- Opowiadanie: syf. - Hexenjäger

Hexenjäger

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hexenjäger

Hexenjäger

 

– 1 –

Karczma, przez właściciela nazwana Złotym Dzikiem, przez okolicznych wieśniaków zbiegowiskiem dzików, a wśród podróżnych znana po prostu jako dziki bajzel, leżała ze dwie mile od komory celnej opata Rohatyńca. Tutaj zatrzymywali się ludzie zbyt biedni bądź skąpi na siennik w mnisich przybytkach. Osobnicy, którzy z różnych powodów woleli nie mieć do czynienia ze strażą świątynną, tudzież tacy, którym towarzystwo łachmaniarzy, złodziei, kaznodziejów, przemytników i innych proszalnych dziadów najzwyczajniej w świecie odpowiadało.

Są dwa miejsca, gdzie można ubijać ciemnie interesy – napisano w liście. Pierwsze z nich to kuluary biskupich pałaców i konfesjonały (tam już jednako brakuje miejsca, kolejki wszak ciągną się aż po cmentarne bramy). Ich, zdawałoby się, przeciwieństwem są domy rozpusty, kadzie smoliste, karczmy i zamtuzy (gdzie człek jest chociaż świadom intencji adwersarzy, a grzech czai się we wiadomych miejscach – udach rozłożonych, kartach, kościach i pieniądzach – nie zaś kryje się wykadzony pod tiarą kapłana). W takim przeto miejscu przyjdzie nam się spotkać, ażeby omówić sprawę okrutną a wstydliwą. Tam wrota całą noc otwarte, a za garść srebrników… Niech Bóg ma nas w opiece.

Mężczyzna wepchnął pergamin do sakiewki przy pasie, gdy dostrzegł, jak grupa wyrostków wyrywa z płotu przy chlewiku sztachety, by po chwili zacząć się nimi okładać po łbach. Zaraz przybiegło jeszcze paru umazanych w gnoju chlewiarzy i pastuchów, którzy także dziarsko przyłączyli się do mordobicia. Czerwone promienie zachodzącego słońca oświetlały pole walki.

– Hobryniecka prowincja pełną gębą – mruknął mężczyzna. – Tutaj nawet gówno jakby bardziej śmierdzi.

Przecisnął się przez tłumek gapiów. Komuś z ręki wytrącił parę miedziaków na zakład. Ktoś go popchnął, a ktoś inny próbował odciąć sakiewkę – temu raz-dwa złamał palce. Ludzie krzyczeli. Zagrzewali do walki. Włosy cuchnęły im piwem a ubrania zatęchłą kapustą.

Zmierzając w stronę izby, poczuł delikatny swąd, na który niektórzy ludzie są niejako z powołania wyczuleni. Przy jednym z wozów dokonał się właśnie drobny handel, kupcy rozchodzili się w swoje strony. Mężczyzna podszedł w tamto miejsce, kucnął w trawie i po chwili szukana wygrzebał z ziemi kilka brunatnych ziaren. Czarci sporysz.

– Magią bawić się zachciało. Skurwysyny, czarowniki jedne – mruknął. Potencjalnemu zabójcy pozwolił odejść, wszak to tylko prostak z trucizną w dłoni. Sprawdził jednak, gdzie będzie nocować sprzedawca. Później ruszył na umówione spotkanie.

Karczma była napuchnięta jak ciężarna suka. Na ścianach rosły zgorzele grzyba. Pijacy kręcili się niczym nerwowe pchły. Drzwi wyglądały jak rozdziawiony pysk, za którym czeka przeżarty zgnilizną żołądek, a potem dziesięć metrów flaków i…

Strach wejść, bo jeszcze coś ugryzie, pomyślał mężczyzna.

W środku przypomniał sobie głupi żart, który swego czasu krążył pośród stołecznych straży. Facet jest umówiony z typami spod ciemnej gwiazdy, takimi, co to w kapturach siedzą w mrocznym kącie knajpy. Wchodzi do lokalu, a tam w każdym rogu sali sami zakapturzeni kolesie… durny dowcip. Mimo to uśmiechnął się, widząc człowieka, z którym był umówiony. Tamten był blady na twarzy. Policzki miał rozlazłe, jakby doił tutejszy samogon od tygodnia. Trzymał kurczowo puklerz z wymalowaną białą gwiazdą.

– Witam serdecznie – powiedział przybyły.

– Zapraszam do mojej komnaty.

– Prowadź pan.

Poszli w głąb trzewi karczmy ciemnym, ciasnym korytarzem.

 

 

 

– ψ –

– Nazywam się Miklosz – powiedział mężczyzna, odkładając puklerz.

– Komnata – odrzekł przybyły, wiodąc wzrokiem po glinianym klepisku, worku wypchanym cuchnącą słomą i zbitej z krzywych desek skrzyni – to dość szumnie powiedziane.

– I mówi to człowiek, który ostatnie miesiące spał po szopach i stodołach – odparł Miklosz. – Joachim von Block, niegdysiejszy tropiciel i pogromca zła. Malleus Maleficarum. Der Hexenjaeger.

