- Opowiadanie: szoszoon - Nędzne dusze

Nędzne dusze

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nędzne dusze

 

W Niewymiarze nadchodzi znowu pora Prymicyj.

 

To trudny czas dla zwykłych mieszkańców, gdyż po mieście rozchodzą się wtedy opary zmian i stęchlizna naszego nibybytu, jak określają go Niewymierni. Aura staje się jeszcze bardziej nieznośna.

 

Idę ciemną ulicą, dookoła zapada lepki, wilgotny mrok. Wchodzę w brudną i cuchnącą bramę,… Ktoś kryje się w ciemności? Nie, to złudzenie udręczonego ciała. Wchodzę wąskimi i ciemnymi schodami na poddasze.

 

Tam mieszkam. W chłodnej, obskurnej klitce, skąd rozciąga się widok na tę lepszą część miasta, którą zwą Niewymiarem. Miasto ma wiele twarzy, lepszych wcieleń, ale dostępnych jedynie dla nielicznych. Klucze do przejść mają wybrani.

 

Tu, na jego obrzeżach, zwanych potocznie Nędzniarnią, żyjemy my, gorsi i skazani na odświętne obcowanie z pięknymi.

 

A zbliża się czas Prymicyj…

 

Wkładam klucz do zamka, drzwi skrzypią a w nozdrza uderza z impetem znajomy smród. Wchodzę do środka, zapalam świecę i rozpalam w kominku. Dopiero gdy wesołe płomyki zatańczą nad paleniskiem, nabieram ochoty aby coś zjeść. Jest tylko jabłko i sucha bułka. Popijam ją mocną herbatą i siadam na krześle przy oknie. Wreszcie odrobina ciepła rozgrzewa kości. Sięgam do kieszeni zdartego surduta i wyciągam Dobrodzieja. To prezent od kolejnego szczęściarza, który już niedługo dostąpi daru Prymicyji.

 

Chce, abym i ja zaznał jego szczęścia. Dał mi to w tajemnicy, gdyż jego święto dostępne jest dla wybranych.

 

Nie wie, że dla każdego z nas, śmiertelnych nędzników, to tak, jakby dostąpić na chwilę bogactwa, a potem znowu popaść w jeszcze większą nędzę.

 

Na chmurnym niebie Niewymiaru rozbłyskują sztuczne ognie. Zaczyna się święto, święto przejścia. Łaska dostępna jedynie wybranym.

 

Niewymiernym.

 

Dobrodziej to brunatna plama wielkości guzika w surducie. Leży na otwartej dłoni niczym gęsta, chłodna maź. Muszę ją dziś zażyć, aby oddać cześć Temu, kto mi ją dał. Taka już nasza dola i obowiązek.

 

Musimy się cieszyć razem z nimi, gdyż oni pragną naszej żarliwej wiary, w zamian oferując chwilę szczęścia.

 

Po mieście powoli roznoszą się śpiewy i odgłosy muzyki. Pląsy i kolorowe korowody świętujących będą dudnić w wąskich i stromych uliczkach, aż w końcu zamilkną w nieczystościach Nędzarni.

 

Oni jednak będą nas nawiedzać i karmić się naszymi Widami.

 

Potrzebują ich. W jakiś niewysłowiony, intuicyjny sposób wiem, że bez Widów byliby nieszczęśliwi.

 

Bez naszych Widów nie byłoby ich.

 

Połykam Dobrodzieja.

 

Czuję, jak przemierza moje ciało, osiada w żołądku.

 

A potem rozgrzewa trzewia, każąc mi zamilknąć.

 

Do głosu dochodzą pragnienia Niewymiernych. My jesteśmy ich pokarmem, żerem.

 

Moja wyobraźnia zaczyna puszczać się jak frywolna ladacznica.

 

Za jaką cenę?

 

Powoli otwierają się drzwi mojej świadomości. Wchodzi On, piękny i młody. Tym razem w ciemnej, długiej szacie, która mieni się setkami drobnych gwiazdek. W jego oczach tli się niczym pierwotny głód pragnienie, żądza nienasycona i trawiąca wyobraźnie.

 

– Pragnę tego – jego głos, niczym wicher dudni w mojej głowie. Zapominam o sobie, swoim bycie i nędzy. Oddaję mu swój umysł, swoją świadomość, niech zagości w swoim Niewymiarze, niech zazna święta Prymicyj….

 

 

– Gotowe! – powiedział zdecydowanym głosem wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, wyciągając chłodne ostrze krzemiennego noża z szyi Nędzarza. Wytarł zakrwawione dłonie w ubranie trupa, spoconą twarz otarł wierzchem rękawa płaszcza i skinął na stojących z tyłu dwóch adeptów. – Można go posprzątać.

 

– Tak jest, sufi Keret! – wykrztusił jeden z adeptów, wysoki młodzieniec o bladej i pociągłej twarzy po czym zabrał się z animuszem do roboty. Drugi z młodych adeptów, tłumiąc mdłości, rozkładał niezdarnie skrzynie na ubranie i rzeczy osobiste.

 

Sufi Keret, dowódca Tajnej Policji Jego Magnificencji Prohora z miasta Niewymiary, podszedł do paleniska i przykucnął, przyglądając się ogniu.

 

– Cholerni Niewymierni – zaklął i splunął w dogasające drwa – i te ich…. Prymicyje! Im udaje się przeskoczyć wymiar, a my musimy sprzątać Nędzarzy po ich zabawach.

 

– Sufi… gdzie go wyrzucimy? – Zagadnął niepewnie jeden z adeptów, bojąc się przerwać rozmyślania przełożonego.

 

– Ciało trzeba spalić – odparł ponuro Keret – podobnie, jak ten dom.

 

Adepci przerwali pracę i spojrzeli po sobie niepewnie. Znali upodobania sufiego do szczególnego okrucieństwa, zwłaszcza jeśli chodziło o Niewymiernych i Nędzarzy, ale palenie zwłok…. Przytaknęli jednak i wrócili do pracy.

 

Keret wstał od paleniska i podszedł do okna. Uchylił brudną, imitującą firanę szmatę i zmarszczył brwi.

 

Wspaniały widok na Niewymiar – pomyślał – tylko, czy wspaniałym może być dla biedaka obcowanie z utraconym pięknem i niedostępnym bogactwem? Ba, z nieśmiertelnością nawet! Spojrzał na skrzynie, do której adepci wkładali po kolei kawałki ciała Nędzarza.

 

– Zgasić mi każdą kroplę krwi! – Warknął próbując pozbierać fakty. – Krew… Krew Nędznych i ich ciała… a zwłaszcza emocje jako pokarm dla bogopodobnych. Albo raczej szaleńców, którym wydawało się, że stali się bogami! Zawsze w czasie Prymicyj przyjmują do swego boskiego grona kolejnych bajecznie bogatych, pragnących nieśmiertelności i wiecznej rozkoszy. Każdy z chętnych musi zapewnić bogopodobnym wymaganą dostawę Widów. Wymaga to przekonania odpowiedniej grupy Nędzarzy do zażywania Dobrodzieja. Sprawa tylko teoretycznie łatwa dla potencjalnych kandydatów.

 

– A pomyśleć, że kiedyś Prymicyje były świętem wszystkich i dla wszystkich – pokiwał głową Keret, spluwając z odrazą pod nogi. – Że były to wspólne ofiary w czasie których każdy wierny, uczestnicząc w zbiorowym rytuale sacrosanctum mógł choć na chwilę dostąpić boskiego stanu Nibybytu.

 

– Gotowe sufi! – Zameldował adept o blond włosach i dziecięcej twarzy.

 

– Zabierać się stąd!

 

 

 

 

 

Wkrótce pożar wzniecony przez Kereta przygasł i gdy sufi upewnił się, że płomienie nie przeniosą się na inne budynki odszedł.

 

 

 

 

 

***

 

 

 

– Jak poszło? – Zatroskane słowa Magnificencji Prohora ginęły w mroku komnaty, pochłaniane przez wiekowe mury i lepki, wilgotny mrok. Siedziba episkoposa, od wieków nie remontowana, zatęchła a mury zawilgociły się i zapleśniały. Prohor powszechnie uznawany był za Ascetę, co wywoływało kpiny członków innych, bardziej liberalnych Porządków. Jego przywiązanie do surowej dyscypliny nie służyło ani oficjalnej siedzibie ani podwładnym episkoposa. Jedynie biblioteka i laboratorium cieszyły się szczególnymi względami i w trosce o zbiory oraz wyniki badań zamontowano tam nowoczesne, nadmuchowe ogrzewanie. Przez większe pół roku powietrze w Niewymiarze przypominało gęstą, przytłaczającą mgłę. Każdy, kto mógł i miał ku temu środki, szukał odrobiny ciepła i suchości. Niektórzy nawet nowego – dosłownie i w przenośni – życia.

 

– Udało się – Keret rzucił jakby od niechcenia, katem oka spoglądając na stojącego w mroku alumna Amfiego. Przy starym i schorowanym Magnificencji sufi starał się zachowywać z szacunkiem i powagą. Pamiętał, ile ten kiedyś dlań zrobił. – Jak zwykle w Prymicyje są nieuważni i tak bardzo złaknieni ludzkich Widów, że łatwo wpadają w nasze sidła.

 

– Bezbożnicy! – parsknął Prohor kiwając głową w kierunku alumna, który natychmiast oddalił się w milczeniu – w przypływie pychy wykorzystali świętość Ciała, stając się bliskimi Niemu. Zasługują na jedną karę….

 

– Którą od lat skutecznie im wymierzamy – dokończył Keret przysiadając obok kominka. Wyciągnął zdobioną starymi symbolami fajkę i zapalił.

 

– Mówisz to z taką pogardą – skrzywił się Prohor – jakbyś rozgniatał butem robaki.

 

– A niby kim są? Bóstwami? – Dowódca wypuścił kłąb dymu i uśmiechnął się pogardliwie. – Pycha ukarana być musi nie tylko adekwatnie do winy, ale i z właściwym zadośćuczynieniem! Nie zapominajcie Magnificencjo, że oni nie tylko łamią prawa ale i niszczą życie! Muszą wiedzieć, że za to czeka ich tylko jedna kara! Miara ludzkiej sprawiedliwość do nich się nie odnosi! Chcieli życia wedle innych zasad, to je będą mieli. A zdechlaki niech widza, że występek jest surowo karany!

 

– Nie zapominaj, że o mały włos… – syknął groźnie Prohor, nie dokończył jednak, dostrzegając błysk szaleńczej wściekłości w oczach wychowanka – ….że zabijamy biednych ludzi, których oni wykorzystują.

 

Na chwilę zapadła grobowa cisza. W jej otchłani ważyły się myśli obu rozmówców. Prohor przyglądał się sufiemu, próbując przeniknąć jego myśli. Wychowywał go od lat, kiedyś cudem wyrwał ze szponów Bogopodobnych. Było to już w czasach, gdy Prymicyje stawały się elitarnym rytuałem dającym swym wyznawcom niespotykaną dotąd moc. Niebezpieczni ludzie znaleźli sposób, aby korzystając z potęgi wiary stać się bliskimi bóstwom, poprzez opuszczenie swego ciała. Niestety okazało się, że człowiek nie jest w stanie porzucić samego siebie, a największym balastem okazały się emocje i uczucia. I ich brak odczuwali najboleśniej Niewymierni, dlatego uczynili sobie z Prymicyj krwawe łowy na Nędzarzy.

 

W końcu Keret dał za wygraną:

 

– I tak po Prymicyji w mieście walają się sterty trupów. Większość Nędznych nie przeżywa Nawiedzenia. Tracą wiarę w sens istnienia, w ich umysłach odbija się pamięć obcowania z bóstwem przez co nie są w stanie myśleć o niczym innym. Wyświadczamy im przysługę eutanazji.

 

– Ale żal mi ich – w głosie Prohora zabrzmiała szczera troska – żal mi ich nędzy, zawiedzonych nadziei i poczucia niesprawiedliwości. Nawet religia wpadła w ręce bogaczy. My, kapłani Świątyni, teraz staliśmy się łowcami tych, o których kiedyś mówiliśmy z szacunkiem. Dawniej Święci Niewymierni byli dla nas otuchą, pośrednikami z bóstwem. Byli Świętymi z Litanyji…. A teraz stali się elitą….zbirów!

 

– Wykończę ich – syknął Keret. – Tylko daj mi wolną rękę i odsuń go od akcji!

 

– Nie ma mowy! – Prohor wbił swe spokojne, surowe spojrzenie w dowódcę – musisz współpracować z Maurem. Tylko tak nie utopisz tego miasta we krwi niewinnych!

 

– Ono i tak topi się we własnym gównie – prychnął Keret wstając. – Do widzenia Magnificencjo. – Rzucił zdawkowo, kłaniając się na odchodnym.

 

 

 

***

 

 

Wielki i wspaniały jest dla nas czas Prymicyj! – kojący głos rozlewa się po ciele, wypełnia zatroskany codziennymi kłopotami umysł Nędzarza i owija się wokół niego niczym wąż dusiciel. – Przygotuj się na Nawiedzenie – sączy obiecująco do ucha – przygotuj się na przyjście swego Pana….. Daj mu swe ciało, którego on tak pragnie i podziel się z nim swymi ludzkimi ułomnościami. Oddaj się mu jako On oddał się wam, nędznej hołocie niewartej uwagi. Odpłać się…uwierz!

 

Słabe ciało wygina się w spazmach nieziemskiej rozkoszy. Oczy wyobraźni błądzą w innym, niespotykanym i niedostępnym ciału wymiarze, dając nadzieję na lepsze życie. Strach przeradza się ogłupienie a radość w szał mistycznego uniesienia. Przyjemności rozsadzają zmysły, karmiąc pożądanie Niewymiernych.

 

Rośnie potęga bogopodobnych…. Chwieje się w swych posadach królestwo Magnificencji Prohora. Wróg odczuwa zbliżającą się klęskę.

 

Nasz triumf!

 

Ciało i Duch złączone na krótką, nieziemską chwilę.

 

Wiemy o zagrożeniach.

 

Wiemy, że polują.

 

Hieny!

 

Ten banita….Keret…..

 

Burzy dzieło.

 

Burzą Nowy Świat! Świat, który próbujemy im stworzyć! Świat, w którym każda dusza znajdzie ukojenie, gdzie każde stworzenie będzie czuło życie Ciała!

 

Przeszkadzają Prymiycjom!

 

A jednak nie poddajemy się! Ponosimy ofiary, aby Nędzarze, dzięki Dobrodziejom, uniknęli doli Nibybytu! Chcą tego i my tego pragniemy.

 

Jesteśmy Bóstwami!

 

Ukaraliśmy Boga, który chciał zatrzymać wszystko dla Siebie…. Chcemy to dać ludziom! Chcemy zabrać Nędzarzy z Nibybytu… Tylko potrzebujemy jednego….. Wiary! Waszej Wiary! Waszych Widów!

 

Zabić Kereta!

 

***

 

 

 

Maur stał oparty o zmurszałą ścianę i palił fajkę. Dokładnie nad nim wznosił się imponujący portal katedry i przepiękna rozeta wieńcząca wejście. Któż z Nędznych wiedział, że to jedna wielka cipka gotowa na przyjęcie męskości Pana? – Maura zawsze bawiła wiedza, którą posiadał, podczas gdy pozbawieni jej neofici i zwykli wierni tonęli w błocie zabobonu i herezji. Częste wątpliwości natury religijnej nawiedzały go z systematycznością godną najdokładniejszego czasomierza. „Jesteście wszyscy w oczach Pana wyjątkowi” – powtarzały Pisma i Apokryfy – „Razem stanowimy wspólnotę” – nauczali kapłani. Maura drażniła ta sprzeczność. – W jaki sposób ma pogodzić swoje indywidualne potrzeby w ramach pragmatycznej, bezdusznej machiny zinstytucjonalizowanego Kościoła? Dlaczego religia wpędza ludzi w stan schizofrenii i poczucia winy? Te i im podobne zagadnienia – jak na wykształconego teologa przystało – wypełniały mu czas, gdy akurat nie miał nic pożytecznego do roboty. Teraz jednak miał coś do zrobienia.

 

W odległości kilku metrów stało dwóch jego adeptów. Nie sprawiali miłego wrażenia. Ich ponure, poorane bliznami twarze, odstraszały przywodząc na myśl najciemniejsze zaułki łotrów.

 

W napięciu i gotowości czekali na rozkazy swego pana. Maur, w przeciwieństwie do Kereta, bronił czystości wiary teologicznej. Wieloletnie studia w Kolegium św. Jedności w połączeniu z przenikliwym umysłem i sporą dawką ironii uczyniły zeń idealnego inkwizytora i Strażnika Wiary. Oficjalnie współpracował z Keretem w tropieniu kandydatów do bogopodobnych, ale jego uprawnienia dawały mu władzę nad dowódcą Tajnej Policji. Mógł wstrzymać egzekucję, powołując się na prawo ofiary do przesłuchania. Oczywiście nie miało znaczenia to, że przesłuchań Maura jak dotąd nikt do końca nie wytrzymał, ale przynajmniej odwleczono niepotrzebny i brutalny rozlew krwi. Keret był prymitywnym brutalem, on zaś artystą w zadawaniu bólu. – Skoro bogopodobni tak bardzo pragnęli doznań – usprawiedliwiał się ironicznie przed Prohorem – to powinni poznać je najlepiej, jak się da.

 

Maur czekał na Kereta: swego ukochanego, śmiertelnego wroga. Każdy dzień, każda minuta zemsty były zaplanowane.

 

Co do sekundy.

 

Prohor świadomie trzymał ich od siebie z daleka, jednocześnie strasząc sobą, ale jego ręce nie mogły być dłuższe aniżeli trawiąca ich nienawiść.

 

Maur wiedział o jednym: Keret miał słabość. Modlił się.

 

Słabością Maura była władza i nienawiść do Kereta.

 

Gdy trzeci adept, skryty na wieży katedry dał znać, że sufi się zbliża, Maur skinął głową, aby jego ludzie się oddalili.

 

Spełnili polecenie z oporami. Chcieli zabić Kereta gołymi rękoma.

 

Okrucieństwo dowódcy policji znane było w całym mieście.

 

Maur zaś słynął z wyrafinowania i artyzmu w zadawaniu śmierci, czym wzbudzał powszechny aplauz.

 

I podszyty strachem szacunek.

 

Milczenie sięgnęło kościelnych dzwonów i wież. Maur wyciągnął miecz, czekając na adeptów Kereta. To na nich miał się rzucić w pierwszej kolejności. Prosta taktyka: wykończ obstawę a potem rzuć się na najsilniejszego…. Prymicyje nadal trwają. Zapomniał o nich…?

 

W tej samej chwili Maur poczuł, jak powietrze zastyga wokół, a płuca z każdym oddechem zaczyna wypełniać gęstniejąca, oleista ciecz…

 

– Powietrze… zamiera… – zdołał wydusić, starając się ostrzec swych ludzi, jednak jego głos ugrzązł w gardle. Padł na ziemię, łapiąc oddech niczym ryba wyrzucona na brzeg. Wiedział ostatkiem sił, że ktoś go zdradził… że ktoś potężny pomaga Keretowi. To sufi zastawił na niego pułapkę.

 

Ciemność pochłaniająca jego świat zatrzymała się nagle. Ciężar ugniatający płuca zelżał. Poczuł oddech.

 

Swój własny oddech.

 

Witaj Maurze! – Głos Świętego przepełnia zmysły, zmuszając je do przesilenia. – Pragniesz żyć….? Wiem, że tak…. – cudowna prawda wlewa się do uszu śmiertelnika, przepełniając go nadludzkim szczęściem – Pomóż nam, a my ugościmy cię w swym świętym gronie!

 

– Co mam czynić? – Maur ledwie oddycha, jego ciałem wstrząsają spazmy bólu i strachu. Nie wie, z kim rozmawia.

 

Daj nam Kereta! Daj nam Go! Daj…! Kereta…..!

 

– O tak! Dam go każdemu, kto zaoferuje za niego straszliwszą śmierć niźli może stworzyć człowiek – myśli w podnieceniu Maur, czując już słodycz oczekującego Nibybytu.

 

 

 

Trzask!

 

 

 

Maur nie widzi nic.

 

Przed oczami ciemność. Nie tego się spodziewał.

 

Miała być jasność.

 

Nagły ból głowy przerywa rozmyślania. Zimna woda przywraca wzrok.

 

Kogo widzi?!?

 

Keret….

 

– Wypuść mnie – sączy przez zaciśnięte z wściekłości zęby Maur – przetrzymujesz mnie wbrew prawu!!! Inaczej zabiję cię bez sądu!

 

Trzask łamanego nosa wytrąca Maura z przemowy. Keret śmieje się od ucha do ucha. Wreszcie może znęcać się nad swoim ukochanym wrogiem. I Prohor nic nie może poradzić! W końcu Maura opanował Niewymierny!

 

Może go zabić… ocali go jednak. Życie Maura jest w jego ręku! To mu wystarczy.

 

 

 

Jak dobrze jest być wolnym w czasie Prymicyji! Możemy pożerać wiarę naszych wiernych, ssać ją z Widm Dobrodziejów. Tkać swój świat i przeżywać rozkosze potęgi Wiary! Choć jesteśmy pozbawieni starzejących się i chorobliwych ciał, to żerujemy na emocjach i rozkoszach Dobrodziejów. Możemy mnożyć wielkość Niewymiaru. Już niedługo świat ludzi będzie niczym deszczowa chmura nad poletkiem ryżu, dając mu upragnione źródło wzrostu i egzystencji. Widyt…. Wiara ludzi! W rękach Niewymiernych! Już wkrótce…

 

 

– Na litość Świętych! – wrzasnął Prohor, patrząc na zmasakrowanego, choć nadal żywego Maura – dajcież spokój!

 

– Ciii – Keret przyłożył palec wskazujący do ust – opanowali go i teraz znamy ich plany! – moi adepci je zapisują.

 

– Poznałeś je z zapachu jego krwi? – Zapytał Prohor, pośpiesznie zasłaniając usta jedwabną chusteczką. Odór krwi, potu i kału mieszał się ze sobą w życiodajną mieszankę.

 

Ściek życia.

 

– Nie – odparł pewien siebie Keret, przechadzając się po komnacie, w której dotąd to Maur przesłuchiwał wątpiących. Jego kroki dudniły miarowo. – Złapałem Niewymiernego….jest w ciele Maura i właśnie karmi się jego bólem. Gdybyśmy przestali, zeszedł by.

 

– Nie może być… – wykrzyknął zdumiony Prohora – Jak to możliwe?

 

 

 

 

 

Kłamstwo….!!! – usta Maura krzywią się w obłędnym wysiłku. Jest już tak słaby i zmasakrowany, że trudno go rozpoznać i zrozumieć.

 

Prohor przygląda się zwłokom z rosnącym zniesmaczeniem i współczuciem.

 

Jak ma wierzyć bezwzględnemu Keretowi? Jakie dowody ten przedstawi? Przecież Maur odbył Sakramenty. Jeszcze nie zdarzyło się, żeby osoba, która przeszła Sakramenty, padła ofiarą niewymiernych…. Keret by go nie okłamał…

 

– Keret! – Krzyczy Prohor – do mnie!

 

– Tak panie – słyszy w odpowiedzi uniżony głos sufiego.

 

– To niemożliwe!

 

– A jednak, Magnificencjo! – W słowach Kereta czuć upór i pewność siebie.

 

– Więc również ty możesz znowu ulec Nawiedzeniu! – Podejrzliwy wzrok Prohora spoczął na uczniu. – Uwolnij Maura! Czyż nie widzisz, że Niewymierni chcą zasiać w naszych szeregach zamęt!? Tak małostkowy jesteś?

 

– Teraz panie już nic nie wiemy….Więc musimy być nad wyraz ostrożni. Nasze szeregi padły ofiarą ataku albo…

 

– Zdrady! – Magnificencja marszczy brwi. – Ktoś z naszych musiał ulec Niewymiernym.

 

– I to ktoś, kto zna nasze szeregi – mruknął ponuro Keret, przyglądając się z zaciekawieniem krwawiącemu ciału Maura.

 

– Macie kogoś konkretnego na myśli? – W tonie głosu Prohora zabrzmiała nuta niepokoju. Przyszło mu na myśl, że przecież sam Keret niemal cudem uniknął losu innych Nędzarzy. Keret jakby w lot odgadł myśli Magnificencji i uśmiechnął się niczym nażarta bestia.

 

– A wy, Prohorze?

 

Magnificencja pobladł, jednak nie dal po sobie poznać zdenerwowania i odwrócił się asekuracyjnie.

 

– Mówię tylko, że ktoś robi nam na tyłach i musimy go znaleźć, a wy, sufi, jesteście najlepszym łowcą.

 

Keret lubił pochlebstwa, dlatego słowa Prohora uspokoiły go. Miał plan. Zaiste diabelski, ale plan, który mógłby potęgę Niewymiernych spożytkować na konto Kościoła. Był tylko jeden kłopot: musiał przekonać do tego Prohora i Radę.

 

– Skoro pokładacie we mnie takie zaufanie – Keret znowu powrócił do roli uniżonego sługi – to pozwólcie mi działać na całej linii.

 

– Co masz na myśli?

 

– Stawię się do was jutro o świcie Magnificencjo, tuż po modłach.

 

 

 

– Wytrzymaj! Wytrzymaj tortury a otworzymy przed tobą wrota do naszego miasta, prawdziwego Nibybytu – kojący głos wypełnia umysł Maura. Dodaje mu sił, mimo iż czuje, że blisko jest koniec inkwizytora. – Wytrzymaj! Jeśli przeżyjesz, zostanę twoim dłużnikiem do końca życia! Nie możesz pozwolić, aby dostali mnie w swoje ręce!

 

 

 

 

 

 

Keret zjawił się przed Radą w oficjalnym stroju. Ciemną skórzaną i wytartą kurtkę zamienił na grafitowy, połyskujący złotymi nićmi płaszcz. Głowę przykrywał kapelusz o szerokim rondzie z białym anielskim piórkiem. Starzy i wynędzniali reumatyzmem członkowie Rady siedzieli w ponurym milczeniu za długim, pokrytym purpurowym obrusem stołem. W auli Kolegium Jedności panował zwykły półmrok, przez który z trudem przebijały się blaski świec. Po chwili protokolarnego milczenia odezwał się Prohor:

 

– Wyjaw nam zatem swój plan, dopóki jeszcze…. bogopodobny nie uszedł z Maura.

 

Keret wziął głęboki oddech i potarł kciukiem po dolnej wardze.

 

– Pamiętacie zapewne czcigodni ojcowie – zaczął sufi, kiwając w stronę zebranych głową – jak świętowaliście ryty przejścia. Były to czasy, o których my obecnie możemy dowiedzieć się jedynie z ksiąg. Wiadomo jednak, że były to misteria pełne wiary, zaangażowania i wzniosłej atmosfery.

 

Spojrzał po kolegium. Starcy pokiwali głowami w milczeniu, przeżuwając w myślach czasy, kiedy ich potęga była niekwestionowana a uwielbienie ludu bezgraniczne.

 

– Zapewne pamiętacie równie dobrze – kontynuował Keret – jak powiększało się grono bogopodobnych. Niestety… – znacząco zawiesił głos – zdarzyło się kilka pomyłek w rozpoznaniu, które doprowadziły do tego, że fałszywi święci dostali się w oblicze Pana. Kiedy zgromadzili dostateczne siły, pokonali Go…

 

– Dobrze o tym wiemy, sufi! – Przerwał nagle Prohor. Doskonale wiedział, ile jego winy w tym było. – Mów konkretnie, o co ci chodzi! Czy widzisz jakieś….możliwości działania?

 

Keret spojrzał w pomarszczone twarze zebranych, wziął głęboki oddech i odparł:

 

– Zbyt długo już nie organizowaliśmy powszechnych rytów przejścia. Zostawiliśmy święto tym, których ogarnęła pycha! Prymicyje stały się świętem ich, nie naszym…

 

Zamilkł oczekując reakcji.

 

– Czas najwyższy wznowić ryty! Zaatakować bogopodobnych i uwolnić Pana!

 

Wśród zebranych podniosły się głosy oburzenia i nerwowe rozmowy. Prohor poczekał, aż gwar ucichnie i wycedził przez zaciśnięte żeby:

 

– Gdybym cię nie znał, sufi, pomyślałbym, że cię zwerbowali. W to jednak, póki co nie uwierzę, i tylko dlatego możesz spać spokojnie. Widzę jednak, że ogarnęła cię pycha! Twój pomysł jest….niewykonalny!

 

– Jest możliwy teoretycznie, a zatem i praktycznie. – Keret mówił spokojnie i powoli. Przygotował się na tę rozmowę. – Zgodnie z zasadami panującej fizyki, wszystko, co teoretycznie może zaistnieć, już istnieje. W konsekwencji także to, co człowiek pomyśli, jest wykonalne. Wniosek nasuwa się sam: możemy zorganizować Wielkie Prymicyje!

 

Wśród zebranych znowu podniosły się głosy oburzenia. Wielkie Prymicyje oznaczały wezwanie bogopodobnych do tego świata na wspólne ucztowanie i obrzędy ofiarne. Była to jakby odwrotność Prymicyj.

 

– To szaleństwo! – Krzyczeli już wszyscy zebrani. – Nie damy rady!

 

Keret odczekał aż w kolegium zapanuje względny spokój po czym uciszył zgromadzonych zdecydowanym ruchem dłoni i rzekł:

 

– Jak dotąd Wielkie Prymicyje nigdy się nie odbyły! Owszem, ale to, że nikt ich nie zorganizował nie znaczy wcale, że są niemożliwe. Najczęściej jest tak, że małe szanse są początkiem wielkich przedsięwzięć…. – zawiesił głos starając się opanować emocje. – W księgach opisano obrzędy i wiecie dobrze, że jeśli uda się je prawidłowo przeprowadzić, Niewymierni przejdą do naszego świata i będą w naszym zasięgu! I nie będą w stanie się temu sprzeciwić ani nawet przeciwstawić! Wtedy będzie można oddzielić dobrych od złych i na nowo ustalić równowagę! Pokonamy bogopodobnych ich własną bronią!

 

W sali kolegium zapanowało głuche milczenie. Mędrcy zdawali sobie sprawę, że Keret ma rację. Niewymierny schwytany w ciele Maura cierpiał wraz z torturowanym. Był niemal na wyciągnięcie ręki ale jednocześnie był już jakby bytem niematerialnym. Można go było uwięzić, ale jak dotąd nie znaleziono sposobu, aby go schwytać. Dlatego tak naprawdę byli nieuchwytni. W przypadku zaś Wielkich Prymicyj problemem największym pozostawało otwarcie Wrót Przejścia.

 

– Zebrani – zabrał głos Prohor – myślę, że taka decyzja wymaga rozwagi i czasu. Proponuję, aby rozejść się i w modlitwie poszukać odpowiedzi. Spotkajmy się tu o świcie. Wtedy na pewno podejmiemy właściwą decyzję.

 

 

 

***

 

 

 

– Czyś ty oszalał? – Prohor nie krył zdenerwowania, przemierzając nerwowo swoją komnatę – Żeby postawić mnie w tak niezręcznej sytuacji? I to przed całym kolegium. Mogłeś to najpierw ze mną omówić!

 

Keret pociągnął dymu z fajki, mlasnął i odparł:

 

– Wielkie Prymicyje wymagają zaangażowania całego Kolegium. W pojedynkę ani ty, ani ja nic nie zdziałamy. Poza tym myślę, że to jedyna możliwość, aby załatwić sprawę! Już tak długo nic nie robiliśmy! A widać jak na dłoni, że bogopodobni są coraz bardziej bezczelni. Szukają Widów nieomal na gwałt, co znaczy, że są zdesperowani. Żądze wzięły nad nimi górę i teraz nie potrafią się im oprzeć. Trzeba działać, inaczej nas opętają, jak Maura. Myślisz, że jakim cudem tak długo wytrzymał tortury i ból? On również czerpie rozkosz z Widów!

 

Twarz Prohora wyrażała przygnębienie i smutek. Lubił Maura i osobiście cenił, ale teraz wszystko wskazywało na to, że to Keret ma rację.

 

– Jeśli już się zdecydujemy – odparł po chwili namysłu Magnificencja – to wiesz, co to oznacza?

 

Keret skinął głową.

 

 

 

***

 

 

 

– Pamiętajcie o jednym – głos Kereta odbijał się głuchym echem od wilgotnych, kamiennych ścian szybu – macie zachować za wszelką cenę milczenie i spokój. Zdobycie krwi Stworza to warunek niezbędny, aby ryty się udały! Żeby zdobyć jego świętą krew, nie możemy go obudzić! Tylko ona jest w stanie przywołać Niewymiernych i bogopodobnych! Jej zapach wypełni ich nozdrza wonią tysięcy Widów i wprawi w ekstazę i szał, pozbawiając jednocześnie rozsądku i zimnej krwi.

 

Adepci w milczeniu pokiwali głowami. Potwornie się bali, jednak respekt przed sufim kazał im opanować drżenie. Schodzili kamiennymi schodami w dół krypty, zawierzając wątłemu światłu pochodni oraz odwadze i sprytowi Kereta.

 

Ich zadaniem było zdobyć krew Stworza! Krew pierwotnego i pradawnego stworzenia, które powołał do życia w akcie kreacji Pneuma. Stworz dał początek wszelkim bytom. Zapach jego krwi i życiodajna siła dały początek wszelkim bytom, stając się nasieniem, które zapłodniło ziemię. Z tego związku powstała pierwotna materia żywa i kolejne byty jako emanacje Pneumy. Pneuma, będący Stwórcą i siła kreatywną jednocześnie, tchnięta w akcie kreacji przenika wszystkie byty poprzez kolejne emanacje wprowadzając je w ruch i nadaje im kształt. Krew Stworza może przenikać wymiary i rozbudza tkwiące w nas, a ukryte głęboko w pokładach umysłu pierwotnego żądze. Takie było oficjalne stanowisko uczonych.

 

– Słuchać mnie i robić, co mówię! – Syknął Keret – Bo inaczej Stworz rozerwie nas na strzępy, a wtedy szlag trafi cały plan!

 

Posuwali się w głąb jaskini dostatecznie długo, aby odczuwać zmęczenie. Ciemność potęgowała strach, a napięte do granic możliwości nerwy w każdej chwili mogły pęknąć niczym struna. Wreszcie wąski korytarz, którym schodzili, rozszerzył się i ich oczom ukazała się ogromna, spowita turkusowym światłem jaskinia. Po chwili dotarło do nich, co było przyczyną poświaty – woda. Olbrzymie jezioro z wyspą pośrodku.

 

Keret zaklął. Zdał sobie sprawę, że do wyspy, gdzie śnił Stworz, będą musieli dostać się wpław.

 

– Co teraz, sufi? – Zapytał jeden z adeptów. W jego oczach czaił się strach.

 

– Cicho bądź! – Warknął Keret. – Myślę! Jest nas trzech, jeden zostaje na brzegu z pochodniami i czeka. W razie czego biegiem wraca na górę zaalarmować kolegium. Ja i ty, Gwyn popłyniemy na wyspę i upuścimy trochę posoki z tej bestii.

 

Gwyn, adept piątego roku, westchnął głęboko. Mimo panującego mroku widać było, że jego twarz stała się blada niczym prześcieradło.

 

– Jak się sprawisz, trafisz do jednostki – Keret chciał wlać w serce towarzysza odrobinę pociechy i motywacji. – Ty też, Seth – zwrócił się do drugiego z adeptów – pod warunkiem oczywiście, że powrócimy.

 

Zrzucili z siebie wierzchnie okrycie i weszli do wody. Była niemalże lodowata.

 

– Musimy szybko płynąć, inaczej nasz ciała odmówią posłuszeństwa. – Szepnął sufi. Gwyn oddychał głęboko i szybko, nerwowo łapiąc powietrze.

 

– Czy tylko dlatego, sufi?

 

Keret uśmiechnął się. Wiedział, co martwi adepta. W jeziorze mogły żyć przedziwne, pradawne stwory. Obaj za nic nie chcieli zwrócić na siebie ich uwagi. Po kilku minutach znaleźli się na brzegu wyspy. Z oddali wydawała się większa aniżeli w rzeczywistości.

 

Gwyn rozejrzał się dookoła, próbując rozgrzać zmarznięte członki.

 

– Za mną! – Syknął Keret.

 

Weszli między pionowe, stojące koncentrycznie, skały.

 

– To mi przypomina jakąś świątynię – rzucił odkrywczo Gwyn – tylko kto ją tu zbudował…?

 

– Lepiej zapytaj, kiedy? – Dodał Keret. – To pozostałości po prymitywnym kulcie praludzi. Wierzyli, że wywodzą się z ziemi, tak jak wszystko, co rośnie. Skoro ziemia daje plony i życie, to i ich wydała na świat.

 

– A co ze Stworzem?

 

– Cóż, sam nie wiem…

 

Nagle przystanął i dał ręką znak Gwynowi, aby zamilkł. Przed nimi było wejście w głąb ziemi. Wąskie, mogące pomieścić ledwie człowieka i to w dodatku pełzającego na kolanach, wywołało na ich twarzach rezygnację. Keret zdał sobie sprawę, że tylko on będzie w stanie pokonać strach i wejść do środka. Pozycja, jaką sobie zdobył, zobowiązywała do okazywania odwagi wtedy, kiedy zwykły adept srał w gacie ze strachu. Zebrał się w sobie i ruszył przed siebie.

 

– Czekaj tu – rzucił znikając w ciemnościach jamy.

 

Posuwał się powoli raniąc kolana i stopy o ostre skalne występy. Tunel stawał się coraz niższy przez co obtarł sobie do krwi plecy oraz ramiona. W końcu musiał się czołgać. Mimo panującego chłodu oblewał go pot. Zalewał oczy, których Keret nijak nie mógł obetrzeć. Powoli tracił nadzieję, że uda mu się dotrzeć do wylotu tunelu, ale nie miał wyjścia – nie ma szansy na odwrót – pomyślał zaciskając zęby z wysiłku. Czuł jak dopada go odrętwienie. W głowie szumiało a w ciemności pojawiły się dziwne majaki. Niemal ostatkiem sił dotarł do niewielkiej jaskini oświetlonej językami ognia, które dobywały się z ziemi. W nozdrza uderzył go odór spalenizny i czadu.

 

– Musze załatwić to szybko, inaczej się uduszę – pomyślał, próbując zatkać usta i nos ramieniem. Pomiędzy płomykami dostrzegł leżące nieruchomo ciało Stworza, które przypominało wielki skórzany bukłak na wodę. – Dobra nasza – pomyślał – musi śnić jak zabity przez te opary. Tylko jak u licha to wielkie cielsko się tu dostało…?

 

Na palcach zbliżył się do Stworza, wyjął zza pasa krzemienny nóż i naciął swój nadgarstek nieco powyżej tętnicy. Następnie znalazł miejsce, gdzie skóra Stworza zdawała się być najdelikatniejsza i również ją naciął po czym błyskawicznie przyłożył do rany swoją. To był element jego planu – nie miał pojęcia, jakie naczynie mogło posłużyć do transportu krwi Stworza, aby nie uwolnić życiodajnej Pneumy. W końcu wymyślił, że sam stanie się naczyniem. Gdy tylko życiodajna siła wypełniła jego ciało poczuł poruszenie i delikatne wibracje wypełniające członki. Stwórz zadrżał i poruszył się, czując uchodzące zeń siły. Keret oderwał dłoń od cielska i ruszył ku wyjściu. Droga powrotna okazała się o wiele łatwiejsza.

 

– Gotowe! – Szepnął raźno wskakując do wody – wracamy!

 

 

 

***

 

 

 

– Powiedzże sufi, jak to zrobiliście? – Prohor przyglądał się uważnie Keretowi. Dostrzegał zmiany w jego twarzy i zachowaniu. Dotąd jego podwładny zachowywał się spokojnie i powoli, starając się oszczędzać energię. Pneuma w ciele ludzkim nie była niewyczerpana. Dynamikę i energiczność wykazywał jedynie wtedy, kiedy wymagała tego sytuacja. Teraz emanowała od niego siła i witalność.

 

– Tajemnica służbowa – odparł prowokująco. – Najważniejsze, że mam, co trzeba. Teraz kolej na was, Magnificencjo. Zorganizujcie Wielkie Prymicyje!

 

– Kolegium już wyznaczyło kapłanów, którzy wezmą udział w rytuale. Koncelebranci muszą teraz odbyć trzydniowy ścisły post i procedury oczyszczające. Adepci zaś stawiają już w katedrze odpowiednie instalacje, wszystko według wzoru podanego przez Pierwszą Księgę.

 

– Czy zachowane zostały środki….

 

– Chodzi ci sufi o tajemnicę? – Przerwał Prohor – Oczywiście! Katedra została zamknięta dla wiernych, Kolegium złożyło ślub milczenia aż do odwołania, bogopodobni nie mają prawa się o niczym dowiedzieć, póki nie zostaną wywołani w oficjalnych modłach. Nie mogą odmówić wysłuchania wiernych i przyjęcia ofiary, którą będzie… – episkopos znowu przyjrzał się Keretowi.

 

– Którą będę ja, Magnificencjo.

 

Na twarzy Prohora pojawiło się zdumienie. Podejrzewał, że Keret coś kombinuje, nie był jednak przekonany do końca, o co mogło chodzić.

 

– Zechciej mi wyjasnić?

 

– Nikt nie wytłumaczył mi najważniejszego – Keret podszedł do stołu i nalał sobie do pucharu wina – jak przenieść z Jaskini krew Stworza? W jakim naczyniu miałem ją przetransportować, aby nie uszła z niej siła Pneumy?

 

Prohor spuścił głowę i popadł w zadumę.

 

– Tak – odezwał się po chwili milczenia – to trudna rzecz a w Pierwszej Księdze o tym nie wspomniano. Zatem… – urwał i spojrzał na sufiego – chcesz złożyć ofiarę z siebie, aby ocalić Niewymiary?

 

Keret przytaknął w milczeniu. Nigdy nie był specjalnie ani pobożny ani uczynny dla innych. Wzbudzał strach a niejednokrotnie nienawiść. Podwładni go szanowali ale to było wszystko, na co sobie zasłużył. A prawa emanacji były nieubłagane: po śmierci dusza ulegała rozproszeniu i aby Pneuma przeniosła ją w kolejne ludzkie ciało, suma dobrych uczynków musiała przewyższać uczynki pozbawione dobrych intencji. W życiu Kereta było wiele uczynków, które próżno byłoby zaliczać do dobrych. Śmierć w akcie poświęcenia mogła wyrównać jego ujemny bilans.

 

– Tylko… – Prohor zamyślił się na moment, rozważając, czy intencje Kereta są na pewno czyste i bezinteresowne.

 

– Tylko co, Magnificencjo? – Keret utkwił świdrujące spojrzenie w episkoposie.

 

– Ach, to nic – Prohor niedbale machnął ręką – jestem pewien, że twój czyn niesie w sobie ogromny ładunek dobra! Decyzja, którą podjąłeś jest naprawdę godna podziwu.

 

 

 

***

 

 

 

– Tak, bracia we krwi. Wzywają nas swymi modłami, proszą o Nawiedzenie składając ofiary. Uznają się za nasze sługi i oddają w opiekę. Czy wiecie, co to dla nas oznacza? Wiekuistą rozkosz pławienia się w niezmierzonej otchłani Widów.

 

Rozpoczynają Wielkie Prymicyje, chodźmy więc, gdyż woń ofiarnej krwi zaraz wypełni nasze nozdrza, otwierając bramy no Niewymiaru.

 

Chodźmy więc wspólnie na ucztę, którą zgotowali nam wierni!

 

 

***

 

 

 

– Plan jest taki – Keret tłumaczył zebranym przed bramami katedry adeptom, jak mają postąpić – gdy rozpocznie się rytuał ofiary i episkopos uwolni moc Pneumy, otworzą się wrota z Zaświatu bogopodobnych. Ci, skuszeni wonią ofiarnej krwi, przejdą do naszego świata, aby nasycić się Widami. Macie czekać cierpliwie w ukryciu, aż wszyscy zbuntowani niewymierni przejdą przez przejście. Na mój znak Prohor zamknie przejście odcinając im drogę ucieczki. Wtedy waszym zadaniem będzie ich wyłapać. Nie będzie to trudne, gdyż pozbawieni łączności ze swoim wymiarem stracą swą moc i staną się obłokami o słabym natężeniu Pneumy, szukającymi nosicieli. Tylko uważajcie, aby nie opętali waszych ciał. Wielu z nich, zwłaszcza przywódcy, jest silnych i zdesperowanych. Będą próbowali uciec, przybierając ludzkie ciała! Pamiętajcie, że oni wywołali bunt i pokonali Boga oraz świątobliwych! I jeszcze jedno: macie wszystkich zabijać! Zabić wszystkich Niewymiernych!

 

Na twarzach adeptów odbijała się desperacja i zdecydowanie. Na takie akcje czekali, do nich byli szkoleni. Jeśli się sprawią, awansują!

 

Przed katedrą zbierało się coraz więcej ludzi. Tłum gęstniał, wznosząc modły i śpiewając pieśni. W końcu kamienne wrota świątyni otwarto i fala ludzi wlała się do środka. Dopiero po chwili, kiedy ludzkie oczy przyzwyczaiły się do panującego wewnątrz półmroku, dostrzeżono specjalny ołtarz zainstalowany w prezbiterium. Wznosił się wysoko ponad kamienną płytę posadzki, sięgając niemal sklepienia. Na jego szczycie stała wielka, kamienna misa, w której miano złożyć ofiarę. Po chwili, gdy tłum się uspokoił, na szczycie instalacji ukazał się Prohor. Odczekał chwilę, po czym wzniósł ręce i wzrok ku górze i zaczął szeptać modlitwy. Katedrę wypełniła martwa cisza, przerywana jedynie sporadycznymi trzaskami płomieni na świecznikach. Keret zaczekał, aż episkopos zakończy modlitwę Przywołania, po czym podszedł do kamiennej misy i przyklęknął, opierając głowę o je brzeg.

 

Poczuł przejmujący całe ciało chłód, jednak był wyjątkowo spokojny. – Żeby tylko adepci zdołali wszystkich wybić! – pomyślał i zadrżał na myśl, że jego plan może się nie udać.

 

Nagle poczuł, że powietrze dookoła zaczęło gęstnieć, a jego żyły zaczęły go palić żywym ogniem. Gdy wrota katedry zatrzaśnięto z hukiem, Prohor sprawnym cięciem poderżnął Keretowi gardło. Dymiąca posoka trysnęła do kadzi. Wśród tłumu przeszedł szmer zdumienia, wiele kobiet zemdlało a mężczyźni zaczęli wznosić pomruki niezadowolenia. Nikt z zebranych nie znał tego rytuału.

 

Nagły rozbłysk pod kopuła prezbiterium i wicher, który zmiótł płomienie świec wypełniły wnętrze świątyni w chwili, gdy z Kereta upłynęła już cała krew. Teraz bulgotała w kadzi, a woń Pneumy unosiła się pod sufit, gdzie skierowały się spojrzenia wszystkich.

 

– Patrzcie… Tam w górze!

 

Tuż nad ołtarzem nagle otwarło się przejście. Początkowo niepewnie i jakby bez przekonania, zaczęły wychylać się z jego wnętrza dusze bogopodobnych. Gdy jednak woń ofiary wypełniła ich nozdrza, tłumnie wysypały się i rozlały pod sufitem katedry, krążąc i wirując niczym stado podrażnionych szerszeni.

 

– Teraz! – Krzyknął Prohor, gdy przejście opuściła ostatnia z dusz i wrzucił do kadzi zapaloną żagiew. Gwałtowny podmuch płomienia zamknął przejście a zamknięte w pułapce dusze bogopodobnych zawyły ze złości i strachu. Rozproszyły się po całej świątyni, krążąc nad głowami przerażonej gawiedzi. Po chwili pierwsi z bogopodobnych zaczęli opadać na ludzi, przejmując ich ciała. Na to czekali adepci, dotąd ukryci w tajemnych wnękach, jakich nie brakowało wewnątrz katedry. Rzucili się na opętanych, zabijając ich sprawnie sztychem w samo serce. Tłum zawył i rzucił się w panicznej ucieczce ku wrotom, które zabarykadowano od zewnątrz. Prohor obserwował jatkę w milczeniu, jednak i jemu udzieliło się przerażenie. A co, jeśli tłum skieruje się przeciw adeptom?

 

Do tego jednak nie doszło. Ci z bogopodobnych Niewymiernych, którzy nie zdołali ukryć się w ciele nosiciela, skłębili się w najciemniejszym zakamarku sklepienia, błagając o litość. Zrozumieli, w jakiej pułapce się znajdują i wybrali niewolę od śmierci w ciele Nędzarzy.

 

Gdy jatka dobiegła końca, Prohor dał ręką znak, aby adepci zagonili pozostałych bogopodobnych we wnęki świętych sieci, a następnie przetransportowano ich do katakumb. Tam mieli oczekiwać na karę.

 

 

 

Czyż nie warto być bogopodobnym, o sufi?– Przyjemny głos wypełnia przestrzeń dookoła. Dusza, uwolniona z okowów ciała, wędruje w towarzystwie Świętych, poprzez niebiańskie szlaki wprost ku Bogu.

 

– O tak, warto. Za każdą cenę, nawet życia.

 

– To nie koniec o sufi, trzeba Go uwolnić….

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

– Udało się – Keret rzucił jakby od niechcenia, katem oka spoglądając  -  Kątem Gdybyśmy przestali, zeszedł by. - zszedłby    No nie ukrywam, że podobało mi się to opowiadanie. Trochę zdziwił mnie motyw ,,zrobienia naczynia z siebie'', ale okazał się później słuszny. Ogółem na plus:) Pozdrawiam

Dość ciekawy początek, potem jakby mniej. Trochę hermetyczne wydało mi się to opowiadanie, trzeba lubić taki rodzaj pisania, chyba new weird. Mi się skojarzyło z Jeffreyem Thomasem i jego utworami o mieście Punktown, tam też były takie różne dziwaczne religie, sekty, narkotyczne wizje i tym podobne.

@Agroeling – takie porównanie nobilituje:) dzięki

Bardzo mądry, subtelny i dopracowany tekst. Lubię takie historie, bo są ciekawe. Lubie też NEW WEIRD, mimo że nie każdemu się ten nurt podoba, ja widzę w nim ogromny potencjał. Tak jak u Ciebie. Świetnie operujesz słowem i opisami. Bardzo dobry tekst. I zgłaszam do nomincacji.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

@mkmorgoth – za wrzesień?

Dobry tekst. Podoba mi się forma religii, którą wymyśliłeś i dogmatyczne metody rozumowania. Zakończenie też jest niezłe (choć wydaje mi się, że nieco przesadziłeś z tym, że tłum mógłby sklepać adeptów; chyba wpuszczonoby tylu wiernych, by ich opanować). Z drugiej strony powiedziałbym, że nieco za dużo miejsca poświęciłeś na rzeczy mniej istotne – wstęp z perspektywy tego biedaka, opis miasta, które w sumie później się nie przydają, a trochę za mało na te oryginalne.  Językowo jest nieźle, choć miejscami brakowało przecinków. Opowieść trzyma klimat. Całość na plus.

I po co to było?

@szoszoon:

Tak, Twój tekst "Nędzne dusze" został zgłoszony do nominacji.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Dzięki:)

Mnie też się podobało

Przynoszę radość :)

Przeczytałam, ale tekst nie wywołał u mnie żadnych emocji. Przykro mi.  

 

„…podszedł do paleniska i przykucnął, przyglądając się ogniu”. –– …podszedł do paleniska i przykucnął, przyglądając się ogniowi.

 

„Zatroskane słowa Magnificencji Prohora ginęły w mroku komnaty, pochłaniane przez wiekowe mury i lepki, wilgotny mrok”. –– Powtórzenie.

 

„Przez większe pół roku powietrze w Niewymiarze przypominało gęstą, przytłaczającą mgłę”. –– Mamy tu klasyczny przykład osławionej większej połowy. ;-)  

 

„A zdechlaki niech widza, że występek jest surowo karany!” –– Literówka.

 

„…żal mi ich nędzy, zawiedzonych nadziei i poczucia niesprawiedliwości”. –– …żal mi ich nędzy, zawiedzionych nadziei i poczucia niesprawiedliwości.

 

„Ich ponure, poorane bliznami twarze, odstraszały przywodząc na myśl najciemniejsze zaułki łotrów”. –– Czy to zdanie nie powinno brzmieć: Ich ponure, poorane bliznami twarze odstraszały, przywodząc na myśl łotrów z najciemniejszych zaułków.

 

„Stawię się do was jutro o świcie Magnificencjo, tuż po modłach”. –– Wolałabym: Stawię się u was jutro o świcie, Magnificencjo, tuż po modłach.

 

Schodzili kamiennymi schodami w dół krypty…” –– Trochę masła maślanego. Czy mogli schodzić w górę? Może: Szli/stąpali/kroczyli kamiennymi schodami w dół krypy…  

 

„Ich zadaniem było zdobyć krew Stworza! Krew pierwotnego i pradawnego stworzenia, które powołał do życia w akcie kreacji Pneuma. Stworz dał początek wszelkim bytom. Zapach jego krwiżyciodajna siła dały początek wszelkim bytom, stając się nasieniem, które zapłodniło ziemię. Z tego związku powstała pierwotna materia żywa i kolejne byty jako emanacje Pneumy”. –– Czy to celowe powtórzenia?

 

„…podszedł do kamiennej misy i przyklęknął, opierając głowę o je brzeg”. –– Literówka.

 

„…gdy z Kereta upłynęła już cała krew”. –– Wolałabym: …gdy z Kereta wypłynęła/spłynęła już cała krew.

 

„…dotąd ukryci w tajemnych wnękach, jakich nie brakowało wewnątrz katedry”. –– Wolałabym: …dotąd ukryci w tajemnych wnękach, których nie brakowało w katedrze.

 

„Zrozumieli, w jakiej pułapce się znajdują i wybrali niewolę od śmierci w ciele Nędzarzy”. –– Wolałabym: Zrozumieli, w jakiej pułapce się znajdują i woleli niewolę, zamiast śmierci w ciele Nędzarzy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A ja, niestety, nie przeczytałam. Gdzieś w połowie odpadłam, lekko znudzona. Jak to się mówi, najwyraźniej nie jestem "targetem". Ani sceneria, ani tematyka nie zdołały mnie zainteresować i wciągnąć.   Na dodatek tekst roi się od błędów – nieprawidłowy zapis dialogów oraz wadliwa interpunkcja (wielokropek ma trzy kropki, nie pięć), w połączeniu z tym, że tekst uznałam za chotyczny, sprawiły, że nie dałam rady.   Może następnym razem.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Moim zdaniem tekst przemyślany i wciągający, podobał mi się.

Ciekawe opowiadanie, choć trudne w odbiorze. Przyznam, że podchodziłem dwa razy do lektury, ale nie żałuję. Warto było dokończyć. Podobało mi się. Jest kilka błędów, ale nie przeszkadzają w czytaniu.   Pozdrawiam

Mastiff

Dobre, w pełni dopracowane opowiadanie, spodziewałem się trochę innego zakończenia, ale nie mogę powiedzieć, że nie jestem usatysfakcjonowany. Na spory plus zasługuje rówież, moim zdaniem, sam pomysł, koncepcja. Niewątpliwie ciekawy tekst, który zasługuje na wyróżnienie ;) Pozdrawiam.

Zauważam z satysfakcją, że w loży zasiadają czytelnicy o odmiennych gustach. I bardzo dobrze!:)

Tekst napisany w taki sposób, że nie dałem rady przebrnąć. I tu nawet nie chodzi o powtórzenia czy kłopoty z interpunkcją. Cały czas miałem wrażenie, że narracja to jeden wielki nieład, i dlatego, niestety, odpadłem.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka