdzie chcę.

– Celtowie są teraz zajęci własnymi sprawami. – Odparł Bolebor podając Samborowi chustę, aby otarł cieknącą z nosa krew. – Poszczególni dowódcy walczą ze sobą o władzę nad Nadrzeczem i borami. Żaden nie może uzyskać przewagi. Dlatego dali spokój Antom. Wiedzą bowiem, że z nich strachliwy lud i że nie muszą się z ich strony niczego obawiać. Pójdź za mną! – Bolebor wskazał ręką w kierunku swej chaty. – Pomieszkuję tu blisko, musisz się gdzieś wywczasować, a do chaty masz sporo drogi. Tylko wpierw zabierz swoją zdobycz!

Sambor podszedł do sarny i przyklęknął, aby wyjąć strzałę. Zwierzę jeszcze dychało. Podniosło łeb i spojrzało chłopcu głęboko w oczy. Młodzieńcowi przez chwilę zdawało się, że to ten sam wzrok, który towarzyszył mu od najmłodszych lat i strzegł go od wszelkich niebezpieczeństw. Teraz z oczu zwierzęcia płynęły łzy, które po chwili zgasiły na zawsze płomień życia. Sambora coś tknęło, jednak Bolebor pogonił go i chłopiec zwinnie zarzucił martwą sarnę na plecy. – Cóż miały znaczyć twoje słowa? – Zapytał Sambor, idąc zwinnie przodem. Czuł na plecach przenikliwe spojrzenie Bolebora a utrzymujące się milczenie wyraźnie mu ciążyło.

– Mówisz o tym, że zważałem na cię, czy też o wspólnocie naszych losów?

– O jednym i drugim – odparł Sambor. – Nie wiem tylko, dlaczego miałbyś mnie obserwować i po co? Jestem tylko zwykłą znajdą, wychowaną przez wiedźmę i jej kocura. A jeślim zawinił polując na twojej ziemi, z czym się całkowicie nie zgadzam, gdyż las do nikogo należeć nie może, to wyznacz karę albo okup i wypuść mnie wolnym. No…chyba, że chcesz się….

– Zmierzyć? – Zapytał ze śmiechem Bolebor jakby czytając w myślach chłopaka. – Jeszcze chcesz się ze mną mocować? Za delikatnie cię pogłaskałem?

– Zrobiłeś to przez zaskoczenie! – Odparł urażony Sambor. – Drugi raz ci się nie uda!

– Ależ proszę bardzo! – roześmiał się odpinając pas z mieczem i rzucając go daleko od siebie – weź swoją broń i zaatakuj mnie! No już!

Sambor, nieco zdezorientowany nagłym wyzwaniem, jak również tym, że Bolebor wyzbył się broni, zrzucił sarnę na ziemię. Wyjął szybko swój miecz, niegdyś podarowany mu przez Wróżbichę, i zamachnął się mocno na przeciwnika. Ostrze błysnęło w zamaszystym cięciu Sambora, jednak Bolebor zrobił prawie niewidoczny ruch w bok. Tnący pustkę miecz młodzieńca wbił się głęboko w ziemię, zaś jego właściciel tracąc równowagę i otrzymując potężnego kopniaka w tyłek, upadł twarzą na ziemię.

– Widzę, że stara podarowała ci miecz Nodbora – powiedział z politowaniem Bolebor. – Musisz zatem udowodnić, iż jesteś godzien władać nim. Udowodnij zatem, że tak jest!

Sambor, ponownie upokorzony i jeszcze bardziej wściekły, poderwał się na równe nogi i rzucił na przeciwnika ze zdwojoną furią. Jednak i tym razem jego miecz chybił celu, a w dodatku utkwił głęboko w pniu dębu. Gdy zaciekle mocował się, aby uwolnić broń, poczuł na szyi żelazny uścisk dłoni. Palce zdusiły kark niczym żelazne kleszcze, przed oczami pociemniało. Stracił przytomność i odzyskał ją dopiero w chacie.

Z zamyślenia wyrwał go odgłos zbliżających się, ciężkich i miarowych kroków.

– Czy to nie niezwykłe, że ogień dopiero w ciemności zdradza swoją naturę, a zawsze jest tak samo niebezpieczny? – Zapytał Bolebor wchodząc do chaty. – Widzę, że już się ocknąłeś. Jak głowa? I duma? – Zapytał z uśmiechem na ustach.

Sambor przez chwilę wodził czujnym wzrokiem za gospodarzem, który krzątał się koło strawy.

– Ale nie wszystko, co nas rani, musi być złe – odparł zrezygnowany Sambor. – Ile o mnie wiesz?

– Wszystko, czyli dużo więcej, niż ty sam – odparł, dokładając drwa do ognia. – A stara nie powiedziała ci wszystkiego, bo nie mogła. Tak było lepiej dla ciebie. Dla niej zresztą też. Tedy i ja ci nic prawić nie zamierzam, skoro stara mądrzejsza a milczała.

– Kim był Nodbor? – Zagadnął mrukliwie Sambor, nie chcąc dać poznać, że pali go ciekawość.

– A jednak pamięć cię nie zawodzi – odparł rozweselony – i może nie poderżniesz mi z zawiści w nocy gardła. Nodbor, którego imię znaczy „ten, który najlepiej walczy”, dawno temu był wielkim wojem i naczelnikiem naszej wioski. Jako pierwszy z naszego plemienia odważył się stawić czoła w boju Celtom i pokonał ich. Teraz prawie nikt już tego nie pamięta. Zwłaszcza te tchórze, które teraz zamieszkują wioski Antów. – Ostatnie słowa wycedził przez zaciśnięte zęby, co nie uszło uwadze młodzieńca. – Oni tacy pokojowo nastawieni do wszelkiego losu, który ich spotyka….i godzą się ze wszystkim. Ale wracając do Nodbora – powiedział zasępiony Bolebor – po swoim zwycięstwie mógł całkowicie zgładzić Celtów i uwolnić nas od ich sąsiedztwa. Raz na zawsze.

– Co mu w tym przeszkodziło?

– Jako zwykle bywa… kobieta. Kiedy schwytał w boju kniazia Celtów, a następnie wziął go w niewolę, przyszła się o niego upomnieć jego córka. A że jej uroda była, hmm – zamyślił się Bolebor, szukając odpowiednich słów, aby uzmysłowić młodzieńcowi coś, o czym ten pewnie nie miał jeszcze pojęcia – porażająca, niczym ogień niebieski, tedy zakochał się w niej i nie tylko wypuścił kniazia, ale zawarł pokój na równych warunkach. Oczywiście małżeństwo z córką Celta, którą zwali Awenydd1, miało zagwarantować spokój. No i zagwarantowało. Jednak na krótko.

– Cóż się takiego stało, i przede wszystkim, dlaczego mi to mówisz? Czyżby to miało jakiś związek z Wróżbichą i ze mną?

Daj dokończyć – powiedział z uśmiechem Bolebor. – Otóż Nodbor zabrał Awenydd do swojej wioski. Po roku urodziło im się dziecko. Wszyscy byliby szczęśliwi, gdyby nie pewne przypadkowe zdarzenie na wspólnych łowach. Strzała wypuszczona przez Anta zamiast w dzika, trafiła w szyję jednego z wojowników celtyckich. Ci rzucili się z furią na pozostałych Antów i wybili wszystkich. Korzystając z zaskoczenia, nocą napadli na wioskę. Zabili śpiącego Nodbora, domostwa spalili a dziecko zabrali. Awenydd oszczędzili ze względu na to, iż była jedną z nich, jednakże i ją ranili bardzo boleśnie. Broniła bowiem niemowlęcia mężnie i z oddaniem. Po Nodborze pozostał jeno miecz i miniona sława. Awenydd wypędzono, gdyż ci którzy przeżyli, obwinili ją o sprowadzenie na Antów nieszczęścia. Odtąd nikt nie wymawiał jej imienia, a i sama kobieta pewnie do dziś je zapomniała. Teraz jej imię to….

– Wróżbicha? – Przerwał Sambor poruszony opowieścią.

– Tak! Nietrudno się domyślić. Ale to nie jest prawdziwe imię. Imienia wiedźmy lepiej nie wymawiać. One wolą te, których używają ludzie. Przez lata czekała na swoje dziecko. Aż pojawiłeś się ty. I tobie oddała resztę swego życia. Jednak teraz, gdy jej czas dobiega kresu…– urwał, pogrążając się w zadumie.

– Cóż to znaczy, że dobiega kresu!? – Krzyknął Sambor podrywając się na równe nogi. – Czyż ona umiera?

– Jest już bardzo stara i umiera. Idź zatem i pożegnaj się z nią! A potem wróć. Twój los nie zależy już tylko od ciebie a w twoich rękach spoczywa życie wielu.

Sambor wybiegł z chaty i udał się w stronę rzeki. Biegł przed siebie tak prędko jak tylko mógł. Nad ranem wpadł zdyszany do chaty. Rozejrzał się dookoła i na barłogu dostrzegł martwe ciało. Obok leżał kot. Podniósł leniwie łeb i spojrzał na młodzieńca wymownie.

– Mniejsza o to, gdzie byłem – odparł Sambor – od dawna nie dycha?

– Zamknęła oczy przed chwilą, mówisz – powiedział podchodząc do Wróżbichy z ostrożnością i czcią – a zatem czekała na mój powrót. Mówiła co?

Kot zamiauczał przeciągle, po czym nieoczekiwanie wskoczył w płonący na palenisku ogień. Sambora bardzo to zdziwiło, jednak w tej chwili całą swą uwagę mimowolnie skupił na kobiecie. Jej ciało było jeszcze ciepłe. Wydawało się, że śpi i zaraz się przebudzi, aby dać mu ciepłego, koziego mleka. Po policzkach młodzieńca popłynęły łzy. Nie słyszał nawet skwierczącego odgłosu palącej się sierści kota. Nagle dostrzegł w szyi kobiety ranę, niewielką lecz głęboką. Jakby ktoś ugodził ją….strzałą! Teraz przypomniał sobie łzy i smutne spojrzenie sarny.

– Dlatego Bolebor chciał mnie powstrzymać – pomyślał. – On zmiarkował. Jest w końcu panem lasu.

Upadł na kolana i skrył głowę w dłoniach. Płakał rzewnie. Oto odeszła jedyna osoba, która była mu życzliwa. Która go ochroniła i nauczyła, jak przeżyć w borze i między ludźmi. Jedyny człowiek, którego dotąd nie zabił bądź nie pragnął zabić. I jedyny, który mimo całego okrucieństwa, które w nim tkwiło, miłował go uczuciem bezgranicznym.

Gdy ogień strawił całe domostwo, Sambor udał się w drogę powrotną. Nie był pewien, czy powinien tam iść, jednak chęć poznania do końca prawdy o sobie i matuli była silniejsza. Starał się w pamięci odtworzyć drogę, którą podążał, jednak błądził po lesie bezradnie. Upłynął cały dzień i cała noc. A on nadal nie mógł odnaleźć chaty mężczyzny, któremu z chęcią poderżnął by gardło dla samej przyjemności poczucia jego ciepłej posoki. Nagle dosłyszał krzyki.

Skrył się za zwalonym pniem drzewa czujnie obserwując trakt. W oddali, między konarami drzew ujrzał przemykające postaci konnych. Oddział wojowników celtyckich prowadził przed sobą kilkunastu skutych łańcuchami mężczyzn. Pojmanymi byli miejscowi Antowie, którzy starali się pokojowo żyć zarówno z przyrodą, jak i z obcymi najeźdźcami. Ci jednakże nie zawsze trafnie rozpoznawali intencje bogu ducha winnych kmiotków, a od jakiegoś czasu w ogóle nie brali ich pod uwagę. Teraz Sambor poczuł w duszy palącą wściekłość, bowiem Celtowie kojarzyli mu się z jego nieszczęściem. Już miał się na nich rzucić, gdy nagle poczuł na ramieniu ciężką dłoń. Wiedział już, do kogo ona należy.

– Spokojnie – wyszeptał Bolebor. – Jeszcze się zemścisz. Ale nie teraz. Możemy wprawdzie udać się za nimi, lecz we dwójkę nic nie wskóramy a co najwyżej narazimy się na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Nie tylko ty pragniesz zemsty, ja również. I obiecuję ci, spełni się! W jego głosie dźwięczała nuta złości, której źródeł próżno było się Samborowi domyślać.

Uznał jednak słowa Bolebora za dobrą radę. Oddalili się ostrożnie starannie zacierając ślady. Celtowie uchodzili za świetnych tropicieli i zabójców. Gdyby dostrzegli ślady, schwytaliby ich prędko i ubili na miejscu. Wieczorem dotarli do chaty. Zasiedli przed ogniskiem, podając sobie w milczeniu kubek z miodem.

– Smakuje wybornie – powiedział w końcu Sambor, przerywając ciszę. Bolebor był człowiekiem skrytym i nieprzystępnym, wzbraniającym się przed ludźmi. – Co to takiego? Wróżbicha przekazała mi wiedzę o różnych ziołach, grzybach i wywarach. Ale o tym nie wspominała słowem.

– Pewnie z troski. Albo raczej z przezorności. Pijemy sycony miód.

Sambor brał coraz głębsze łyki odczuwając równocześnie narastające odprężenie.

– Co to za przepowiednia? – Zapytał po chwili milczenia.

– Ta, która tyczy się ciebie? To stara, celtycka legenda, którą ich druidzi opowiadają czasami niesfornym władcom. Mówi o tym, że ma się wśród nich pojawić człowiek, zrodzony jedynie z matki, nie mający ziemskiego ojca. Zawładnie wszystkimi Celtami i zaprowadzi wśród nich nowe królestwo. Gdy się urodziłeś, ojciec twój, który był jednym z miejscowych książąt, nie uznał cię. W gniewie postanowił pozbyć się niechcianego dziecka co by jego ród nie został zhańbiony bękartem. Podejrzewał bowiem twoją…prawdziwą matkę o zdradę. Potem, gdy się ciebie pozbył skazując na pewną śmierć, dowiedział się o przepowiedni i postanowił za wszelką cenę cię odnaleźć.

– Czyli jednak ktoś interesował się moim losem? A co z matką?

– Ojciec twój zginął wraz z oddziałem kiedy szukał cię….– Bolebor zawiesił na chwilę głos zastanawiając się, czy wyjawić młodzieńcowi całą prawdę. Uznał jednak, że tego szczegółu póki co mu nie wyjawi. – W borach. Matka zaś umarła ze zgryzoty niedługo potem. Ale tak naprawdę począł cię kto inny.

– Kto? – Zapytał z zaciekawieniem Sambor.

– Ponoć demon, którego zwą zmorą, czasem też kikimorą.

– Cóż to za demon? – Sambor przeczuwał, że zło i gniew, które się w nim kotłują, nie mogą od ludzi pochodzić. Że źródłem jego słabości nie może być on sam.

– To dusza, która należy do władcy ciemności. Kikimory pod postacią młodzieńców czasem nachodzą kobiety we śnie i płodzą z nimi….– tu urwał, nie chciał bowiem drażnić chłopca.

– Bękarty? – Dokończył Sambor.

Bolebor westchnął upijając miodu.

– Dlatego tyle jest w tobie zła i sprzeczności, z którymi sobie nie radzisz. Ale najgorsze jest to, że czeka cię walka z tym, do którego należy twoja dusza. On się o nią upomni, już niedługo. I będziesz musiał wiedzieć, jak mu się oprzeć.

– Czy wierzysz w to? – Zapytał Sambor.

– W przepowiednię? To celtyckie legendy, a my Antowie mamy własne, podobnie jak i bogów. Ale kikimora…jeśliś po prawdzie jej dzieckiem… – zamyślił się Bolebor. – Skądże się dowiesz lepiej, jeśli nie od samej zmory? Tedy może lepiej, jak sam do niej pójdziesz.

– Sam?! – Krzyknął młodzieniec. – Jak mam ją zmusić, żeby mi prawdę powiedziała? Jak mam ją przekonać do powiedzenia mi czegokolwiek i głowę cało unieść?

– O życie się tak bardzo nie lękaj. Nie zabije cię, jeśli ma co do ciebie plany. Przynajmniej nie od razu. A nawet jeśli, to może ulży tobie i innym zbędnego cierpienia. Niedaleko stąd jest cmentarzysko. Nocami kikimory błąkają się między kamiennymi grobami i czekają na głos swego pana. Tam bowiem on przemawia do nich poprzez dusze zmarłych. A wierz mi, że należą one do najgorszych łotrów, jakie ziemia nosiła!

– A skąd tam kamienne groby i te łotry?

– Kamienie stawiano na mogile, aby tak przygnieść zmarłego do ziemi, aby jego dusza nie była w stanie podnieść się. I im większy kamień, tym większego nikczemnika pod sobą więzi.

– Pójdę….– szepnął niezdecydowanie Sambor – …jutro.

– Rzeka blisko, jeno odwaga daleko, by się utopić! – Uśmiechnął się Bolebor.

Chłopiec spojrzał na niego bez zrozumienia wzruszając ramionami.

– Tak tu mawiamy, gdy kto dzielny, jeno nie wie, jak odwagi dokazać.

– Miarkuję – kiwnął głową. – Ale zdaje się, że i wam na tej odwadze nie zbytkuje.

– Odwaga? – Twarz Bolebora wykrzywił grymas ledwie dostrzegalnego uśmiechu. – Nie, tu nie o nią idzie. Brak nam tylko własnego przywódcy, który poprowadzi nas do całkowitego zrzucenia jarzma niewoli.

– Dlaczego nie wybierzecie spośród siebie diuka?

Pytanie rozbawiło go.

– Tutaj każdy diukiem w swej zagrodzie!

– Jakże to być może?

– U nas każdy przekonany, że wolny jest i ma równe prawo do decydowania o losie plemienia. Dlatego nie ma żadnej zgodności i zdecydowania. Wiecznie tylko wiece, na których kłótnie i wrzaski przesłaniają prawdziwe kłopoty i niebezpieczeństwa. Zbiorą się woje z wioski i wiec. Zbiorą się woje z kilku wiosek czy przysiółków i zgadnij co? Wiec! A na nim jeszcze większe kłótnie, bo każdemu o co innego idzie. I byle chłopina, co to ledwo wychudłą kozę i babę z gromadą smarkaczy ma, wykrzykuje, jaki to on mądry. Ot, i nigdy nie wiadomo, co czynić.

– Ludzie tego nie widzą?

– Wiesz – zastanowił się Bolebor – może i są tacy, którzy to widzą, ale większości wydaje się, że jednak są dzięki temu prawu wolni. A prawda jest taka, że dopóki będą najedzeni, dopóki będą mieli dach nad głową i miód pod ręką, dopóty pozostaną wrogami prawdziwej wolności.

– Każdy ma taką, jakiej chce i na jaką zasłuży. – Odparł Sambor. – My Celtowie, czujemy się wolni, ponieważ nie żyjemy w strachu. Nawet, jeśli każdy ma nad sobą diuka, któremu winien posłuszeństwo na wojnie, to jednak odwaga wypełniająca nasze serca czyni nas takimi.

– Widzę, że się rozumiemy. Wiesz, daleko na zachód żyją obce ludy, w języku których nazwa naszych plemion oznacza to samo, co niewolnik.2 Łapią naszych dalekich krewnych i zmuszają do niewolniczej pracy, albo sprzedają Frankom.

– Naucz mnie władać mieczem Nodbora tak, jak on sam nim władał – poderwał się nagle Sambor, jakby duma i odwaga Celta wybuchły w jego sercu ze zdwojoną siłą. Zachwiał się jednak i omal nie upadł na ziemię.

– Póki co połóż się już spać, w tym stanie krzywdę mógłbyś zrobić co najwyżej sobie, albo okolicznym drzewom. – Roześmiał się, po czym odprowadził Sambora do chaty i położył na posłaniu. – Jutro zaczynamy nauki.

– Miarkuję, że nie każdy z tobą pić potrafi zdrowiu nie szkodząc – wybełkotał młodzieniec i usnął mocno.

 

Rano chłopak obudził się z bolącą głową i nudnościami. Nie miał ani siły, ani ochoty podnieść się, pamiętał jednak, że miał zacząć dziś doskonalenie w posługiwaniu się bronią. A nie mógł i nie zamierzał wymawiać się boleściami.

– Minę masz, jakbyś co gorzkiego przeżuwał?

Sambor pobladł ze złości. Nad ogniem piekł się królik. Chłopak dostał do ręki kubek z płynem, który pachniał dziwnie. To chyba chmiel…– pomyślał – i coś jeszcze. Wypił i poczuł, że tego właśnie mu brakowało.

– To piwo – usłyszał. – A teraz jedz.

– A gdzie łania, com ją wczoraj ubił w lesie? – Zapytał Sambor siadając na pniu przed ogniem.

– Dziwna sprawa – odparł zamyślony Bolebor. – Sprawiłem ją i powiesiłem mięso tu, za chatą. Ale rano zwierza nie było. Zdaje się, że rysie wygłodniały i porwały zdobycz. Dlatego królikiem trzeba się obejść.

Po posiłku przyszedł czas na pierwsze nauki. Jednak to, co chciał mu pokazać Bolebor, z początku wydawało się młodzieńcowi dziwne. Cały czas pokazywał bowiem, jak zejść z linii ciosu i wyprowadzić przeciwnika z równowagi, zachwiać nim a następnie zadać jeden, decydujący cios.

– Gdy nastawisz tarczę, by przyjąć silny cios topora, możesz stracić władzę w ramieniu. I już po tobie.

– Ale muszę pokazać przeciwnikowi, że mam dość siły do walki z nim.

– Szczeniak jeszcze jesteś i krzepy ci nabrać trzeba. Ale żeby nawet, ty masz wroga ubić! Masz ciężką rękę przeto tak masz sprawiać wroga, żeby mu śmierć lekką była. Masz mu wskazać drogę do śmierci, a nie swoją siłę czy odwagę. Gdy zacznie machać toporem jak cepem, nie mogąc cię trafić, zacznie się złościc i odczuwać wstyd. Wiesz coś o tym, nieprawda? – Zapytał Bolebor uśmiechając się.

Sambor zacisnął usta z wściekłości i w dalszym ciągu wykonywał dziwaczne uniki, które polegały na schodzeniu z linii uderzenia, cofaniu się w momencie, gdy przeciwnik zamachiwał się aby zadać cios oraz dziwnych skłonach tułowia. Gnatów czasami już nie czuł od ciągłych przewrotów i upadków. Jednakże po kilku dniach tarcza nie była mu potrzebna. Wtedy dopiero dostał ciężki topór i odzyskał miecz. Odtąd ich zajęcia polegały na właściwej walce.

Pewnego chłodnego wieczora, gdy siedzieli przed paleniskiem, grzejąc się i ostrząc broń, Bolebor zapytał, trochę z przekory, trochę z ciekawości:

– Pójdziesz na cmentarzysko?

– A pójdę – poderwał się jakby go w bolące miejsce ugodzono. – Pójdę i to zaraz po zmroku. Teraz, kiedy nauczyłeś mnie władać mieczem, nie boję się niczego.

– Tam broń nie przyda ci się na wiele.

– A co?

Bolebor wstał i podszedł do swego posłania. Wyjął spod skór szmaciane zawiniątko, rozwinął starannie materiał i wyjął srebrny wisiorek w kształcie krzyża. Cztery ramiona z jantaru, zbiegające się w jednym punkcie, oprawione w srebro, na srebrnym łańcuchu.

– Cóż to mi dajesz? – Zapytał nieco zdziwiony Sambor, z uwagą przyglądając się kunsztownie zdobionemu amuletowi, w którym odbijały się płomienie ognia.

– To krucyfiks. Taki amulet, który noszą Frankowie. On cię ochroni przed zmorą.

– Zdaje się, że i wy temu znakowi cześć oddajecie? Miarkuję, że to chyba oznacza u was słońce?

– Znak wprawdzie ten sam, jeno większa siła się za nim kryje, bo i wiara mocniejsza. A moc za nim stoi potężniejsza od słońca, bo sama słońce stworzyła. Tak przynajmniej Frankowie mówią.

– Skądże to u ciebie i od kogo o tym wiesz? – Zapytał z zaciekawieniem Sambor.

– Udałem się kiedyś daleko na zachód. Hen aż ku frankońskim granicom. Tam, w lesie, poranionego człeka spotkałem. Kupcem był i naszą mowę znał. Poprosił o pomoc to pomogłem, rany opatrzyłem. Samo się zwał i w podzięce mi to dał, ostrzegając, bym dalej nie szedł ku zachodowi, bo mnie złapią i w niewolę zamkną. Kilka dni żeśmy razem w lesie spędzili na gawędach. Sporo ciekawych rzeczy prawił o różnych krainach i obyczajach.

– Cóż ci on o tej sile nagadał i czyżeś mu uwierzył w to? – Zapytał Sambor, trzymając krucyfiks w dłoniach i wpatrując się weń z uwagą.

– Nie czas teraz na to. Zrób, co masz zrobić, a jak wrócisz, to ci może powiem. Ale pamiętaj – nakazał chłopcu z poważną miną – nie wyciągaj krzyża, chyba że cię zmora zaatakuje albo spróbuje dotknąć. Wtedy dotknij nim jej cielsko. Wcześniej nie wyciągaj go pod żadnym pozorem. Bo ani się obejrzysz, jak cię opadnie całe stado demonów. Będą chciały odebrać ci amulet i za nic ich nie powstrzymasz!

Sambor kiwnął głową, założył krzyż na szyję i poszedł w las. Dziwnie mu jednak ten tajemniczy wisiorek ciążył.

– Nie ramieniem On pewnie mocny ten frankoński bożek. – Powiedział do siebie cicho, starając się dodać sobie otuchy.

 

***

 

Właśnie zapadał zmrok i mgła powoli okręcała swe niewidzialne szpony wokół drzew i krzaków. Wiatr ustał i w lesie słychać było jedynie pohukiwania sów oraz nawoływania nocnych stworzeń. Chłód jesienny dawał się we znaki, a ogołocone z liści drzewa przypominały mroczne i straszne upiory.

Gdy młodzieniec dotarł na skraj cmentarzyska, księżyc był w pełni. Przystanął i wziął głęboki oddech. Wreszcie przestąpił krąg cmentarzyska i ruszył przed siebie. Mijał stojące pionowo kamienie. Z początku były niskie, nie sięgały do kolan. Z czasem, im bliżej było środka kręgu, tym kamienie stawały się wyższe i masywniejsze. To tam, gdzie uwięzione głęboko pod ziemią, spoczywały dusze największych nikczemników, mieszkały też najokrutniejsze demony. Swój obok swego.

W jasnym blasku księżyca Sambor dostrzegł rozpływające się we mgle zarysy postaci. Zdawała się być wysoka. Wyższa od niego. Przemykała między głazami to pokazując się chłopcu i mrugając doń czerwonymi oczami, to znów kryjąc się za głazami. Sambor nie wiedział już, czy to mgła przybiera takie dziwne kształty, czy może to jego wyobraźnia. Cały czas jednak oboje zbliżali się do siebie. Tak mu się przynajmniej wydawało. W rzeczywistości jednak to on cały czas podążał w kierunku środka cmentarzyska, gdzie moc i potęga zmory była największa. Nagle ujrzał ją tuż obok siebie, wypełzła zza kamienia, wyciągając ku niemu swą chudą i szponiastą dłoń. Sambor cofnął się w ostatniej chwili i już miał sięgnąć po amulet, gdy pomyślał:

– Przecież jeszcze niczego się nie dowiedziałem! Bolebor pewnie by mnie wyśmiał.

To dodało mu odwagi. Zmora obchodziła go dookoła i przyglądała uważnie. Była wysoka i chuda. Jej ciało było blade, właściwie to przeźroczyste, jednak przenikające przezeń światło księżyca nadawało jej blasku. Proste i jasne włosy opadały na ramiona, wysmuklając jeszcze jej sylwetkę. W oczach tliły się czerwone iskry. Sambor był jednak pewien, czy to demon męski, czy żeński. Bolebor mówił mu, że mogą przyjmować każdą płeć. I te dłonie. Długie i szponiaste, chcące zagarnąć dla siebie wszystko. Jakby im się należało.

– Czego tu szukasz mój chłopcze? – Usłyszał w końcu skrzeczący głos. – To nie jest miejsce dla ludzi, zwłaszcza o tej porze.

– Przyszedłem tu…– odezwał się niepewnie – przyszedłem, aby dowiedzieć się prawdy o sobie.

– A któż tego nie pragnie? – Roześmiała się piskliwie zmora.

– Kto mnie spłodził? Ty? Odpowiedz! – Krzyknął.

– A tak – odparła zmora z zadowoleniem, zbliżając się powoli do Sambora i wyciągając ku niemu dłoń – jam cię spłodziła i moim jesteś.

– Czego ode mnie chcecie? Po co jestem wam potrzebny? – Syknął wściekle, cofając się. Nagle poczuł, że jego plecy oparły się o chłodny kamień. – Dalej już nie ma gdzie! – pomyślał czując dreszcz i przeszywający, lodowaty ból w całym ciele, który zaczął go obezwładniać.

– Diabelskie kamienie, zaraz mnie porażą! Gdzie by tu teraz….zastanawiał się, wiedząc, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Uskoczył na bok w chwili, gdy zmora zamachnęła się i próbowała go zadrapać. Jej szpony prześlizgnęły się po kamieniu, z którego posypał się pył.

– Muszę cię dotknąć mój chłopcze – jęknęła zmora – a wtedy wszystko zrozumiesz.

– Mów! – Krzyknął znowu Sambor oddalając się w pośpiechu od środka cmentarzyska. – Mów, czym jestem i po co żyję!

– Idź na wojnę, idź do grodu Celtów, zabijaj ich, zabijaj! Tam znajdziesz odpowiedź. Będzie bardzo piękna i podobna do ciebie. – Odparła tajemniczo zmora i zamachnęła się, by ponownie drasnąć Sambora w ramię. Ten jednak błyskawicznie wyjął zza koszuli krzyż i przyłożył do dłoni zmory. Zasyczało tylko jakby kto płonącą żagiew do skóry przyłożył, a kikimora wydała z siebie straszliwy krzyk. Jej twarz wykrzywił przerażający grymas, a oczy zapłonęły niczym ognie piekielne. Cofnęła się nagle, co wykorzystał Sambor rzucając się do ucieczki. Już był przy kręgu cmentarnym, już miał skoczyć poza granice tego diabelskiego miejsca… gdy poczuł na plecach przeszywający, lodowaty ból. Upadł na ziemię, na szczęście już za cmentarzyskiem. Rana zaczęła po chwili palić go żywym ogniem. Takiego bólu jeszcze nie doznał.

– Poczuj, jaki ból zgotują ci po śmierci jeżeli nie będziesz posłuszny swemu losowi! – Usłyszał za sobą rozpływający się w mroku i mgle, piskliwy głos zmory, który brzmiał jak ponura wróżba.

Podniósł się z trudem i ruszył w powrotną drogę. Cały czas czuł na plecach trawiący go powoli ogień. Jednocześnie resztę ciała ogarnął chłód. Gdy dotarł do chaty, był już niemal wycieńczony i trawiła go gorączka. Upadł na posłanie twarzą do dołu. Bolebor ujrzał ranę po szponach zmory na plecach Sambora i zaklął pod nosem.

– A niech to! Jednak sięgnął cię szpon diabła.

Rana wyglądała paskudnie i zaczynała jątrzyć. Chłopiec dostał wysokiej gorączki i w letargu przeleżał kilka dni. Bolebor próbował różnych ziół i wywarów, żadne jednak nie pomagały. Zdawało się, że ciało Sambora miało całkowicie oddać się moce demonów. Powoli stawał się martwym wśród żywych. Gdy zaczął już tracić nadzieję, że rana się zagoi, a dusza powróci na ten świat, o świcie siódmego dnia, na drzewie przed chatą dostrzegł siedzącego na gałęzi kruka. Zdziwił się bardzo, gdyż ptaki te rzadko w tych stronach bywały. Kruk trzymał w dziobie gałązkę jamioły. Przyglądał się Boleborowi uważnie, jakby chciał mu coś powiedzieć. Po chwili poderwał się do lotu, zrzucając jamiołę wprost pod jego nogi.

– Jemioła! – Krzyknął Bolebor uradowany. – No przecie! Roślina chroniąca przed śmiercią, sama nieśmiertelna, nawet po zerwaniu.

Wpadł do chaty i zrobił okład z jej listków na ranie Sambora. Nie od razu jednak młodzieniec doszedł do siebie. Minęło kilka dni, nim w ciało na powrót wstąpił żywy duch, a rana w końcu się zasklepiła. Utracił przy tym wiele sił i upłynęło wiele dni, nim Sambor powrócił do zdrowia. Czas upływał im na potyczkach i próbowaniu sił, aż nastała zima. Sroga i mroźna. Zwierzyny po lasach było mało, a Celtowie znowu rozpoczęli bratobójcze walki o władzę i pożywienie. Im również głód zajrzał w oczy, dlatego łupili wszystkich i wszystko w około. Rozbój i bezprawie zapanowało w Nadrzeczu. Antowie, nie mogąc znieść dłużej swej bezradności i swawoli Celtów, zebrali się wreszcie na wiecu i wybrali wodza. Miał on poprowadzić ich do walki z wrogiem, korzystając z okazji, że ten akurat sam był podzielony i skłócony. Miała to być walka o przetrwanie. Liczebna przewaga była obecnie po stronie Antów, bowiem pokój, w jakim żyli, zapewniał przyrost ludności. Rodowici Celtowie natomiast topnieli w ciągłych potyczkach między sobą. Od walk wszystkich ze wszystkimi mężów nie przybywało. Taka była już ich wojownicza natura.

Bolebor i Sambor, dowiedziawszy się, co postanowił wiec, ucieszyli się, że wreszcie będą mogli sprawdzić swe siły w boju. Dla Sambora miał to być pierwszy prawdziwy sprawdzian nabytych umiejętności. Wojowie z plemienia Antów zgromadzili się równo ze słońcem w umówionym miejscu. Zebranych było co najmniej dwie setnie. Przybyli z różnych osad rozrzuconych w Nadrzeczu przez co nie znali się nawzajem. Jedyne, co ich łączyło, to wspólna mowa i przodkowie, którzy przybyli tu przed wiekami. To umożliwiło Samborowi i Boleborowi wtopienie się między wojów. Wybrany na przywódcę drużyny, niejaki Radogost, człek potężny i o surowym obliczu, poprowadził ich ku osadzie celtyckiej.

Celtowie oczekiwali na Antów przed drewnianą palisadą grodu zwanego Gnyz. Zdumieli się widząc, jak wielka okazała się liczba tych, których do tej pory bezkarnie gnębili. Siły okazały się wyrównane. Przez chwilę obie strony obserwowały się czujnie. Wojowie słowiańscy zrzucili swe płaszcze, nie odczuwali bowiem chłodu. Ich ciała wrzały nienawiścią i pragnieniem pomsty. Nad polem bitwy jak zwykle pojawiły się kruk i wrona, jakby ciekawe, co też się stanie .

Po chwili, kiedy każdy upatrzył już sobie przeciwnika, Radogost pierwszy ruszył biegiem w kierunku Celtów. Za nim z krzykiem ruszyła reszta. Sambor także upatrzył sobie wysokiego i mocnego woja. Nie chciał tracić czasu na słabszych, tylko od razu pokazać swoje męstwo i umiejętności. Gdy wojownicy starli się w pierwszych pojedynkach, podniosła się ogromna wrzawa. Co chwila ktoś z jękiem walił się na śnieg, barwiąc go krwią. Uderzenia toporów o tarcze, rytmiczne i miarowe brzmiały dla Sambora niczym muzyka, wprawiając go w uniesienie. Jęki ofiar w niezrozumiały sposób koiły jego duszę i przynosiły spokój. Przeciwnik próbował go ze wszystkich sił trafić, jednak zwinne uniki przeciwnika wywoływały w Celcie rosnącą rezygnację. W pewnym momencie Sambor potknął się i w ostatniej chwili uniknął ciosu, ale tarcza którą zasłonił się przed ciosem rozpadła się na dwoje. Gdy ponowił atak, ten zwinnie, tak jak uczył go Bolebor, uchylił się na bok. Topór przeciął ze świstem powietrze, po czym wbił się w ziemię. Celt zachwiał się, otrzymując potężny cios w szyję po czym zwalił się martwy na śnieg. Wokół ciała szybko pojawiła się czerwona plama krwi. Sambor, uniesiony zwycięstwem, rzucił się teraz w wir walki. Kątem oka dostrzegał, że szeregi Celtów wyraźnie przerzedzają się. Antowie powoli triumfowali. Zwalił na ziemię jeszcze kilku przeciwników, gdy dostrzegł Bolebora. Ten kierował się z grupą innych wojów, by podejść z boku broniących się przed bramą i uniemożliwić im ucieczkę za palisadę. Sambor postanowił zrobić to samo od drugiej strony. Wpadł z krzykiem w broniących się rozpaczliwie wojowników i rozpoczął rzeź. W jego ślady ruszyli pozostali i po chwili Celtowie zostali okrążeni. Czekała ich śmierć jednak nie zamierzali się poddawać. Wyzywali przeciwników na pojedynki, wskazując palcami, z kim chcą walczyć. Jeden wyzwał Sambora. Ten ucieszył się i wkrótce otoczeni dookoła przez patrzących i zagrzewających do walki wojów, ruszyli na siebie. Celt, z którym przyszło walczyć Samborowi nie był może olbrzymem, jednak dorównywał mu zwinnością. Z jego postawy i ruchów emanowała duma i wyniosłość. Widać było, że również zna wiele uników, a topór w jego dłoni poruszał się z równie dużą zwinnością. Sambor, broniąc się przed kolejnym uderzeniem, nadstawił tarczę, jednak nachylił ją tak, że topór Celta ześlizgnął się. Atakujący stracił na krótką chwilę równowagę. Zachwiało nim do przodu, wprost na topór Sambora, którym ten błyskawicznie rozpłatał mu głowę na dwie części. Siła uderzenia była tak wielka, że ostrze zatrzymało się na mostku ofiary. Stojący dookoła poczęli wiwatować na cześć zwycięzcy, bowiem pozostali zakończyli już swoje pojedynki i pole przed grodem pokryło się trupami wojowników oraz czerwoną posoką.

Radogost wystąpił przed bramę grodu. Znad jego umazanego posoką ciała unosiły się kłęby pary. Zawołał donośnym głosem, przypominającym ryk, do stojących za murami:

– Otwórzcie wrota! W przeciwnym razie spalimy gród i wybijemy do nogi pozostałych przy życiu!

Pozostali przy siłach wojowie podchodzili do Sambora i klepali go po ramieniu w dowód uznania. Podszedł także zakrwawiony lecz zadowolony z siebie i bitwy Bolebor. Uśmiechając się rzekł.

– No no, nieźle ci poszło w ostatnim pojedynku, ubiłeś samego diuka Celtów.

– To był ich diuk? – Zapytał ciężko dysząc – Nigdy bym się nie spodział. Nie wyróżniał go ni strój, ni wzrost. Jeno ruszał się i patrzał jakoś tak dostojnie. Co dalej? Bo ja mam jeszcze zamęt w głowie.

– W grodzie zostały jedynie kobiety i dzieci, więc pewnie zaraz otworzą. Nie zrobimy im krzywdy, a Radogost pewnie ustanowi tu kogoś, żeby pilnował porządku. Przynajmniej na razie.

W istocie, po chwili bramy otwarły się i woje wmaszerowali dumnie za wały. Dowódca podszedł do Sambora zwracając się do niego słowami, które przypominały raczej cichy pomruk:

– Wykazałeś się nie lada męstwem ubijając diuka. Jakże cię wołają?

– Sambor.

– A zatem Samborze, zostaniesz tu jako mój namiestnik i będziesz pilnował, aby gród nie dostał się w obce ręce. Celtów jest jeszcze sporo do pokonania i niechętni nam teraz będą. Musimy mieć się na baczności. Wkrótce mogą czekać nas kolejne boje. Zgadzasz się?

– Mnie to zajedno – odparł Sambor niedbale. – Niech tedy wasza wola się dzieje.

 

***

Po rozpoczęciu rządów w grodzie pycha i duma szybko owładnęły Samborem. Bolebor, widząc, na co się zanosi odezwał się pewnego dnia:

– Nie przywykłeś krępować swej woli, jako ja nie przywykłem gwałtu z byle powodu zadawać. Dlatego odchodzę i nie wiadomo, czy znowu się ujrzymy. Uważaj, żebyś czego nie namotał. Musisz mi jednak oddać to, com ci kiedyś dał. Pamiętasz?

Rzekłszy te słowa zerwał z szyi Sambora krucyfiks, opuścił młodzieńca i wrócił do boru. Wiedział, że życie chłopaka jest już stracone.

Sambora tymczasem poczynała trawić ciekawość, po cóż też miał tu przybyć. Czekał na znak lub kogoś, kto mu takowy da. Pewnego ranka usłyszał pukanie do drzwi swej komnaty.

– Wejść!

Drzwi uchyliły się i do izby weszła młoda kobieta. Wysoka o wydatnej piersi, przesłoniętej jedynie delikatną, zwiewną koszulą. Oczy jej patrzyły z zuchwałą śmiałością i pożądliwością na Sambora, który przez chwilę stał zdumiony tym najściem. Rozpuszczone, jasne jak len włosy delikatnie opadały na ramiona i piersi. Gdy stanęła przed nim i ich spojrzenia spotkały się młodzieniec ze zdumieniem stwierdził, że są identyczne. Martwy uśmiech przeleciał po jego twarzy.

– Kimże ty i po co tu? – Zapytał szorstkim głosem, nie lubił bowiem, jak mu przeszkadzano. – Pogwarzyć chcecie sobie? Nie przypominam sobie, żebym kogo wzywał.

– Ena mnie tu Celtowie zwą, co znaczy w ich języku „ogień”. Cóż tu sam poczniesz wielki wojowniku? Nie smutno ci? – Zapytała delikatnym jak śpiew skowronka głosem, gładząc go zalotnie po odsłoniętym torsie.

– Nie trap się o mnie – odparł Sambor z zakłopotaniem.

Ena jakby czytając w jego myślach, przylgnęła doń silnie i pocałowała namiętnie.

– Serce nijakiego rozkazania nie słucha – pomyślał i oddał się jej całkowicie. Później, gdy leżał wyczerpany na brzuchu drzemiąc, Ena dojrzała bliznę na jego plecach i w jej oczach pojawił się błysk.

– Po czym ta blizna? – Zapytała sącząc ciche słowa w ucho pogrążonego w półśnie Sambora.

– Wypadło mi z pamięci – odparł, po czym odwrócił się, chwycił ją zdecydowanym ruchem w ramiona i przygniótł swym ciężarem, uśmiechając się szelmowsko. W tej chwili na oknie komnaty usiadł kruk. Ptaszysko kręciło się nerwowo i pokrakiwało głośno.

Sambor, zdenerwowany tym, że cokolwiek może mu teraz przeszkodzić, cisnął w ptaka kielichem. Ten uniknął uderzenia podrywając się do lotu.

– Dlaczego nie zdejmiesz wszystkiego? – Zapytał Sambor, po czym zerwał z dziewczyny resztki odzienia. Zdumiał się, gdy na jej lewym ramieniu dostrzegł taki sam ślad, jaki on miał na plecach. Zerwał się z łóżka, złapał ją za włosy i pociągnął za sobą krzycząc:

– Kimże ty jesteś i czego chcesz ode mnie?

Dziewczyna syknęła z bólu, próbując zwolnić uścisk Sambora i rozpłakała się. Sambor pod wpływem szlochu zmiękł i rzucił ją na łoże.

– Gadaj! Tylko prędko!

– Takiś jako i ja – odparła dziewczyna poprawiając włosy i ocierając łzy – a jam tu na ciebie czekała. Aż się zjawisz. Ty byłeś mi pisany i mężczyzn musiałam odganiać od siebie cały czas! Wychowywałam się tu i tam, byle przetrwać i ciebie doczekać. I dziewictwa nie stracić. Błąkałam się po lasach, u druidów i czarownic pociechy i rady szukając, aż mi w końcu powiedziano, że ciebie tu tej zimy mam czekać. Przeto i jestem.

– O czym ty prawisz?

– Zmiarkuj, żeśmy oboje ten sam pomiot zmory. I dlatego musimy razem teraz…wiesz, naszemu panu dziecko ofiarować. We mnie i w tobie tylko połowa jego krwi płynie, druga połowa ludzka, lecz nasze dziecko – mówiąc to położyła dłoń na brzuchu – nasze dziecko będzie już całkowicie w jego mocy.

Sambor słuchał wszystkiego jak oniemiały.

– Własnymi rękoma diabeł gardła dusi – pomyślał siadając przy stojącym w rogu izby stole. Nalał sobie miodu. Wypił jednym haustem, patrząc cały czas spode łba na dziewczynę. Kruk znowu usiadł na oknie i obserwował zajście, skrzecząc co chwila.

– Trza cię ubić! – Rzekł nagle. – bo zło się jeszcze większe stanie dla innych.

Dziewczyna pobladła i cofnęła się pod ścianę.

– Jak to? Ubić? A za co? Za to, żem ja nieszczęśliwa i wolę swego pana muszę wypełniać?

– Trza cię ubić i tyle! – Upierał się Sambor, jednak nie był już tak zdecydowany, zwłaszcza przyglądając się nagim udom dziewczyny, które ta celowo rozchyliła, upatrując w nich szansy ratunku dla siebie. Wstał z krzesła i ruszył ku łożu. Paliła go ciekawość i wspomnienie jej ciała. Znowu ją posiadł. Kruk odleciał z wrzaskiem.

– Ządasz pomsty? – Zapytała, gdy było już po wszystkim. – Pomsty na całym świecie, że cię zostawił? Samego w lesie? Jako i mnie?

Samborowi wściekłość znowu rozpaliła się w przygasłych oczach.

– On pomoże nam się zemścić! Przyrzekł mi to. I ja mu obiecałam posłuszeństwo. Jeśli zrobisz to samo, będziesz panem tego świata. Z jego pomocą pokonasz wszystkich. Staniesz się diukiem Nadrzecza. Nikt nie zdzierży twej siły.

Sambor oparł głowę na dłoni przyglądając się z uwagą i ciekawością pięknej twarzy dziewczyny.

– Umie zagadać do człowieka – pomyślał – i rację ma. Tak! Mógłby wreszcie…zemścić się na Boleborze. Za upokorzenia, których ten mu przysposobił. Spojrzał na powabne ciało kobiety, leżącej nago na łożu obok niego i zapytał:

– Jak mam to zrobić?

Ena uśmiechnęła się chłodno i przyciągnęła go zdecydowanym ruchem do siebie.

– Musimy spłodzić dziecko – szepnęła mu do ucha – więc się nie ociągaj.

 

Nim zima dobiegła końca, Sambor w kilku krwawych bitwach rozbił siły celtyckie z pozostałych grodów i stał się władcą Nadrzecza. Opierał mu się tylko jeden, niewiele znaczący gród, położony w zakolu rzeki. Nim się jednak nie przejmował.

Okrutny los spotykał tych, którzy mieli odwagę sprzeciwić się jego woli. Ci, którzy mieli więcej szczęścia, ginęli od razu w bitwie lub pojedynku. Pozostali gnili w lochu, czekając dnia, kiedy Sambor zjawi się i zacznie własnoręcznie znęcać się nad nimi, czy to patrosząc ich, czy łamiąc kości. Blady strach padł na wszystkich i kto mógł, uchodził w las. Tam, w ciemnościach boru, szukali schronienia i spokoju przed gniewem i cierpieniem. Mrok dawał ukrycie. Ukrycie zaś szansę przeżycia. Widać też było, ze kobieta, która nie odstępowała Sambora na krok, oczekuje dziecka. Mawiano, że teraz diabelskie plemię zapanuje nad borem i Nadrzeczem na wieki. Przeklinano więc tę ziemię i oczekiwano na to, że pojawi się ktoś, kto to zmieni. Wznoszono modły do wszelkich znanych i nieznanych bóstw. Bez skutku. Okrucieństwo i śmierć przybrały rozmiary, jakich nigdy tu nie widziano. Nawet zwierzyna umknęła gdzieś, tak, że głód zajrzał ludziom w oczy. Zdawało się, że ciemność jakaś zaległa cieniem nad krainą. Nawet letnie dni pochmurnymi się zdawały.

Gdy lato miało się już ku końcowi, pewnej ciemnej i wietrznej nocy Ena ocknęła się nagle. Sambor spał obok niej głęboko, zmorzony wieczornym pijaństwem z druhami. Zdawało się jej przez sen, że ktoś ją wzywał. Wstała starając uświadomić sobie, kto ją woła i skąd głos ów dobiega. Panowała jednak głęboka cisza, przerywana jedynie powiewami wichru i ciężkim oddechem Sambora. Gdy wyjrzała przez okno grom uderzył nagły i zdało się jej, że słyszy wezwanie od swego pana. Ubrała się pośpiesznie i udała w las. Podążała w ciemnościach przed siebie, jakby wiedziona niesłyszalnym rozkazem. Znała drogę do cmentarzyska, a błyskawice rozświetlały jej dodatkowo mrok.

Gdy dotarła na miejsce, do samego środka kręgu cmentarnego, gdzie leżał duży płaski kamień, położyła się na nim i rozwarła nogi. Poczuła, jak wypełnia ją coś, czego nie mogła określić. Czuła tylko na sobie oddech. Zimny, wręcz lodowaty. Jej ciało wypełniał jednak ogień. Ogień nieziemskiej rozkoszy, którego nie chciała gasić. Gdy już wydała z siebie krzyk spełnienia, a jej ciało bezwiednie spoczęło na zimnym głazie, usłyszała głos. Przenikliwy i mroczny.

– Sambor zaczyna nam przeszkadzać. Nienawiść mieszkańców do niego może tobie i dziecku zaszkodzić. A już niedługo twój czas na rozwiązanie. Trzeba się go pozbyć. Namów go, aby poszedł rozprawić się z Boleborem.

– Ale jak zginie Sambor, to i ja pozostanę bez jego opieki. A on przecie teraz znaczny kto.

– Nic on nie znaczy beze mnie i mojej woli! – Demon krzyknął gniewnie, aż dziewczyna skuliła się ze strachu. – Ja cię będę chronił. Nie martw się o nic. Tego głupca trzeba się pozbyć bo nie jest już nam potrzebny.

– Tak panie – odparła posłusznie i odeszła, czując jeszcze w sobie żar zaznanej rozkoszy.

Gdy wróciła do komnaty, Sambor spał. Na oknie siedział kruk, bacznie ją obserwując.

– Czego tu wiedźmo! – Syknęła gniewnie. – Chcesz go ochronić? Przed czym? Przed nim samym? Czy przed gniewem pana ciemności? Sama wkrótce doń należeć będziesz, a dla twojego bękarta nie ma już ratunku.

Gdy ptak odfrunął bezszelestnie w ciemną noc, kobieta zaczęła gładzić Sambora po włosach i twarzy. Obudził się i zaczął wzdychać.

– Chyba czas, żebyś Bolebora ubił. Pilno to trzeba załatwić. Tylko on ci został.

– Wiem – mruknął Sambor oschle, licząc, że wyrwała go ze snu w innym zamierzeniu. – Ze słońcem udam się do lasu. – powiedział po czym znowu zasnął.

Rano uchylił bramę grodu i poszedł w las. Koło południa znalazł się w miejscu, gdzie, jak mu się wydawało, powinien mieszkać Bolebor. Przystanął i porozglądał się. Nagle otoczyło go stado rysi. Zwierzęta wydawały z siebie groźne pomruki i obserwowały czujnie.

– Czego tu chcesz? – Usłyszał za sobą znajomy głos.

– Teraz na ciebie przyszło! – Syknął gniewnie Sambor. – Jeno widzę, że się kotami obstawiasz.

– Miarkuję, że pilno chcesz to załatwić. – Rzekł kiwając głową na zwierzęta, które posłusznie uciekły w las – Stawaj zatem!

Skrzyżowali miecze i rozpoczęli walkę. W ruchach Sambora Bolebor wyczuwał nerwowość. Niby robił wszystko tak, jak go nauczył, jednak młodzieńcza niecierpliwość i gwałtowność sprawiały, że popełniał błędy. Bolebor nie chciał go skrzywdzić a jedynie wybić z głowy szaleństwo i uprzytomnić, że jest tu nie z własnej woli. Wyczekał chwili by sprowokować Sambora. Udał, że się zachwiał i czekał tylko, aż chłopak rzuci się na niego po czym zrobił unik, kopnął go mocno w brzuch i zdzielił pięścią w tył głowy. Sambor upadł, tracąc przytomność. Odzyskał ją dopiero wieczorem, w chacie Bolebora.

Gdy zmiarkował, gdzie jest, zaklął na wszystkie uroki spluwając.

– Na mądrości ci nie zbywa, jako dawniej – powiedział surowym głosem Bolebor podając mu kubek z miodem.

– A gdzież jej szukać?

– Juści wiem, że do ręki się jej ująć nie da – odparł patrząc z chmurną miną na chłopaka. – Wiesz chociaż, po coś tu przylazł? Bo chyba nie pogwarzyć?

– Miałem straszną ochotę cię ubić – odparł. – Jeno ochota, jak się okazało, to nie wszystko.

– Nieraz tak bywało. Za co ty na mnie szukasz pomsty?

– Nie wiem już – zamyslił się Sambor. – Głowę mam obolałą i wypadło mi z pamięci.

– Tedy ja ci powiem, bom mądrzejszy i co nieco wiem! Ta dziewka, co to jej dzieciaka zrobiłeś, całkowicie tobą owładnęła i życie z ciebie wysysa, jak wąpierz. Bo po prawdzie to ona taka jak ty, albo i gorsza. Z diabłem w konszachty wchodzi i sączy ci do ucha jego zamiary. A człekowi trudno się im oprzeć, zwłaszcza gdy przez tak piękne usta podane. – Bolebor mówił teraz głosem szorstkim, choć wzruszonym. – Ale tyś tu miał paść pod moim mieczem, bo zawadą jesteś w ich planach. Wysłała cię do mnie z nadzieją, że nie wrócisz.

Samborowi czas dłużył się nieznośnie, gdy słuchał oniemiały tych gorzkich słów. Gdy już trochę doszedł do siebie krzyknął niemal:

– Planach? Jakich planach?

– To dziecko, które ta suka z siebie już niedługo wyda, to będzie diabeł wcielony. A wtedy biada wszystkiemu, co żyje. Pilno więc trzeba babę ubić. Najlepiej, gdy nocą na cmentarz pójdzie, by się oddać czartowi ku uciesze.

Sambor popatrzył zdumiony na Bolebora.

– Nocą? Na cmentarzu? – W oczach swego oprawcy szukał zaprzeczenia, gdy jednak ten przytaknął, spuścił głowę na pierś i zapłakał. Siedzący na belce kruk, którego do tej pory nie dostrzegł, zaskrzeczał przeciągle. Bolebor kiwnął w jego stronę głową i dolał chłopakowi miodu.

– Co to ptaszysko tu robi? Śledzi mnie? Po cóż?

– Słuchaj – powiedział po chwili namysłu Bolebor. – Zrobimy tak. Pilno trzeba sukę utłuc. Ona myśli, żeś ubity. Podejdziemy nocą pod cmentarzysko, jak się będzie zbliżała, to wyskoczymy z ukrycia i ubijemy. Ale musimy zdążyć, nim do kręgu wejdzie, bo potem to nam już tylko o życie modły wznosić. Ona czary zna i sam jej rady nie dasz, jako i ja. Ty wyjdziesz i drogę jej zastąpisz, zanim pomiarkuje, żeś to ty i przejdzie jej zdumienie, ja z tyłu wyskoczę i mieczem łeb utnę.

Ptaszysko zatrzepotało skrzydłami i zaskrzeczało.

– Tak zrobimy – odparł po namyśle Sambor. – A co z dzieckiem? Żeby się o nie demon nie upomniał. Siła jego wielka i gniew będzie okrutny.

– Brzuch rozetniemy i srebrnym sztyletem ubijemy – powiedział Bolebor, pokazując połyskujące ostrze. – A na demona mamy tylko to – wskazał na krucyfiks, który wisiał na jego szyi.

– Tyle? – Zdziwił się Sambor. – I kto z nas malca ubić będzie potrafił? Toć on niczemu nie winien.

Bolebor zamyślił się.

– Może i rację masz. A na czarta jest jeszcze modlitwa, której mnie ten Frank Samo nauczył. Ponoć ona mocna w słowach.

– Cóż słowa ludzkie przeciw demonowi zdzierżą? – Zamyślił się Sambor, kręcąc głową bez przekonania. – Przecie on już niejedne zaklęcia słyszał i jakoś do dziś dycha. No, ale miejmy nadzieję, że ci Frankowie tacy mocni dzięki temu swemu bożkowi. Siły na nich przecie nie ma to i ich bóg silnym być musi.

***

Gdy noc zapadła ciemna ruszyli w kierunku cmentarzyska. Chmury ciężkimi kłębami przewalały się po niebie i rwane porywistym wichrem odsłaniały księżyc, którego blask przenikał ku ziemi przez szczeliny. Ukazał się wreszcie na czystym niebie i zalał delikatną poświatą bór. Im bliżej było cmentarzyska, tym większy chłód przenikał ciała towarzyszy. Wreszcie, we mgle, dostrzegli kamienie. W tym momencie wicher zerwał się tak silny, że drzewa gięły się niczym trzcina, a gałęzie skłaniały się ku ziemi, jakby chciały dostać ich w swoje szpony i rozerwać. Bolebor złapał krucyfiks i zacisnął na nim swoją mocną dłoń, szepcząc coś w niezrozumiałego w obcym, nieznanym mu języku. Tej modlitwy nauczył go kiedyś Samo. Skryli się za powalonym pniem i oczekiwali na dziewczynę. Czas dłużył im się, jednak żaden nie miał ochoty na rozmowę. Sambor bił się z myślami.

– Toż to przecie mój pierworodny! A dziewka mnie miłuje. Czy aby Bolebor nie chce mnie znowu w las wyprowadzić? Ale z drugiej strony – zakłopotał się – jeśli przyjdzie tu, to okaże się, że słusznie prawił. Poczekam jeszcze – postanowił.

– Jest, idzie tam! – Szepnął Bolebor, delikatnym szturchańcem wyrywając go z zamyślenia.

– A jednak – pomyślał. – To suka!

Gdy była dostatecznie blisko Sambor wyskoczył przed nią i krzyknął:

– Czegóż to się po nocy w lesie błąkasz?

Dziewczyna oniemiała z przerażenia i zaskoczona nie mogła wydobyć z siebie słowa. Bolebor błyskawicznie znalazł się tuż za nią i jednym cięciem miecza odrąbał jej głowę, kątem oka dostrzegając zbliżające się demony.

– Co mogliśmy, zrobiliśmy – sapnął ocierając krew z twarzy. – Teraz już tylko czekać, aż te ścierwa nas dopadną.

– Ty masz krzyż. – Rzekł tępo Sambor, spoglądając na zwłoki dziewczyny – A ja? Ja nie mam już nic.

Nagle przeraźliwy i donośny krzyk rozszedł się po borze i ziemia pod stopami zadrżała.

– Zbliża się! – Rzekł Bolebor rozglądając się czujnie. – A my jesteśmy już otoczeni przez plugastwo. Nie ma gdzie umykać więc przygotuj się na najgorsze.

– Co mnie jeszcze gorszego może spotkać? – W głosie młodzieńca dało się odczuć rozpacz i zniechęcenie.

Nagle wielka, czarna i spowita mroczną opoką postać, wyrosła przed Samborem niczym spod ziemi. Otoczona była czarną aurą, która zdawała się skrywać jego oblicze. Zjawa na widok martwej dziewczyny wydała z siebie nieludzki krzyk. Obaj zamarli z przerażenia. Demon zamachnął się na Sambora i uderzył go z taką siłą, że ten przeleciał kilka metrów. Upadając uderzył głową w kamień cmentarny. Bolebor nie zastanawiał się dłużej. Zapomniał o strachu i nadziei na ocalenie. Zdjął krucyfiks i skoczył na bestię, wieszając krzyż na jej szyi, a raczej tam, gdzie przypuszczał, że ona jest. W jednej chwili rozległ się okropny grzmot a niespodziewanie potężny podmuch zwalił Bolebora na ziemię. Zamroczony uderzył jeszcze w pień drzewa tracąc na moment świadomość.

Gdy ocknął się z tępym bólem głowy, dojrzał, że zmory rzuciły się na ciało Sambora i wpiły weń, niczym w smakowity kąsek. Zdawało się, że chcą wyssać z niego całe zło, jakie nosił, czynił i które ciążyło mu przez całe życie. Można nim było wykarmić całe stado demonów. Bolebor dostrzegł, że w miejscu, gdzie stał diabeł, teraz był wypalony dół. Na dnie spoczywał krucyfiks. Nietknięty. Podszedł, podniósł go i przecisnął do piersi. Obok był drugi dół, po Enie. On również nie był pusty. Na dnie leżało małe zawiniątko. Poruszało się delikatnie. Podszedł doń i podniósł.

– Dziecko! – Pomyślał zadziwiony. – Jako żywo dziecko Sambora!

Wziął je na ręce. Wzrok Bolebora napotkał na przerażone spojrzenie niemowlaka.

– Tyś nic nie winien – pomyślał i począł uciekać. Za plecami słyszał pastwiące się nad ciałem Sambora upiory.

– Sam nic tu nie zdzierżę! – Rzekł sam do siebie. – Trzeba uciekać, póki nie widzą, żem malca zabrał.

Biegnąc co sił w nogach, zastanawiał się, co dalej. Nie wiedział, co z dzieciakiem począć. Sam nie był w stanie go wychować. Ani się do tego nie nadawał, ani cierpliwości nie miał. Poza tym cóż za życie by mu zgotował w tej głuszy, w której sam żywot swój pędził? Postanowił zanieść je do wioski.

– Tam zajmie się tobą moja siostra. Ona dzieci nie ma, ucieszy się. Jednak… – zastanowił się – póki pora ku temu, muszę ci imię dać. Jako żem cię podjął z popiołu, przeto Popiel daję ci na imię.

***

Gdy wrócił do swej chaty, długo nie mógł się uspokoić i przestać myśleć o nieszczęśliwym losie Sambora, którego nauczył wprawdzie mieczem władać, jednak nie był w stanie wpłynąć na jego duszę i zachowanie. Zżył się z tym młodzieńcem i na swój sposób go polubił. Przez resztę lata i wczesną jesień błąkał się po lasach, polując i myśląc, jak by tu zemścić się na zmorach i demonach.

– Jeno się na czarach nie znam i sam demonów nie zdzierżę. – Myślał sobie i smutniał znowu, bowiem czuł, że musi coś zrobić, a nie wiedział, jak. Oddalał się coraz dalej od swej chaty, obserwował szlaki i gościńce, złupił czasem dla zabawy jakiegoś samotnego wędrowca, krzywdy wielkiej mu nie czyniąc i nieprzerwanie obmyślał plany zemsty. Pewnego jesiennego wieczora, na szlaku z północy, po którym wożono jantar znad morza, spotkał samotnego podróżnika.

– Toż nieborak – pomyślał z zadowoleniem. – Sam w takiej głuszy! Aż się prosi, żeby mi co nieco oddać.

Postanowił się rozerwać. Zaszedł nieznajomego od tyłu po cichu i podążał za nim jakiś czas. Kupiec prowadził za sobą dwa objuczone konie. Ubrany był w ciemny płaszcz, a głowę zakrywał kaptur. Bolebor zapytał wreszcie, licząc, że nieznajomy wystraszy się od razu.

– Nie straszno wam w tych stronach w pojedynkę?

Zdziwił się, że wędrowiec wcale nie wyglądał na zatrwożonego, wręcz przeciwnie. Zdawało się, że nie był nawet zaskoczony nieproszoną kompanią.

– A czemu straszno ma być, skoro ludzie dobrzy i tak miło kupcom towarzyszą. Ani bym pomyślał, że mnie chcecie przed czym chronić.

– Jako żywo! – Odparł Bolebor uśmiechając się. – Obronić was chcę przed utratą cennego ładunku, który na koniach macie. Jak by was jacy zbójcy napadli, to by wam wszystko zabrali, a ze mną troszkę podzielić się przecie możecie.

– Nijakiej mi ochrony nie potrzeba oprócz tej, którą już mam. – Odparł spokojnie kupiec podnosząc rękę i czyniąc znak krzyża na piersi.

– Ha – zaśmiał się Bolebor – jeno jak ci on teraz pomoże? Czy rękę moją powstrzyma? Czy miecz mój złamie?

– Mówiłem ci już, że nie ramieniem on silny. I tym razem pozwala mi człeka poczciwego miast zbója spotkać. – Roześmiał się nieznajomy zsuwając kaptur z głowy.

Bolebor teraz dopiero uświadomił sobie, że głos i mowa jakby znajoma mu była. Podszedł bliżej do wędrowca po czym krzyknął uradowany:

– Samo! Cóże ty tu robisz? Znowu sam w obcych stronach? Czy aby nie wystawiasz na próbę cierpliwości swego Boga?

Po czym przytulił kupca tak mocno, że biedakowi dech na chwile przytkało. Następnie klepnął go wielką łapą w bark. Frank zachwiał się, jednak również on wydawał się być rad z tego niespodzianego spotkania. Na jego chudej i pociągłej twarzy pojawił się uśmiech. Samo był trochę młodszy od Bolebora, jednak mimo wysokiej i szczupłej sylwetki, biła od jego postawy jakaś pewność siebie, niezachwiany spokój i opanowanie. Powolny w ruchach, zdawało się, że nie traci siły na żadne zbędne czynności czy gesty. Nawet wzrok jego jakby niespecjalnie zainteresowany był tym, co też na tym świecie dostrzec może. Wydawało się, ze dusza tego kupca znajduje się daleko stąd, a myśli w miejscu znacznie szczęśliwszym od ziemi.

– Rad jestem okrutnie, że cię widzę i gościny mi nie odmówisz! – Bolebor przyglądał się znajomemu kiwając głową. – Marnie wyglądasz, przeto tak cię do swoich puścić nie mogę. Powiedzą potem, że u nas głód i bieda.

– Jesień wprawdzie już – odparł Samo wskazując delikatnym ruchem ku drzewom – jednak przez wzgląd na stare czasy nie odmówię. Konie trochę słabną bo objuczone i daleka droga za nami. Zali którędy do ciebie?

– Przed świtaniem staniemy. A teraz podążaj za mną.

Samo ruszył powoli za Boleborem, ten jednak tak był ucieszony i zniecierpliwiony spotkaniem, że pognał przodem jak oparzony. Gdy po chwili obejrzał się, Franka nie było nigdzie.

– Gdzie on u licha? Zgubił się?

– Nie źlijcie się – usłyszał po chwili głos. – Ale moje konie zmęczone i nadążyć nie mogą za tobą. Zwolnij nieco.

– Widzę, żeś i ty zdrożony – stwierdził Bolebor. – Przeto całą noc nie dasz rady iść. Tu się zatrzymamy i wywczasujemy.

Samo skinął głową i jął krzątać się koło koni, Bolebor zaś rozpalił ogień i przygotował jadło z zapasów, które miał ze sobą. Niewiele tego było, ale o dziwo najedli się do syta. Do popicia Samo wyciągnął bukłak z czerwonym, słodkim napojem i podał go towarzyszowi.

– Cóże to? Smakuje wybornie! – Zapytał mlaskając.

– Wino. – Wyrabiają je w moich stronach z winnej jagody, słodkiej od słońca, które gorętsze niźli tutaj.

– A u nas by nie można tego robić? – Zapytał Bolebor, któremu wyraźnie posmakował napój o rubinowej barwie i miłej woni.

– Lato za krótkie i słońce za słabe.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu patrząc w ogień. Wreszcie Samo zapytał:

– Miarkuję, że coś cię trapi, jeno nie wiem co, bo nie jestem jasnowidzem. Powiesz mi, o co idzie?

Miły i łagodny głos Franka rozproszył smutny nastrój. Bolebor milczał przez chwilę ważąc słowa. Krasomówcą nigdy nie był, chociaż trafnie potrafił sprawy ujmować, jak najmniej słów przy tym używając.

– Ano widzicie Samo, nieraz dziw bierze, jakie to rzeczy są na świecie. Że aż człeka przerażenie ogarnia.

– Gadaj o co chodzi! – Powiedział towarzysz, robiąc delikatny ruch dłonią.

– Straciłem kogoś…bliskiego i pomsty szukam, jeno nie wiem, jak.

– A komóż ta pomsta potrzebna? – Zadumał się Samo. – Bo chyba nie temu, co już na tamtym świecie. – Spojrzał z pokorą ku migocącym na bezchmurnym niebie gwiazdom.

– Ano nie jemu, jeno mnie. Jako wojowi, który pomsty szuka za zranioną dumę! Chronić go obiecałem, ale zawiodłem.

– A któż ci tak te dumę zranił i dlaczego nadal myślisz nad tym. Taki woj, jak ty, gdyby mógł, już dawno by się zemścił.

– I tu jest pies pogrzebany. – Bolebor podniósł głos. – Bo widzisz, towarzysza mego demony rozdrapały na cmentarzysku. Siedlisko tam mają między grobami, dokuczają ludziom i gdzie mogą, to zło czynią. A to krowy mleka nie dają, albo się nie chcą cielić. Dzieciaki przepadają w lasach, tak, że strach poza wioski się ruszać. Nawet w dzień! Wyjdzie wieśniak na pole, już go południca omami. Do snu się kładąc, nie wiadomo, czy we śnie kikimora nie zadusi. I nijak z nimi walczyć się nie da. A ja nie czarownik, na tym się nie znam.

Samo zamyślił się. Wyjął zza pasa wisiorek z wielką ilością kolorowych paciorków i począł nieznacznie poruszać ustami. Bolebor postanowił nie przeszkadzać i milczał.

Frank tymczasem zastanawiał się, jak temu człowiekowi delikatnie wytłumaczyć, że wszystko to, co widzi i czego się boi, tak naprawdę jest wytworem jego wystraszonej i nieco ograniczonej wyobraźni. Doszedł jednak do wniosku, że może lepiej będzie na razie ostawić wszystko tak, jak jest. Po cóż zmieniać człowieka na siłę? Może po prostu mu pomóc pozbyć się mar i zjaw, które gnębią jego umysł? Zaraz jednak zaczęły nękać go wątpliwości.

– Czy aby Christos nie będzie zły, że się w takie praktyki mieszam? Toć tu czary jakoweś odprawić należy! Ale modlitwa przyniosła mu ukojenie. – W końcu Christos nakazał pomagać innym i prawdę ukazywać, za bałwanami skrytą. Na pewno nie obrazi się, że pomogę komuś choć niewielki promyk prawdy dostrzec. Pokrzepiony tymi rozmyślaniami stwierdził:

– Tedy ty nie zemsty szukasz, jeno sprawiedliwości! A sprawiedliwość to ważna rzecz, choć ludzkiemu rodzajowi obca. I tak sobie myślę, że mogę ci pomóc.

– Jaka tam sprawiedliwość! Pomsta zwykła na plugastwie nieczystym. – Bolebor machnął zniechęcony ręką. – I cóż ty sam poradzisz na te demony?

– Ty zemścić się chcesz na zmorach, bo ci przyjaciela zabiły. Ja na to inaczej patrzę i zdaje mi się, że ty jednak sprawiedliwość chcesz im wymierzyć. Pokarać je chcesz za zło, które czynią ludziom. Dlatego ci pomogę.

– Ale jak?

– Zobaczysz. – Odparł tajemniczo Samo, patrząc ku niebu na księżyc i przebierając w palcach zwojem bursztynowych koralików, które łączyły się w jednym miejscu na złotej blaszce. Od tej blaszki wychodził jeszcze jeden krótki wisiorek, zakończony małym krucyfiksem.

– Dziwne modły odprawia. – Pomyślał Bolebor kładąc się do snu, postanowił bowiem nie przeszkadzać Frankowi w rozmyślaniach.

 

Równo ze słońcem ruszyli przed siebie. Szli raźno bo konie były wypoczęte a wędrowcy wyspani. W południe stanęli w chacie Bolebora. Samo rozglądał się z uznaniem po obszernej i solidnej izbie, w której Bolebor sporo dobra nagromadzić zdołał.

– Widzę, żeś majętny. Puszcza łaskawa dla swych mieszkańców.

– To nie puszcza! – Uśmiechnął się Bolebor. – Jeno jak kupcy na gościńcu dawali, tom brał.

– Dawali? – Pokręcił z powątpiewaniem głową Samo.

– Za darmo ich chronić miałem? – Odparł Bolebor rozniecając ogień. – A że ochrony potrzebowali, tom powtarzać i prosić nie musiał. A trudno na drodze ostawić, gdy właściciel umknie i w swej prędkości zapomni o tym, co miał ze sobą. Nie chce ochrony, to jego rzecz – machnął ręką na koniec.

– Po cóż ci to wszystko? – Zapytał Samo.

– Nie stoję o nic, ale może kiedy się komu przyda… – Tu pomyślał o małym Popielu, który również często w jego głowie gościł. – A ty po co po jantar aż ku morzu z tej twojej… – Tu począł przypominać sobie jej nazwę.

– Prowansji – dokończył Frank.

– Właśnie! Za czym i po co z tej Prowansji aż ku morzu podróżujesz. Toż to szmat drogi i jeszcze więcej niebezpieczeństw. Po cóż ci to? Nie lepiej wygrzewać w słońcu kości i popijać to wino? A przy okazji dziewkę jaką obracać?

Samo pokręcił głową z politowaniem robiąc znak krzyża na słowa o dziewce.

– A bo ja to dla siebie robię wszystko? Otóż i nie. Ja to dla dobra zgromadzenia i na chwałę Boga. Z jantaru wyrabiamy wisiorki – tu wyciągnął swój, który zwrócił uwagę Bolebora wieczorem przy ognisku. – Do modlitwy nam służą. Trochę one podobne do arabskich, jeno Araby poganie. Ale dobre to do modlitwy, bo uwagę zajmuje i człek jeno na tym się skupia.

– A co to za zgromadzenie? – Zapytał Bolebor, biorąc do ręki wisiorek z paciorkami i oglądając go uważnie.

– Zgromadzenie świetego Benedictusa.

– A cóże to za Zgromadzenie? – Zaciekawił się. – Osada jakaś?

– To zgromadzenie braci – odparł Samo kreśląc znak krzyża na piersi – sług bożych. Żyjemy w eremach, modlimy się i pracujemy.

– Myślałbym, że jako drużyna wojów żyjecie. – Podrapał się po głowie Bolebor. – Ale, że wam się pracować chce, to już mnie dziwi. Kupcy u was ochrony nijakiej nie potrzebują?

– Bo my jesteśmy może jako drużyna wojów, ale takich, co to na chwałę Pana swe usługi i życie oddała. A na szlakach spokojno bo i królów mamy silnych i prawych.

– Królów powiadasz – zamyślił się Bolebor – diuków znaczy się. Ale wy tam w tym zgromadzeniu skarby jakie macie i bogactwa z tej waszej pracy?

– Bogactwo my w sercach mamy, do niczego się nie przywiązujemy i przeto wolni jesteśmy. A okoliczni mieszkańcy czasem co przyniosą i za modlitwę ofiarują, to na chwałę Boga ostaje.

– Pewnie Dadźboga3! – Zaśmiał się cicho Bolebor. – A jakżeś do niczego nie przywiązany, skoro o swoim Bogu jeno myślisz i prawisz? Ale wiesz Samo, mnie się zdaje, że takich zgromadzeń to i u nas by sporo być mogło. Robić nie trza wiele, ludzie przyniosą co potrzebne. Jeno się modlić i na niebo pracować, skoro tam takie nagrody czekają. Lepszego zajęcia nie widzę. A jeszcze mi powiedz, cóże on za święty ten Benedictus?

– To mąż, który za życia oddał się Bogu i tak sobie zasłużył bogobojnym życiem, że go wszyscy w poważaniu mają i za świętego uznają. Czyli takiego, co to bliżej Boga jest i nasze prośby Mu przedstawia.

– Jakże to tak? – Zdziwił się Bolebor. – Toż skoro ten wasz Bóg, Christos zdaje się… skoro taki mądry i potężny, to po cóż człeka słucha?

Samo zastanawiał się przez chwilę, jak by tu Boleborowi wytłumaczyć, na czym świętość polega, po czym rzekł.

– Widzisz. – Wskazał palcem ku klepisku. – Za bogobojne życie tu na ziemi, spotyka nas przecie nagroda po śmierci. Im kto lepiej tu żył, tam będzie bliżej Stwórcy. – To mówiąc wskazał palcem ku górze.

– A skądże ty to wiesz? – Przecie nikt stamtąd nie wrócił ani żaden ci tego nie powiedział.

– Stamtąd nie – odparł Frank. – Bo i po cóż? Toż to nasza sprawa, aby się tam dostać. Ale popatrz, skąd te demony na cmentarzu? Przecie to nie ludzie?

– Jako żywo nie! Już bym ci ja ich wysłał do tego Stwórcy.

– Tam szukać by czego nie miały. – Uśmiechnął się Samo. Prostota słów Bolebora i ich trafność zaskakiwały go często. – No więc skąd się one biorą, jeśli nie z tego świata?

– To sługi demona podziemi, który duszami tych zmarłych rządzi. One nie są ani na tym świecie, ani na tamtym.

– A widzisz! – Pokiwał palcem Samo. – To są te dusze, które po śmierci do nieba dostać się nie mogą! Za życia za dużo szkody zaczyniły i teraz błąkają się zagubione.

– Toż ich mnogość musi być! – Zakrzyknął Bolebor zdumiony tymi słowami. – A w tym niebie to chyba sam Benedictus z Christosem się wczasują!

– Nie wszystkie dusze łotrów wypełzają na ziemię, jeno te wybrane przez demona. Ale i na nie jest sposób. Christos potężniejszy od wszystkiego stworzenia i zadrzeć z Nim niezdrowo. – Mówiąc to znowu znak krzyża na piersi uczynił.

– Skoro tak prawisz, to i w to musisz wierzyć. Ja uwierzę do końca, gdy na cmentarzysku porządek zrobimy.

Gdy zasiedli do posiłku, Bolebor przyniósł miodu i poczęstował nim Samo. Ten posmakował i zastanowił się.

– Dobre! – Rzekł po chwili. – Dużo tego masz?

– Jest trochę w ziemiance. Dla nas dwóch wystarczy na kilka wschodów słońca – zaśmiał się.

– Zaprowadź mnie na jaką leśną polanę. Musimy czegoś poszukać. – Rozkazał po chwili namysłu Samo.

– Leśną polanę? – Zdziwił się Bolebor. – A juści, że zaprowadzę, jeno po co?

– Obaczysz. Weź tylko jaki koszyk.

Bolebor poszedł do kąta izby, wysypał z jednego kosza nagromadzone kosztowności nakrywając je niedbale niedźwiedzią skórą, po czym ruszyli przed siebie.

– Ale za czym my ku tej polanie idziemy? – Nie ustawał w pytaniach Bolebor. – Toż to kawał drogi!

– Na takich polanach rosną pewne grzyby, które…hm…szkodzą, gdy się ich popróbuje.

– A jużci że to wiem – machnął ręką. – Jeno po co nam szkodliwe grzyby, skoro tu pełno takich i na polanę iść nie trza? O na przykład ten – wskazał na rosnący przy zwalonym pniu grzyb – niedźwiedzia by powalił, jeno zwierz nie taki głupi, żeby grzybów szukać i je żreć.

– Te, których potrzebujemy nie mają nikogo powalić, jeno ogłupić. – Odparł cierpliwie Samo. – A rosną jedynie na łąkach i leśnych polanach. Zwłaszcza o tej porze.

– To musimy kroku przyśpieszyć, co by przed zmrokiem zdążyć wrócić.

– Ale po cóż ci te grzyby? – Nie dawał za wygraną Bolebor. – Ludziom na nic, a tyś mi obiecał demony z cmentarzyska przepędzić! I czym, grzybami?

– Cierpliwości – uspokajał go Samo. – Powiedz mi lepiej coś jeszcze o tych demonach i o swoim przyjacielu. Czy zawsze rozszarpują tak ciała ludzi?

– Jeśli kto się do kręgu cmentarnego po zmroku zapuści to biada mu.

– A tyś tam był jak one tego Sambora rozszarpały?

– Byłem. – Odparł niepewnie Bolebor spuszczając głowę. – Alem nic zrobić nie mógł. Ten krucyfiks, coś mi go wtenczas w lasach u Sasów dał, na szyję zarzuciłem demonowi i go na popiół wypaliło. Ale za chwilę pojawił się znowu wraz ze swymi sługami. Całej zgrai nie mogłem dać rady, tym bardziej, żem dziecko musiał ratować.

– Jakie dziecko? Czyje? – Zapytał z zainteresowaniem Samo mierząc przyjaciela uważnie.

– Ano Popiela, dziecko Sambora.

– Jużci on go nie urodził! – Roześmiał się serdecznie Frank. – O matkę teraz pytam. Kim była?

– Taka sama jako i Sambor. Pomiot kikimory. Ich wspólne dziecko miało mieć diabelską krew. Musieliśmy ich powstrzymać.

– Ich? – Zapytał podejrzliwie Samo unosząc brew.

– Suka była w zmowie z demonami. Oddawała się im nocami na cmentarzysku, aby im uciechy dostarczyć i sobie. Miała wydać to dziecko demonom. Aleśmy je uratowali, a ją ubili.

– Co się teraz z dzieckiem dzieje? – Samo sposępniał wyraźnie a czoło pokryły zmarszczki.

– Siostra moja je chowa we wiosce. Sama dzieci mieć nie ma, przeto się ucieszyła ze znajdy. Popiel mu dałem na imię, bom go z popiołu podniósł.

– Trza je ochrzcić! – rzucił Samo po namyśle. – O widzisz! Na miejscu jesteśmy.

 

***

 

W chacie Samo ponawlekał grzyby na lnianą nić i zwiesił nad paleniskiem, aby się dobrze wysuszyły.

– Rano pójdziemy na to cmentarzysko – zarządził Frank.

Samo oglądał cmentarzysko uważnie i z zaintereso­waniem przyglądał się kamieniom. Przekroczył nawet cmentarny krąg i począł je ostrożnie dotykać.

– Wiesz, kto je tu poustawiał? – Zapytał Bolebora.

– Zali nikt mądry! – odparł. – Komu by się chciało ciała i dusze zmarłych do ziemi przyciskać. Jak chcą, to niech się błąkają po nocach. Cóże mi one mogą zrobić? I po co im tego bronić? Zresztą musi to śmiesznie być, jak człek bez ciała. – Zamyślił się Bolebor, i westchnął. – Napadnie taka na kogo, ten strzałę wypuści czy toporem zdzieli i nic. Ino śmiech. Eee tam – machnął niedbale ręką. – Zabawniej to nawet niźli w mogile gnić.

– Nie praw głupot! – Fuknął z powagą Samo. – A te kamienie, to u nas podobne są, jeno większe.

– Czyli miarkuję, że u was ludzie jeszcze głupsi są – roześmiał się Bolebor. – Ale to ciekawe, że głupota między wszystkich ludzi rozdzielona. I we wszystkich krainach.

– Chciałoby się rzec, że najsprawiedliwiej – uśmiechnął się Samo. – Mnie idzie o to, czy to wy, Antowie, je tu ułożyliście?

– Nie! Nie my. Jak nasi przodkowie tu przybyli, to te groby już tu były. Zdaje się, że Celtowie też tu kiedyś łotrów chowali. Ale od jakiegoś czasu nie robią tego. I miarkuję, że to też nie oni to tu postawiali. Bo takiego kamienia tom ja w okolicy nie widział. Dziwny jakiś taki, twardy i zimny. A Celtowie niegłupi są, specjalnie by tu takich głazów znikąd nie targali, co najwyżej innych by do tego zapędzili.

– Granit – stwierdził Frank, po czym porozglądał się dookoła i rzekł:

– Tu rozpalimy wielki stos. Zwabimy zmory i demony i ugościmy je tak, że powariują.

– Jako je ugościć możemy, skoro ciał nie mają. – Dziwił się Bolebor i kręcąc z niedowierzaniem głową.

– Byłem kiedyś u Brytów na wyspie – powiedział Samo. – Tam dowiedziałem się, że raz w roku demony i duchy zmarłych przybierają postać ludzką. Trza je wtedy nakarmić i napoić. Nasycone i napite nie dokuczają się tak później. Ludzie palą wtedy ognie na mogiłach, rozstawiają jadło i napoje i przywołują dusze zmarłych. Te posilają się i odchodzą wdzięczne. Nad morzem, gdzie jantar nabywam, tako samo robią, chociaż to inny lud całkowicie i inną ma mowę. Tedy wierz mi przyjacielu, kraje wasze znam trochę i pomocy bym ci nie obiecywał, gdybym nie wiedział, czego tu trza. Tak sobie tedy miarkuję – powiedział – że jak je ugościmy czym mocnym, to może przestaną się dokuczać. A zatem trzeba nam tu nanieść drewna na duże ognisko.

Zabrali się raźno do pracy i po południu wcale pokaźny stos był gotowy.

– A teraz chodźmy odwiedzić Popiela! – Zaproponował Samo.

Gdy stanęli przed chatą, Bolebor przystanął.

– Ja dalej nie idę! Moja noga nie przestanie tego progu!

Samo położył mu dłoń na ramieniu, po czym rzekł spokojnie acz stanowczo:

– Kiedy się z nim pojednasz? Zali chyba nie, kiedy odejdzie? Honorowyś po prawdzie ale i uparty czasami jako wół. A z rodzicielem trza się pojednać. Jemu lżej będzie i tobie. Zobaczysz! A zmiarkuj, że może kiedyś i ty się z Popielem poróżnisz. I co wtedy? Też się upierał będziesz, jako i on?

Bolebor wahał się jeszcze przez chwilę, nerwowo chodząc tam i z powrotem. W końcu jednak wszedł do środka. Za nim Samo. Siostra, gdy ujrzała brata w chacie, pobladła i usiadła na drewnianej skrzyni. Wzięła Popiela na ręce i przytuliła mocno do piersi.

– Nie trap się. – Rzekł do niej cicho Bolebor spoglądając z ukosa w kierunku barłogu, gdzie spoczywał ojciec. – Ja po zgodzie. Co z nim?

– Przez słabość dawno się już nie rusza – odparła ze łzami w oczach.

Podszedł do posłania i przyklęknął. Spojrzeli sobie w oczy, ale żaden nie był w stanie wyrzec słowa. Stary z braku sił, a syn ze wzruszenia, którego zresztą nie miał ochoty okazywać. Poprawił więc tylko przykrycie, końcem palca musnął ojcowej dłoni, po czym wyszedł. Samo podszedł do kobiety i wyciągnął dłonie, aby wziąć malca.

– Przynieś trochę wody dobra kobieto. – nakazał.

Gdy Ludmiła podała mu dzban, pokropił czoło chłopca wodą i wyszeptał coś w niezrozumiałym dla kobiety języku oddając jej dziecko z powrotem. Gdy wyszedł z chaty, wziął Bolebora pod ramię i ruszyli w kierunku lasu.

– A widzisz, że można inaczej, lepiej?

 

Samo czekał, aż nadejdzie pełnia księżyca i sposobność, by demony należycie ugościć. Gdy grzyby były już odpowiednio zasuszone, zdjął je i roztarł na proszek. Nakazał Boleborowi przynieść miód i kubki, wszystkie, jakie udało mu się zgromadzić. Przelał miód do kamiennej stągwi, wsypał doń starte grzyby i dodał trochę ziół, które miał ze sobą. Wszystko to razem zamieszał szepcząc coś pod nosem po swojemu. Gdy zaczęło się ściemniać, rzekł wreszcie: – Czas ruszać na mogiły. Dziś jest dobry dzień, by się z nimi rozprawić. Ruszyli przed siebie. Bolebor targał na plecach ciężką stągiew z miodem. Ciekawiło go, co też zamierza Samo, ten nie chciał mu bowiem niczego zdradzić, tylko cały czas pozostawał tajemniczy. – Nie wygląda mi na czarownika – myślał do siebie – ale kto tam ich wie, co to za jedni ci bracia Benedictusa. Na ziołach i grzybach zna się nie gorzej niźli Wróżbicha. Gdy dotarli na miejsce, Samo nakazał postawić garnek z miodem przed stosem. Dookoła porozstawiał kubki. Spojrzał na bezchmurne niebo i zamyślił się, po czym rzekł: – Teraz zapalimy ogień i skryjemy się. Za nic nie wolno się nam ujawnić, żeby nie wiem co się działo dookoła, masz się nie pokazywać! Zrozumiałeś? Inaczej cały plan może się nie udać, a wtedy wszystko na marne i kolejna okazja nadarzy się dopiero na wiosnę. Samo czuł się jednak trochę niezręcznie i nie chciał dać po sobie poznać, że tak naprawdę niczego magicznego nie czyni a Bolebor boi się czegoś, co w przekonaniu Franka istnieć nie mogło. Jego wiara wykluczała istnienie podobnych demonów. Bolebor kiwnął głową w geście zrozumienia. Teraz począł się nie na żarty już niepokoić. Samo dał znak, by podpalił stos. Gdy ogień zapłonął żywo, schronili się w wykrocie po obalonej starej sośnie i zamarli w oczekiwaniu. – Cóże on wymyślił? – Zastanawiał się Bolebor, jednak nie chciał się znowu dopytywać. – Pomyśli, żem do gwarzenia skory niczym baba. Dużo czasu upłynęło, zanim pierwsze zmory i demony wypełzać poczęły zza cmentarnych kamieni. Początkowo niepewne i podejrzliwie zbliżały się powoli do stosu. Z czasem zaciekawienie wzięło w nich górę. Uważnie przyglądały się temu, co im zgotowano i krążyły dookoła. Bolebor zdumiony przyglądał się temu widowisku, gdyż czegoś podobnego dotąd nie widywał. Unoszące się nad ziemią półprzeźroczyste stwory o twarzach pięknych kobiet, tym bielsze im księżyc jaśniej świecił, coraz bardziej upodabniały się do ludzi. Rozczochrane włosy i poszarpane szaty dodawały im tylko upiornego wyglądu. Wydawały z siebie przeciągłe i piskliwe głosy, od których Bolebora odczuwał ciarki na plecach. Wreszcie jedna ze zmór, skuszona wonią, jaką wydzielały zioła, chwyciła za kubek, zanurzyła w stągwi z miodem i wypiła. Wydała z siebie dziki okrzyk zadowolenia i napełniła naczynie ponownie. Za nią pozostałe demony poczęły łapczywie pić. Posmakowało im, bo po chwili kłębiły się wokół garnca i odpychały jedna drugą. Przypominały stado wąpierzy kłębiących się przy świeżej krwi ofiary. W tym dniu jadło ludzkie i napitek smakowały im wybornie jego oddziaływanie było podobne, jak na ludzi. – Żeby jeno miodu nie brakło – zaniepokoił się w duchu Bolebor. Samo obserwował towarzysza z uwagą i lekkim niepokojem gdyż dotąd nie widział na jego twarzy takiego przerażenia. Jego przyjaciel był przecież człekiem odważnym i śmiałym. Czegóż miał się bać? W końcu sam jął wpatrywać się w płomienie i iskry, które co chwila wesoło strzelały w górę rozjaśniając mrok. Dym unoszący się z ogniska przybierał rozmaite, dziwaczne kształty przywodzące na myśl zjawy czy mary. Bolebor zamarł w oczekiwaniu. W końcu mocny miód i grzyby spowodowały w głowach demonów taki zamęt, że wrzask i krzyk się podniósł niesłychany. Bolebor, teraz już wyraźnie zaniepokojony, czy aby Samo dobrze uczynił, przyglądał się szalonemu tańcowi demonów. Te, jak ogłupiałe, kręciły się wokół ognia wrzeszcząc z uciechy i wirując dookoła płomienia i wokół siebie. Szum się podniósł na cały bór, echo dzikich krzyków niosło się po lesie. A demony nadal piły miód i przyśpieszały swój szalony taniec. Nagle jedna z nich, ogłupiona zapewne mocniej niż pozostałe, rzuciła się w ogień. Płomień buchnął jasny ku niebu, posypały się iskry i ślad po niej zaginął. Pozostałe jęły śmiać się dziko i przeraźliwie głośno, a ich krzyk wzmagał się po każdej następnej zmorze, która ginęła w płomieniach. W miarę upływu czasu i ubywania miodu w garncu, coraz mniej liczne grono kręciło się wokół ogniska. Bolebor teraz dopiero pojął zamierzenia Samo. – Dziwy niestworzone na tym świecie się dzieją! – Pomyślał zdumiony. – Ale wielki musiał być czarownik z tego Benedictusa. I wcalem nie zdziwiony, że go ten Christos koło siebie chce mieć. Tym sposobem przed świtem żadna zmora nie ostała się na cmentarzysku. Same popaliły się w ogniu. Gdy żar dogasł, Samo podszedł do pogorzeliska i nakazał mu zgarnąć popiół do garnca. – A po co to? – A jak się zechcą odrodzić? Bolebor zrobił, jak mu nakazał, po czym poszli nad rzekę, do której wyrzucili wszystek popiół. – A jak się zechcą odrodzić – rzekł Frank, robiąc znak krzyża nad wodą – to tam, hen…u waszych wrogów. Po powrocie do chaty Samo rzekł, kładąc dłoń na ramieniu Bolebora: – No cóż przyjacielu, pora mi wracać do swoich. Nie chcę, aby zima mnie tu dopadła. Bolebor pomarkotniał i spuścił głowę. – Dziękuję ci za pomoc. Teraz mogę spokojnie żyć. – I czuwać nad Popielem – dodał Frank. – Dbaj o niego, bo do wielkich czynów stworzony. Pamiętaj też, że raz do roku, o tej porze, warto w nocy naniecić ognisk i wystawić na dworze jadła i napoju. Dusze posilą się i będą wdzięczne. Może i się dokuczać potem przestaną. A na tym cmentarzysku z kamieni ustawcie posąg bóstwa, do którego się modlicie najczęściej. Tam, gdzie ludzie modły wznoszą, demony wstępu nie mają. Bolebor objął go swym potężnym ramieniem i przywarł doń mocno, tak, że ten aż stęknął. – Bywaj przyjacielu – powiedział Samo na pożegnanie, gdy konie były już objuczone a on posilił się na drogę. Następnie zakreślił znak krzyża w powietrzu i odszedł. Bolebor długo spoglądał za odchodzącym towarzyszem. Żal mu się zrobiło na duszy, że znowu sam ostał. Jednak po chwili uśmiechnął się i mruknął pod nosem: – Chociaż odchodzi, to zdaje się, że nowe czasy do nas idą.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dobry pomysł, przyjemnie się czytalo. Widać, że ani tematyka, ani czasy opisywane autorowi obce nie są, przez co caly przekaz jest czytelniejszy. Spokojnie mogłabym polecić dalej.

Ach no tak, toż to szoszoon :D

@niezgoda.b - czyżbym Cię wreszcie zadowolił...literacko?;)zatem mogę dziś świętować!

O rany! Dawnom czegoś tak smakowitego nie próbował. Świetny tekst; chociaż długi, to wciągający i nienużący wcale, a to prawdziwa rzadkość tutaj. Widać też, że znasz się na tym, o czym piszesz (choć mam jednak kilka uwag, o których za chwilę), a i język wystylizować potrafisz w sposób iście wspaniały. Warsztatowo - bomba.

 

Jeśli o fabułę idzie, też jest ciekawa, w oryginalny sposób korzysta z wyciągniętych z zakurzonych foliałów motywów baśnjiowych i mitologicznych, bardzo zgrabnie połączonych w spójną całość. Nie wiem tylko, dlaczego tytułem stał się przydomek bohaterki, która wprawdzie przewija się - jeślim dobrze zrozumiał - przez całe opowiadanie, ale pozostaje cały czas zupełnie w tle, właściwie przez nikogo (prócz - rzecz oczywista - początku historii) niedostrzeżona.  Podoba mi się równiez konstrukcja świata, choć przyznam, że ja sam mam wizję owych mitycznych czasów zgoła odmienną. Jaką - to możesz w każdej chwili poczytać, że tak się bezczelnie zareklamuję. Dalibóg! nie wiedziałem, że mam tu konkurenta. :p

 

Dobrze, wystarczy juz zachwytów. Czas teraz ponarzekać:

 

No! Teraz, ubij! Pomyślał sam do siebie - A można pomyślać do kogoś? Jeżeli nie wypowiedxział tych słów na głos, to piszemy bez pauzy dialogowej na początku. Zazwyczaj dla odróżnienia od narracji, bierze się takie kwestie w cudzysłów lub pisze kursywą.

Jestem Bolebor, pan na tym lesie - niewątpliwie można być panem na włościach, zwłaszcza na miejscowości, ale na dzikim lesie? Pierwsze słyszę. Poza tym zdaje się, że jest to określenie z późniejszych czasów.Wiąże się z tytułem własności (czy to pełnej, czy feudalnej) do ziemi. W realiach, o których piszesz, ziemia nie ma żadnego znaczenia bez ludzi zdolnych ją zagospodarować, dlatego istotna jest władza nad ludźmi, a nie nad terem, i dlatego książę czy naczelnik jest wciąż bardziej wodzem plemiennym niż władcą w klasycznym sensie tewgo słowa. Własność ziemi to wymysł czasów późniejszych, gdy nie tak trudno już było o ludzi, którzy mogliby na niej pracować. Poza tym "pan tego lasu" po prostu brzmi dużo bardziej naturalnie.


— Nie źlij się – odparł – po prostu dałem ci nauczkę. Poza tym polujesz na mojej ziemi i miałbym powód, żeby cię zatłuc, o nic nie pytając. - Tak, jak wyżej napisałem: traktujesz o warunkach plemiennych, ale z drugiej strony Twoi bohaterowie wykazuja nad wyraz feudalne podejście do ziemi. Wspólnota plemienna (czy to słowiańska, czy jakakolwiek inna) nie zna własności ziemi. Teren dzieli się na dwie kategorie: "swój" - stanowiący własność wspólnoty rodowej lub terytorialnej (zależnie od stopnia rozwoju, ale zdaje się, że masz na myśli czas juz po rozpadzie wspólnoty rodowej); najczęsciej magicznie i rytualnie zabezpieczony przed ingerencja złych sił z zewnątrz - i "obcy" - dziki, stanowiący własność zwierząt i innych mieszkańców lasu; pozbawiony magicznej ochrony, a więc niebezpieczny dla każdego, kto się weń zapuści. Ładnie pokazałeś, jak Bolebor i Wróżbicha lękają się nocnych mieszkańców lasu, ale ten sam respekt powinien odczuwać w lesie każdy, również i za dnia. Hmm, z drugiej strony dalej Sambor sprzeciwił się takiemu podejściu do sprawy, więc może zdajesz sobie doskonale z tego wszystkiego i świadomie kazałeś jednemu z bohaterów, butnemu przecież i mocnemu, myśleć innymi kategoriami?

My Celtowie - od kiedy to Sambor czuje się Celtem?

O ile mi wiadomo, krucyfiksem zwie się tylko krzyż z wizerunkiem Ukrzyżowanego. Tak by przynajmniej nazwa sugerowała, skoro "crux" to krzyż, "crucifixus" znaczy własnie "ukrzyżowany").

Na bogów, a któż to rozpoczyna kampanię w środku zimy?!

Dlaczego zowiesz wodzów celtyckich "diukami"? Wedle mojej wiedzy wyraz ten pochodzi z łaciny, od rzeczownika "dux" (dowódca wojska, generał) skąd przez mowę Franków (współcześnie fr. "duc" - pan feudalny, książę) dostał się do angielszczyzny ("duke" - w tym samym znaczeniu). Zaznaczam jednak, że nigdzie tego nie sprawdzałem; to tylko hipoteza domorosłego językoznawcy. Jeśli błędna, chętnie spojrzę w żródło, które mnie nawróci. ;)

 

Imię Samo można odmieniać. Frankijskie to miano kroniki przekazały nam w formie zlatynizowanej, oczywiście. Po łacinie odmienia się: Samo, Samonis, Samone itd. Podobnie po polsku możemy (i powinniśmy!) odmieniać: Samo, Samona, Samonowi, Samona, Samonem, o! Samo. Co do samej jego postaci, zaznaczę tylko (choć sam pewnie wiesz to równie dobrze), że nawet najgorliwsi średniowieczni chrześcijanie (a może właśnie oni szczególnie!) nie zaprzeczali istnieniu pogańskich bożków, uważajc ich oczywiście za pomiot Szatana i wrogów prawdziwego Boga. Bali się ich jednak, przyznając im moc nadprzyrodzoną, i stosowali wobec nich egzorcyzmy. Stąd dziwi nieco postawa Samona wobec wierzeń Bolebora, jakkolwiek rozumiem, że chciałeś uczynić zeń postać szczególnie przenikliwą i świadomą rzeczy nadprzyrodzonych, dlatego nie czynię z tego zarzutu.

 

A w ogóle to co się stało z Radogostem!? Dalibóg, przez chwilę pewien byłem, że przedstawisz mi założenie Radogoszczy i az zdzwiłem się, kiedy ta postać tak [po prostu znikła bez śladu. Przy okazji mało wiarygodna wydaje mi się też obojętność Sambotra wobec mianowania go grododzierżcą. Obietnica władzy i potęgi powinna szczególnie przypaść do gustu jego na poły zepsutemu sercu!

 

Mimko ytych wszystkich uwag, podkreslam raz jeszcze, że opowiadanie niezmiernie mi sie podobało i - gdy tylko nadrobię zaległości w dyżurach, z pewnością sięgnę po więcej Twoich tekstów. :)

 

Chylę czoła,

Świętomir

@ świętomir - dzięki za niezwykle celne uwagi i w ogóle za trud lektury! Wkrótce otrzymasz odpowiedź, tymczasem ja zabieram się do lektury Twoich tekstów! Co do Celtow i tego "diuka" to język celtycki sporo brał z łaciny i raczej określenia z krajów zachodnich nie są w moim przypadku nadużyciem. Co do przenikliwości Samo... chodziło mi o ukazanie tego mechanizmu, że duchy są wytworem wyobraźni tych, którzy w nie wierzą! A Sambor mógł się czuć Celtem, bo Wróżbicha go o tym poinformowała, choć w wersji... rozszerzonej opka. Uczyniłem z niej postać tytułową, raczej ze względu na funkcję, jaką pełniła i będą pełnić jej następczynie. Pozdrawiam serdecznie.

Ależ skąd to zdziwienie... Zawsze może być lepiej, ale to nie znaczy, że jest źle.

     Szoszoonie, gratuluję. Niewiele opowiadań przeczytałam z takim zainteresowaniem jak właśnie "Wróżbichę". Krótkie przerwy w lekturze przeznaczyłam na parzenie kolejnych kubków herbaty. Nie mogłam, niestety wzmocnić się miodem syconym czy winem z Prowansji. W domu mam tylko czerwone hiszpańskie a ponieważ w opowiadaniu nie było wzmianki o Iberyi, zostawiłam je w spokoju. Herbata też nie była stosownym napitkiem, ale przynajmniej utrzymała jasność mego umysłu, skutkiem czego poniższe uwagi:

Pomyślała głośno zadzierając nosa - Czy Wróżbicha głośno pomyślała, czy głośno zadzierała nosa?

...wyskoczył zwinnie na belkę... - mój Kot "...wskakuje zwinnie na..." (wszystko).

...wizja tonęła w mroku i swądu spalenizny. - Czy swąd może być mroczny? Moim zdaniem "...wizja tonęła w mroku i swędzie spalenizny".

...wam na tej odwadze nie zbytkuje. - Zbytki to inaczej wesołe igraszki, dokazywanie. Powinno być "...wam na tej odwadze nie zbywa".

...i spowita mroczną opoką postać... - Opoka to skała osadowa. W języku literackim zaś to podstawa, coś na czym można się ufnie oprzeć. Ktoś może być opoką dla innej osoby. W tym przypadku miało pewnie być "...i spowita mroczną opończą postać..."

Zjawa na widok martwej dziewczyny wydała z siebie nieludzki krzyk. - Rozumiem, że w normalnych warunkach zjawy wydają z siebie ludzkie krzyki.

...był tak ucieszony i zniecierpliwiony spotkaniem... - Paradoks. Nie można być jednocześnie ucieszonym i zniecierpliwionym. No, może w przypadku kiedy z radością spotykasz kogoś, a ten po chwili okazuje sie strasznym nudziarzem. Myślę, że Bolebora tak ucieszyło spotakie z Samonem, że niecierpliwie czekał chwili, gdy podejmie go w swoich progach.

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy - dzięki za dobre słowo:) i konstruktywny komentarz oczywiście. A wina sobie nie odmawiaj... bo i po cóż?:)

Pozdrawiam

Zachęcona wyróżnieniem przeczytałam Wróżbichę. Niestety jednak jako ten rodzynek pośród zwolenników rzec muszę, iż mnie Twoje opowiadanie do gustu nie przypadło. Czyta się nieźle, ale fabuła mnie do siebie w ogóle nie przekonała. Że o gustach sie nie dyskutuje, tylko zaznaczam swoją obecność.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Czytało się w miarę dobrze, widać, że się przyłożyłeś, cyzelowałeś tekst. Ale przeszkadzało mi wrażenie wtórności, swoiste déjà vu. Już to gdzieś widziałem. Stare magazyn komiksowy "Relax" lub echo Antoniego Gołubiewa. Hmmm....

Nowa Fantastyka