– Nie sprowadziłeś mnie pan tutaj, żeby móc mi naubliżać, prawda? – W świetle kaganka widać było przyprószone siwizną włosy, owiniętą zmarszczkami jak nicią twarz. Plecy uginały się pod ciężarem miecza i tobołów. Ręce lekko drżały.

– Ano prawda.

– Zatem?

– Szybko do rzeczy, co?

– Człowiek, jak przekroczy pewien wiek, to zaczyna słyszeć skrzypienie kostuchy za plecami. Czas to pieniądz, a pieniądz to coś więcej niż tylko parę monet.

– Pamiętam pana jeszcze z czasów pańskiej świetności. Noc Stosów w Bruxhoven. Byłem wtedy nowicjuszem w tamtejszym zborze. Obserwowałem z lubieżną niemal ciekawością, jak wy – łowcy czarownic – męczycie niewiasty, oskarżone o rozsiewanie zarazy. Widziałem, jak grzech ścieka do rynsztoka razem z ich krwią i śluzami. Chciałem wtedy z takim samym oddaniem walczyć z nieprawością. Nie spodziewałem się jednak, że przyjdzie mi najmować najznamienitszego z nich, samego von Blocka, jakby był psem sprzedajnym.

– Czasy się zmieniają – odparł z uśmiechem mężczyzna. – Świat schodzi na owe psy. Na rozluźnienie mięśni twarzy zażyłeś pan immulaty czy lobelii?

– Immulaty w spirytusie.

– Potem warto przemyć skórę moczem, notabene najlepiej kobiecym. Inaczej w bruzdach porobią się zaczerwienienia i człek wprawny zorientuje się, że, zwiedzałeś pan, udając kogoś innego, przybytki niegrzecznych myśli i spotykałeś szemranych przybyszów.

– Dziękuję – odparł Miklosz, czerwieniąc się. – Co to za zapach?

– Czujesz? Dziwne, miałem kontakt z diabelską trucizną, ale – powiedział, widząc minę mnicha – umyłem rączki.

– Rozumiem.

– Wracając do tematu, dlaczego to wysoko postawiony w hierarchii rohatynieckiego klasztoru mnich próbuje pozbyć się swojego opata?

– Co? Skąd pan wiedział…

– Mogę być wyklętym człowiekiem z duszą zszarganą przez demony, ale na rozumie jeszcze nie ucierpiałem.

– Nie bluźnij.

– Byle mniszek nie odważyłby się na kontakty ze mną, a opat może zawezwać stosowne oficja. Jedynie ci, którzy stoją w cieniu opata i – mówił głośniej, kiwając palcem – chcieliby z niego wyjść, zwróciliby się do mnie, licząc, że jestem na tyle zdeprawowany, aby fałszywe dowody zbierać przeciwko tym, którzy niewinności świecą przykładem.

– To nie tak –

– Proszę podać cenę.

Von Block paskudnie się uśmiechnął, zaś mnich wstał i odskoczył pod ścianę.

– Nie o pieniądze tu chodzi a o świętość klasztoru i ochronę wiernych – ściszonym głosem mówił, gdy podszedł do łowcy czarownic. – Opat zaprzedał się demonom wschodu. W zamian za moc cielesną i zdrowie poświęcił duszę swoją oraz los naszej wspólnoty. Z dnia na dzień odmłodniał o dwie dekady, a po wsiach krążą wieści o porywanych dziewczętach. Pomnij panie na resztki honoru i poszanowania wiary, a odrzuć myśli o srebrnikach. Choć trzos czeka, to wyłącznie na ciebie, ja zaś chcę wrócić do mojej celi i oddać się kontemplacji w spokoju i bezpieczeństwie. Opacki stołek nigdy mi na myśl nie przyszedł.

Machał rękoma i gestykulował, dając upust wzburzeniu.

– Dobrze, dobrze. Intencje każdego człowieka należy sprawdzić. Najlepiej po dwakroć. Jak mam się dostać w otoczenie opata?

– Zgadzacie się zatem?

– Tylko jak dostrzegę wymierne zło. Inaczej się tobą zajmę.

– Rozumiem. Jutro o zmierzchu sługa będzie czekał przy rozstaju dróg. Będzie miał instrukcje i stroje. Wprowadzi pana w obręb murów klasztoru. – Wychodząc, dodał: – To nie jest tak, że mogę wszem i wobec rozgłosić, że opat jest opętany i zaraz zawołać Sanctum Officium. Potrzebuję namacalnego dowodu, którego sam nie potrafię zdobyć. Z tego powodu pana zawezwałem.

– Rozumiem.

– Może pan zatrzymać ten pokój.

 

 

 

– ψ –

Von Block zaczekał, aż ucichną odgłosy libacji, i wyszedł na korytarz z samym tylko sztyletem w cholewie. Nie zwrócił uwagi na złodziejaszka zabierającego pijanym sakiewki z miedziakami. Minął wykidajłę gwałcącego służkę na podłodze. Nie przeszkadzał kupczykowi, szykującemu się do zadźgania drugiego kupczyka. Jedna rzecz nie pozwalała mu zasnąć. Jeden człowiek. Handlarz czarcich dewocjonaliów.

Jak przystało na bogacza, mężczyzna wynajął pokój z zamkiem na klucz zamiast zasuwy. Von Block wstrzymał oddech i, klnąc w duchu na swoje stare stawy, po kilku długich minutach rozgryzł mechanizm. Wszedł do środka i zamknął drzwi.

Wewnątrz unosił się słaby zapach siarki i zakazanych ziół. Zwykły człowiek mógłby pomyśleć, że cuchnie tutaj niestrawnością, ale von Block miał już przygotowany sztylet. Podszedł do śpiącego i, przytrzymawszy jego czoło dłonią, pewnym ruchem wbił ostrze przez oko w mózg, aż zazgrzytało o kość potylicy. Zakręcił kilka razy, podczas gdy ręce i nogi ofiary pląsały pod pierzyną. Starł z broni krew i plugastwo, a potem wyszedł.

Gdy wracał, śpiący na sali zostali już ogołoceni, dziewka dalej leżała z podwiniętą kiecką – teraz po prostu ktoś inny korzystał – a trup kupczyka zaczął powoli stygnąć. Von Block z ulgą położył się na sienniku, rozgonił pchły oraz karaluchy i zasnął.

 

 

 

– 2 -

Von Block siedział przy ławie pośród pątników i łapczywie żarł tłustą kaszę ze skwarkami. Miał na sobie włosiennicę, na plecach szeroki kaptur podróżny, w pasie obwiązany był sznurem. Bolała go twarz, zniekształcona wskutek spożycia eliksiru od Miklosza.

Były łowca czarownic, jak tylko oderwał się od miski, spojrzał spode łba na opata zasiadającego przy masywnym stole na drugim końcu refektarza. Kapłan, jak przystało na dobrego gospodarza na bogatych włościach, suto ugościł przybyłych. Na stołach szacownych i dobrze urodzonych pielgrzymów wylądował ryby, drób, sery i wino. Kucharz, który gotował dla biedoty, najwyraźniej hołdował zasadzie: pożrą wszystko, byle tłuste i gorące.

Von Block pomyślał o sobie z pewnym zawstydzeniem, przecież poparzył sobie przed chwilą język jedzeniem. Wciąż jednak pozostało mu sporo przyzwyczajeń z okresu, kiedy się ukrywał przed dawnymi pracodawcami. Dekret o amnestii był najcenniejsza rzeczą, którą posiadał. Prócz życia oczywiście. Niemniej żreć trzeba, więc czas wziąć się do roboty.

– Sanctus Roccatinus, ora pro nobis – zawył, gdy kociołki były już wyskrobane i pątnicy zaczęli wychodzić. Szturchnął jednego z współbiesiadników, wchodząc na stołek, i we dwóch przeciągle zaśpiewali: – Peccatoribus.

Goście i duchowni patrzyli na Joachima. Wnet dołączyło się do niego więcej głosów. Prorok razem z grzesznikiem, syn szewca wespół z bękartem nierządnicy, wędrowny kapłan obok lichwiarza, domorosły cyrulik i udawany chromy, kaznodzieje, nauczyciele i tułacze, czując w pełnych brzuchach łaskę świętego Rohatyńca, jak jeden mąż jęli śpiewać pieśń pochwalną i dziękczynną. Rozradowane głosy jak kolorowe skowronki wzlatywały pod sklepienia refektarza, a tam mieszały się same ze sobą, z echem i z echami echa. Ostatnie zwrotki śpiewane przez głodną uświęconych zdrojów rzeszę skierowane były do opata jako powiernika dóbr zakonnych.

Kapłan podniósł się z krzesła i ruszył między wiernych. Wyprowadził tłum na zewnątrz, na plac przed świątynią, gdzie stały już pierwsze stragany jarmarczne, szykowano sprzedaż odpustów, relikwii i innych pamiątek. Stanąwszy podwyższeniu, rzekł:

– Dziękujemy wam, bracia i siostry za przybycie w skromne progi opactwa świętego Rohatyńca. Niech przez tę podróż zstąpią na was łaski pomyślności i szczęścia, a grzechy wasze zostaną odpuszczone. – Rozłożył ręce. – Musicie pozwolić mi teraz udać się do komnat, abym mógł godnie przygotować się do celebracji, którą dzisiaj rozpoczniemy.

Von Block cały czas obserwował duchownego. Widział lekkość kroku, słyszał moc głosu, ale wciąż nie potrafił orzec nic na temat nadnaturalności jego kondycji. Niemniej na schorowanego starca nie wyglądał. Wreszcie, zgodnie z planem Miklosza, klucznik poprosił przedstawicielstwa przybyłych grup religijnych na prywatną audiencję u opata. Joachim, jako czołowy śpiewak, wykorzystując chwilową sławę oraz łokcie, znalazł się pośród zaproszonych.

Wysoka dzwonnica rzucała cień na ludzi rozchodzących się z placu. Gdy rozbrzmiał dzwon popołudniowy, stado gołębi zerwało się do lotu. Przefrunęło nad spadzistymi dachami refektarza i dormitorium, na chwilę usiadło na przysadzistej bryle świątyni. Później ptaki okrążyły krępe baszty bramy wjazdowej, przeleciały wzdłuż wzmocnionego muru i wreszcie wylądowały między straganami, by wydziobać rozdeptane resztki.

Tymczasem okute drzwi wiodące do komnat opata zamknęły się za zaproszonymi pątnikami. Strażnicy świątynni poprawili rynsztunek i w ciepłych promieniach wrześniowego słońca oczekiwali na koniec warty.

 

 

 

– ψ –

Von Block wyjrzał przez okno. Przed nim rozciągał się krajobraz Hobryny. Żółte pola, zielone łąki, brunatne lasy, przeplatały się i przewijały ze strumieniami, kamienistymi pagórkami, wrzosowiskami lub wyschniętymi ugorami. Wioski i sioła leżały wzdłuż traktów i ścieżek jak kości hazardzistów, wysypane ze skórzanego kubka. Nad horyzontem zbierały się burzowe chmury.

– Jak ten descyk lunie to, oj panie, kiepsko będzie – powiedział dziadek w wełnianym kubraku. W dłoniach gniótł grubą czapę. Gdy się uśmiechnął, błysnęły trzy żółte zębiska.

– A co się stanie? – odparł Joachim, czując smród kóz i wędzarni. – Oscypków nie będą kupować?

– Ino jo, i jesce syrki pomokną.

– Daszek postawcie. – Łowca czarownic starał się stać jak najbliżej okna, gdzie podmuchy wiatru chroniły go od napierającego odoru.

– Toć za dasek trza płacić więcej – odparł dziadek i zaczął wyciągać zza pazuchy kawał żółtego, rozmiękłego sera. Ugryzł kęsa i, żując, spytał:– Kcecie, panie?

Von Block marzył, aby piekła się rozpieczętowały, a potem pochłonęły starego i te jego oscypki. Zaraz przyjdzie samemu pokłonić się mrocznym bogom i rzucić jakiś urok, pomyślał, ale na szczęście otwarto do komnat opata. Klucznik pokłonił się zgromadzonym i zaprosił wszystkich do środka.

Asceza to słowo, o którym dawno tutaj zapomnieli, mruknął, gdy zobaczył podłogi wyłożone grubymi dywanami, ściany obwieszone dzianinami i regały pełne ksiąg. Srebrne kandelabry oświetlały salę – bo celą jej nie można było nazwać – a duże palenisko w rogu grzało powietrze. Przy ścianach ustawiono ławy i wyłożono je poduchami. Zastaw się, a postaw się. I kto teraz powie, że nad opatem nie czuwa święty Rohatyniec.

– Jak to, panie złoty, rolnicy za młynarzami? Bez zboża jeno kamienie i żwir pomielicie! – Rozgorzała dysputa, gdy duchowny wespół ze swoim kancelarystą poczęli ustalać kolejność reprezentacji pątników podczas procesji.

– A tak to. Żeby nie mój młyn, to byście surowe ziarno żarli, nie chleb.

– Co tam ziarno, kmioty – ryknął starszy cechowy kowali. – Spróbujta pole obrobić bez pługa albo konia niepodkutego pogonić.

– A syr? Co z syrem? – mlaskał dziad, machając cuchnącym oscypkiem.

Pielgrzymi kłócili się między sobą, z pisarzem, opat starł się wszystkich uspokoić. Tylko jeden klucznik zachował powagę i pilnował, aby żaden wartościowy przedmiot nie został wyniesiony. Wzburzona tłuszcza zasłaniała jednak Joachima.

Von Block tymczasem, korzystając z ogólnego podniecenia, z miną szalonego niewiniątka, rozkręcił śruby trzymające w pionie wielki regał. Włosiennica, na którą złorzeczył, odkąd ją założył, tym razem ukazała swoje zalety, pozwalając na zakrycie niecnej pracy rąk.

Gdy skończył, wmieszał się w tłum i sam trochę pokrzyczał. Potem rzucił pod regał garść drobniaków, a pątnicy, jak przystało na biedotę, rzucili się na podłogę, by je zbierać. Tłumek rozbujał regał. Mebel zaczął się chwiać. Pofrunęły ciężkie księgi.

– Uwaga! – krzyknął Joachim, odciągając kilku ludzi. Inni wciąż tłoczyli się pod masywnym, okutym żelazem klocem.

Opat rzucił się z uniesionymi rękoma, aby powstrzymać szafę przed zgnieceniem spanikowanych pielgrzymów. Von Block dopadł z drugiej strony z pomocą, ale kapłan praktycznie sam poradził sobie z zagrożeniem.

– Cud! Cud nastąpił – ktoś krzyknął.

– Opat nas uratował! Łaska świętego Rohatyńca przez niego przemawia.

Kilku pielgrzymów zostało lekko poranionych, oberwawszy ciężkimi księgami. Inni byli po prostu przerażeni. Jakaś baba płakała, dziad był w szoku i omdlał.

– Chwała opatowi!

– Tak – dodał kancelarysta – niech więc to opat rozsądzi o kolejności.

– Niech rozsądzi!

Duchowny był speszony.

– Bracia i siostry, gdyby nie pomoc świętego oraz tego oto pielgrzyma – wskazał na Joachima – to moje członki nie podołałyby trudowi.

Podszedł do von Blocka. Objął go i spytał:

– Jakie jest twoje imię?

– Braciszek Joachim – odparł nieśmiało.

– Ach, to wy przybywacie z Totenwaldu, prawda?

– No, tak – wystękał, klnąc w duchu.

Kapłan przytrzymał go, uśmiechając się do wychodzących w pośpiechu pątników. Rzekł:

– Bracie, chciałbym się z tobą jutro rozmówić – zrobił pauzę – o wieściach z owego Totenwaldu. Ponoć tartaki wam podupadają. Klucznik zaprowadzi cię tedy do celi, abyś mógł w pełni odpocząć po dalekiej podróży i przygotować się do jutrzejszych obchodów.

– Panie, niegodzien jestem zaszczytu gościny w tych świętych progach – odparł von Block.

– Przyjmij tedy moje błogosławieństwo.

Joachim skłonił się nisko, chcąc pocałować w pierścień, ale było ich kilka i nie wiedział, który musnąć ustami. Skinął zatem głową i poszedł za klucznikiem, myśląc już o niebezpieczeństwach nocnej wyprawy.

 

 

 

– 3 –

– Czyś pan oszalał?

Miklosz dopadł von Blocka niedaleko stajni, gdzie nikt nie patrzył. Słońce już zachodziło, więc zaułki opactwa pogrążyły się w cieniu. Oliwne lampy świeciły tylko przy uczęszczanych przejściach. Ciemne chmury były już blisko, ale wciąż z nieba nie spadła ani kropla deszczu.

– Nie, skąd – odparł łowca czarownic. – Miałem dotrzeć blisko starego i dotarłem.

– Śpiewy i przewracane szafy? Co to ma być? – Nawet teraz widać było, jak z nerwów drżą wszystkie mięśnie na twarzy mnicha. Miklosz cały się trząsł.

– Tak po prawdzie to gówno wiem o manufakturach w Totenwaldzie. Za to śpiewać choć trochę potrafię – wysyczał von Block, kuląc się, jakby wiał wiatr. – Wasz opat jest świadom, że ktoś węszy dookoła niego, więc powiem jeszcze jedno: ta przykrywka jest gówno warta. W dodatku jakiś idiota, próbując uwiarygodnić imprezę, załatwił mnie na amen, rozpuszczając wcześniej plotki o pielgrzymie znawcy tartaków. Teraz zaś wasz klucznik próbował mnie zamknąć w celi. Na szczęście wszyscy bogacze ostatnio inwestują w zamki na klucz.

– Myślałem, że tak będzie lepiej – odrzekł speszony mnich.

– Jasne, teraz już wiesz, dlaczego klepiesz paciorki w chramie, a nie ganiasz diabłów grasujących między owieczkami.

– Proszę o wybaczenie. – Miklosz złożył dłonie i pochylił się.

– Do świtu muszę zebrać jak najwięcej informacji – powiedział po chwili milczenia von Block. W półsłówkach wypytał już klucznika, ale każde słowo trzeba sprawdzić. Rzekł więc: – Powiedz mi jeszcze raz o gościach opata.

Mnich zaczął szybko referować. Karawana egzotycznych kupców z terra infidelium, poselstwo z odległego sioła, gdzie wieśniacy w geście samopomocy spalili czarownicę i trzech paladynów powracających z wojny.

– A grupka maruderów? – zagadnął łowca czarownic.

– Maruderów? – mnich nachylił się. – Ach tak. Nie wydawali mi się istotni na tyle, aby o nich wspominać. Byli zwyczajni. Zresztą nie było mnie wtedy w opactwie.

– Zwyczajni, mówisz. Wspominałem już coś o powołaniu. Gdzie oni mogą teraz być?

– Nie wiem – jęknął.

– Na szczęście ja wiem. Usłyszałem to i owo w Złotym Dziku. Muszę opuścić mury klasztoru i wrócić do karczmy. – Von Block spoglądał na boki, otuliwszy się czarną narzutą. – Bramy już zawarte, prawda?

– Tak.

– Znasz jakieś lewe wyjścia na zewnątrz?

– Ja… nie – mnich głośno westchnął.

– Szlag by cię trafił – mruknął łowca czarownic. – Sam sobie poradzę. Wracaj do celi i nie pokazuj się na dworze.

Skulony von Block przemknął przy ceglanym murze i zniknął za rogiem. Cienie rozlały się w czerń nocy, a na niebo powoli wspinał się księżyc. W odległe drzewo trzasnął pierwszy piorun.

 

 

 

– ψ –

Drwa w palenisku płonęły leniwym ogniem. Na haku wisiał kocioł z resztkami żarcia. W powietrzu unosił się smród potu, przetrawionego piwa i kota. Bugajło siedział w tym samym kącie, co ostatnio i pewnie nawet sprzedawał tę samą historię za kolejny garniec grzańca.

Von Block, zziajany i mokry, dosiadł się i wymownie spojrzał na dwóch obszczymurów, którzy zaraz zebrali manele i ulotnili się. Nachylił się i powiedział:

– Dawno temu byłeś ze swoją kompanią na dworze opata?

– No panie, nie wiem…

– Nie pogrywaj ze mną, ćmoku, bo ci jajca urżnę – mruknął łowca czarownic, wyciągając z rękawa sztylet.

Bugajło powiódł zlęknionym wzrokiem po gościach w izbie, ale ci, którzy usłyszeli groźbę, właśnie wychodzili, a pozostali jakby mieli pozatykane uszy. Zajrzał do sakiewki i odpowiedział:

– Z dziesięć dni temu.

– Dobrze, a gdzie reszta kompanii?

– Rumko i jego chłopcy pojechali do Koniotopu po nowe blachy. Wyprawa na wschód się szykuje, to myśmy umyślili zaciągnąć się do piechoty pancernej.

– A ty sobie siedzisz i popijasz od rana do nocy?

– Rybakow przepadł, a jego dola została. Co ma się marnować.

– Gdzie ten Rybakow się podział?

– Panie złoty, zabierz pan to żelastwo, bo mi fujara więdnie ze strachu – Bugajło wyszczerzył poczerniałe zęby. Szramy po ospie na jego twarzy zrobiły się jakby bardziej szkaradne. Zakrzyknął: – Karczmarz. Polejże, ale migiem, bo mi w pysku zaschło. Jak żem mówił, napatoczył się jegomość i zaoferował nam robotę. Rybakow wtedy rządził i się zgodził. Najpierw w lesie żeśmy się spotkali z kmiotami z gór i odebrali od nich jakieś malutkie zawiniątko. Zaś potem za bandę powracającą z krucjaty mieliśmy się podać i u bram świętego miejsca żądać spotkania z opatem. Świątobliwemu oddać trzeba było ten pakuneczek, ale jeden szef wiedział, co jest w środku. Takośmy uczynili, a potem chłopcy pojechali po żelastwo. Parę dni później Rybakow przylazł i jął gadać, że widział owego jegomościa, i że zarobi więcej pieniędzy. A potem przepadł jak czapka w latrynie.

– Bratku – syknął von Block. – W gównie to ty jesteś umazany i siedzisz w nim już po szyję.

Z woreczka na szyi wysupłał niewielki, ale gruby medalion ze starannie wyrytym młotem kawaleryjskim. Z drugiej strony wygrawerowane były insygnia obecnie panującego miłościwego króla. O jego miłosierdziu świadczyło zużycie wisiora, wytarte i nadpalone napisy oraz szeroka, biegnąca przez całą długość, szczerba.

– Wiesz, ćmoku, co to jest?

Bugajło przełknął ślinę tak starannie, jakby to był ostatni napój w jego życiu i kiwnął nieznacznie głową.

Von Block rzucił na stół trochę drobniaków za piwo i rzekł:

– Teraz pójdziesz ze mną. W żaden sposób nie próbuj zgrywać cwaniaka. Zrozumiano?

 

 

 

– ψ –

Joachim von Block stał i słuchał.

Czterech piechurów mierzyło w mężczyznę z kusz. Ośmiu kolejnych z włóczniami stało półkolem. Furta sekretnego przejścia za spichlerzem z jękiem zamykała się. Dął wiatr. Opat oraz kilku mnichów obserwowali zatrzymanie. Miklosz odezwał się:

– Ten oto człowiek, wykorzystując ufność i dobrotliwość naszego zakonu, zakradł się w klasztorne mury, aby móc odprawiać tutaj swoje gusła i czary. Omamił urokiem naszego klucznika. Ciemną porą wykradł się poza mury. Musiał donieść więcej mrocznych ingrediencji, aby znieważyć wielkie święto świętego Rohatyńca. Straże, brać go!

Von Block stał i słuchał, jak świątynni żołdacy okładają otumanionego Bugajłę pałkami. Eliksir podziałał, ale musiał zaszkodzić maruderowi. Łowca czarownic wcześniej zdążył złożyć wizytę w lochu więziennym, a teraz zmierzał do komnaty opata.

Jak wiele odpowiedzialności można złożyć na jednego człowieka, pomyślał, idąc wilgotnym korytarzem. Tradycyjna nieodpowiedzialność. Klucznik otwiera wszystkie drzwi. Zaś Pan Nasz Przenajświętszy wybacza wszystko, cośmy uczynili bliźniemu, walcząc ze złem. Oby – mruknął ponuro Joachim.

 

 

 

– ψ –

Drzwi celi opata były zapieczętowane, nie tylko mechanizmem, ale także czarną magią. Zwykły człowiek poczułby niechęć, niewyartykułowany lęk, być może przemożne obrzydzenie. Von Block złożył dłonie w modlitwie – nie czynił tego od dawna i przeklął w duchu swoje drżące palce – oraz oparł się czołem o chłodne deski.

Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, gdy w uszach rozniosło się demoniczne wycie. Poczułby je każdy wrażliwy na magię. Pociekła krew, oczy zaszkliły się. Otumaniony, na chwiejnych nogach wkroczył do pomieszczenia.

Paliły się świece stojące w kandelabrach, paliły się świece rozstawione na podłodze. Pomiędzy nimi leżała kobieta. Naga, zgwałcona i uduszona. Demon wschodu jest głodny i nigdy nie zostanie nasycony, pomyślał von Block. Podszedł do pulpitu, szybko spisał liścik, zalakował i odbił pieczęć opata.

Spojrzał na ciało martwej wieśniaczki. Wciąż słysząc echo jęków demona, poczuł gorącą chuć między udami. Pogasił świece stojące na posadzce i zepchnął je w kąt, a zwłoki okręcił sukienką. Otworzył okno i przez nie wyjrzał. Przepaść, skały i las. Wciąż lał deszcz.

Podniósł trupa za rękę. Pierś, jeszcze ciepła, wyślizgnęła się spod ubrania. Von Block na nią spojrzał, po chwili wziął głęboki wdech i trzasnął z całej siły obcasem w paluch drugiej stopy. Potem w spokoju wyrzucił ciało w przepaść i zamknął okno.

Gdy oprzątnął pokój z resztek orgii, usiadł w kącie i próbował odmówić kolejną modlitwę. A może liczył, że Pan obdarzy go, w zamian za te wszystkie lata z dala od wiary, jeszcze jedną tej nocy łaską.

 

 

 

– ψ –

Na korytarzu słychać było kroki mnisich sandałów. Ustały przed drzwiami. Joachim poczuł, jak w powietrzu, którym oddychał, gęstnieje i materializuje się gniew. Czarny kształt okrążył pomieszczenie i znikł. Von Block poczuł siłę małego, nędznego odprysku łaski Pana. Nie liczył, aby należało mu się jej jakkolwiek więcej. Przygotował inkrustowany sztylet. Żelazo, nad którym odprawił – myląc słowa – błogosławieństwo, mimo to delikatnie świeciło.

Drzwi rozwarły się. Opat wszedł do środka. Łowca czarownic skoczył przed siebie. Ciało duchownego było silne i naprężone, jak u młodego byka. Krok, uderzenie kolanem, dłoń zaciśnięta na szyi. Dwa uderzenia rękojeścią. Przed oczami von Blocka pojawiły się mroczki, gdy grzmotnął potylicą o mur.

Opat trzymał go nad ziemią. Uwolnił z habitu drugą rękę i chciał szybko zdusić napastnika. Joachim skręcił całym ciałem. Coś chrupnęło w szyi. Kraniec ostrza sięgnął prawej dłoni duchownego. Obciążone pierścieniami palce, jak tłuste robaki, spadły na ziemię i zaczęły się wić. Jeden z nich szybko poczerniał.

Opat osunął się na ziemię i płakał. Von Block, czując tętniący w karku ból, wstał i zamknął drzwi. Oparł się o nie.

– Co się stało? – wyszeptał duchowny. – Co się ze mną działo?

– Włożyłeś na palec przeklęty pierścień – odparł łowca czarownic. – Na każdym pozostałym też miałeś po pierścieniu. Nie wiedziałem, który jest zły, dlatego odciąłem wszystkie.

– Dlaczego go nałożyłem? – opat z wysiłkiem obwiązał sobie kikut kawałkiem szmaty. Jeszcze nie czuł bólu.

– Byłeś słaby. Podatny. Jeden spośród twoich sług to wykorzystał i podsunął ci pokusę. Na szczęście w porę go rozgryzłem. Próbował ukrywać fakty – Joachim mówił, krążąc po komnacie i gestykulując – których ukrywać był nie powinien, jeżeli zależałoby mu na rozwiązaniu sprawy. Po nitce do kłębka trafiłem do waszego loszku. Tam znalazłem niejakiego Rybakowa, bryganta najętego do dostarczenia wam, opacie, przeklętego pierścienia. Rybakow chciał się wzbogacić, szantażując zleceniodawcę, ale nie miał szczęścia. Ów intrygant przezornie nakazał pozbawić go języka, ale mnie to nie powstrzymało przed wydobyciem potrzebnych informacji.

– Kim wy, panie, jesteście? – spytał opat.

– Jestem Joachim von… – zamilkł, gdy przypomniał sobie pal, na który mieli go kilka lat temu nabić. – Jestem nikim. Sprowadzono mnie tu, ponieważ byłem w stanie przebić się przez diabelską zaporę, chroniącą tę komnatę. Jej przełamanie przywołało was, opacie, ale intrygant za chwilę też przybędzie, zwabiony odgłosem pękającej magii. Żądny dowodów waszego opętania, które otworzą mu drogą wprost na opacki stołek. Trzeba tu posprzątać.

Odcięte palce zepchnął pod regał. Skraj ostrza wbił w poczerniałe mięso, zawinięte dookoła metalowego pierścieni i wrzucił je w ogień.

– Niech tam leży, bo ja go nie jestem w stanie zabrać. Dopóki palenisko będzie gorące, demon nie wyczuje obecności ludzkiej duszy i nie uruchomi swojej woli. Opacie, za chwilę wpadną tu straże. Nakażecie im zatrzymać Miklosza. Dowodami niech będą zeznania Rybakowa i Bugajły, wieśniaków z górskich posiadłości, którzy odnaleźli ten pierścień, ampułki z immulatą, które niewątpliwie posiada Miklosz oraz – a przede wszystkim – sama obecność tutaj tego demonicznego artefaktu. Opacie?

– Tak uczynię – odparł. Można było dostrzec, jak z minuty na minutę starzeje się. – Przepraszam, tego jest za wiele na moje schorowane ciało i zmęczony umysł.

– Nie wątpię. – Schodami biegli zbrojni. – Proszę schować dłoń pod habit.

Joachim zaczął odczuwać mdłości. Ledwie poruszał głową. Mimo to, wciąż starał się być przygotowanym na jakąś niespodziankę. Szybko wyszedł i schował się za rogiem.

Do sali wpadła straż.

– Zatrzymuję cię, opacie, za herezję i…

– Co się stało, mój bracie? Czyżbyś pomylił role? Strażnicy, którzy służycie mnie, prawowitemu słudze i posłannikowi świętego, powstrzymajcie zdrajcę i szalbierza Miklosza.

Wojacy stłoczyli się we drzwiach. Nie było trupów i bluźnierstw, był najwyższy duchowny. Sprzeczne rozkazy, przerażająca noc. Jedni ruszyli w stronę opata, inni stali w miejscu. Miklosz wykorzystał moment i uciekł korytarzem, barykadując po drodze przejście.

– Gonić go – krzyczano. – Gonić!

 

 

 

– ψ –

– Człowieka zawsze trzeba sprawdzić, co najmniej dwa razy – krzyknął von Block, kuśtykając w stronę Miklosza. Wyszedł z gołębnika, i stał na drugim krańcu muru. Poprawił zawiniątko przytroczone do cienkiej nóżki i wypuścił ptaka. Miklosz przywiązał linę do blanki i szykował się do zejścia. Na dole rżał koń.

– Kimże jesteś, by mnie oceniać? Wagabunda, któremu z życia pozostał stary medalion. Ty zmarnowałeś wszystko, ja mogłem mieć to całe opactwo i jeszcze więcej.

– Żądza! To jest prawdziwy demon wschodu.

– Miałeś być narzędziem i nawet do tego się nie nadajesz. Nie dziwię się, że zabronili ci chociaż stosy podpalać. Żegnaj.

Miklosz przeskoczył przez kamienny blok i powoli zaczął się zsuwać.

Von Block widział, jak strażnicy biegają po dziedzińcu, szykują konie. Brama jednak była zamknięta.

Joachim zacisnął zęby i pomimo bólu raz jeszcze zmusił swoje ciało do wysiłku. Dobiegł do blanki i oderżnął linę. Miklosz z wrzaskiem runął na kamienie. Łowca czarownic przewrócił się i zemdlał w kałuży własnych wymiocin.

 

 

 

– 4 –

Opat, o dziwo, szybko wydobrzał. Rozpromieniony, na czele kilku wtajemniczonych współbraci, żegnał odchodzącego von Blocka. Joachim przerzucił przez plecy pochwę z mieczem, toboły i worek z jedzeniem.

– Niech Pan Nasz nad tobą czuwa, przyjacielu – powiedział duchowny. – Przez śmierć złego człowieka to na nas spływają łaski.

– Homo homini lupus est – mruknął Joachim, zastanawiając się, czy pocztowy gołąb dotarł już do celu. Zamczysko Officium nie jest przecież daleko, a opat na pewno nie dopilnował ognia w swej komnacie. – Macie rację, Pana Naszego niewątpliwie cieszy śmierć złych ludzi.

– Klasztor wiele ci zawdzięcza.

– Bez przesady. Na szczęście Miklosz nie wiedział, że ludzie tacy, jak ja zajmują się odławianiem wilków, nie diabłów. I w tym są wprawni, bo demon to tylko ostateczna konsekwencja.

– Żegnaj.

Mężczyzna ruszył pieszo w dół klasztornego wzgórza. Mijały go wozy jarmarczne, muły kupieckie i grupy pielgrzymów. Nie oglądał się.

 

fin

Koniec

Komentarze

Co to za moda na niemieckie tytuły opowiadań? Już drugie dzisiaj takie czytam. Myślicie, że tak jest bardziej mhrocznie i gothycko?

Z tym mroczkiem i tak dalej -- no to racja, taki jest mniej więcej cel. Z drugiej strony, ja zawsze mogę powiedzieć, że insprację wziąłem ze średniowiecza Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego i stąd tak brzmiący tytuł. Acz fakt, nie zauważyłem, że język naszych zachodnich braci już dzisiaj tu zagościł. Zastanowię się, być może później podmienię tytuł.
pozdrawiam

I po co to było?

nie zmieniaj, co to mało Burków po świecie biega? I germański nie gorszy niż kolejne kalki Eddy czy tam arturiańskie popłuczyny :)

Sam tekst przyjemnie się czyta i moim zdaniem śmiało (po malej korekcie) w papierze mógłby iść. Kurde, tyle dobrych tekstów znika w odmętach internetu...

Popieram ZuzanneLenską. Bardz dobry tekst, wysoki warsztat - nadaje się na papier bez wątpienia. Chociaż jak dla mnie, zbyt surowo opisujesz zmiany tła. Bohater rozmawia z kimś, nagle gdzieś idzie, a w następnym zdaniu już jest zupełnie w innym miejscu. I trochę to - przynajmniej mnie - męczyło. 
Daje 5 :)

Zapraszam także do skomentowania i ocenienia mojego nowego dzieła: "Etöre Agardü -1-

Serdecznie dziękuję za pochwałę warsztatu.
Co do przejść między scenami, opko i tak chyba jest dość długie na standardy strony. Starałem się więc je skondensować. Jeden z moich Czytaczy także zwracał na to uwagę, ale drugi mówił, żeby puścić bez zmian.
pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka