- Opowiadanie: GandalfBielecki - POSŁANIEC

POSŁANIEC

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

POSŁANIEC

 

 

 

 

JĘZYK ELFÓW

luen – gryf

nir – rzeka

Luennir – Gryfia Rzeka (ludzie zniekształcili tę nazwę dlatego dziś brzmi ona Luenir)

 

JĘZYK LUDZI

Szarpun – określenie używane prze ludzi wobec istot z legend, które same zwały siebie Szamadaji (czyt. szamadadżi) czyli Mężczyźni Niebios. Stworzenia te były pokryte piórami i miały ogromne skrzydła, a poza tym nie różniły się za bardzo od ludzi.

 

JĘZYK KRASNOLUDÓW

thilen – rzeka

erweth – niewielki

Thilen Erweth – Mała Rzeka

 

JĘZYK ORKÓW

Warghak dahr bash – Wojownicy do boju.

Og-Orok – zniekształcone słowo z języka orków, oznaczające pół orka, pół ogra.

Rarsha – wojownik, jedno z orkowskich imion

Nerkh. Arh nerkh zarhas teha lugha. Zarhas tu – Nie. Ja nie zabiję tego człowieka. Zabiję ciebie.

Owaha serh – Odwróć się.

Arh zarhas tu – Ja cię zabiję.

 

JĘZYK PALADYNÓW

Vetau (czyt. Wetał) – Stary Zamek

Reise tercolla erpe lontevo (czyt. rejse tercolla elpe lontefo) – Ciąg dalszy być może nastąpi.

 

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Grupa łuczników skrzętnie skryta w krzakach obserwowała gościniec, oświetlany przez blask księżyca. Ciepły, suchy i porywisty wiatr wiejący od strony Południowych Orkowisk przynosił ciężki smród. Łucznicy raz po raz, powoli zmieniali niewygodne pozycje, w taki sposób by nie zdradzić przeciwnikowi swojej obecności. Jeden z nich wysunął się z zarośli, dając znak swoim towarzyszom, by zostali na miejscu.

 

 

Mężczyzna był szczupły i muskularny. Czarne kręcone, włosy już chyba dawno nie widziały wody i grzebienia. Zarzucony na siebie cienki, wełniany kaftan i okrywająca go czarna peleryna były podarte i zakurzone, tak samo jak lniane spodnie i wysokie buty z bydlęcej skóry.

 

 

Przez ramię przewiesił prosty łuk cisowy i skórzany kołczan z kilkunastoma cienkimi strzałami.

 

Rozglądając się dookoła, zaczął sprawdzać ślady odciśnięte w suchej, gęsto zbitej ziemi. Niewątpliwie były to ślady konia. Kilku koni i pieszych w dodatku. Musieli przechodzić tędy kilka godzin temu, gdyż krawędzie śladów zdążyły się już obsypać. Mężczyzna jeszcze raz upewnił się, że w promieniu kilkaset metrów nie ma nikogo niepożądanego, po czym wezwał gestem jednego z towarzyszy.

 

– Ślady są już zatarte. Sądząc po ich liczbie przejeżdżało tędy czworo lub pięcioro jeźdźców – mruknął łucznik pod nosem. Zauważył też zatarte odciski butów. Potarł w zamyśleniu brodę i dodał – I dwójka pieszych.

 

Drugi łucznik z podziwem popatrzył na swojego przywódcę i zapytał:

 

 

– Jakie rozkazy?

 

 

– Rozproszyć się. Idźcie wzdłuż gościńca, kryjąc się między drzewami. Ja będę szedł za wami. Upewniajcie się czy droga wolna. Jeśli zobaczycie wroga…

 

 

– …strzelać bez rozkazu – dokończył młodszy rangą łucznik i bezszelestnie zaszył się w zaroślach.

 

Księżyc powoli skrył się za ciemnymi, burzowymi chmurami, zbierającymi się daleko, aż nad środkowym biegiem Luenir, zwanej także Gryfią Rzeką. W ciemności łucznik coraz trudniej odnajdywał ślady. Często tropy ciągnęły się zygzakowato, co dodatkowo utrudniało marsz. Mężczyzna cały czas szedł w pozycji półstojącej, by w razie niespodziewanego ataku, pozostać niezauważonym.

 

Nagle pojawiły się świeże i głębokie ślady, nieco większe od śladów dorosłego mężczyzny. Łucznik pochylił się, badając je chwilę, po czym szybkim susem, wskoczył do rowu osłoniętego gęstymi krzewami czarnego bzu. Mężczyzna odczekał minutę, lustrując wzrokiem okolicę, po czym bezszelestnie wyszedł z ukrycia. Oglądany przed chwilą trop nie wróżył nic dobrego. Łucznik, starając się być jak najciszej, zagłębił się w las klucząc i chowając się za grubszymi drzewami.

 

Wtem od strony grupki wiązów, rozległ się stłumiony jęk. Mężczyzna szybkimi susami pobiegł w tamtą stronę. Poskręcane wiązy doskonale chroniły tę część lasu przed promieniami księżyca. Mimo tego łucznik dostrzegł mężczyznę opartego o pień. W osłoniętą kolczugą pierś miał wbitą strzałę.

 

To nie strzała – poprawił się w myślach łucznik – To bełt – przyjrzał się z bliska pociskowi. – Orkowy bełt.

 

 

Mężczyzna stał dość długo w milczeniu, po czym dotknął czoła wojownika. Było zimne. Umarł. Łucznik wstał szybko z kolan, podniósł wojownika i ukrył go w pobliskich krzakach. Mimo, że nie był on jego rodakiem, to jednak był człowiekiem.

 

 

Po chwili księżyc znowu się pojawił. Łucznik, skradał się, niepostrzeżenie przemykając lasem, poruszając się od jednej plamy cienia do drugiej. Rozległ się cichy trzask. Mężczyzna zaczął wyrzucać sobie nieostrożność. Szybko schował się za pobliskim dębem i zaczął wsłuchiwać w odgłosy nocy. Słyszał cichy szmer południowego wiatru poruszającego gałęziami drzew. Słyszał też szemranie płynącego nieopodal strumienia i rechot żab.

 

Nagle jego uszu dobiegły inne, bardziej niepokojące dźwięki. Ledwo dosłyszalne posapywanie przebijające się przez odgłosy lasu, a po nim trzask gałęzi, mącący nocną ciszę. Łucznik powoli podniósł głowę. Kilkadziesiąt metrów przed nim, na przestrzeni wolnej od drzew, osłoniętej tylko sięgającą do kolan suchą trawą, przyklęknął jeden z jego łuczników. Strzałę miał nałożoną na cięciwę. Chłopak czujnie rozglądał się, patrząc przed siebie, wypatrując jakiegokolwiek, podejrzanego ruchu. Młody łucznik zapomniał jednak o tyłach. W jego stronę skradał się szczupły, dość wysoki ork, z lekko przerdzewiałym, ciężkim toporeem.

 

Jak wrócimy cało z tej wyprawy to utnę smarkaczowi łeb – pomyślał wściekły dowódca.

 

Naciągnął jedną ze strzał na cięciwę. Wyczekiwał w milczeniu na dobry moment do strzału. Obserwował orka. Wróg posuwał się do przodu, krok za krokiem. Jeszcze chwila. Jeszcze moment. Łucznik wypuścił strzałę, która z cichym świstem pomknęła w stronę wroga. Stwór złapał się za nogę. To tylko draśnięcie.

 

Chybiłem – pomyślał łucznik ze zgrozą.

 

Znów założył strzałę. Wziął głęboki oddech, by się uspokoić. Odczekał aż ork się podniesie. Wypuścił strzałę, która tym razem trafiła wroga prosto w serce. Stwór zwalił się w trawę, rycząc głośno.

Chłopak, który do tej pory lustrował teren przed sobą, odwrócił się. Dojrzał leżącego w trawie orka i zrozumiał, jak blisko śmierci był przed chwilą. Skierował wzrok w stronę swojego dowódcy i odruchowo nałożył strzałę.

 

– Schowaj te strzały głupcze – wyrzucił z siebie wściekły dowódca. – Jeśli jeszcze raz będziesz tak nieostrożny to orkowie nie zdążą cię zabić. Ja to zrobię.

 

– Przepraszam – mruknął chłopak.

 

Dowódca odpowiedział coś cicho i znowu zaczął wyrzucać towarzyszowi jego nieostrożność.

 

Tymczasem ork wydał z siebie niemal niedosłyszalne warknięcie, mające być chyba odpowiednikiem ludzkiego jęku. Stwór kurczowo zacisnął palce na swym bojowym toporze i jak najciszej dźwignął się z ziemi. Stanął w pozycji gotowej do ataku, z ugiętymi, lekko rozkraczonymi nogami i uniósł broń.

 

– Uważaj – krzyknął młodszy z łuczników i szybko posłał strzałę w stronę stojącego dwa metry dalej stwora.

Pocisk trafił orka prosto w serce, wbijając się obok tkwiącej tam już strzały. Stwór bezgłośnie wypuścił z rąk topór i z głośnym łupnięciem upadł na ziemię.

 

– Jeśli jeszcze raz będziesz tak nieostrożny to orkowie nie zdążą cię zabić. Ja to zrobię – powiedział chłopak.

 

– Nie przedrzeźniaj mnie smarkaczu. Trochę szacunku dla dowódcy – odezwał się starszy z łuczników, starając się wyglądać groźnie, ale zdradził go wykrzywiony w uśmiechu kącik ust. – Swoją drogą twardy był ten ork. Nawet w jego rasie rzadko zdarzają się osobnicy tak odporni na ból.

 

Strzelcy wyjęli strzały z ciała orka i wyczyścili je o trawę, ścierając plamy krwi.

 

– Za mną – rozkazał dowódca.

 

Przemykali pochyleni między grupami drzew i zaroślami, unikając jak ognia promieni księżycowych, które mogłyby zdradzić wrogom ich pozycje. Cały czas kluczyli by zmylić ewentualny pościg, złożony z doskonale wyszkolonych orków-tropicieli.

 

W ten sposób dotarli aż na skraj głębokiego wąwozu szerokiego na kilkanaście metrów. W dole na piasku spało czterech wojowników odzianych w grube kaftany i kolczugi. Obok głów położyli szyszaki, by te nie przeszkadzały im oddychać podczas snu. Mężczyźni rozłożyli się dookoła ogniska.

 

- Głupcy – pomyślał dowódca strzelców. – Ogień zdradzi orkom ich obecność.

 

Kilka metrów od ogniska, na płaskich kamieniach siedziało dwóch wartowników odzianych podobnie jak ich towarzysze. Jednak szyszaki nosili na głowach, a w dłoniach zamiast mieczy, dzierżyli włócznie. Okrągłe tarcze położyli obok siebie. Polerowali swoją broń w przekonaniu, że przed jakimkolwiek wrogiem ostrzegą ich konie znajdujące się po drugiej stronie ogniska, uwiązane do samotnej wierzby.

 

Idioci – pomyślał strzelec – Zjedzą ich żywcem.

 

Chodziło mu oczywiście o orków. Łucznik dobrze wiedział, że stwory te, jakkolwiek groźne, wojownicze i zawzięte, nie zjadały ludzi, uważając całkiem słusznie, że ludzkie mięso jest tłuste i niezbyt smaczne. Orkowie mogli też nie zjadać ludzi z innych, sobie tylko znanych powodów. Za to nie można było tego powiedzieć o niektórych orkopodobnych; przerażających, na pół zdziczałych bestiach, które jak wieść niosła zamieszkiwały Południowe, Zachodnie i Wschodnie Orkowiska.

 

Dowódca wysypał pociski z kołczana i sprawdził stan lotek. Jedna ze strzał nie nadawała się do użytku. Schował ją szybko, w nadziei że kiedyś będzie mógł ją naprawić. Resztę pocisków strzelec wbił w drzewo na tyle głęboko by nie spadały, a zarazem na tyle płytko by móc je wyciągnąć, gdy zajdzie taka potrzeba.

 

Z obu stron wąwozu nadciągało po kilku krępych, przysadzistych orków uzbrojonych w jatagany lub ciężkie, zdobione, dwuręczne miecze, pochodzące zapewne z krasnoludzkich kuźni.

 

Gdzie się u licha podziali wrodzy kusznicy? – zapytał sam siebie łucznik.

 

Odpowiedź pojawiła się po chwili. Po drugiej stronie wąwozu w krzakach schowani byli kolejni orkowie. Część z nich dzierżyła w potężnych łapach szybkostrzelne kusze z grubymi, metalowymi bełtami, zdolnymi przebić nawet najgrubsze zbroje. Reszta stworów wyposażona była w łuki straszaki lub po prostu w wygładzone, zaostrzone na czubku kamienie, którymi mogli rzucać na duże odległości.

 

Tylko bardzo bystre oczy mogły dojrzeć wrogich strzelców ukrytych w krzakach, pod osłoną czarnych płaszczy i ciemności.

 

Więc w taki sposób znikały wozy z zaopatrzeniem.

 

Dowódcę już dawno dochodziły pogłoski o atakach na karawany kupieckie, przewożące broń, amunicję, a co najważniejsze żywność dla walczących.

 

Fakt – przyznał w myślach strzelec – Orkowie nie są dobrymi kowalami, a już na pewno nie płatnerzami, a przecież muszą brać skądś broń i opancerzenie. Ale po co im aż tyle?

 

Tymczasem wrogowie w dole schowali się za nielicznymi głazami. Dwóch z nich wybiegło z kryjówki wymachując dziko jataganami, z okrzykiem „Warghak dahr bash” na ustach i groźnym spojrzeniem żółtych ślepi.

 

Wartownicy oprzytomnieli w jednej chwili i rzucili się na wroga z pochylonymi włóczniami. Ich żelazne groty błyskały w blasku ogniska.

 

– To pułapka – zauważył dowódca strzelców.

 

Rzeczywiście. Z drugiej strony nadbiegali orkowie z małymi toporami do miotania. Chcieli zabić śpiących wojowników.

Tymczasem dwaj łucznicy schowani za drzewami czekali na odpowiedni moment.

 

Teraz? – zadał nieme pytanie młodszy z nich.

 

Teraz – odpowiedział w ten sam sposób dowódca.

 

Rozległo się przeciągłe wycie wilka, do którego dołączył po chwili wysoki pisk, jakby rozwścieczony orzeł zdecydował się pikować na orkowskich wojowników. Na ten sygnał powietrze wypełnił świst strzał.

 

Po chwili orkowie padali jeden po drugim, niczym rażeni piorunem. Ich ciała uderzające o ziemię, wzbijały tumany kurzu. Strzały nadlatujące z kilku kierunków ze wschodniego brzegu wąwozu siały zniszczenie w szeregach wroga, trafiając w większości do celu. Orkowie-wojownicy wydobywali z siebie dźwięki przypominające coś pomiędzy warczeniem, krzykiem, a piskiem. Miotali się bezsilnie, nie mogąc dosięgnąć swych przeciwników.

 

Walka dobiegała końca, gdy nagle odezwały się dźwięki bełtów wypuszczanych z kusz. Po chwili dołączyły do nich strzały i ostre kamienie. To orkowie-strzelcy szyli w łuczników schowanych za gęstymi krzakami i grubymi pniami drzew. Pociski odbijały się od przeszkód. Tylko nieliczne ze strzał trafiały w cel. Ludzie nie pozostawali dłużni orkom, strzelając w nich raz za razem. Pociski ze świstem przecinały powietrze.

 

Walka przedłużała się, a żadna ze stron nie zyskiwała wyraźnej przewagi. Dowódca łuczników myślał intensywnie, wypuszczając strzałę za strzałą. W końcu powziął decyzję i zaczął tłumaczyć coś stojącemu po jego lewej stronie chłopcu.

 

– Nie strzelaj. Połowa naszych łuczników ma przejść na drugą stroną wąwozu. Weźmiemy orków w kleszcze. Przekazać i wykonać.

 

Chłopiec skinął głową na znak że zrozumiał i pobiegł szybko w stronę innych łuczników rozproszonych gdzieś w okolicy.

 

Tymczasem walka trwała nadal. Orkowie zdawali się mieć nieskończone ilości amunicji, gdyż grad pocisków padał z ich strony z regularną zawziętością. Dowódca łuczników zauważył po chwili, że kończą się mu strzały. Miał nadzieję, że jego plan się powiedzie bo inaczej… Mężczyzna wolał nie myśleć co w tym przypadku mogłoby się stać.

 

Fala nadziei wstąpiła w niego natychmiast, gdy usłyszał „krzyki” orków skrytych w leśnych gęstwinach, po drugiej stronie wąwozu. Stwory, atakowane z dwóch stron przez łuczników, zbiły się w ciasną gromadę, ułatwiając przeciwnikom zadanie. Były bezradne. Zaślepione przeraźliwą paniką zapomniały zupełnie o kryciu się. Łucznicy z łatwością je wystrzelali. Po skończonej walce pozbierali większość walających się po lesie strzał. Potem zaczęli się rozglądać za jakimiś półkami skalnymi; pochylnią; czy długimi, poskręcanymi korzeniami – czymś co pomogłoby im zejść na samo dno wąwozu. Po chwili jeden z łuczników wyszukał nieregularne zagłębienia, mogące stanowić oparcie dla rąk i nóg, przy schodzeniu na dół. Strzelcy skorzystali z niego, uważając by nie odczepić się od skalnej ściany i nie spaść z wysokości kilku metrów.

 

Reszta oddziału poradziła sobie trochę gorzej, ale już po chwili obie grupy nadciągały z dwóch stron wąwozu, przybliżając się w stronę ogniska. Śpiący wcześniej wojownicy wstali, nie biorąc do ręki ni mieczy, ni tarcz. Gawędzili wesoło przy blasku ogniska, pośród leżących wokół martwych orków, jakby nie przejmowali się tym, że gdzieś w pobliżu mogą czaić się kolejni wrogowie.

 

Łucznicy zbliżyli się na tyle blisko by móc strzelać, pozostając jednocześnie niezauważonymi. Ukryli się w załomach parowu lub za dużymi kamieniami. Niektórzy z nich położyli się po prostu na ziemi, udając martwych.

Po chwili dowódca strzelców wyszedł z ukrycia, na wprost wojaków i powiedział wyraźnie, a zarazem dobitnie:

 

 

– Poddać się w imieniu księcia Wojciecha.

 

Wojownicy zaśmiali się basowo, wytykając łucznika palcami; po czym wstali z ziemi, wzięli swe miecze i ruszyli w stronę przybysza, mając zamiar szybko się z nim rozprawić. Ich wesołe miny zrzedły gdy reszta strzelców wyszła z ukrycia, a oklapły już zupełnie, gdy żołnierze odwrócili się i zobaczyli drugi oddział wrogów oraz swoich dwóch wartowników, leżących na ziemi i spętanych grubymi sznurami.

 

– Czego chcecie? – burknął najstarszy z wojów.

 

– Rzucić broń – rozkazał dowódca łuczników.

 

Wojownicy nie zareagowali.

 

– Powiedziałem, rzucić broń – powtórzył rozkaz strzelec, podnosząc głos.

 

Wojownicy nadal stali w milczeniu z uniesionymi do góry mieczami. W tej samej chwili strzała przecięła powietrze i trafiła w jelec miecza najbliżej stojącego żołnierza.

 

– Rozkazuję po raz ostatni – mówił już nieco spokojniej mężczyzna, powoli opuszczając swój łuk. – Rzucić broń.

Bezsilni wobec przeważających liczebnie wrogów ze złością cisnęli swoje miecze.

 

– Związać ich – rozkazał dowódca.

 

Łucznicy, ubezpieczając się nawzajem, posłusznie wykonali polecenie i po czym położyli skrępowanych przeciwników pod ścianę wąwozu. Następnie zajęli się końmi.

 

– Ej! – krzyknął jeden ze związanych wojów – To nasze konie złodzieju! Jakim prawem…

 

Dowódca spojrzał na niego groźnie, a ten od razu zamilkł.

 

– Nie kradniemy tych koni, ponieważ teraz należą do nas.

 

– Ale…

 

– To nasz łup wojenny, a przy okazji zapłata za uratowanie waszych tyłków przed orkami.

 

– Ale… – próbował zaprotestować woj.

 

Strzelec spojrzał na niego groźnie. Wyciągnął strzałę, założył ją na cięciwę i wymierzył w rozmówcę, po czym przemówił z ledwo skrywaną ironią:

 

– Jakieś obiekcje?

 

Woj pokręcił głową, przełknął ślinę, po czym odpowiedział lękliwie:

 

– Nie, panie.

 

– Tak też myślałem.

 

Łucznik zaczął wsłuchiwać się w odgłosy dochodzące od strony lasu, tracąc zainteresowanie swoim rozmówcą. Nie usłyszał nic. Cisza była nienaturalna, wręcz złowróżbna. Konie parskały nerwowo, kręcąc się niedaleko ogniska. Potrząsały też gwałtownie łbami. To wszystko nie uszło uwadze strzelca, który zaczął słuchać uważniej niż przedtem. Jego uszu dobiegło nagle ciężkie posapywanie i trzask łamanych gałęzi. Kilka sekund później ciemna, bezkształtna masa ześlizgnęła się po ścianie wąwozu wbijając w skałę swe pazury.

 

Zwierzę przebiegło przez wąwóz roztrącając i miażdżąc po drodze łuczników. Stanęło przed ogniskiem rycząc wściekle i bijąc się w piersi.

 

Monstrum miało dwa i pół metra wysokości. Poruszało się na dwóch umięśnionych nogach, grubych niczym pnie drzew. Wymachiwało wściekle pazurzastymi łapami, niewiele cieńszymi od nóg. Jego muskularny tors i nogi do kolan pokrywały kępy czarnego, gęstego futra i skóry upolowanych zwierząt: wilków, niedźwiedzi, jeleni i dzików. Na szyi nosiło naszyjnik z małpich czaszek, mających imitować czaszki ludzkie. Wbrew ludowym podaniom i baśniom ogry nie zjadały ludzi, uważając ich słusznie za obrzydliwych w smaku i kościstych. Problem polegał na tym, że większość mieszkańców Międzyrzecza, w tym także duża część stojących w wąwozie łuczników o tym nie wiedziała. Olbrzymi potwór miał dwoje, wielkich przekrwionych oczu; duży płaski nos; wydęte usta i dwa małe różki, wyrastające z czoła pokrytego czarnymi, zaczesanymi do tyłu włosami.

 

To nie jest ogr. To Og-Orok – pomyślał łucznik, po czym dodał już na głos – Wszystkie strzały w tego bydlaka.

 

 

Łucznicy zaczęli szyć w monstrum z łuków. Strzały trafiające w łydki lub ręce, wbijały się płytko, nie czyniąc potworowi większych szkód i dodatkowo go rozwścieczając. Pociski mknące w stronę torsu bestii odbijały się od futer lub z najwyższym trudem wbijały się w kilka warstw grubych, zwierzęcych skór.

 

Dowódca strzelców znalazł pochodnię na wpół zakopaną w ziemi. Podniósł ją, szybko otrzepał z piasku, po czym zapalił, przytykając do ognia. Rozglądał się chwile nerwowo, po czym podniósł z ziemi ogromną, szybkostrzelną kuszę i kilkanaście bełtów upuszczone najwidoczniej przez któregoś z orków. Z łatwością załadował pochodnię, jakby była pociskiem i wystrzelił. Pomknęła ku bestii, znacząc przebytą przez siebie drogę snopem iskier. Zduszony płomień trafił w monstrum. Futra pokrywające tors zaczęły się tlić, a po chwili zajęły się ogniem. Stwór wrzasnął ze złością, zrzucając z siebie skóry zwierząt i odsłaniając klatkę piersiową.

 

Dowódca strzelców skorzystał z nadarzającej się okazji i zaczął pakować we wroga bełt za bełtem. Z każdym strzałem łucznik cofał się trochę do tyłu, stawiając kilka powolnych i ostrożnych kroków. Bestia słabła, ale nadal poruszała się do przodu, z łatwością roztrącając stojących jej na drodze łuczników.

 

Mężczyzna, strzelający z kuszy w stronę potwora, cofnął się gwałtownie kilka kroków i potknął się o wystający z ziemi korzeń. Runął ciężko na ziemię, wystrzeliwując w międzyczasie ostatni bełt. Pocisk wbił się w tors stwora, który zastygł na chwilę w bezruchu. Po chwili poruszył się gwałtownie, po czym dwoma szybkimi skokami dotarł do leżącego na ziemi, bezradnego strzelca. Mężczyzna w akcie desperacji zdjął but i cisnął nim prosto w łeb potwora, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Bestia zaryczała, pochylając twarz nad łucznikiem. Z jej ust wydobywał się okropny, przyprawiający o mdłości smród. Zamierzała rozszarpać go swymi ostrymi jak brzytwa pazurami. Strzelec zamknął oczy, czekając na najgorsze.

 

Wtem wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Kilka strzał wbiło się w nieosłonięte plecy potwora, który zachwiał się, upadł na kolana i runął jak długi, wprawiając w drżenie ziemię wokół siebie. Łucznik przeturlał się w bok, by nie zostać zmiażdżonym przez ogromne cielsko. Mężczyzna nie mógł uwierzyć własnym oczom. Żył. Był w jednym kawałku, a u jego stóp leżało martwe ciało bestii.

 

Po chwili otrząsnął się z przeżytego szoku i czym prędzej zwołał niedobitki swego oddziału.

 

– To bydlę wytłukło nam połowę ludzi, panie – ni to stwierdził, ni zameldował jeden ze strzelców.

 

Dowódca potarł w zamyśleniu brodę, kazał opatrzyć rany pozostałym przy życiu i przywołał najmłodszego z łuczników, rozkazując mu:

 

– Jedź gościńcem, bacząc by nie natknąć się na orków. Przekrocz bród Thilen Erweth. Wjedź do grodu, mówiąc strażnikom, że to ja cię przysłałem i zanieś księciu Wojciechowi następujące wieści…

 

– Jakie to wieści panie?

 

– Orkowie szykują się do wojny. Poproś też księcia by przysłał tu dwie setki zbrojnych mężów.

 

– Tak panie – odpowiedział chłopiec, po czym wskoczył na najwytrzymalszego konia, uderzył go w boki i galopem ruszył w stronę ciemnego lasu na końcu wąwozu.

 

– Uważaj na siebie Faliborze – krzyknął za nim dowódca.

 

Po chwili jeździec zniknął za skalnym załomem.

 

 

***

 

Falibor dał znak swemu wierzchowcowi, by ten przestał galopować i przeszedł w kłus. Chłopak nie chciał zamęczać swojego konia.

 

Jeździec mijał zimne strumienie spływające z Wyjących Gór, mknął przez trawiaste równiny, przecinał zapomniane trakty, przedzierał się przez gęste lasy, wspinał się na kamienne ostańce i wzgórza, okrążał bagna i mokradła. Po dwóch dniach monotonnej jazdy, przerywanej tylko krótkimi postojami na sen, Falibor dostrzegł w oddali kamienne budynki otoczone drewnianą palisadą i bystry nurt Thilen Erweth. Jeździec zmusił konia do szybszego biegu, by jak najszybciej znaleźć się w pałacu księcia Wojciecha. Skierował swego wierzchowca wprost do rzeki. Zwierzę rozchlapywało wodę kopytami. Zagłębiło się aż do kolan, po czym z głośnym rżeniem wycofał się z rzeki. Prąd był zbyt silny, a poza tym koń Falibora nie przeszedłby przez tak głęboką rzekę.

 

 

Jeździec mknął wzdłuż wodnej przeszkody, szukając brodu, przez który przechodził już wiele razy gdy był dzieckiem, a potem także jako książęcy łucznik. Falibor doskonale znał każdy skrawek ziemi w okolicy, każdy strumień i każde drzewo.

 

 

Przerwał rozmyślania i czym prędzej przemknął przez bród. Zmusił swego i tak już wyczerpanego konia do galopu, po czym uniósł się w siodle. Prawie pusta torba z grzybami, które zebrał po drodze, obijała mu się o plecy

Dotarł do grodu. Strażnicy, uzbrojeni w długie włócznie, zagrodzili mu drogę, gdy tylko zbliżył się do bramy, nad którą górowała samotna, drewniana wieża.

 

 

– Mam ważne wieści dla księcia Wojciecha. Przysyła mnie Wilkomir, dowódca książęcych łuczników.

 

 

Po chwili brama otwarła się, a jeździec nie czekając na to co powiedzą wartownicy, ruszył jak najprędzej, jadąc w stronę głównej części grodu.

 

 

Mijał ubranych w sukmany kmieci, stojących obok niskich, krytych strzechą chałup. Mijał rolników, myśliwych i pomniejszych wojów.

 

 

Nagle zatrzymał się przed drugą bramą, poprosił o jej otwarcie i pomknął jeszcze szybciej niż przedtem, jakby goniła go sfora wściekłych psów.

 

 

Jechał wymijając karczmy, kuźnie i różnorakie rzemieślnicze zakłady. Mijał bogatych kupców stojących przy swoich bramach i zachwalających swoje towary; grupki wojów strzelających z łuków do tarcz lub zawzięcie wymachujących mieczami. Szczęk broni i dźwięki uderzających w kowadła młotów niosły się echem po całej osadzie.

 

 

Jeździec szybko dotarł do ostatniej z bram. Wartownicy, widząc Falibora na wyczerpanym wierzchowcu, bez zbędnych ponagleń otworzyli wrota. Chłopiec zajechał pod pałac, przebiegł obok kolejnych strażników, nie zważając na ich gniewne protesty i swoje odrętwiałe od długiej, wyczerpującej jazdy nogi. Żwawym krokiem pokonał kamienny korytarz oświetlony blaskiem pochodni. Doszedł do ciężkich, żelaznych drzwi, nacisnął klamkę i pchnął je z całej siły. Wrota otworzyły się powoli.

 

 

Siedzący na zdobionym, drewnianym tronie książę, oglądający pojedynek swoich wojów, kazał przerwać pokazy fechtunku, widząc wyczerpanego posłańca, stojącego na progu niedużej sali tronowej.

 

 

– Co cię sprowadza do…

 

 

– Panie – przerwał łucznik księciu, posapując ciężko. – Przynoszę wieści od Wilkomira. Orkowie szykują się do wojny.

Książe, poruszony tą niespodziewaną wiadomością, wstał i rozkazał opowiedzieć posłańcowi o wydarzeniach, których chłopiec był świadkiem.

 

 

Falibor opowiedział zwięźle, nie zapominając jednak o istotnych szczegółach. Przerywał od czasu do czasu, by sobie coś przypomnieć lub zaczerpnąć tchu. Powtórzył także prośbę Wilkomira.

 

 

Władca słuchał całej historii na stojąco, ani razu nie przerywając. Kilka razy kiwał głową z zasępioną miną na twarzy i pocierał w zamyśleniu brodę.

 

 

Po skończonej opowieści zaczął przechadzać się po sali tronowej z założonymi z tyłu rękoma, myśląc co powinien uczynić, będąc władcą wielkiego i potężnego grodu znajdującego się w niebezpieczeństwie.

 

 

Falibor zniecierpliwiony długim milczeniem władcy, chciał coś powiedzieć, gdy wtem książę odezwał się:

 

 

– Sami nie zdołamy wygrać tej wojny lecz któż nam może pomóc? Elfy, skryte w swych miastach, daleko za Północnymi Orkowiskami? A może krasnoludy, schowane w kopalniach lub za potężnymi murami swych podziemnych twierdz?

 

 

– Panie… – próbował przerwać Falibor, ale książę jakby tego nie słyszał i dalej kontynuował swój monolog.

 

 

– Może poszukamy szarpunów o których traktuje tyle baśni i legend? A może zatrudnimy piratów, by ci walcząc, objadali nasze domy i uczynili nas swymi niewolnikami?

 

 

– Panie… – wyszeptał Falibor, przerażony pomysłami władcy.

 

 

– Gdzież się podziali magowie? Gdzie są paladyni? Opuszczeni przez sojuszników, musimy troszczyć się o…

 

 

– Panie… – krzyknął posłaniec.

 

 

Władca zamilkł. Przybrał surową minę, ale w jego oczach można było dojrzeć błysk podziwu. Zwrócił się z twarzą w stronę Falibora.

 

 

– Panie, czyż nie zapomniałeś o ludziach? O innych księstwach?

 

 

– Oni nam nie pomogą – odrzekł smutno władca i odwrócił się w stronę okna, spoglądając przez nie na drewnianą palisadę, oświetloną blaskiem księżyca.

 

 

– Panie, zapominasz o tym, że Królestwo Międzyrzecza było dumnym i potężnym państwem. Ludzie byli gotowi stanąć ramie w ramię, tarcza w tarczę, by chronić to co kochali. A teraz…

 

 

– Teraz jest inaczej – przerwał mu książę, nadal ze smutkiem wpatrzony w przestrzeń za oknem.

 

 

– Tak. Nienawiść i żądza władzy, doprowadziły nas do zagłady. Ale…

 

 

 

– Ale?

 

 

– Jest nadzieja panie. Zapomnijmy o wojnach, niezgodzie i nienawiści. Już czas by się zjednoczyć i stanąć do walki razem, tak jak dawniej. Nadciąga nawałnica. Nawałnica orków, której tylko zjednoczeni możemy stawić czoła.

 

 

Władca milczał długi czas, stojąc niewzruszenie, niczym kamienny posąg. Odezwał się w końcu słabym, lekko drżącym głosem:

 

 

– Ja… ja muszę to przemyśleć.

 

 

Książe wyszedł z sali, z trudem zatrzaskując za sobą żelazne drzwi. Falibor był wściekły. Po prostu nie mógł uwierzyć, w to co przed chwilą usłyszał.

 

 

– Hm! Władcy – mruknął – Banda zaślepionych nienawiścią głupców, dbających tylko o własne interesy. I oni śmią nazywać się panami tego świata. Już niedługo orkowie zbiorą siły, a wtedy nic ich nie powstrzyma. Spalą i zniszczą wszystko, co stanie im na drodze. A ja nie mogę temu zapobiec – pomyślał chłopak z goryczą.

 

 

Ogarnęło go głębokie poczucie bezsilności. Był łucznikiem. Zwykłym, szarym łucznikiem. Nie mógł nic zrobić. A jednak w jego sercu tliła się jeszcze iskierka nadziei, niczym zagubiony błędny ognik pojawiający się nagle w mrokach nocy. Zebrał w sobie całą odwagę i wiarę we własne siły, świadom, że jeśli zrobi to co powinien, nie będzie mógł zejść z raz obranej przez siebie ścieżki. Po chwili wyszeptał:

 

 

– Mam plan.

 

***

 

Samotny jeździec przecinał trawiastą równinę, która co kilka kilometrów przechodziła w dolinę wypełnioną lodowatymi wodami małych, wartkich rzek.

 

Falibor, zmęczony całodzienną podróżą, sięgnął do skórzanego bukłaka i pociągnął kilka łyków tajemniczego napoju. W Międzyrzeczu ową ciecz nazywano Gorzkim Strażnikiem, gdyż temu kto ją wypił nie pozwalała zasnąć przez długie godziny. Napój ten dostarczali piraci, a wytwarzano go ze zmielonych ziaren tajemniczych drzew rosnących na Zielonych Wyspach, aż za Słonecznym Morzem.

 

Falibor spiął swego nowego, wypoczętego wierzchowca i sprawdził czy miecz nadal ma przypięty do pasa. Miał nadzieję, że zwróci konia i broń ich prawowitemu właścicielowi, gdy tylko powróci do grodu. W jego głowie klarował się plan, a zwierzę było mu potrzebne.

 

Chłopiec ściągnął lejce, zatrzymując swego wierzchowca. Zeskoczył z gniadego ogiera i zaczął rozglądać się dookoła. Rozgarnął trawę i zobaczył nieco zatarte ślady. Łucznik sprawdził w ten sposób dość duży obszar. Przez równinę przebiegały setki odcisków butów.

 

Jeździec czym prędzej wskoczył na konia i zmusił go do kłusu, jadąc na północny-wschód w stronę, w którą wskazały mu ślady.

 

Równina powoli zamieniła się w zbocze pokryte pochylonymi sosnami. Drzewa zbijały się w coraz ciaśniejsze grupki, aż w końcu oczom Falibora ukazała się ściana lasu. Strumień wpływał w jednym miejscu, pomiędzy mniej ściśnięte drzewa. Chłopak skierował wierzchowca w tę stronę. Zwierzę zagłębiło się w lodowatej wodzie po kopyta i wolno posuwało się do przodu.

 

Gałęzie drzew splatały się nad głową jeźdźca, tworząc istny baldachim, osłaniający go przed promieniami księżyca. W lesie panowała całkowita ciemność. I całkowita cisza. Od czasu do czasu przerywało ją pohukiwanie sowy lub szelest krzaków poruszanych przez nocne zwierzęta. We włosy Falibora co jakiś czas wplątywały się drobne gałązki i pajęczyny.

 

Chłopiec zaczął się uważniej wsłuchiwać w dźwięki dobiegające zza drzew. Cichy wiatr poruszał lekko gałęziami, szumiąc sennie. Woda szemrała cicho, obmywając gładkie kamienie i korzenie drzew. Falibor cały drżał. Niw wiedział czy dlatego, że miał niezbyt grube ubranie, czy dlatego, że leśna cisza w jakiś sposób go przerażała.

 

Po dość długim czasie las przerzedził się i oczom jeźdźca ukazała się kręta ścieżka, wydeptana w trawie, prowadząca do pokrytych skąpą roślinnością, niskich wydm.

 

Łucznik znowu spiął swego wierzchowca, zmuszając go do kłusu. Koń pokonywał kolejne wydmy z trudem poruszając się po sypkim piasku. Zwierzę raz wspinało się, by następnie zbiegać po łagodnych zboczach.

 

Na horyzoncie pojawił się zamek. Ruiny zamku. Jeździec skierował konia w tamtą stronę. Po chwili przybliżył się do resztek potężnej niegdyś warowni, zbudowanej zapewne kilkaset lat temu przez paladynów. Na wpół zawalone baszty i dziurawe mury z czerwonej cegły miały w sobie coś niezwykłego, a zarazem przerażającego. Falibor rozejrzał się po stosach zmurszałych cegieł, rozrzuconych po całym obszarze zamku. Tu i ówdzie walały się zardzewiałe klingi lub fragmenty marmurowych posągów.

 

Łucznik przejechał przez na wpół zniszczony łuk, ozdobiony zatartymi płaskorzeźbami, wchodząc do czegoś w rodzaju długiego, ceglanego tunelu. Blask księżycowych promieni prześwitywał przez dziury w suficie i po bokach.

 

Po kilkunastu sekundach wyjechał na otwartą przestrzeń. Przed sobą miał dwie stare, przewrócone wieże blokujące drogę do wyjścia z zamku.

 

Maszerujący powoli koń, zaczął nagle parskać i tupać kopytami. Falibor, zaniepokojony zachowaniem konia, zaczął rozglądać się dookoła, jednak nie dostrzegł niczego niepokojącego.

 

– Dziwne – mruknął.

 

W tym samym momencie dostrzegł malutką, czarną plamkę, odcinającą się wyraźnie na tle srebrzystobiałego, lśniącego księżyca.

 

Po chwili rozległ się dźwięk przypominający coś pomiędzy rykiem, a piskiem. Hałas ten przyprawiał Falibora o mdłości i potworne bóle głowy. Chłopak poczuł jak włosy zjeżyły się mu na głowie. Miał mroczki przed oczyma. Kontury otoczenia powoli się rozmywały.

 

Łucznik usłyszał stukot upadającej cegły. Odwrócił szybko głowę, ale było już za późno. Mroczny kształt spadł na jego plecy, zwalając go z konia i przygniatając do ziemi.

 

Falibor usłyszał znowu ten mrożący krew w żyłach pisk, a także towarzyszący mu głośny, chrapliwy śmiech. Ogarnęła go ciemność. Stracił przytomność.

 

***

 

Chłopak podniósł powieki. Opuścił je i znowu podniósł. Próbował rozmasować obolałe ręce, ale nie mógł nimi poruszyć. Były skrępowane, a jego samego przywiązano do resztek wielkiego filara z piaskowca.

 

Pięknie – pomyślał.

 

Podniósł głowę i ujrzał dwóch orków, rozmawiających przy zawalonym fragmencie murów. Gestykulowali żywo, a co chwila, któryś z nich podnosił głos. Jeden ze stworów ubrany był w skórzane spodnie i sięgającą poniżej pasa kolczugę. Na głowie nosił rogaty hełm z otworami na oczy i nos. Drugi z orków miał splątane, siwe włosy. Jego skórę pokrywały wszelkiego rodzaju tatuaże. Był dosłownie obwieszony amuletami i talizmanami, które pobrzękiwały głośno, gdy się poruszał. Twarz pomalował sobie różnokolorowymi pigmentami, wśród których przeważały te w kolorze czerwonym, żółtym i czarnym. Ubrany był w grube wilcze skóry, a w ręku trzymał laskę z kości słoniowej z wizerunkiem misternie wyrzeźbionej głowy podobnej do smoczej.

 

Falibor przesuwał ręce wzdłuż filara. Po chwili natrafił na coś ostrego. Czym prędzej zaczął przecinać krępujące go więzy, ale było to zajęcie powolne i nużące zarazem.

 

Chłopiec zastanawiał się jak mógł tak łatwo wpaść w pułapkę. Być może Wilkomir miał rację i Falibor po prostu nie nadawał się ani na woja, ani na łucznika. Nieostrożność młodzieńca od zawsze była powodem, dla którego wplątywał się w tarapaty. Ale też zawsze, z pomocą książęcych łuczników, udawało mu się ocalić życie i pokonać każdego wroga.

 

Teraz czuł się słaby i samotny. Samotny jak palec. Samotny niczym…

 

Ponure rozmyślania chłopca przerwał rozdzierający nocną ciszę pisk pomieszany z rykiem. Falibor czuł, że zaraz zemdleje jeśli będzie dalej tego słuchał. Spróbował zasłonić uszy rękoma, zapominając że związano mu dłonie. Na wpół omdlały pochylił głowę, a potem… nastała cisza.

 

Falibor ocknął się natychmiast, niczym człowiek obudzony z długiego koszmaru. Przed nim stał niski, muskularny ork z wymierzonym w niego ostrzem zakrzywionego miecza.

 

– Zabić go – krzyknął drugi stwór, będący pewnie szamanem jednego z orkowskich plemion.

 

Ork-wojownik przybrał kamienny wyraz twarzy, jakby przywykł do zabijania, ale wyraz jego oczu i drżące ręce zdradzały jego wahanie.

 

– Ty go zabić – rozkazał szaman.

 

– Czekaj! Czemu chcesz mnie zabić? – zapytał Falibor, próbując ukryć przerażenie w swoim głosie.

 

– Ja wiedzieć, że ty być posłaniec. Ja znać twój plan. Ja nie pozwolić, by ty zjednoczyć Rozbite Księstwa. Ja chcieć zniszczyć ludzi!

 

– Sam na to wpadłeś? – zapytał chłopak próbując zamaskować przerażenie ironią.

 

– Tak. Ja być bardzo mądry szaman.

 

– Czemu mówisz tak… – Falibor zawahał się, szukając odpowiedniego słowa – dziwnie.

 

– Bo język ludzi, być trudny język. Bardzo trudny język. Ja nie móc się go nauczyć.

 

Falibor przez następne kilka minut zadawał takie pytania, na które szamana musiał długo odpowiadać. Grał na zwłokę, mimo tego iż był świadomy, że nie zdoła się uwolnić na czas.

 

– Dosyć – przerwał ork z laską. – Ty już nie gadać. Ty gadać za dużo. Ja nie móc słuchać. Rarsha ty go zabić.

 

To ostatnie było skierowane do drugiego orka, który podszedł do Falibora jeszcze bliżej, tak że jego klinga dotykała prawie gardła. Niespodziewanie opuścił klingę, okrążył łucznika i pchnął nożem w … filar.

 

– Rarsha – wykrzyknął gniewnie szaman. – Ty być głupol. Wielki, wielki głupol. Ty zabić człowieka. Filar nie być plecy człowieka – dodał ork i pokręcił z niedowierzaniem głową, jakby zastanawiał się nad niezmierzoną głupotą swego podwładnego.

 

Falibor zastanawiał się, dlaczego Rarsha zachował się w ten sposób. Bo na pewno nie był, aż tak głupi jak myślał szaman. Dlaczego nie chciał zabić człowieka?

 

Falibor wymacał coś ostrego. Dotknął palcami powierzchni zimnego metalu. Ty był nóż. Czym prędzej zaczął piłować krępujące go więzy. Po kilku minutach już prawie rozciął sznur, gdy niespodziewanie odezwał się szaman:

 

– Czmeu ty się wiercić? Ty przestać. Rarsha zabić go.

 

Ork-wojownik posłusznie uniósł miecz, wziął głęboki oddech i zamachnął się.

 

Falibor zamknął oczy, czekając na to co musiało być nieuniknione. Przypomniał sobie wszystkie swoje przygody, wszystkie szczęśliwie chwile w swoim życiu. Życiu, które za chwilę miało dobiec końca. Poczuł przeraźliwy strach obejmujący go niczym morska fala gładkie kamienie nad brzegiem morza. Bał się tego co miało nastąpić. Nie chciał umierać. Bicie jego serca wyznaczało kolejne sekundy dzielące go od śmierci. Ale ta nie przyszła.

 

Mijały kolejne sekundy. Nic się nie działo. Falibor otworzył oczy i zobaczył dwóch orków stojących naprzeciwko siebie z gniewnymi spojrzeniami.

 

– Rarsha zabić człowiek – wykrzyknął głośno.

 

– Nerkh. Arh nerkh zarhas teha lugha. Zarhas tu – wycedził przez zęby wojownik i rzucił się na szamana wywijając dziko mieczem.

 

Ciosy padały ze wszystkich stron, z lewej, z prawej, z góry, od dołu, po skosach. Szaman bronił się zaciekle, robiąc doskonały użytek ze swego kostura. Parę razy nie zdołał się zasłonić, ale kilka warstw wilczych skór doskonale chroniło go przed morderczymi cięciami.

 

Nagle szaman odskoczył od przeciwnika, uderzył kosturem po łuku, zmuszając swego wroga do cofnięcia się o kilka kroków. Wojownik odskoczył do tyłu, chroniąc się przed kosturem. Szaman wykorzystał okazję, gwałtownie potrząsnął swoją bronią, aż jej koniec zapłonął. Machnął kosturem po raz drugi i ognista kula pomknęła w stronę orka-wojownika. Ten uniknął jej odskakując w lewo. Przez następne kilka minut szaman miotał ognistymi kulami w przeciwnika, a ten uchylał się przed nimi, śmiejąc się przeraźliwie. Rozjuszony mag, rycząc wściekle niczym raniony niedźwiedź, doskoczył do przeciwnika. Szybką serią uderzeń, przyparł go do muru. Mierzyli się chwilę, krzyżując głownię miecza i kostur, gdy wojownik obrócił się niespodziewanie w prawą stronę, ale przechodząc w lewo. Szaman, napierający z całych sił na miecz przeciwnika, stracił równowagę. Jego laska gładko ześliznęła się po głowni miecza, wsuwając się cicho w szczelinę między cegłami.

 

Mag stracił broń, a z nią także swój honor.

 

– Owaha serh – krzyknął ork-wojownik.

 

Ostrze jego klingi znalazło się niebezpiecznie blisko gardła czarownika.

 

– Arh zarhas tu – wyszeptał chrapliwie.

 

– Ja przyznać. Ty być dobry wojownik. Ty być bardzo dobry wojownik. Ty mnie nie zabijać.

 

Siedzący nieopodal Falibor nie przysłuchiwał się dalszej rozmowie, tylko zawzięcie piłował sznur krępujący jego ręce. Po chwili wyswobodził dłonie i spojrzał w stronę orków.

 

Rozmawiali na tyle głośno, że chłopak mógł ich usłyszeć z odległości kilkunastu metrów.

 

Szaman wykrzyknął coś i tupnął nogą. Miecz drugiego z orków w mgnieniu oka rozgrzał się do białości. Wojownik wypuścił broń z dzikim wrzaskiem. Mag odturlał się w bok i począł gwizdać przeciągle, obserwując zwijającego się z bólu przeciwnika.

 

W powietrzu rozległ się furkot zagarnianego z mocą powietrza. Dwie chude kończyny wylądowały na krawędzi muru strącając masę cegieł i pyłu. W powietrzu słychać było głośny, świszczący oddech. Mrok nocy oświeciły dwa zielonkawe ślepia. Rozległ się pisk przyprawiający o bóle głowy, a potem niebieskawy błysk, rozświetlający okoliczne ruiny, przeciął powietrze. Piorun poszybował i uderzył w coś z hukiem.

 

Falibor wyswobodził się i podbiegł do swego łuku i kołczana. W ciemności wyszukał też kilka porozrzucanych strzał, jedną z nich założył na cięciwę i podbiegł do swego wybawcy. Niestety było już za późno. Ork-wojownik, trafiony drugą błyskawicą, padł martwy na trawę.

 

– NIEEE… – wrzasnął Falibor. Nie obchodziło go, że krzykiem może zdradzić bestii swoje położenie.

 

Oczy chłopca zaszły łzami, które pociekły szybko po policzkach. Nie miał zbyt wiele czasu na spojrzenie w twarz bezimiennego orka, który poświęcił dla niego życie, choć nie miał powodów by to zrobić. Kto jak kto, ale orkowie dużo wycierpieli z rąk ludzi, tak samo jak ludzie wiele ucierpieli z rąk orków. Usłyszał jak ktoś się skrada, a po chwili szaman wskoczył mu na plecy. Chłopiec zachwiał się, ale strącił napastnika. Zaczął biec przed siebie, potykając się czasem o stosy cegieł lub szczątki filarów.

 

Bał się okropnie, ale strach tylko dodawał mu skrzydeł. Biegł ile sił w nogach, dysząc ciężko. Za nim leciał jakiś stwór, miotając wokół błyskawicami, przy akompaniamencie warczenia i jęków. Za każdym razem, gdy bestia rozwierała swą obrzydliwą paszczę i wydawała serie przeraźliwych pisków, powieki Falibora mimowolnie się przymykały, a on sam czuł jak opuszczają go siły. W końcu potknął się o coś i przekoziołkował kilka metrów. Z trudem obrócił się na plecy. Poczuł tępy ból i lepką krew ściekającą mu po nodze. Uniósł się niezdarnie, podpierając się łokciami. Zobaczył blask fosforyzujących, zielonych ślepi. Zobaczył blask zielonych ślepi i błyskawicę, przeszywającą mrok nocy. To było ostatnie co zobaczył. Zginął.

 

 

***

 

Falibor otworzył powoli oczy i ujrzał mrok spowijający jego ciało. Nie wiedział czy jest żywy czy martwy. Pomacał palcami ziemię dookoła siebie. Nic nie poczuł. Czyli jednak odszedł z tego świata? Przesunął rękę i wyczuł coś twardego.

 

Mój łuk – pomyślał.

 

Jednak żył, ale nadal nie był tego do końca pewien. Zamknął oczy, mając dziwne przeczucie, że kiedy otworzy je po raz drugi, nic nie zobaczy. Bał się tego co mogło się stać.

 

Leżał na czymś niewygodnym, czymś co uwierało go w plecy. A może stał? Może unosił się w powietrzu, tarabany mocnymi wiatrami wiejącymi ze wszystkich stron świata.

 

A może wszystko to co teraz czuję to złudzenie? – pomyślał.

 

Pomyślał? A więc jednak żył. A może było to kolejne ze złudzeń.

 

Falibor zebrał w sobie całą swoją odwagę i powoli podniósł się z ziemi. Coś chrzęściło mu pod stopami. Chłopiec postawił kilka chwiejnych kroków. Otworzył oczy. Spojrzał w górę. Zobaczył gwiazdy. Setki, tysiące gwiazd. Wchłonął pełną piersią powietrze, czując że żyje i zaśmiał się tak, jak jeszcze nigdy w swoim życiu. Śmiał się niczym małe dziecko, a jego śmiech niósł się echem po okolicznych ruinach. Żył. Żył i nie liczyło się dla niego nic poza tym.

 

Jego radość przerwał ryk potwora, który nagle przybliżył się do niego. Stał dosłownie na wyciągnięcie ręki. Uniósł swój podłużny łeb w stronę rozgwieżdżonego nieba i otworzył czarną paszczę, ukazując rząd ostrych jak brzytwa zębów, nieco większych od ludzkiego kciuka. Stał chwilę wyprostowany i nieruchomy niczym zastygły w formie odlew. Po chwili powietrze rozświetlały błyski, a po nich przetaczały się głuche grzmoty. Bestia dosłownie wypluwała z paszczy błyskawicę za błyskawicą, demonstrując w pełni swą siłę i potęgę.

 

Chłopiec przyjrzał się dokładniej stworzeniu oświetlanemu przez groteskową, niebieskawą poświatę. Bestia miała trzy metry wysokości gdy się pochylała. Poruszała się na dwóch cienkich, ale umięśnionych nogach, zakończonych stopami podobnymi do stóp orła. Jej okryty łuskami tułów przedłużał dwumetrowej długości kolczasty ogon, ryjący w ziemi długie bruzdy, za każdym choćby najdrobniejszy, ruchem. Skóra ciasno przylegała do kości zwierzęcia. Grzbiet bestii pokrywały lśniące, białe kolce długości ludzkiego przedramienia. W miejscu, w którym zwierzę powinno mieć ręce, wyrastały duże, błoniaste skrzydła.

 

Potwór poruszył się gwałtownie. Falibor odskoczył do tyłu i prędko skrył się za jednym z filarów. Obok niego przemykały roziskrzone błyskawice. Chłopak oddychał powoli, zastanawiając się co ma zrobić. Potwór podleciał kilka metrów i szybkim ruchem ogona zmiótł górną część filara. Falibor odruchowo uniósł ręce, by zasłonić się przed odłamkami cegieł. W powietrze wzbiły się tumany kurzu. Chłopak usłyszał przeszywający powietrze świst. Nie czekał aż bestia zmiecie ogonem szczątki kolumny i jego samego. Wybiegł szybko. Pokonywał kolejne metry, sadząc długie susy. Gruz chrzęścił mu pod stopami. Bestia wypatrywała go lustrując ruiny swoimi przerażającymi, zielonymi ślepiami. Wypatrzyła chłopaka i otwarła paszczę, miotając w niego piorunem.

 

Falibor odbił się od szczątków zrujnowanej ściany i przeturlał się po trawie. Przypadł płasko do ziemi. Błyskawica trafiła w przeszkodę rozłupując z hukiem kilka cegieł.

 

Jeszcze nigdy nie widziałem tak zawziętego smoka – pomyślał zdenerwowany Falibor, po czym przyznał w duchu – Właściwie to ja nigdy nie widziałem żadnego smoka.

 

– To nie być smok – rozległ się chrapliwy głos.

 

Falibor zauważył kątem oka szamana. Skierował wzrok w jego stronę. Ork zbliżał się do niego z otwartymi ramionami, niczym do dawno niewidzianego nieprzyjaciela, ale chłopak widział niechęć, a nawet wrogość skrzętnie skrywaną w oczach czarownika.

 

– To być wiwerna – dodał po chwili.

 

– Czytasz w moich myślach?

 

– Ja być szaman. Ja umieć wiele, wiele rzeczy. Ale ja potrzebować żołnierzy. Ty być dobry żołnierz. Ty móc dołączyć do moja armia.

 

– Nie – wykrzyknął Falibor.

 

– Ty być głupia człowiek. Ty odmówić szaman, a szaman tego nie zapomnieć.

 

Ork rzucił się z furią na chłopaka. Falibor był na to przygotowany. Chwycił za kostur i zaczął siłować się z orkiem. Mocowali się ze sobą, obracając się powoli. Chłopak puścił laskę pozwalając orkowi na pchnięcie. Łucznik obrócił się w lewo, unikając ciosu i chwycił mocno za kostur. Szybkim szarpnięciem po łuku wyrwał broń z rąk czarownika. Uderzył końcem laski w mostek przeciwnika. Ten stracił na chwilę dech i rozluźnił uchwyt. Falibor skorzystał z okazji i wyrwał kostur z dłoni maga. Wymierzył broń w orka, po czym przemówił, cofając się powoli:

 

– Odejdź, bo roztrzaskam twój kostur.

 

Szaman zaczął śmiać się chrapliwie.

 

– To być kościana broń. Jak ty chcieć ją zniszczyć?

 

– Fakt – przyznał w myślach chłopak. – Zaczynam gadać głupoty.

 

Falibor myślał intensywnie. Co robić? Co robić? Mijały kolejne, bezcenne wręcz sekundy, a jemu nadal nie przychodził do głowy żaden pomysł. Co robić? Co robić?

 

– Głupia człowiek oddać kostur – krzyknął ork śmiejąc się chrapliwie, ale w jego oczach można było dojrzeć żądzę mordu.

 

Chłopaka oświeciło.

 

– Chcesz swój kostur? – tu zrobił efektowną pauzę – To go masz!

 

Falibor cisnął laskę wysoko w powietrze, aż za orka, który odwrócił się wypatrując swojej broni, ale nie słyszał żeby ta upadła. W tej samej chwili strzała chłopaka przebiła na wylot bok szamana. Wróg upadł na ziemię, oddychając ciężko. Krzyczał coś niezrozumiale w swoim języku. Po chwili jego ciało rozbłysło niesamowitym blaskiem, a on sam wstał ze strzałą wbitą w bok, jakby był nieczuły na ból.

 

Jednak ork nie zachowywał się tak jak wcześniej. Wydawał z siebie serie pisków, przerywane wyciem oraz chrapliwymi oddechami. W oczach miał dziki obłęd, ale nic poza tym. Machał gwałtownie rękami jakby udawał, że jest orłem lub smokiem. Poruszając się niczym niezdarna, dwunożna małpa zaczął „biec” w stronę Falibora. Chłopak wystrzelił dwie strzały, które przeszyły brzuch i serce szamana. Ork podbiegł jeszcze parę metrów i wyrżnął w ziemię, by już nigdy się nie podnieść.

 

Nad głową Falibora kołowała wiwerna, skrzecząc przeraźliwie. Stwór zniżył nagle lot i podleciał w stronę chłopaka. Łucznik wystrzelił dwa pociski, które z brzdękiem odbiły się od okrytego łuskami tułowia bestii. Wyjął z kołczana ostatnią już strzałę. Dobrze wiedział, że nie zdoła ubić potwora, więc czym prędzej przypadł do ziemi, zasłaniając rękoma kark w oczekiwaniu na ból.

 

Nic się nie stało. Falibor podniósł się powoli i otrzepała swój strój z ziemi. Ujrzał wiwernę szybującą w stronę księżyca. Chłopak uśmiechnął się mimo woli. Jakimś cudem bestia przestała się nim interesować.

 

Jednak młodzieniec nie zauważył jednego szczegółu. Stwór trzymał w swych szponach kostur.

 

***

 

Falibor znalazł swojego konia rżącego głośno ze strachu i błąkającego się pośród ruin. Dosiadł wierzchowca i przytroczył do siodła miecz, który znalazł nieopodal miejsca gdzie niedawno jeszcze był związany.

 

Uspokoił konia i ruszył kłusem w stronę mocno zniszczonej bramy. Przejechał obok miejsca, gdzie schował ciało orka-wojownika, tak by nie mogły go zjeść kruki lub inni o wiele groźniejsi padlinożercy.

 

Falibor wspominał jego bohaterską śmierć. Nigdy nawet nie pomyślał o orku, jak o kimś kto mógł być równy ludziom, jak o kimś kto mógł mieć jakiekolwiek uczucia. Orkowie byli okrutni i bezwzględni, przynajmniej tak sądziła większość ludzi. Ale czy ludzie koniecznie musieli mieć rację?

 

Chłopak przerwał swoje rozmyślania i spojrzał w górę. Czarne chmury powoli zakrywały niebo, pochłaniając kolejne gwiazdy. W oddali słychać było grzmoty. Nadciągała burza. Falibor nakrył głowę kapturem w oczekiwaniu na deszcz. Jechał tak przez kilka minut, ale z nieba nie spadła ani jedna kropla.

 

Dziwne – pomyślał i ruszył przed siebie.

 

Pokonywał równiny, podziwiając monotonny krajobraz. Dookoła ciągnęły się wysokie na pół metra trawy falujące pod wpływem wiejącego z południa wiatru.

 

Falibor był już mocno zmęczony. Cisza i wiatr szumiący na równinie sprawiały, że czuł się coraz bardziej senny i przymykał powieki. Powoli przechylał się w bok. Gdy już miał spaść z konia, ocknął się gwałtownie i poprawił się w siodle. Wypił kilka łyków Gorzkiego Strażnika. Dopiero to go rozbudziło. Chłopak pamiętał, że ma cały czas kierować się na północny wschód, do grodu księcia Mściwoja. Od czasu do czasu za pomocą lejców wskazywał swemu wierzchowcowi, gdzie ten ma jechać.

 

Okolica powoli się obniżała. Gdzieniegdzie pojawiały się wartkie strumienie i leniwe rzeki drążące uparcie swe koryta. Falibor pokonywał muliste brzegi i drewniane mosty przerzucane nad większymi ciekami. W końcu w oddali zamajaczyły samotne światła. Chwilami chłopakowi zdawało się, że widzi sylwetki orków przecinające polany lub skryte za drzewami. Być może wcale nie miał zwidów, ale starał się o tym nie myśleć.

 

Po kilku minutach jazdy dotarł do tunelu, oświetlonego blaskiem pochodni. Przed wejściem siedziało dwóch strażników. Na widok nieznajomego jeźdźca podnieśli się z ziemi i zagrodzili mu drogę włóczniami.

 

– Stać w imieniu księcia Mściwoja – wykrzyknęli wojowie równocześnie.

 

– Mam wieści dla tego parszywca.

 

– Ej trochę szacunku dla naszego władcy– zwrócił chłopakowi uwagę wartownik.

 

– Orkowie szykują się do wojny – wyrzucił z siebie Falibor.

 

Strażnicy stali chwilę w milczeniu, po czym zaczęli rechotać.

 

– Dobry z ciebie bajarz – przyznał ze śmiechem jeden z wojów.

 

– Racja! Potrzebujemy takich w naszym grodzie.

 

– A może chcesz nam jeszcze powiedzieć, że paladyni zajmują się tropieniem niegrzecznych dzieci?

 

– Dobre Lechu, dobre.

 

– Sieciechu zrób coś z tym dzieciakiem, bo za chwilę się chyba zabiję… ze śmiechu.

 

Falibor czuł, że za chwilę eksploduje. Patrzył na rozbawionych strażników, podczas gdy każda sekunda była na wagę złota. Stał chwilę w milczeniu, po czym niespodziewanie wybuchnął:

 

– Nie po to jechałem setki kilometrów i tłukłem się z orkami, żeby dwóch półgłówków stanęło mi na drodze.

 

Strażnicy przestali się śmiać, ale patrzyli na chłopca nieprzytomnym wzrokiem, nie opuszczając włóczni.

 

– PRECZ! – ryknął Falibor.

 

Podziałało. Wartownicy odskoczyli w bok, zaskoczeni tą złością. Po chwili jeden z nich zreflektował się i dźgnął odjeżdżającego Falibora tępym końcem włóczni krzycząc "Stój". Popełnił błąd. Chłopak zeskoczył z wierzchowca i z siłą, której nie można się było po nim spodziewać, przygwoździł woja do ściany.

 

– Orkowie nadciągają. OR-KO-WIE idioto! Nie mam zamiaru prosić ani ciebie, ani nikogo innego o pozwolenie! Zrozumiano?

 

Strażnik miał właśnie coś odpowiedzieć, gdyż nagle padł z cichym jękiem na ziemię, powalony czarnym bełtem.

 

– Nie stój tak, gamoniu. Ruszaj się jeśli ci życie miłe – krzyknął Falibor w stronę drugiego wartownika, a ten w mig przyjął postawę bojową.

 

Jeździec czym prędzej dosiadł wierzchowca i pogalopował w stronę ognisk rozpalonych w różnych miejscach kopalni. Często pokonywał długie, podparte stemplami tunele; położone wysoko szerokie, drewniane kładki czy ogromne hałdy bezładnie usypanego węgla.

 

Za każdym razem, gdy napotykał grupki ludzi bądź zatrudnionych w kopalni krasnoludów, krzyczał:

 

– Do broni! Do broni! Orkowie w tunelu.

 

Co mądrzejsi górnicy słuchali się poleceń i gotowali się do walki. Postanowili powstrzymać orków, za wszelką cenę, nawet za cenę śmierci.

 

Jednak większość puszczała ostrzeżenia mimo uszu, lub zbywała je śmiechem, a nawet gniewnymi krzykami.

Falibor przemierzał kopalnię wzdłuż i wszerz, próbując znaleźć z niej wyjście. Jakiś wysoki, muskularny krasnolud, z krótką, rudą brodą opisał mu dokładnie drogę prowadzącą do tylnej bramy. Chłopak ostrzegł go przed orkami, na co górnik zareagował siadając na ziemi i ostrząc kilka swoich toporków.

 

Jeździec pognał przed siebie, stosując się do rad krasnoluda. Zobaczył wejście na spiralne schody, ciągnące się kilkadziesiąt metrów w dół. By do nich dotrzeć musiał przejść po zawieszonej kilkanaście metrów nad ziemią, wąskiej, drewnianej kładce. Zsiadł z konia, poklepał go po szyi i kazał mu odjechać. O dziwo, zwierzę posłuchało polecenia i niespiesznym truchtem zniknęło w kopalnianych ciemnościach.

 

Chłopakowi było trochę żal wierzchowca, który pomógł mu bardzo w ciągu tych kilkunastu godzin, a teraz w nagrodę dostał tylko pewną śmierć z rąk orków. Łucznik otrząsnął się z ponurych myśli, przekonany, że to co zrobił było słuszne. Jego wierzchowiec nie zmieściłby się przecież na kładce.

 

Falibor czym prędzej wszedł na chybotliwą konstrukcję, która zatrzeszczała ostrzegawczo. Szybko zrobił kilkanaście małych kroczków. Za którymś razem natrafił stopą w pustkę i zachwiał się lekko. Zaczął wymachiwać rękoma by złapać równowagę i czym prędzej cofnął jedną z nóg w bezpieczne miejsce.

 

Mimo woli po raz drugi spojrzał w dół i go zamurowało. Górnicy wyglądali z tej wysokości jak duże myszy. Zakręciło mu się w głowie. Zrobił dwa kroki do tyłu, nie obracając się, po czym skarcił się w myślach. Stał dokładnie pośrodku kładki i gapił się bezmyślnie przed siebie.

 

To tylko kilka metrów. Wyobraź sobie, że jesteś na ziemi – przekonywał chłopak samego siebie.

 

Bił się z myślami przez kilkadziesiąt sekund, po czym zrobił krok do przodu. Tym razem postanowił poruszać się trochę wolniej. Każdy krok stawiał najostrożniej jak potrafił. Wyciągnął ręce w bok, by zachować równowagę.

 

Nagle usłyszał w oddali stukot ciężkich, metalowych butów i chrapliwe oddechy.

 

Orkowie – pomyślał i zaczął stawiać większe kroki.

 

Po chwili do jego uszu dotarł złowrogi świst czarnych strzał, przelatujących blisko niego. Za blisko. Chłopak jeszcze przyspieszył kroku. Gdy był już metr od krawędzi postanowił skoczyć. Zerwał się szybko i zaczął biec. Jedna ze strzał drasnęła jego łydkę, wyrywając kawałek ciała. Syknął z bólu, mijając zakręt. Czym prędzej zdjął z ramion pelerynę i owinął nią niezbyt rozległą, ale głęboką ranę. Poczuł ciepłą, lepką krew ściekającą mu po palcach. Dokładnie zabandażował swoją łydkę i pobiegł przed siebie na tyle szybko na ile pozwalała mu rana.

 

Mijał orków i krasnoludów wymieniających ciosy raz za razem. Ich bronie połyskiwały w blasku pochodni.

 

Falibor biegł nie zważając na jęki rannych, okrzyki wojenne i szczękającą broń. Gdy jakiś ork zagradzał mu drogę, walcząc z kimś jednocześnie, chłopak po prostu go popychał, torując sobie przejście.

 

Biegł niczym człowiek znajdujący się w transie, nie zwracając na nic uwagi. Liczyło się dla niego tylko jedno – wyjście z kopalni.

 

Dopadł schodów i zbiegł po nich biorąc na raz po dwa stopnie. Kilka razy tracił równowagę, ale nie zwracał na to uwagi. Liczyła się dla niego tylko jedna rzecz – przekazać wieści księciu Mściwojowi.

 

Schody prowadziły do szerokiego tunelu zawalonego wszelkimi rodzajami broni, narzędzi, beczek i stempli. Chłopak ujrzał przed sobą dwóch wartowników ze skrzyżowanymi włóczniami. Napiął i wycelował w nich łuk. Dwie strzały pomknęły w stronę wojów i wbiły się w sypką ziemię wyściełającą dno tunelu, pół metra od nich.

 

– Pod ścianę, bo znów będę strzelał – ryknął Falibor, po czym dodał ciszej – Lecz tym razem trafię.

 

Żołnierze posłusznie odsunęli się pod ścianę i wypuścili broń z dłoni. Chłopak przebiegł między nimi i wydostał się z tunelu. Podniósł głowę i zaczął podziwiać gwiazdy, czerpał świeże powietrze haust za haustem. Po chwili otrząsnął się i rozejrzał po okolicy. Kilkadziesiąt metrów od niego ktoś rozpalił ognisko. Obok prowizorycznego obozowiska stały dwa konie, niezbyt dobrze widoczne z tej odległości. Falibor udał się w tamtym kierunku. Przy ognisku siedział mężczyzna w płytowej zbroi z biało-czarnymi włosami. Miał szare oczy nad którymi spoczywały białe, krzaczaste brwi. Drapał się co chwila po gęstej brodzie, która także była w kolorze białym częściowo ukrytym pod czarną farbą. Mężczyzna kilka razy wrzucał do ogniska garść chrustu, po czym rozpalał ogień na nowo, jeśli ten przestawał się tlić. Falibor zauważył, że rycerz miał odkryte ramiona, a jego naramienniki spoczywały w pobliżu ognia. Ręce mężczyzny pokrywały liczne zadrapania i strupy.

 

Falibor zauważył dwa wierzchowce białej maści. Podszedł od nich dość blisko i szybko je ocenił. Dobrze zbudowane, ale nie przypominały bojowych rumaków, a raczej wierzchowce do długiej i wyczerpującej jazdy.

 

– Piękne konie, nieprawdaż – odezwał się milczący do tej pory rycerz.

 

– Tak – przyznał chłopak z podziwem.

 

– Widzę, że przebyłeś długą drogę – ocenił rycerz patrząc na zakurzony i podarty w kilku miejscach strój łucznika.

Falibor obejrzał swoje ubranie i dopiero teraz zauważył w jak opłakanym jest ono stanie. Do tej pory nie zwracał na nie uwagi, pochłonięty zadaniem, które sam sobie wyznaczył.

 

– Tak. Przybywam z daleka. Muszę przekazać wieści dla księcia Mściwoja. Którędy do jego grodu?

 

Mężczyzna wskazał mu kierunek, po czym zapytał:

 

– Jakie to wieści?

 

– Orkowie szykują się do wojny.

 

Rycerz pokiwał głową w zamyśleniu, jakby właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał. Po chwili odezwał się:

 

– Wojna trwa już od dawna. Ale wy, ludzie byliście zbyt ślepi by to zauważyć.

 

– My, ludzie? A pan kimże jest? – powiedział gniewnie.

 

– Oczywiście człowiekiem.

 

Falibor stał chwilę w milczeniu, po czym zapytał:

 

– Czy mogę pożyczyć konia?

 

Rycerz patrzył chwilę w migocące płomienie, po czym odpowiedział wolno, nie odrywając wzroku od ognia:

 

– Weź go. Nie będzie mi potrzebny.

 

– Po co panu dwa konie?

 

– Drugi koń należał, a może jeszcze należy do mojego giermka, który wyruszył by upolować coś dla mnie. Nie widziałem go już od kilku dni.

 

– Tak mi przykro – powiedział Falibor.

 

– Nie powiedziałem, że zginął, ale to nawet więcej niż prawdopodobne. Będę musiał go poszukać, ale boję się tego co mogę znaleźć.

 

Falibor pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym wskoczył na już osiodłanego konia.

 

Po chwili rycerz podniósł się z ziemi, podszedł do chłopaka i powiedział, patrząc mu w oczy:

 

– Zapamiętaj moje słowa synu. Orkowie nie są waszym… naszym największym problemem. Należy strzec się o wiele groźniejszych i mroczniejszych mocy.

 

Mężczyzna klepnął konia. Wierzchowiec poniósł Falibora w stronę grodu. Chłopak wsłuchiwał się w tętent kopyt, rozmyślając jednocześnie o słowach rycerza.

 

***

 

Zajechał prosto przed wrota. Wartownicy, widząc jego konia otworzyli bramę bez ponagleń, szepcąc coś między sobą. Falibor wjechał do grodu, mijając puste ulice i konie wałęsające się w okolicy domów. Gdzieniegdzie ledwo tliły się ogniska.

 

Gdzie się u licha wszyscy podziali?

 

Falibor minął jeszcze kilka bram. Strażnicy otwierali wrota, gdy tylko go zobaczyli. Po chwili jego oczom ukazał się duży plac z ubitej gliny, na którym zgromadziło się mnóstwo ludzi. Byli tam starcy, mężczyźni w sile wieku, kobiety, dzieci i młodzieńcy. Nie brakowało tu kupców, rolników, rzemieślników, myśliwych, a nawet wojów. Wszyscy słuchali kogoś z uwagą, ale jeździec nie mógł tego kogoś dojrzeć. Przedzierał się konno przez tłum. Niektórzy ludzie patrzyli na niego z podziwem (choć bardziej prawdopodobne, że w zachwyt wprawiał ich biały koń), inni wyśmiewali go po cichu i wytykali palcami, ale Falibor nie zwracał uwagi ani na jednych, ani na drugich. Kilka razy pokrzykiwał na ludzi, by ci zeszli mu z drogi. W końcu dotarł do mówcy. Mężczyzna ubrany był w purpurową tunikę z wyszytym srebrzystą nicią godłem na piersi: mieczem skrzyżowanym z kilofem.

 

– Kim jesteś – zapytał książę Mściwoj, gdyż to właśnie on przemawiał do swego ludu.

 

– Jestem posłańcem – rzekł Falibor, po czym dodał – Przysyła mnie książę Wojciech.

 

– Czyżby książę Wojciech, miał za posłańca żebraka?

 

Po tej uwadze rozległ się tubalny śmiech kilku wojów, którzy natychmiast ucichli na znak swego władcy, który ciekaw był, cóż posłaniec ma mu do powiedzenia. Falibor puścił uwagę Mściwoja mimo uszu.

 

– Książe Wojciech rozkazał wam przekazać pewne wieści panie – skłamał Falibor, bowiem to on sam wymyślił tę sprytną intrygę.

 

– Jakie są to wieści?

 

– Orkowie szykują się do wojny.

 

Wśród tłumu nastąpiło poruszenie, a po chwili odezwały się okrzyki:

 

– Kłamca!

 

– Żołdak Wojciecha!

 

– Myśli, że rozmawia z głupcami.

 

– Oddać go pod katowski topór!

 

Książe uciszył wszystkich krótkim machnięciem ręki.

 

– Skąd mam wiedzieć, że to nie kolejny podstęp tego zdrajcy Wojciecha?

 

Falibor tę uwagę również puścił mimo uszu.

 

– Możesz mi wierzyć lub nie, ale twoi ludzie przelewają krew, walcząc z orkami w kopalni, gdy my tracimy czas na jałowe spory i dyskusje.

 

Falibor zaczerpnął tchu i kontynuował:

 

– Książe Wojciech potrzebuje ciebie i twoich wojów. Przeprasza cię za krzywdy, które wyrządził – skłamał, po czym dodał. – Już czas byś zdecydował, po której jesteś stronie.

 

Falibor wskoczył na swego wierzchowca. Przedarł się przez tłum i trącił boki konia. Wierzchowiec zaczął galopować lecz nagle…

 

– STÓJ – krzyknął Mściwoj.

 

Falibor tylko na to czekał. Zatrzymał konia, zsiadł z niego i niespiesznym krokiem podszedł do księcia.

 

Mściwoj stał chwilę w milczeniu, jakby słowa, które miał zza chwilę wypowiedzieć utknęły mu w gardle i za żadne skarby nie chciały go opuścić.

 

– Już pora zakończyć spory – powiedział z trudem. – Pomożemy księciu Wojciechowi. Czas naostrzyć stępione mieczy i osiodłać konie. Czas gotować się do wojny.

 

Po tych słowach rozległa się burza oklasków. Tylko część kmieci mruczała coś niezadowolona.

 

– Wysłać posłańca do grodu Wojciecha, bo ten tu obecny – wskazał na Falibora – ledwo trzyma się na nogach.

Rzeczywiście. Falibor dopiero teraz poczuł jak bardzo jest zmęczony. Czuł się jakby nie spał od wieków, a nogi, ręce, dosłownie całe ciało odmawiały mu posłuszeństwa.

 

Ogólną radość i podniecenie, przerwał nagle nieprzyjemny psik pomieszany z warczeniem. Ludzie padali z jękiem na ziemię, zasłaniając uszy rękoma, byleby tylko nie musieć słuchać tych dźwięków. Falibor poczuł jak powoli traci przytomność, gdy niespodziewanie nastała cisza. Chłopak ocknął się, otworzył oczy i spostrzegł że leży skulony na ziemi. Przed nim stała wiwerna wrogo wymachująca skrzydłami. Szczerzyła dwa rzędy ostrych niczym brzytwa zębów. Falibor podniósł się ociężale, wyciągnął w górę rękę i krzyknął słabo:

 

– Miecz.

 

Ktoś z tłumu rzucił mu broń. Falibor chwycił ją zręcznie. Klinga miecza zalśniła w blasku księżyca. Zatoczył kilka słabych młyńców, by zobaczyć czy da radę nim walczyć. Miecz świszczał złowieszczo, jakby chciał samym świstem odstraszyć monstrum. Był bronią idealną. Idealną by uciąć bestii łeb. Jednak Falibor zapomniał, że kark potwora pokrywają łuski twardsze niż głazy i krasnoludzkie zbroje.

 

Wiwerna miotnęła piorunem. Falibor odskoczył do tyłu ,tak jak część ludzi za nim. Skrawek ziemi, w który trafiła błyskawica był czarny i lekko dymił.

 

Zabij ją! – wykrzyknął głos w jego głowie.

 

Poddaj się! Nie masz szans! – odezwał się drugi głos.

 

Dasz radę! Zabiłeś szamana, zabijesz też wiwernę.

 

Mogą zginąć niewinni! Pomyśl o ludziach, którzy zginą, gdy ty będziesz próbował zabić tę bestię.

 

Pomyśl o ludziach, których ocalisz zabijając wiwernę.

 

Musisz się poddać!

 

Musisz walczyć!

 

Wewnątrz Falibora toczył się zacięty bój. Nie wiedział co ma robić. Czuł się jakby był nie jedną, a dwiema osobami, z których każda chciała zrobić coś innego. Stał tak bezradny z mieczem w dłoni.

 

Nagle wiwerna poruszyła gwałtownie łbem i chwyciła z tłumu małą dziewczynkę, trzymając ją zębami za lnianą koszulę.

 

– Mamo, mamo – zawołało rozpaczliwie dziecko, zalewając się łzami.

 

Falibor uniósł miecz i… zawahał się.

 

– M… mamo, m… mamo – załkało dziecko.

 

Chłopak podjął decyzję, świadom konsekwencji jakie mógł ponieść. Odrzucił miecz, który z łoskotem upadł na ziemię.

 

– Zostaw ją – krzyknął patrząc w ślepia bestii.

 

Stwór spojrzał na chłopaka. W jego oczach dostrzegł coś na kształt zrozumienia, ale potwór nie rozluźnił uścisku.

– Zostaw ją. Opuść ją delikatnie na ziemię. Bez żadnych sztuczek, bo… – chłopak wymierzył łuk w potwora.

 

Wiwerna odstawiła posłusznie dziecko. Dziewczynka z piskiem pobiegła do swoich rodziców.

 

Jej chodzi o mnie – pomyślał Falibor i położył na ziemi swój miecz i łuk razem ze strzałami oraz kołczanem.

 

Podszedł do bestii bezbronny z otwartymi ramionami, jakby chciał przywitać starego, dawno nie widzianego przyjaciela.

 

Wiwerna popatrzyła na niego swymi zielonymi, połyskującym ślepiami. Wyglądała jakby chciała coś powiedzieć, ale oczywiście nie mogła tego zrobić. Wzleciała kilka metrów nad ziemię i mocno chwyciła Falibora, zaciskając delikatnie szpony na jego bokach.

 

– Żegnajcie – krzyknął chłopak.

 

Bestia wzbijała się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu zniknęła w czarnych, gęstych chmurach.

 

Falibor, wyczerpany długąjazdą i ciągła walką, zasnął twardym snem.

 

***

 

Obudził się chwilę po tym, jak spadł ciężko na ziemię. Otworzył gwałtownie oczy i ujrzał przelatującą nad sobą wiwernę. Przewrócił się na bok. Zamknął na chwilę oczy i zaczął rozcierać obolałe mięśnie. Uniósł powieki. Bestia zniknęła, a na jej miejscu pojawił się ktoś, kogo łucznik mógł się najmniej spodziewać. Był to orkowski szaman. Falibor szybko przetarł oczy, by sprawdzić czy aby nadal nie śni, ale ból w członkach przeczył temu wyraźnie.

 

Po chwili czarownik otworzył usta. Wypełzło z nich coś na kształt białawego, węża bez skóry, zamieniając się po chwili w kościany, misternie zdobiony kostur. Szaman zaśmiał się ochryple i rozprostował swoje nogi i plecy. Falibor milczał dość długo, po czym zapytał wstrząśnięty:

 

– Ty… ty żyjesz?

 

– Tak ja żyć.

 

– Ale jak…

 

– Ja być szaman. Ja znać wiele sztuczek.

 

– Dlaczego mnie porwałeś?

 

– Ty nie wiedzieć? Ty wydawać się bystry chłopak. Czy ty być tak głupi i się nie domyślić?

 

Ork zaryczał przeciągle co w jego przypadku oznaczało szyderczy, tubalny śmiech, a po chwili kontynuował:

 

– Zemsta. Zemsta być jedyny powód dla którego ja wrócić. Ja chcieć cię zabić.

 

– Dlaczego tutaj? Dlaczego nie zabiłeś mnie wcześniej?

 

Ork milczał, wyraźnie speszony, ale łucznika oświeciło.

 

– Bałeś się – wykrzyknął triumfalnie. – Ty po prostu się bałeś. Bałeś się tych wszystkich ludzi, ale jeden, bezbronny przeciwnik… oto rywal godny ciebie – prychnął z pogarda i splunął pod stopy orka. – Jesteś żmiją. Podłą, tchórzliwą żmiją – krzyczał Falibor, a po każdym wykrzyczanym zdaniu wymachiwał gniewnie pięściami.

 

– Jak śmiesz! Jak śmiesz mnie obrazić! Ja być odważny szaman! Ja być ork z honorem!

 

– Z honorem? A kto zabił zaskoczenia swego pobratymca w ruinach zamku Vetau (z paladyńskiego Stary Zamek), posługując się swoim plugawym stworem. Jesteś śmierdzącym tchórzem i…

 

– Dosyć! Ty mnie obrazić, a ja tego nie lubić. Ty pożegnać się z tym światem.

 

Nagle rozległ się tętent kopyt. Szaman był wyraźnie poddenerwowany. Cały czas zerkał w stronę nasilającego się odgłosu, galopującego konia. Falibor chciał wykorzystać okazję i zaczął uciekać. Nie zdążył zrobić dwóch kroków, gdy nagle ork wymamrotał jakieś zaklęcie. Chłopak poczuł dziwne mrowienie w koniuszkach palców, ale uciekał dalej. Nagle zaczęły drętwieć mu nogi i ręce, a potem tors i cała twarz. Nie mógł się poruszyć. Stał bezradny, zdany na łaskę i niełaskęwroga.

 

– Ja policzyć się z tobą później – wysyczał mu szaman do ucha.

 

Ktoś zsiadł z konia i podbiegł do orka. Falibor był odwrócony i do szamana, i do tajemniczego wojownika, ale słyszał odgłosy walki, które pozwoliły się mu zorientować w sytuacji. Rozległ się szczęk miecza, uderzającego o kostur. Po chwili powietrze przeszył jęk. Szaman poparzył przeciwnika uderzając kulą ognia w jego zbroję.

 

Falibor próbował się odwrócić, ale czar szamana nadal działał. Nagle oczy chłopaka zalało światło, które go oślepiło. Potem usłyszał jęk przebitego mieczem. Obok nóg Falibora wylądowała zakrwawiona głowa szamana. W oddali cichł tętent kopyt.

 

Falibor powoli odzyskiwał władzę nad swoim ciałem, ale nadal miał ciemność przed oczyma. Po chwili dojrzał niewyraźne kontury. Usiadł na trawie, chcąc dojść do siebie. Gdy już odzyskał wzrok, wstał i udał się w poszukiwaniu jakiejś wioski.

 

 

***

 

Od miejscowych wieśniaków kupił czarnego, wytrzymałego konia.

 

Jak dobrze, że zawsze mam parę monet na czarną godzinę – pomyślał, chowając pieniądze do lewego buta.

Falibor dosiadł wierzchowca. Pomknął w stronę wschodzącego słońca, przecinając na ukos Środkową Równinę i podążając za białowłosym jeźdźcem.

 

REISE TERCOLLA ERPE LONTEVO

Koniec

Komentarze

Ten wstęp przypomniał mi pewien stary, prześmiewczy felieton Sapkowskiego, w którym autor udowadniał, iż każdy dobry autor fantasy powinien zacząć dzieło od stworzenia mapy…   skryta w krzakach obserwowała przydrożny trakt trakt 1. «gościniec» 2. «szlak komunikacyjny» 3. «ciąg pomieszczeń w budynku, umieszczonych na jednej osi» Chodziło Ci zatem o pierwsze dwa znaczenia. Dalej: gościniec 1. «szeroka droga wiejska» 2. «podarunek przywieziony z podróży»   Czyli ostatecznie dostajemy: skryta w krzakach obserwowała przydrożną szeroką drogę   Rozglądając się dookoła, zaczął sprawdzać ślady odciśnięte w suchej, gęsto zbitej ziemi. Niewątpliwie były to ślady konia. Sucha, zbita ziemia. Porywisty wiatr. Jak się dowiadujemy później, konie nie cwałowały, nie galopowały, ale szły. I po kilku godzinach nadal widać ich ślady? Nie jestem przekonany.   Zauważył też zatarte odciski skórzanych butów Czyli człowiek nie dość, że zostawia ślady tak widoczne, jak odcisk końskiego kopyta, to jeszcze na pierwszy rzut oka widać, że był w skórzanym bucie, a nie, powiedzmy, onucach.   Potarł w zamyśleniu brodę i dodaje Zmiana czasu.   Sądząc z głębokości śladów to tarczownicy. Istnieje też możliwość, że jeźdźcy zsiedli na chwilę z koni. Czyli właściwie skąd teoria o tarczownikach, skoro równie dobrze mogły to być ślady jeźdźców? Wychodzi na to, że równie dobrze mogłyby to być grube gnomy.   Drugi łucznik z podziwem popatrzył na swojego przywódcę Wyeliminował z teorii grube gnomy – pomyślał.   Idźcie wzdłuż traktu, kryjąc się między drzewami. Ja będę szedł poboczem Pobocze na trakcie. :D Poza tym jaki sens ma ukrywanie się między drzewami, kiedy dowódca będzie widoczny jak na dłoni?   – …strzelać bez rozkazu – dokończył młodszy rangą łucznik i bezszelestnie zaszył się w zaroślach Rozumiem, że w Twoim świecie impertynencja i skłonność do samowolki są cechami pożądanymi, skoro dowódca nie reaguje, kiedy ktoś wcina mu się w słowo, kończąc rozkaz?   po czym szybkim susem, wskoczył do rowu osłoniętego gęstymi krzewami Rów wzdłuż traktu w świecie quasiśredniowiecznym. OK, przyjmuję, tylko niech mi autor wytłumaczy: po co. Po co marnowano siłę roboczą na wykonanie czegoś, co nie ma żadnego celu?   Mężczyzna szybkimi susami pobiegł w tamtą stronę Jaki był sens wcześniejszego krycia się, kluczenia, skradania…?   – To nie strzała. – poprawił się w myślach łucznik W myślach, a zapis dialogowy, w dodatku błędny.   To bełt. – przyjrzał się bliżej pociskowi. – Orkowski bełt. Bliżej – z bliska. Z treści natomiast wynika, że raczej nie podchodził. Poza tym mam pewne zastrzeżenia co do słowa orkowski. Przyjętą formą jest orkowy [odnoszący się do orka (potwornego, mitycznego olbrzyma), np. orkowe spojrzenie, Wielki słownik wyrazów obcych – PWN 2003, 2005 – M. Bańko]   Mężczyzna dotknął czoła wojownika. Było zimne. Umarł. Przed chwilą jeszcze jęczał. Coś szybko stygną trupy w tej Twojej krainie.   Bełty orków przebijają nawet najlepsze kolczugi Bełty, niekoniecznie orkowe, radzą sobie nawet z płytą. M. in. dlatego KK zabraniał używania kuszy jako broni niehonorowej. Z kolczugą natomiast poradziłby sobie nawet łuk o pospolitym naciągu.   To znak dla reszty by się rozproszyć i zwracać większą uwagę na wroga. Czy przypadkiem poprzednie rozkazy nie dotyczyły rozproszenia się i poszukiwania wroga…? Jak się kogoś szuka, to chyba trzeba na niego zwracać uwagę, nie?   Łucznik, skradał się, niepostrzeżenie przemykając lasem, poruszając się od jednej plamy cienia do drugiej Plamy cienia: jest noc, a księżyc już wcześniej zniknął za burzowymi chmurami.   Szybko schował się za pobliskim dębem i w pozycji leżącej zaczął wsłuchiwać w odgłosy nocy  Jak można się schować za drzewem, leżąc? Poza tym mówimy o łuczniku – pozycja leżąca jest dla niego najmniej bezpieczna i całkowicie nienaturalna, bo traci możliwość ataku.   W jego stronę skradał się szczupły, dość wysoki ork, z lekko przerdzewiałym, ciężkim toporem Trochę wcześniej nasz bohater miał problem z wyszukiwaniem tropów na drodze, tak było ciemno. Przypominam o księżycu za burzowymi chmurami. Teraz natomiast nie ma najmniejszego problemu, żeby z kilkudziesięciu metrów zobaczyć, że topór jest lekko przerdzewiały?   – Jak wrócimy cało z tej wyprawy to utnę smarkaczowi łeb – pomyślał wściekły dowódca. Znów, niby myśli, a jakby mówił.   Powoli wyciągnął z kołczana dwa pociski i wbił je w mech obok siebie, by w razie czego móc je szybko wystrzelić Nie bez powodu nosi się strzały w kołczanie – chodzi właśnie o to, żeby mieć szybki do nich dostęp. Przyjrzyjmy się sytuacji: kołczan na plecach. Sięgasz dłonią za ramię, wyciągasz strzałę, nakładasz na cięciwę. Nic po drodze. Strzała wbita w ziemię: wyrywasz strzałę, musisz nią ominąć łuk i dopiero możesz naciągnąć na cięciwę. Która opcja jest wygodniejsza? To chyba jasne. Dodatkowo strzała wyrwana z mchu będzie zanieczyszczona, co wpływa na trajektorię i tak niedoskonałego pocisku. Po co sobie utrudniać życie?   Naciągnął jedną ze strzał na cięciwę, napiął łuk Czyli co dokładnie zrobił?   i wyczekiwał w milczeniu na dobry moment do strzału Każdy łucznik wie, że czekając z naciągniętą strzałą tylko marnuje siły. Strzelanie wygląda więc tak: nakładasz strzałę na cięciwę i czekasz. Dopiero kiedy sytuacja jest odpowiednia, naciągasz cięciwę jednocześnie celując. Osiągasz końcowe napięcie i puszczasz. Tam nie powinno być żadnego czekania z naciągniętą cięciwą.   Znów założył strzałę. Wziął głęboki oddech, by się uspokoić. Naciągnął cięciwę i odczekał aż ork się podniesie. W tym samym czasie drugi łucznik – ten młody – nadal się skradał. Świst strzały, ryczenie/stękanie orka; nic nie mogło wyrwać go z transu.     Odpadłem przy scenie z orkiem, po prostu nie daję rady. W przyszłości zamiast opracowywać mapę, słownik i tym podobne, skup się na sensownej fabule i opisach, bo w tym kształcie tekst jest dla mnie nie do zdzierżenia.

Drogi exturio!  

Postram się poprawić błędy bo wiele twoich uwag jest słusznych, ale niektóre są moim zdaniem nie na miejscu.   Trakty i gościńce poprawione :)

Co do odcisków skórzanych butów – poprawione, choć człowiek może zostawić dość niewyraźne ślady, nawet po kilku godzinach, a tropiciele z naprawdę dużymi umiejętnościami powinni rozpoznać te ślady.

Próbowałem wytropić wszystkie zmiany czasu, ale cóż nie udało mi się :) Dzięki za info.

Fragment o gnomach niezły. Dobra masz rację :)

Dowódca podąży za grupą i nie będzie żadnego pobocza. "Rozumiem, że w Twoim świecie impertynencja i skłonność do samowolki są cechami pożądanymi, skoro dowódca nie reaguje, kiedy ktoś wcina mu się w słowo, kończąc rozkaz?"

Nie każdy dowódca wiesza swoich podwładnych za wciananie się w słowo lub niesubordynację. Na przykład Eowina także nie posłuchała sie Theodena, ruszając na wojaczkę, a to raczej gorsze wykroczenie niż przerywanie czyjejś wypowiedzi. "Mężczyzna szybkimi susami pobiegł w tamtą stronę."

Przeraził się, że to któryś z jego żołnierzy i zapomniał o kryciu się.   Resztę poprawię potem. Jeśli sprawdzisz całe moje opowiadanie, to będzie ono o dłuuuuugi krok dalej na drodze do doskonałości.

Nie każdy dowódca wiesza swoich podwładnych za wciananie się w słowo lub niesubordynację. Na przykład Eowina także nie posłuchała sie Theodena, ruszając na wojaczkę, a to raczej gorsze wykroczenie niż przerywanie czyjejś wypowiedzi.

Nie wiemy co by jej zrobił Theoden, przecież zginął. :) Opowiadanie do generalnego remontu. To co wypisał exturio to tylko czubek góry lodowej.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Argument z Eowyną nie przystaje do przykłądu, ponieważ: 1. Nie mówimy o niesubordynacji, tylko o impertynencji podwładnego i samodzielnym wydawaniu rozkazów, 2. Eowyna nie była szeregowym żołnierzem, ba! w ogóle nie była żołnierzem, 3. Oczywiście Eowynę można posądzić o nieposłuszeństwo, ale się z tym nie obnosiła (Theoden aż do starcia z Czarnoksiężnikiem nie wiedział, że Eowyna nie została w Edoras). Łucznik w tym przypadku jest bezczelny względem przełożonego (co gorsza, nie tylko ten jeden) i się z tym obnosi, a dowódca nie reaguje. To oznaka jego słabości i możliwa droga do buntu podwładnych w razie otrzymania rozkazów, które nie będą się im podobały.   Co do tych susów: Twoja argumentacja nadal mnie nie przekonuje (oczywiście nie musisz mnie przekonać, jeśli się ze mną nie zgadzasz :). To nie jego dzieci, tylko żołnierze. Przeznaczeniem żołnierza jest walka, więc wszyscy się raczej spodziewają, że mogą być ofiary. Dowódca, którego możliwość śmierci podwładnych przeraża na tyle, że idiotycznie (bo w ciemno) ryzykuje życie swoje oraz potencjalnie bezpieczeństwo oddziału, jest beznadziejnym dowódcą.

Poprawione exturio. Z kilkoma twoimi uwagami się nie zgadzam, ale przecież nie musimy mieć takiego samego zdania :) Z tą Eowyną to trochę przesadziłem :)

Książę Wojciech…? Wow! Pomysł genialny, ciekawe jakie wykonanie…

„Zarzucony na siebie cienki, wełniany kaftan i okrywająca go czarna peleryna…” –– Dlaczego czarna peleryna okrywała kaftan, który był zarzucony na siebie, czyli na kaftan? ;-)  

 

„Mężczyzna jeszcze raz upewnił się, że w promieniu kilkaset metrów…” –– Mężczyzna jeszcze raz upewnił się, że w promieniu kilkuset metrów… O! Posługiwali się systemem metrycznym! ;-)

 

„Sądząc po ich liczbie przejeżdżało tędy czworo lub pięcioro jeźdźców…” –– Obadawszy ślady zorientował się, że jechali panowie i panie? ;-)

 

„W ciemności łucznik coraz trudniej odnajdywał ślady”. –– Wolałabym: W ciemności, łucznik z coraz większym trudem odnajdywał ślady. Lub: W ciemności, łucznikowi coraz trudniej było odnajdywać ślady.

 

„Mężczyzna odczekał minutę…” –– Miał zegarek, czy małą, podręczną i poręczną klepsydrę minutową? ;-)  

 

„…na przestrzeni wolnej od drzew, osłoniętej tylko sięgającą do kolan suchą trawą…” –– …na przestrzeni wolnej od drzew, porośniętej tylko sięgającą do kolan suchą trawą

 

„Naciągnął cięciwę i odczekał aż ork się podniesie”. –– Czy ork był idiotą, czy tylko postrzelony? Podnosił się ze strzałą w nodze, by łatwiej można go było trafić? ;-)  

 

„Reszta stworów wyposażona była w łuki straszaki…” –– Czy z łuków straszaków strzela się ślepymi strzałami? ;-)  

 

„…powiedział wyraźnie, a zarazem dobitnie…” –– Masło maślane. Wyraźnie i dobitnie, to synonimy.

 

„…stali w milczeniu z uniesionymi do góry mieczami”. –– Masło maślane. Czy mogli stać  z mieczami uniesionymi w dół?

 

„…podniósł z ziemi ogromną, szybkostrzelną kuszę i kilkanaście bełtów upuszczone najwidoczniej…” –– …podniósł z ziemi ogromną, szybkostrzelną kuszę i kilkanaście bełtów upuszczonych najwidoczniej

 

„Bestia zaryczała, pochylając twarz nad łucznikiem. Z jej ust wydobywał się okropny…” –– Bestia z ludzką twarzą? ;-)  

 

„Zagłębiło się aż do kolan, po czym z głośnym rżeniem wycofał się z rzeki”. –– Zagłębiło się aż do kolan, po czym z głośnym rżeniem wycofało się z rzeki.

 

„Prawie pusta torba z grzybami, które zebrał po drodze, obijała mu się o plecy” –– Falibor został wysłany po pomoc, czy na grzybobranie? ;-)

Brak kropki na końcu zdania.

 

„Po skończonej opowieści…” –– Wolałabym: Po wysłuchaniu relacji

 

„…spoglądając przez nie na drewnianą palisadę…” –– Kolejne masło maślane. Czy palisada może być inna niż drewniana?

 

„…i sprawdził czy miecz nadal ma przypięty do pasa”. –– Bo miecz mógł odpiąć się od pasa i niepostrzeżenie, po cichutku, zgubić? ;-)  

 

„Chłopiec zaczął się uważniej wsłuchiwać w dźwięki dobiegające zza drzew”. –– Może: Chłopiec zaczął się uważniej wsłuchiwać w dźwięki dobiegające spomiędzy drzew.

 

Niw wiedział czy dlatego, że miał niezbyt grube ubranie…” –– Literówka.

 

„Łucznik znowu spiął swego wierzchowca, zmuszając go do kłusu”. –– Łucznik znowu spiął swego wierzchowca, zmuszając go do kłusa.

 

„Falibor rozejrzał się po stosach zmurszałych cegieł…” –– Cegły nie murszeją. Murszeniu ulegają substancje organiczne.

 

„Hałas ten przyprawiał Falibora o mdłości i potworne bóle głowy”. –– O ile bólów głowy Przyprawił go hałas?

 

Ork-wojownik przybrał kamienny wyraz twarzy, jakby przywykł do zabijania, ale wyraz jego oczu i drżące ręce zdradzały jego wahanie”. –– Wolałabym: Ork wojownik przybrał kamienny wyraz twarzy, jakby przywykł do zabijania, ale wyraz oczu i drżące ręce zdradzały wahanie.

 

„Czemu chcesz mnie zabić? – zapytał Falibor, próbując ukryć przerażenie w swoim głosie”. –– Przerażenia nie da się ukryć w głosie. ;-)

 

„Falibor przez następne kilka minut zadawał takie pytania, na które szamana musiał długo odpowiadać”. –– Falibor przez kilka następnych minut zadawał takie pytania Uważam, że szaman niczego nie musiał.

 

Ty był nóż. Czym prędzej zaczął piłować krępujące go więzy”. –– Literówka. Od kiedy nóż służy do piłowania?

 

Czmeu ty się wiercić? Ty przestać”. –– Literówka.

 

Dobrnęłam do tego miejsca i, wybacz Autorze, to nie na moje siły. Tekst jest napisany, łagodnie rzecz ujmując, nie najlepiej. Nie podoba mi się ani fabuła, ani świat który stworzyłeś. Kompletnie nie znam się na sposobach prowadzenia walki, ale wydaje mi się, że opisana potyczka na łuki i kusze, nocą, w ciemnym lesie, jest chyba bez sensu. Dobił mnie ork szaman, który, podejrzewam, jest idiotą. O innych zdumiewający sytuacjach napisał już exturio, więc nie będę się powtarzać.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

     Potrzebny byłby remont generalny tekstu… 

Mapka fajna. Ale opowiadanie tak sztampowe, że bardziej już nie może być. Nie rozumiem, po co kopiować standardy fantasy.

"Luennir – Gryfia Rzeka (ludzie zniekształcili tę nazwę dlatego dziś brzmi ona Luenir)" – prawię jak Luinnar – niebieski ogień, nawiązanie aż świeci, nie wiem czy pozytywnie, czy negatywnie. Opowiadanie nie wpasowało się w mój gust, ale na pewno nie uważam je za źle skonstruowane lub nudne, całkiem. Powodzenia w następnych!

Doczytałem do końca tej bitwy z orkami i rozmowy z księciem i – przyznam wprost – znudziło mnie. Opis walki jest zdecydowanie zbyt długi – taka scena być może sprawdziłaby się w powieści z niezłymi bohaterami – ale do opowiadania nie wniesie nic ciekawego. Dodać do tego dość przeciętne wykonanie… Za to, co trzeba przyznać, mapka niezła  ; )

I po co to było?

Ok, na przyszłość będę pamiętał. Krótsze sceny walki :) Dzięki za mapkę :)

Nowa Fantastyka