- Opowiadanie: Amazis - Zapach siana [1/2]

Zapach siana [1/2]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zapach siana [1/2]

Karolinie M.

I

Thomas

 

Na jej twarzy zastygło zwątpienie: cofnąć się czy posunąć naprzód?

Ja osobiście nie miałem żadnych wątpliwości. Moja ręka posuwistym, płynnym ruchem oplotła jej talię jak wąż-kusiciel. Gdy już poczułem ciepło kobiecego ciała, zacząłem powolutku przybliżać je do siebie… jeszcze… jeszcze… Wreszcie nastąpił długo oczekiwany moment.

 

Wedle wymogów mojej sztuki pocałunek musi trwać długo. Ten przebił wszystkie dotychczasowe pod tym względem.

 

Sara sprawiała wrażenie rozanielonej i na wpół omdlałej z rozkoszy: wychodziło jej to tak dobrze, że niejeden dałby się nabrać na słodki, filigranowy wyraz najczystszej błogości panujący na jej twarzy. No cóż, w końcu dostawała za to pieniądze. W rzeczywistości jednak płonęła, i najchętniej wzięłaby mnie tu i teraz: na planie, przed szklanym okiem kamery. Z jej szeroko otwartych źrenic buchała odurzająca woń mahoniu, nieomylny znak ognistego podniecenia.

 

– I… Cięcie! – zaryczał Joseph.

Cichy terkot kamery ucichł niemal natychmiast.

Jeżeli Joseph Faraday (nie, nie z t y c h Faradayów) był zadowolony z jakiegoś ujęcia, wstawał dostojnie ze swego reżyserskiego krzesełka, wyciągał z kieszeni cygaro, zapalał je, a następnie przez dobrą chwilę puszczał w górę kółka z dymu. Następnie przesuwał je do lewego kącika ust – i zaczynał głośno, powoli, wielkimi jak bochny wiejskiego chleba łapami bić brawo. Reszta stopniowo dołączała się do niego.

Dziś był wyjątkowo zadowolony, gdyż mięsistymi wargami utoczył z dymu piętnaście kółek.

– Carter! Czy ty to rozumiesz? Mamy najlepsze ujęcie dekady! Mamy finał Pożegnania z Alabamą!

Położył swoje ciężkie łapy na naszych ramionach w geście ojcowskiej pochwały. Zapach tytoniowego dymu mieszał się z żywiczną wonią zadowolenia.

– Kto jest najlepszy, co, moje dzieci? Powiedzcie, bo stary papa Faraday jest bardzo ciekawy.

Roześmieliśmy się.

 

Rzeka szemrze cicho gdzieś w dole, zasłonięta zrębem rowu i krzaczastą brwią miedzy.

Zapada różowawy zmrok. Słońce idzie spać przy serenadzie żabiego kwakania. Jest gorąco – panuje taki upał, że gwiazda nie potrzebuje kołdry z obłoków. Różowo-błękitne niebo jest zupełnie czyste.

Słoneczne lato 1927 roku.

– Thomas… ale ty jesteś ode mnie młodszy!

Joan zaśmiała się, aż spódniczka w groszki zafalowała w rytm rwanego oddechu.

– I co z tego? – obruszam się. – Jestem przecież odpowiedzialny.

To akurat jest prawda. Pracuję już drugi miesiąc na farmie „wuja” Sully’ego, mam odłożone sporo pieniędzy, poza tym – dawno już jestem po wszystkim, co wyrośnięty młodzieniec powinien zrobić względem kobiet. Joan jest tylko cztery lata ode mnie starsza, ale ja nie jestem jakimś krzywonogim, słabym konusem. Wręcz przeciwnie. Pół Iowy się za mną ogląda.

Nagle Joan kładzie się na miękkiej, świeżo skoszonej trawie i patrzy w niebo. Jej nastrój zmienia się z sekundy na sekundę.

– Ale jak ty to sobie wyobrażasz, co? Mam tutaj wszystko, a ty to wszystko każesz mi zostawić. Poza tym, muszę niedługo pomagać przy żniwach.

– Sully i Heinriette nie są twoimi rodzicami. Ale Monica jest twoim dzieckiem.

– Skąd wiesz, że to Monica, a nie, dajmy na to: Isaac?

– Bo w życiu trzeba wierzyć – uśmiecham się, i przejeżdżam rozgrzanym, parującym źdźbłem po jej szyi. – Trzeba wierzyć, że niektóre rzeczy mają sens.

– Dobrze – mówi po namyśle.

Obejmuję ją.

Caroline

 

Obudził mnie dźwięk telefonu. Nie wiem, jak długo dzwonił: na pewno potrzebował dużo czasu na przebicie się przez obłoki gęstej, siwej mgły.

Musiałam przysnąć na dłuższą chwilę. Z mrocznych czeluści kominka wyzierały jedynie żarzące się jak kocie ślepia węgielki. Niedopałek w popielniczce był już czarny i zimny. Nad głową wisiały mi kłęby dymu: były tak gęste, że światło lampy na biurku grzęzło w nich, znacząc swą drogę siwymi smugami.

Popatrzyłam jeszcze chwilę, jak słuchawka podskakuje na widełkach, po czym powoli, powolutku podniosłam ją i wyszeptałam do głośnika nieszczęsne „halo”.

 

Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wdech, Wydech.

Na początku bawiłam się jeszcze w pytania typu kto mówi, kto przy aparacie czy jak tam jeszcze można pytać. Później nauczyłam się rozkoszować dreszczem niepokoju i podnieceniem, które defilowało po moim ciele w ekstatycznym marszu.

Na schodach rozległy się drobne kroki-kroczki.

 

 

II

 

Thomas

Joseph Faraday wsiadł do czarnego bentleya jako ostatni. Minęło dobrych kilkadziesiąt sekund zanim uporał się z nielichym zadaniem upchnięcia swojego cielska na tylnym siedzeniu taksówki: no cóż, nieczęsto producenci samochodów myślą o dwumetrowych, długonogich kolosach z posturą i gabarytami Statuy Wolności.

– Jedź już wreszcie – zabuczał, gdy usiadł wygodnie. I po chwili rzucił do mnie: – No, Carter, jesteśmy zadowoleni, co?

Uśmiechnąłem się ze zmęczeniem.

– Trzeba to uczcić – zarządził. – Postuluję pojutrze, wieczorem. Oczywiście, Caroline jest zaproszona – dał mi sójkę w bok. – Co u niej, tak w ogóle?

Joseph, Joseph, czy ty nadal myślisz, że ona jest podobna do tych wszystkich innych kobiet, które z taką łatwością owijałeś wokół palca? Które leciały tylko na twój biały garnitur w paski, na twoje reżyserskie stołki i sławę wypychającą portfel i konta w dziesięciu bankach?

Powiedziałem to samo, co wszystkim znajomym: jest dobrze, ale ostatnio woli spędzać wieczory w domu. Wolałem odcinać ich od problemu i źródła plotek; Johnsona można było zatkać pieniędzmi, ale innych ludzi – już nie. Faraday, mimo swoich gabarytów posiadał duszę rozbieganej plotkarki.

– Powiem ci, że to naprawdę ogień, nie kobieta – pokiwał głową. – Powinieneś być dumny, że masz taką żonę. Ach, pamiętam, jak na tym bankiecie w Chicago mnie z nią poznałeś. Czemu nigdy nie zapraszasz jej na plan?

– Mimo wszystko nie lubi, gdy całują mnie inne kobiety.

Ach, Joseph, myślisz, że nie słychać, jak twoje małe, królicze serduszko uwięzione gdzieś tam w głębinach wielorybiego cielska trzepie się z podniecenia na myśl o mojej żonie? Myślisz, że nie czuć od ciebie nieśmiałą konwalią?

Na moje pytanie, gdzie się podziała Sara, odparł:

– Mówiła, że nie pojedzie z nami do „Les Lis”, bo musi wykonać jakiś pilny telefon z budki na rogu jakiejś tam i jakiejś. A co będzie robić potem, to nie wiem. No ale… – pomacał kieszenie marynarki, w poszukiwaniu cygara.

– Proszę nie palić w samochodzie! – warknął Stanley.

– No ale – dokończył Faraday, zapalając cygaro – powiedz mi, jak to jest? Jak dałeś radę wyciągnąć z tego klocka, jakim jest niewątpliwie Sara Lyall jakiekolwiek emocje? Umiejętności aktorskie? Gdyby grała w Rodezji, nie potrafiłaby nawet dobrze upaść na twarz po tym, jak sir Cecil strzeliłby ją w twarz. Stale mi się wydaje, że już, już rozwiążę twoją zagadkę, a wszystko kończy się na tym, że zadziwiasz mnie jeszcze bardziej.

 

(Ja też byłem zdziwiony, kiedy dawno temu przekonałem się, że od każdego człowieka biją setki różnych zapachów. I nie są to wonie potu czy czystej, wyszorowanej skóry. Zapach bierze początek z serca, i nie ma mowy, aby – raz nauczywszy się tajemnego kodu – pomylić żal z melancholią czy miłość z zazdrością.)

 

– Sara jest jak meduza, umie się tylko przelewać w czyichś objęciach. Nie wyobrażam jej sobie w jakimkolwiek przedsięwzięciu. Ale taka właśnie osoba była ci potrzebna, prawda? Przecież Pożegnanie z Alabamą to opowieść o kobiecie zmanipulowanej przez mężczyznę.

– Aleprzypomnij, jak zdołałeś mnie do niej przekonać?

– Łaziłem za tobą na klęczkach przez tydzień.

Klepnął ze śmiechem w moje kolano.

– Thomas Carter przyznaje się do proszenia kogoś o coś. Już widzę te nagłówki!

– Ludziom trzeba zaufać, Joseph – powiedziałem poważnie. – Sam się o tym przekonałem. Kiedy zmienisz pozór w rzeczywistość, wygrywasz wszystko.

Faraday zaciągnął się dymem, a potem wyszczerzył w uśmiechu swoje łopatowate zębiska.

– Zrobiłem dziesięć filmów, które z miejsca zostały kinowymi monumentami. W naszym amerykańskim bagnie jestem jednym z najgrubszych krokodyli. Mam dwa metry wzrostu i posturę bawołu – a mimo to czuję, że wiesz o życiu więcej ode mnie.

– Stan, możesz tu się zatrzymać? Zanim pójdę do domu, muszę załatwić jedną sprawę.

 

Nie przekonuj mnie, człowieku: jako stary kawaler nigdy mnie nie zrozumiesz. Teraz już nic nie da, że wrócę punktualnie do domu, że pocałuję matkę-żonę na dobry wieczór, że poczytam córce na dobranoc. Dlaczego? Bo z sypiącym się małżeństwem jest jak z opuszczaniem wiernego psa. Kiedy mówisz: zostań, ja odchodzę – on podbiega do ciebie. Okładasz go kijem. Kiedy tylko się oddalasz, pies już jest przy tobie, choć przybiegł trochę wolniej, bo boli go obity kark. Znowu bierzesz kij do ręki i sytuacja się powtarza. Za trzydziestym razem pies wlecze się, bo nie ma już sił chodzić, toczy krew z pyska, ma przetrącone łapy, ale dalej za tobą idzie, dalej przychodzi, bo wie, że tak trzeba. Inaczej nie potrafi. A ty zaczynasz wątpić, czy w ogóle musisz odchodzic, czy nie lepiej byłoby zostać i opatrzeć jego rany: a wtedy – co? Będziesz nieść kalekę do końca swojego życia na własnych barach, wiedząc, że nigdy nie będzie taki jak dawniej. I że zawsze będziesz mieć zajęte ręce.

 

– Halo?

– …as?

– Dzwonię z budki. Mam coś do załatwienia na mieście, i…

– … mam… z parasolem?

– Co?

– Czy mam wyjść z parasolem?!

– Nie, wezmę taksówkę. Idźcie spać, przyjdę późno w nocy, nie ma sensu, żebyście na mnie czekały.

Coś mówiła, ale szum deszczu zagłuszał każde jej słowo. Właściwie w ciemno wypowiedziałem do słuchawki telefonu krótkie, lakoniczne zdania: „strasznie pada”, „muszę kończyć”, „do jutra” albo coś w tym guście. Kiedyś w takich sytuacjach czułem się jak zbrodniarz, wstydziłem się swoich tandetnych, raniących Caroline zagrywek… ale nie ukrywam, że robiłem to specjalnie. Nie dla niej.

Dla mnie.

 

Caroline

 

– Czy to tatuś dzwonił?

– Tak, kochanie.

– A-a czy przyjedzie?

Westchęłam.

– Nie.

 

Mona jest niepocieszona. Mona nie lubi takich sytuacji. Ach, dobry Boże; Mona zaraz wybuchnie placzem, będę musiała znów wygrzebać tę nieszczęsną „Księgę Bajek” przywiezioną z Europy i czytać bzdury o pogrążonych w śpiączce arystokratkach, albo o dziewczynkach szwendających się samotnie po lesie. Bajek nie ma, dziecko! Nikt nie będzie cię szukać w labiryncie z krzewów, nikt nie będzie wspinać się do okna wieży po twoim warkoczu.

 

– Poczytamy – wstałam z fotela. – Weź pana O’Burke: idziemy na górę, do łózia.

Wrzuciłam do zupełnie już mrocznego paleniska niedopałek papierosa.

 

Moim największym nałogiem – i tak naprawdę jedynym znaczącym – były papierosy. Oddawałam się im bez reszty, kochałam je, traktowałam jak najlepszych przyjaciół. W zamian za to rozmywały każdy obraz, tłumiły zapachy i barwy: mogłam oglądać bez problemu jedynie własne myśli i wnętrze swojej głowy. Miałam wrażenie, jakby z każdym dniem zbliżała się do krawędzi przepaści – ale nie bałam się. Skakać z urwiska jest łatwiej, gdy wie się, że własnym upadkiem nikogo się nie zrani.

Z mojej miłości do tytoniu dr Johnson wywnioskował, że kiedy nikt nie patrzy, popijam sobie, wiadomo: nałogowcy są samotnikami, same nałogi już nie. W rzeczywistości jednak do barku nawet nie podchodziłam, a jedynym alkoholem w moim codziennym życiu był koniak pity do niedzielnego obiadu. Nie lubiłam być pijana. Alkohol wyolbrzymiał każdy problem, zaś dym… dym po prostu wyściełał wnętrze płuc i wypełniał każdą zmarszczkę powstałą przez płacz lub nieustanne wzdychanie.

 

– No, to o czym chcesz dzisiaj posłuchać? Może o… – przekartkowałam książkę wywleczoną z szafy – Kup-Ciuszku?

Mona poczerwieniałą, rozkopała swoją pościel i podbiegła do włącznika na ścianie. Przebudzony żyrandol w mgnieniu oka rozpędził różową poświatę nocnej lampki.

– Nie chcę żadnego Kup-Ciuszka! Chcę taty! Niech mi poczyta! Niech on mi poczyta!

Moje palce mocno oplotły twardą okładkę książki.

Raz.

– Mona, tatuś musi pracować. Gdyby tego nie robił, nie miałabyś swojego pokoju, swoich mebli, łóżeczka, nawet Rory’ego i swoich zabawek. Pan O’Burke też musiałby się wyprowadzić.

– Ale miałabym tatę zawsze, gdybym tylko chciała!

Raz, dwa.

– Mona, tyle razy na ten temat rozmawialiśmy, chyba z tysiąc razy, i mówiłam ci… w sumie to tata też --

– A ja mam dość ciebie! Dość twoich bajek! One są głupie!

Raz, dwa, trzy.

Zerwałam się z łóżka. Pal sześć doktora Johnsona i jego durne odliczania! Wszyscy wiedzą, że dzieci wcale nie są tak niewinne, na jakie wyglądają: jedynie on nie może się do tego jakoś przekonać. Pusty trep, gdyby sam miał w domu drącego mordę bachora, kapryszącego i wiecznie obrabiającego mu po kątach dupsko, tom o ż eby zmienił swoje wielkodoktorskie zdanie. Nikt nie uwierzy dorosłemu, nikt! Wszyscy się tylko litują nad siniakami na delikatnych rąsiach i obrzękami na główce, ojej, biedny dzidziuś!

 

Książka wyleciała z furkotem przez okno i spadła gdzieś w krzaki.

Zadowolona jesteś, mała żmijo?

 

Rozcapierzyłam bezczynne już palce i ruszyłam szparkim krokiem ku Monie, głośno stukając obcasami w drogocenny parkiet.

Mona najpierw ucichła, a potem, zakrywając twarz zakulała się do ciemnego kąta. Zaczęła płakać i zasłaniać oczy piąstkami.

 

– Mamo! – pisnęła. – Nie Patrz! Nie Patrz!…

 

Pomyślałam o papierosie. Ach, czekał na mnie na dole, razem z nim jego gorzki, odurzający dym… zostawiłam go, takiego czarnego i zimnego, musiałam natychmiast do niego iść, zapalić go i wziąć do ust…

Myśl o tytoniu uspokajała mnie o wiele lepiej niż wszystkie chwyty doktora Johnsona – odliczanie, wypuszczanie wszystkiego z rąk i tak dalej.

 

Thomas

– Czekałam na ciebie…

Tylko tyle powiedziała mi na powitanie Sara. Stała na nabrzeżu, wpatrzona w całkowicie zasnuty chmurami późnowieczorny horyzont, taka mała i smutna, ukryta pod czarną kopułą parasola. Trzymała się w cieniu, poza aureolą rozszczepionego w mżawce światła latarni.

Kiedy podszedłem bliżej, odwróciła się i uniosła parasol. Kropelki spadające z jego koniuszków zasłoniły jej twarz szklanymi warkoczykami: wyglądała jak księżniczka uwięziona w kryształowym więzieniu… Moja księżniczka: czarnowłosa, błękitnooka piękność.

– Nawet, gdy idziesz do mnie, musisz ją o tym powiadomić – znów odwróciła się w kierunku morza.

– Zależy mi na spokoju dziecka.

– Wiesz, że będzie miało większy spokój w sierocińcu, niż z nią w jednym pokoju. Powinieneś przestać ją kryć. Za znęcanie się nad dziećmi można dostać niezły paragraf, a ty --

– Sara…

– A ty – dokończyła – miałbyś wreszcie rozwiązane ręce, Thomas. My mielibyśmy rozwiązane ręce. A Mona – dodała po krótkim namyśle – Mona… miałaby prawdziwych rodziców.

– Myślisz, że po ośmiu latach małżeństwa mogę jej zrobić coś takiego?

– Więc ja zrobię to za ciebie! Nie słyszałeś nigdy o listach lub telefonach od „życzliwych”, jakie dziesiątkami odbiera policja – i z których nigdy nie omieszka zrobić uzytku?

– Zabierz dziecku matkę! Zobaczymy, jak na tym wyjdzie!

– Ach, bo ja byłabym złą, tak?

Owionął mnie stłumiony, tępy zapach mlecza – jak kiedyś, gdy ze mną rozmawiala na temat Caroline. Sara troską o dziecko i miłością przykrywała najzwyczajniejszą w świecie zazdrość o status, pieniądze i męża. Ale pod zazdrością kryło się coś jeszcze… to coś nie dawało mi spokoju i sprawiało, że bałem się Sary jako jedynej osoby oprócz Caroline, której nie mogłem do końca przeniknąć.

U Sary, jeżeli wyczuwałem już jakąś woń, była ona złożona z wielu odcieni, o jednej nucie prowadzącej i kilku pobocznych. Tej najsłabszej, zagłuszonej mniej lub bardziej do siebie podobnymi zapachami, znajdującej się u samych podstaw – właściwie nie było już czuć… ale była, jak czarny punkt na kolorowym obrazku, zmieniający jego wyważenie i kierujący ku sobie uwagę.

Z kolei Caroline nie pachaniała wcale. Była jak kamienna statua, piękna, zimna i zupełnie obojętna. Ale nie mogłem jej opuścić ot tak sobie: musiałbym zostawić wspomnienie najlepszej, najpiękniejszej i najbardziej czystej woni, jaką kiedykolwiek w życiu poczułem.

A jak wiadomo, ze wspomnieniami rozstać się o wiele trudniej niż z żywym człowiekiem.

 

Pocałowałem Sarę na pożegnanie.

 

– Dziś wieczorem?

– Dziś wieczorem.

Całuję ją obłędnie, po całym ciele, w tę i nazad. To, co jest jej, i to, co jest na pół moje. Myślę, że jeżeli to będzie córka, nazwę ją Monica.

Postanawiamy uciec jak najszybciej, jeszcze tego wieczora. Tutaj, na farmie, nie ma dla nas nic poza karą, obmową, groźnie wytkniętymi palcami. Tam, za horyzontem, za który właśnie chowa się słońce – za tą łuną, za tą kurtyną ciepłego blasku – czeka na nas nowa, wspaniała przyszłość.

I od Joan, i od siebie samego bije wspaniały, słodki zapach pomarańczy.

Mam pieniądze… dość na podróż i jakieś prowizoryczne rozrywki na miejscu. Na kilka dni bogatych w poszukiwania, doświadczenia – ale i rozkosz bycia jedną rodziną. Wraz z Joan i tym małym kimś.

– Kiedy zapadnie zmrok, za stodołą.

– A potem – w świat.

Łąka nadal jest ciepła i miękka, świerszcze grają, a ptaki wodne kwilą gdzieś w trzcinach.

 

 

Caroline

 

Obudziłam się w nocy. Obok mnie leżał Thomas. Nie było czuć od niego alkoholu: pachniał deszczem, widać całkiem przemókł podczas załatwiania tej swojej jakiejś tam sprawy. Nie mam pojęcia, co on mógł robić o tak późnej porze na mieście. Było to tym głupsze z jego strony, że nie wziął ze sobą parasola.

Usiadłam na łóżku. Coś nie dawało mi zasnąć – ale nie był to brak papierosów, choć i o nich myślałam. Czułam się, jakbym w środku płonęła: otworzyłam po cichu okno, twarz pogładziły mi falujące na lekkim przeciągu firany, w twarz uderzył mnie strumień chłodnego, kojącego powietrza. Uff, lepiej.

Na bosaka wyślizgnęłam się z pokoju tak cicho, jak tylko się dało. Dębowe schody tym razem okazały się moim przyjaciółkami i nie zdradziły mojej obecności. Gdy znalazłam się w salonie, podniosłam słuchawkę telefonu i wykręciłam numer. Cisza, cisza, klekot widełek po drugiej stronie linii.

– Halo? – zabrzmiało w słuchawce. I po krótkiej chwili, ciszej: – Caroline, to ty?

– Znowu nie możesz zasnąć? Thomas jest w domu, mam rację?

– Rozumiem. Jutro przyjdę przyciąć róże, są naprawdę wybujałe. I nie martw się. Idź już spać.

Odłożyłam słuchawkę, a potem spojrzałam na zegar, w którego cyferblacie odbijał się księżyc. Druga trzydzieści. Thomas za sześć godzin wyjedzie do miasta na plan, za osiem Lars przyjdzie poprzycinać róże. Za dziesięć powinnam wyjść i spotkać się z doktorem Johnsonem i jego tabletkami, którymi mnie faszerował, i które – tak to wyglądało – produkował sam.

Samuel Johnson był moim terapeutą w teorii, w praktyce – konowałem, który brał całkiem ciężkie pieniądze za moje „leczenie”, zaś puszczał mimo uszu moje „rewelacje” o tym, że siniaki i ślady przypaleń na ciele Mony to wina jej samej. Cóż, dziecko bawi się w dziwny sposób, a potem zdarzają się takie wypadki… niestety, nikt nie chciał wierzyć w moje opowieści, że zanim tylko zdołałam podnieść rękę na Monę (tylko w celu wymierzenia klapsa!) ta zaczynała biegać jak szalona, rozbijać się o meble, o ściany, wkładając ręce do kominka. Nie sprawiało jej to przyjemności – wręcz przeciwnie: musiało ją to wszystko boleć niemiłosiernie, lecz robiła to nadal.

Czasem się zastanawiałam, jak bardzo musi mnie nienawidzić, skoro robi takie rzeczy, by potem siedzieć na kozetce u jakiegoś fajtłapy w kitlu i robić maślane oczy, ewentualnie odwracać wzrok. Sama? No gdzie tam sama! Żeby złamać kość ogonową trzeba rzucać dzieckiem o ściany albo zrzucić je ze schodów.

To dzięki Monie wylądowałam u tego debila. Normalnie poszłabym albo do więzienia, albo do psychiatryka; na szczęście mieliśmy dość pieniędzy, żeby całą sprawę zakopać i przyklepać. Ale Thomas zaczął się przejmować tym, co się dzieje, gdy go nie ma w domu i kazał mi chodzić do dra Samuela.

 

Mona nienawidziła swojej matki. Jak bardzo kochała ojca, skoro zdobywała się na to wszystko, by zwrócić jego uwagę – tego chyba nie mogłabym objąć rozumem. Efekt był taki, że ja uciekałam w papierosy, Thomas – w swoje filmy, Mona zaś… wydawało mi się, że od pewnego czasu po tym, jak wróciła od dziadków ze wsi, Mona uspokoiła się, zaś ja nie dostałam poważniejszego napadu wściekłości. Początek tego lepszego okresu zbiegł się w czasie z zatrudnieniem u nas Larsa.

 

A Lars leczył mnie o wiele lepiej, niż wszyscy ci uczeni zboczeńcy, którzy udają, że się mną zajmują, a tak naprawdę gapią się na mój biust.

 

Nie wiem, co było z nim i ze mną nie tak. Koił mnie szczęk jego nożyc, gdy przycinał krzaki w olbrzymim, przydomowym ogrodzie, uspokajała świadomość, że jest tuż za ścianą. Że w tym nudnym przedstawieniu jest jeszcze jedna osoba. Tylko jemu, siedem lat młodszemu ogrodnikowi, synowi szwedzkiego imigranta i Alice, siostry Thomasa, bałam się patrzeć w oczy. Co do mojego męża, teraz zaglądałam w jego źrenice częściej i odważniej, wysyłając mu harde spojrzenia, mówiące: radzę sobie doskonale bez ciebie. A jego nie było i nie było całymi dniami, przychodził zmęczony wieczorem i wstawał dwie godziny wcześniej ode mnie; zawsze zmęczony, zawsze pełen nie swoich myśli, słów, gestów. Grał chyba przez całe życie.

Posiedziałam jeszcze chwilę w mrocznym salonie, po czym zapaliłam papierosa

 

Thomas

 

– Mona? Już wstałaś?

– Tak. Chcę już jechać do przedszkola.

– Ale zobacz, jak jest wcześnie!…

– To powiesz, żeby otworzyli. Możesz, prawda?

Mogłem. Przedszkolanka znała nas dobrze, i chyba nawet lubiła; poza tym wyglądała na osobę, która śpi z kurami i nie ma własnego życia. Chyba nawet Goldowie też zostawiali swoje dzieci wcześniej, więc…

Wzruszyłem ramionami i pomogłem jej zejść po drewnianych schodach.

– Mama znów paliła w nocy – dziewczynka wskazała ręką zadymiony pokój.

– Jej sprawa.

Przy stole w kuchni czułem się jak w Sali tortur. Mona niespiesznie majtała łyżką, przeżuwała powoli i połykała drobnymi łyczkami, delektując się każdym porcją ugniecionej w buzi mleczno-kukurydzianej papki. Na rączce miała bladego siniaka.

 

Za oknem szarzało. Deszcz nadal siąpił. Lato 1947 roku było równie deszczowe jak pięć poprzednich.

 

Westchnąłem. Gdyby była tutaj Sara…

Cholera! Kolejny raz przyłapałem się na tym samym. A przecież to Caroline była moją żoną, to jej ślubowałem dozgonną miłość! Tylko że wtedy, przed ołtarzem, kiedy patrzyliśmy sobie prosto w oczy – jeszcze przez welon, miała śliczny bukiecik z fiołków, a sama pachniała najpiękniejszym, najbardziej cudownym z zapachów, jakie kiedykolwiek czułem. Biała lilia. Widziała we mnie nie mężczyznę, ale ideę, której mogła sprzedać własną duszę. Zapach miłości unosił się wokół niej jak srebrzysta chmura; bardzo szybko grzęzły w niej wszelkie smutki i kłótnie. Było tak, dopóki nie urodziła się Mona.

Mona zazwyczaj pachniała tak jak większość dzieci, które z wzajemnością kochają swoich rodziców – była to woń przypominająca irys. Zapach był słodki i ostry jednocześnie: rozlewał się strumyczkami po całym domu, rozsiewając radość i zadowolenie z życia. Bardzo mnie to cieszyło; na nieszczęście zapach lilii był coraz słabszy i słabszy w miarę, jak widziałem w tej małej, czarnowłosej dziewczynce swoje własne odbicie.

Gdy jednak Caroline stała się dla mnie jak kamienna statua – wyniosła, zimna i absolutnie, skończenie obojętna – irys również powoli wsiąkał w otoczenie, a jego miejsce zajął zapach świerka. Kłującego, ociekającego żywicą świerka.

 

Dziś też przeszkadzał mi jeść. Buchał z bladego siniaka z furią huraganu.

 

Wolałem jeść z Caroline, gdyż ona nie posiadała już zapachu… z drugiej strony, rozmowy z nią były istną torturą – dlatego, że właściwie nie istniały. Były coraz bardziej formułkowe, puste i mdłe. Całe dnie pletliśmy głupstwa, gadaliśmy o niczym, straszna pogoda, odwieź Monę do przedszkola, czekaj na mnie, masz tu śniadanie, idź – bo się spóźnisz…

…kiedy wrócisz, masz parasol, nie czekaj na mnie, powodzenia, miałego dnia, to-śmo, tamto-owamto. Sądzę, że gdybyśmy nawet powiedzieli sobie: idę, uduś się gazem, idź, i zdechnij w rowie – zabrzmiałoby to tak samo nędznie i pusto jak wszystko inne.

 

Musiałem uprzedzić Sarę. Osiem lat do czegoś mnie zobowiązywało.

Koniec

Komentarze

Wstaw akapity i podziel dialogi, a może przeczytam jutro.

Szanowny Autorze, zrób coś z tym blokiem tekstu, bardzo proszę w imieniu własnym i jeszcze wielu innych osób.

Widzę, że w międzyczasie się zmieniło, zanim zdążyłem dodać komentarz.

Problemy techniczne ;)

Trochę tekstu weaz ze zdjęciem wyparowało... A ja zabierałem się za czytanie.  

No cóż, spróbuję powalczyć ręcznie z edytorem.

Ale numer... Mam nadzieję, że nie winisz nas, lecz ten nieszczęsny pseudoedytor.

Powodzenia. Edytor jest do kitu, to prawda.

Jak na razie, przegrywam w tej nierównej walce. A pomysły mi się kończą.

Dobra; wygląda na to, że nikt dziś tego nie przeczyta. Trzeba to usunąć odgórnie, a potem się pomyśli.

O, udało się :D A zatem jestem nie tylko przystojny, ale i cwany.

Autoreklamiarz.

A może to tylko przypadkiem?

Poczytam jutro.

Autorze, wygląda na to, że będę pierwsza z pełnym komentarzem. Przepraszam, że dopiero teraz, fizycznie brak mi czasu na czytanie.



Łapanka.



"Filigranowy wyraz panujący na twarzy" brzmi okropnie.

Cichy terkot kamery ucichł... - powtórzenie.

"...następnie przez dobrą chwilę puszczał w górę kółka z dymu. Następnie przesuwał je do lewego kącika ust..." Powtórzenie. Poza tym niezręczność podmiotowa - brzmi tak, jakby przesuwał kółka a nie cygaro.

Doceniam poezję, ale określenia typu "krzaczasta brew miedzy" czy "...taki upał, że gwiazda nie potrzebuje kołdry z obłoków" wydają mi się mocno przesadzone.



„Wdech, Wydech” - zbędna wielka litera.

 

„...o dwumetrowych, długonogich kolosach z posturą i gabarytami Statuy Wolności.” I dwumetrowy, i kolos, i gabaryty Statuy w jednym zdaniu? Co za tautologia...

 

Zresztą wkrótce potem robisz powtórzenie „gabarytami”.

 

„ak dałeś radę wyciągnąć z tego klocka, jakim jest niewątpliwie Sara Lyall jakiekolwiek emocje?” - Przecinek po Lyall, bo to wtrącenie.

 

Aleprzypomnij – brak spacji.

 

„Nie przekonuj mnie, człowieku: jako stary kawaler nigdy mnie nie zrozumiesz.” - Powtórzenie.

 

Metafora o kalekim psie – wstrząsająca. O.o

 

„dr Johnson” - osobiście nie przepadam za skrótami w tekście literackim. Dr jest dobry na plakietce przy drzwiach, w opowiadaniu raczej doktor.

 

Mona poczerwieniałą – zbędny ogonek.

 

„tom o ż eby zmienił” – patrz, jakie rozstrzelanie

 

Co to znaczy „zakulać”?

 

„– i z których nigdy nie omieszka zrobić uzytku?” - literówka, użytku.

 

Z groźnie wytkniętymi palcami? To palcem się wytyka, a nie palec.

 

II od Joan, i od siebie samego bije...” - chyba ode mnie samego

 

...twarz pogładziły mi falujące na lekkim przeciągu firany, w twarz uderzył mnie strumień chłodnego, kojącego powietrza.” - Powtórzenie, i to w jednym zdaniu.

 

„...który brał całkiem ciężkie pieniądze za moje „leczenie”, zaś puszczał mimo uszu moje „rewelacje” o tym, że siniaki i ślady przypaleń na ciele Mony to wina jej samej. Cóż, dziecko bawi się w dziwny sposób, a potem zdarzają się takie wypadki... niestety, nikt nie chciał wierzyć w moje opowieści...” Powtórzenia.

 

„...jak w Sali tortur” - zbędna wielka litera.

 

 Ok, w tej części to tyle, podsumowanie i odczucia wieczorem, jak przerobię drugą część.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Aha, no i stawiam 5. Potem wyjaśnię, dlaczego.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka