Głos Ośmiornicy
– Arcyadmirale, jest pan pewien?
Szpakowaty mężczyzna w mundurze Wojsk Obrony Kosmicznej zgromił spojrzeniem doradcę stojącego na baczność po drugiej stronie biurka.
Na twarzy podkomendnego, częściowo zasłoniętej przez półprzezroczysty hologram obrazujący możliwe wersje przebiegu misji, malował się wyraz zwątpienia.
– Siedem koma dwadzieścia dwa to…
– Wystarczająco – przerwał mu arcyadmirał. – Kwestionuje pan moją decyzję, komandorze? – dodał jeszcze władczym tonem.
Czasem sam wierzył w to, że decyzja należała do niego, choć gdy przyglądał się symulacjom, które przedstawiały dziesiątki możliwości i ścieżek postepowania, wątpił, czy ludzki umysł byłby w stanie nad tym zapanować.
OCTOPUS – megaskalowy komputer powstały z połączenia ośmiu najbardziej zaawansowanych kwantowych maszyn liczących na Ziemi – oszacował prawdopodobieństwo realizacji scenariusza 118B na siedem i dwadzieścia dwie setne procenta.
Czyli ponad dziewięćdziesiąt dwa procent, że misja będzie bezowocna.
Ale szanse, że – jeśli nie podejmą ryzyka – uda im się znaleźć inne rozwiązanie w ciągu najbliższych dwudziestu lat ten sam komputer określił na trzy setne procenta.
Tym samym decyzja zapadła, a arcyadmirał Stern był tylko głosem, który miał ją wypowiedzieć.
– Nigdy, panie arcyadmirale! – zakrzyknął komandor. – Po prostu wcześniejsze wyprawy na Europę nie przyniosły nam szczęścia.
Stern musiał przyznać mu rację.
Ekspedycje Asteriona I i Asteriona II dzieliło dwanaście lat, ale ich los był podobny. Obydwie miały na celu zbadanie podpowierzchniowego oceanu Europy. Obydwie były misjami załogowymi. Obydwie dotarły do celu.
I obydwie zakończyły się katastrofą.
Porażka drugiej wyprawy stanowiła ogromny cios wizerunkowy dla Międzynarodowej Agencji Kosmicznej, pojawiły się zarzuty defraudacji pieniędzy, nepotyzmu i szeregu błędnych decyzji admirała Daquina.
Kozioł ofiarny został poświęcony w imię lepszej sprawy. Dymisja oraz symboliczny wyrok to i tak był łut szczęścia. Gdyby media dotarły do akt wskazujących na możliwość, że drugi mechanik Asteriona II, Oleg Isajev, wysadził statek zgodnie z tajnym rozkazem admirała, Daquin nie pożyłby długo.
Dekadę później, po udanej wyprawie na Ganimedesa, agencja została formalnie rozwiązana i zastąpiła ją Międzyplanetarna Agencja Kosmiczna – organizacja podobna z nazwy, ale całkowicie podporządkowana wojsku.
Arcyadmirał Stern doskonale zdawał sobie sprawę, że był nie tylko głosem, ale też ręką, która miała podpisać rozkaz. Ręką, która bez wahania zostanie odcięta, jeśli misja okaże się fiaskiem.
– To historie sprzed niemal wieku. Tym razem będzie inaczej – odparł z udawaną pewnością.
– W takim razie, o ile mogę coś zasugerować, mam idealnego kandydata na kapitana. Jeśli zostanie wtajemniczony… – rozpoczął komandor, powiększając hologramowe okno z danymi osobowymi swojego faworyta.
– Tylko, gdy to będzie konieczne – arcyadmirał ponownie wszedł w słowo komandorowi i dał znak, że chce już zostać sam.
Dziecko w oceanie
Ciepły prąd wszechoceanu obmywał szczyt wieży koralokostu, a podekscytowana Dako pływała wokół iglicy, nie mogąc usiedzieć w miejscu. Co i raz zerkała na ojca, wyczekującego przed wejściem do komory, z niemym pytaniem „czy to już” wypisanym na twarzy.
Karmazynowa smuga rozeszła się w wodzie. Ojciec wstał, a Dako – zwinna niczym wężośmiornica – w jednej chwili znalazła się tuż przy nim.
– Tato, co się dzieje? Czy z mamą wszystko dobrze?
Ojciec wyglądał na zmartwionego. Z całej siły starał się to ukryć, ale Dako należała do czwartego pokolenia i była mocniej związana z wodą, a ta mówiła jej o wielu rzeczach. Nie zawsze o tym, o czym dziewczynka chciała wiedzieć.
– Zwykle przy porodzie jest sporo krwi – odpowiedział, obejmując ją ramieniem. – Mama jest w dobrych rękach, pod opieką najmądrzejszych kobiet. I jesteś jeszcze ty. – Pogładził falujące w wodzie loki córki. – Nasza linia jest czysta, nie musimy obawiać się o mamę – zapewniał, choć sam nie brzmiał na przekonanego.
Czysta linia. Dobra krew. Niezdegenerowany materiał genetyczny. Dako słyszała te hasła, odkąd sięgała pamięcią. Wiedziała tyle, że wszyscy dorośli pokładają w niej i podobnych dzieciach wielkie nadzieje.
To miało związek z legendami, które opowiadała jej prababka, zajmująca jedną z najniższych komór centralnej wieży koralokostu, głęboko, tuż przed granicą z głębią. Dako wymykała się tam, kiedy tylko mogła, by przy nikłym świetle nielicznych pąkli przysłuchiwać się historiom o pierwszych ludziach, którzy przybyli tu z pustego oceanu po drugiej stronie lodu.
Dziewczynka uwielbiała te opowieści, choć wiele z nich trudno było sobie wyobrazić. Świat wypełniony substancją rzadszą od wody, którą przodkowie oddychali, ale w której nie mogli się unosić. Rozciągający się nad nim bezkres pustego oceanu, rozświetlony blaskiem pąkli, które wcale nie były pąklami, tylko gwiazdami. Cokolwiek to znaczyło.
Ludzie podróżujący w koszach zrobionych z materiału twardszego niż koralkost, nie potrzebujących żaglopłetwców, by płynąć. Babka twierdziła, że przebili się przez lód i dotarli do wszechoceanu, a woda przemówiła do nich i odmieniła, by mogli w niej żyć.
Prababka nazywała ich pokoleniem zero.
– O czym myślisz? – zapytał ojciec, przytulając głowę Dako do swojego ciała.
– O babci.
– Kiedyś zajmiesz jej miejsce – powiedział z uśmiechem.
Wtedy z komory wypłynęła jedna z akuszerek, trzymając w dłoniach noworodka. Nic nie powiedziała. Nie musiała. Wystarczyło spojrzeć na dziecko i na wyraz jej twarzy. Nawet Dako rozumiała, co to oznacza.
Chciała się wyrwać, odpłynąć gdzieś daleko, poza kolonię, tam, gdzie żyły szczękoryby. Biła pięściami, ale ojciec trzymał ją mocno.
– To zabiło mamę! Zabiło mamę! – krzyczała, a jej głos rozchodził się w wodzie, płosząc zebrane w szczelinach koralokostu płetwopajęczaki. Zwierzęta rozpierzchły się we wszystkie strony, pędząc na patykowatych odnóżach i połyskując baloniastymi odwłokami.
– To dziewczynka – oznajmiła akuszerka. – Należy do głębi. Chcecie się pożegnać, nim ją wypuszczę?
Dako nie chciała. Nie mogła nawet patrzeć na to, co miało być jej młodszą siostrą, ale ojciec kazał jej spojrzeć.
Ogon zamiast nóg. Beczkowate ciało. Obrośnięty błoną grzebień wyrastający z pleców. Płetwy w miejscu rąk. Długa szyja a na jej końcu twarz. Ludzka twarz. I oczy. Takie jak u mamy.
Siostra Dako była syreną. A gdy syrena rodziła się z kobiety, ta druga zawsze ginęła.
– Nie nadamy jej imienia, bo głębia wezwała ją do siebie, by żyła pośród syren – ojciec rozpoczął ceremonialną formułę. – Nie pożegnamy jej z gniewem w sercach, ponieważ nie jej winą jest śmierć, z której powstało nowe życie. Woda tworzy głębię pod naszymi stopami. Woda tworzy lód nad naszymi głowami. Woda jest tam, gdzie mrok i tam, gdzie jasność. Woda daje i woda zabiera.
– Na wieki wieków, Amen – zakończyła akuszerka i rozluźniła uścisk, a syrena uderzyła kilka razy niepewnie ogonem i pomknęła w dół, tam, skąd słyszała zew sobie podobnych.
Potem Dako dowie się, że to kwestia podatności. Ludzie mieli powstać z ryb – i zdarzało się, że dzieci już w łonie matki słyszały głos wody, który budził duchy zwierzęcych przodków.
Jeszcze później Dako dowie się o genach i ewolucji wstecznej, która ponoć w innych warunkach nie mogłaby zaistnieć.
Na razie jednak musiała pożegnać matkę, nim koralkost ją wchłonie, by się pożywić.
Pierwszy operator
Rowan Eisenberg rozprostował się na krześle i przetarł zmęczone oczy. Manewr zajął półtorej godziny, nim moduł ustawił się na ściśle wyliczonej orbicie, gdzie nie groził mu kurs kolizyjny z żadną kosmiczną skałą, których było tu pełno.
– Podróż krótsza niż parkowanie – westchnął mężczyzna, odpinając pasy. Jego ciało uniosło się w powietrze pod wpływem nieważkości. Rowan wyglądał na zmęczonego, a przecież całą robotę odwalił automat. On tylko obserwował, czy wszystko idzie zgodnie z planem.
Jeśli przyszłoby co do czego i tak wiele by nie zdziałał. Wpływ grawitacji Jowisza wymagał nieustannych i precyzyjnie wyliczonych korekt kursu, by utrzymać stację w wyznaczonym miejscu. Człowiek musiał pogodzić się z tym, że w pewnych kwestiach nie dorówna maszynie.
Prom, który przywlókł Eisenberga w okolice Europy, pewnie za jakiś kwadrans rozpocznie procedurę dokowania w ganimedejskim kosmoporcie, a wróci dopiero za dwa miesiące, z kolejnym modułem stacji, którą Międzyplanetarna Agencja Kosmiczna postanowiła umieścić właśnie tutaj.
W sumie moduły miały być cztery – trzeci znajdował się właśnie gdzieś w drodze z Marsa, a czwarty dopiero powstawał w ziemskich megafabrykach, których zadaniem było wykorzystać wszystkie dostępne surowce, nim ludzie na dobre opuszczą swoją kolebkę, pozostawiając ją zdewastowaną i martwą – ale Rowan nie zagrzeje tu miejsca na tyle długo, by je wszystkie zobaczyć. Za dziewięć ziemskich tygodni wsiądzie na pokład promu, by wrócić na Ganimedesa, do ukrytej pod lodem Troi.
Tymczasem jego misja była prosta: zająć miejsce na orbicie (to miał już odhaczone), odczekać, aż wskazany obszar badań znajdzie się pod stacją (to zrobi się samo), zrównać prędkość z ruchem obrotowym księżyca (to też wykona automat), wysłać sondy na powierzchnię Europy, zebrać dane do analiz i odnaleźć czarne skrzynki Asteriona I i II (to jedyne miejsce, gdzie będzie miał coś do zrobienia). Potem zostanie mu tylko czekać. Długie tygodnie w samotności.
Nie żeby mu w czymś przeszkadzała – przywykł do niej, tak samo jak wszyscy. Dekady rozwoju technologii Virtual Reality z powodzeniem wbiły gwóźdź do trumny z pokolenia na pokolenie gasnącej potrzebie nawiązywania więzi społecznych.
– Melduję zakończenie etapu pierwszego. Realizacja na poziomie dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć procent, zidentyfikowane niewielkie odchylenie kątowe w kierunku Jowisza. Zakończenie etapu drugiego przewidywane za trzy godziny i czterdzieści cztery minuty.
No tak, był jeszcze on.
Andy. Humanoidalna maszyna, którą twardogłowi z MAK wpakowali na pokład promu, chyba w obawie, że pierwsza od niespełna wieku wyprawa na Europę może skończyć się tak, jak poprzednie. Oficjalnie Andy miał raportować, pomagać w codziennych zadaniach i awaryjnie zastąpić Rowana w przypadku niedyspozycji, ale ten wiedział, co to oznacza: jesteś pod nadzorem.
Był pewien, że gdyby nie położenie Europy w pasie radiacyjnym powodujące trudne do przewidzenia problemy z komunikacją i usterki elektroniki, w ogóle nie wysłaliby tu człowieka. Kilkanaście satelitów krążących w strefie przyciągania Jowisza nie wystarczało za zapewnienie.
Minęło prawie sto lat, ludzkość ponoć stała u progu dorosłości, opuszczała rodzinny dom i gotowa była przejść do etapu cywilizacji kosmicznej, a nosiła ze sobą ciężar przesądów. Zły omen wiszący nad Europą! Rowan prychnął z lekceważeniem.
– Operatorze Eisenberg, proszę o potwierdzenie przyjęcia meldunku – ponaglił go robot.
– Przyjmuję, możesz odejść do swoich obowiązków.
– Nie mam zleconych zadań aż do końca etapu drugiego.
Niby pozbawiona życia maszyna, a potrafiła wywołać w Rowanie autentyczną irytację.
– W takim razie dokonaj przeglądu stanu silników.
– Zadanie zakończone trzy minuty i dwadzieścia sekund temu – oświadczył robot.
– To… – Rowan musiał coś wymyśleć. Wiedział, że inaczej blaszak się nie odczepi. – Nie wiem… Nasłuchuj.
– Czego? Potrzeba doprecyzowania.
– Wszystkiego – rzucił mężczyzna, przemieszczając się do wyjścia, w stronę mesy.
Andy zastygł w bezruchu. Czerwona dioda nad głośnikiem to zapalała się, to gasła, co oznaczało, że robot się zastanawia. W końcu odpowiedział:
– Przyjąłem.
Rowan Odetchnął z ulgą, że będzie mógł kolejne trzy godziny i czterdzieści minut spędzić jedynie w towarzystwie kawy z tubki.
A robot nasłuchiwał.
*
Rowan Eisenberg, absolwent Genimedejskiej Akademii Kosmicznej – najlepszy na roku – oraz pierwszy operator stacji budowanej w ramach projektu Głębokiego Rozpoznania Układu Słonecznego, który nabrał rozpędu po odkryciu zaawansowanych form życia na Tytanie.
Po prawdzie zastanawiał się, dlaczego ściągnęli tu właśnie jego. Chociaż misja miała wielkie znaczenie medialne, nie była ani szczególnie ryzykowna, ani wymagająca. Bo co właściwie mogło pójść nie tak?
*
Pozostały dwie godziny i piętnaście minut do zakończenia etapu drugiego, kiedy właz do mesy otworzył się i do środka wparował Andy. Pojedynczym ramieniem, które służyło mu do przemieszczania się po stacji, złapał wystający ze ściany uchwyt i zawisł kilka metrów od Eisenberga zajętego właśnie połykaniem unoszących się w powietrzu bąbli czarnej kawy wyciśniętej z tubki.
– Operatorze, wbrew jednoznacznemu rozkazowi, zdecydowałem się przerwać nasłuch…
Rowan niemal się zakrztusił, co w stanie nieważkości mogło być problematyczne. Czy projektanci sztucznej inteligencji nie mogli ograniczyć jej inwencji?
– Czemu… khy, khy… u licha, przerwałeś?!
– Odnotowałem specyficzną aktywność radiową w pasmie ELF. Poddałem ją wstępnej analizie matematycznej, która wykazała cykliczne następstwo określonych sygnałów w czasie, a także współwystępowanie danych konfiguracji w ramach jednego cyklu – oznajmił robot, po czym uznał, że streści wywód do jednego zdania: – To informacja.
Rowan w jednej chwili spoważniał. Zakręcił tubkę i ignorując ostatnie lewitujące krople kawy, zbliżył się do robota.
– Ustaliłeś jaka?
– Zgodnie z procedurą numer czterdzieści siedem w wypadku podejrzenia nawiązania kontaktu piątego stopnia, wszelkie działania zatwierdza i koordynuje najwyższy stopniem członek załogi.
Procedura czterdzieści siedem: kontakt z obcą cywilizacją. Niewiele osób przeszło odpowiednie szkolenie na wypadek takiej sytuacji. Rowan Eisenberg był jedną z nich. Do tej pory zastanawiał się, czemu właśnie jego wybrali do tej misji. Czyżby MAK wiedziała na temat Europy więcej, niż było w dokumentacji?
– Prowadź – wydał rozkaz i podążył za Andym do kabiny, w której znajdowała się aparatura nadawczo-odbiorcza.
Robot zajął miejsce przy konsolecie, podpiął się do urządzenia i dotychczas czarny ekran rozbłysnął siatkami wykresów fal. Następna komenda Andyego i zapis sygnału zaczął mienić się wieloma kolorami, każdy przypisany był do jednej powtarzającej się sekwencji.
– To wygląda jak język – powiedział Rowan, bardziej do siebie niż do robota. Schemat coś mu przypominał.
– Potwierdzam. Struktury logiczno-składniowe pozwalają na porównanie informacji do zapisu w językach indoeuropejskich.
– Zgrupuj sekwencje powtarzające się najczęściej i zostaw tylko wartości skrajne – polecił Rowan, a krzywa zmieniła się w skupisko kolorowych punktów rozsianych po ekranie.
– Uruchamiam program porównawczo-dekryptujący.
– To nie będzie konieczne – stwierdził mężczyzna, kiedy szeregi krótkich i długich sygnałów wydobyły na wierzch jego świadomości wspomnienie sprzed lat, jeszcze z czasów studiów, kiedy trudził się nad zaliczeniem historycznych metod komunikacji, powątpiewając w sens programu nauczania. Czy kiedykolwiek wykorzysta tę wiedzę?
Okazało się, że tak.
– W bazie danych nie znalazłem tego systemu zapisu – poinformował robot, a Rowan pozwolił sobie na łechtające ego poczucie wyższości.
Czyli blaszak nie był wszechwiedzący.
– Wiem, co to jest – stwierdził operator z satysfakcją. – Stary patent, z czasów telegrafu, od dawna nie wykorzystywany. Ktoś nadaje stamtąd alfabetem Morse’a.
*
Wizualizacja przestrzenna fal odbieranych przez sensory stacji pozwoliła w znacznym przybliżeniu określić obszar pochodzenia sygnału. Gdy komputer sparował je z obrazem przesyłanym z sondy, którą Rowan postanowił wystrzelić, udało się stworzyć trójwymiarową mapę topograficzną fragmentu Europy.
Hologram wyświetlany w mesie, gdzie było najwięcej miejsca, zajmował całe pomieszczenie. Gładką, niemal płaską powierzchnię księżyca szpecił krater, jednak było z nim coś nie tak, jakby powstał nie przez uderzenie meteorytu, tylko na skutek eksplozji we wnętrzu Europy. Na obrzeżach majaczyły z grubsza geometryczne kształty, które nie mogły powstać w naturalny sposób. Andy rozpoznał w nich szczątki jednego z Asterionów.
Ale to nie im poświęcał uwagę Rowan. Wpatrywał się w środek holograficznej mapy, obracając w myślach odszyfrowaną treść sygnału.
– Kulista formacja w centrum musiała uformować się później niż sam krater. Przypuszczalnie pochodzenia naturalnego, najprawdopodobniej powstała w wyniku pęknięcia lodowej skorupy. To stamtąd dochodzi sygnał… – Andy zdawał raport podsumowujący wszystko, co dotychczas udało im się ustalić, ale elektroniczny głos maszyny pozostawał gdzieś na granicy zainteresowania operatora stacji. Sam przecież wiedział to wszystko. Nie przeszkadzał jednak, bo spieranie się z robotem stanowiło próżny trud.
Do zakończenia etapu drugiego zostało czterdzieści minut, później przyjdzie czas na decyzje.
– …kapitanie, proszę o potwierdzenie klauzuli poufności przed udostępnieniem akt utajnionych – kontynuował robot.
– Zaraz, co? – Kiedy został mianowany na kapitana? Miał spędzić tu tylko kilka tygodni!
– Proszę o potwierdzenie klauzuli poufności przed udostępnieniem akt utajnionych – powtórzył Andy beznamiętnym tonem maszyny.
No jasne. Ci z MAK o wszystkim wiedzieli. A przynajmniej coś podejrzewali. Nie byli na tyle pewni, by wtajemniczyć Rowana przed misją, ale mieli dość mocne przesłanki, by wysłać z nim myślącą maszynę, która przekaże mu niezbędne – i tylko takie – informacje w odpowiednim czasie i właściwych okolicznościach.
Powinien wpaść na to wcześniej.
– Potwierdzam – odpowiedział z nadzieją, że w ukrywanych przez agencję dokumentach znajdzie odpowiedź na którekolwiek z pytań, które dręczyły go, odkąd odczytał wiadomość z Europy.
Bo jak to, u licha, możliwe, że ludzie tam przetrwali? Co to znaczy, że chcą rozmawiać z suchymi ludźmi? I w czym, do cholerny, mogliby im pomóc?
Wyglądało na to, że zabawi tu dłużej niż przewidywał.
Dziewczynka nad głębią
Kiedy patrzyła w głębię, czuła strach jak i spokój. Nieskończona ciemność, w której znikały wieże koralokostu, zdawała się pozbawiona życia – Dako wiedziała jednak, że to tylko pozory. Niekiedy można było dostrzec zielone, wędrujące światła, którymi paszczochłońce wabiły swoje ofiary, a gdy prąd był wyjątkowo spokojny, rozbrzmiewało zawodzenie ogromnych krewenów, które szukały samic do kopulacji. Ale to nie ich dziewczyna wypatrywała w mrocznej toni, siedząc na skraju kolonii.
Plotła wianki z rurkowatych lodorostów i pozwalała im odpłynąć, a te powoli, acz nieubłaganie, zmierzały w głębię. Małe światełka zieleni znikające w bezkresie. Zanosiła przy tym pieśń bez słów, której nauczyła ją siostra.
Miała nadzieję, że ta jest dość blisko, by ją usłyszeć.
Po kilku chwilach dostrzegła w ciemności dobrze znany kształt. Długi ogon zakończony poziomą pletwą, pękate, obłe ciało, wielki grzebień na grzbiecie, płetwy zamiast rąk, wysmukła szyja i całkiem ludzka głowa – jedyny atrybut człowieczeństwa. Twarz siostry była tak podobna do matczynej… Za to Dako była podobna raczej do ojca.
Do dziś pamięta, jak, będąc jeszcze dzieckiem, wymknęła się i znalazła to miejsce, by rozpaczać po śmierci matki. W pewnej chwili poczuła ciepły dotyk w okolicy łydek, unoszących się swobodnie za krawędzią przepaści. Gdy wychyliła się, by sprawdzić co to, zobaczyła niemowlę, które ojciec wedle zwyczaju oddał głębi.
– Dakooo – zawołała syrena, wyrywając dziewczynę z rozmyślań.
Po chwili była już obok Dako i nadstawiła twarz, by ta mogła złożyć dłoń na jej policzku.
– Siostrzyczko – powiedziała czule Dako, głaszcząc dwukrotnie większą od niej syrenę po głowie.
– Jest pora rui. Ryzykujesz, wzywając mnie teraz. Jeśli za mną przypłyną… – Choć młodsza, syrena zdawała się dojrzalsza. – Wolą wody jest by ludzie oraz syreny żyli oddzielnie i się nie krzyżowali.
– Za tobą nie przypłyną – odparła Dako, uśmiechając się.
Zawsze wiedziała o podobnych sprawach, tak jak pozostali z jej pokolenia. Woda szeptała do nich, opowiadała o tym, co myślą i czują inne istoty.
– Kiedy dzieci przyjdą na świat, nie będę mogła cię już odwiedzać – wyznała syrena, patrząc ludzkimi oczami, w których odbijał się smutek.
– Nadeszła dla mnie pora złączenia – wyznała Dako.
Syrena wyrwała się do przodu i zatoczyła nad nią koło.
– Jeszcze możesz odmówić.
– Nie odmówię.
Ogon siostry załopotał tuż przy twarzy dziewczyny. Syrena zanurkowała i nie było jej długo, bardzo długo, ale Dako czuła, że siostra wróci. I wróciła. Podpłynęła blisko. Ich ciała prawie się dotykały.
– Obejmij mnie za szyję i nie puszczaj. Chcę ci coś pokazać.
– Sama mówiłaś, że głębia to nie miejsce dla takich jak ja – odparła starsza z sióstr.
– To musisz zobaczyć – syrena obstawała przy swoim, więc Dako postanowiła jej zaufać, bo komu innemu miałaby? Ojciec nie żył, a babka… Babka była przywódczynią kolonii i to ona poprowadzi Dako przez rytuał. Już pewnie na nią czekała.
Dziewczyna zarzuciła syrenie ręce na szyję, a ta pomknęła w dół i w mrok.
Dako wydawało się, że świetnie pływa. Była najlepsza spośród wszystkich ludzi, woda niemal sama niosła ją tam, gdzie Dako chciała się znaleźć – ale nijak miało się to do prędkości, z jaką syrena mknęła przez czarny bezmiar głębi.
Wkrótce ciśnienie zaczęło dawać się dziewczynie we znaki. Z każdym wydechem trudniej nabierała wody w płucoskrzela i nie wiedziała już, czy ciemność wynika z braku światła, czy zmysły odmawiają jej posłuszeństwa, kiedy – niewiele niżej – zauważyła nikłą bladozieloną łunę. To tam płynęły.
Kilka uderzeń mocarnego ogona później były już w pobliżu i Dako mogła znaczyć to, co siostra chciała jej pokazać.
Na szczycie koralkostowego wzniesienia rozciągał się cmentarz. Rozrzucone bezładnie szkielety jaśniały światem w różnych odcieniach zieleni. Wszystkie były zdeformowane, z rozszczepionymi kośćmi, czaszkami zapadającymi się do wewnątrz, powykręcanymi kończynami, rozchodzącymi się na boki żebrami, które jakby coś rozsadziło od środka. Wszystkie należały do młodych ludzi.
Syrena nic nie mówiła, nie w języku ludzi. Wydawała z siebie inne dźwięki, przypominające klikanie – ale Dako wiedziała, co siostra chce jej powiedzieć.
Tak skończyli wszyscy ci, którzy przeszli przez rytuał złączenia.
*
– Spóźniłaś się.
– Nam, czwartopokoleniowcom, obce są miary upływu czasu.
– Dobrze wiedziałaś, że czekam. Pod żartem nie ukryjesz strachu.
– Nie boję się.
– Boisz. – Staruszka wyciągnęła ku niej czarną, kościstą rękę, której większą część pokrywały świecące niebieskozielonym światłem bąble wyglądające jak balony odwłokowe płetwopajęczaków. – Chodź, usiądź przy mnie. Pamiętasz, jak opowiadałam ci historie, kiedy byłaś mała?
– Pamiętam – odpowiedziała Dako i podpłynęła do babki.
– Więc nie wiś tak i usiądź! Opowiem ci jeszcze jedną. – Babcia, a w zasadzie prababka, którą Dako tak nazywała, była okropnie stara. Dziewczyna ledwie słyszała jej głos, a i to tylko dlatego, że woda wlewała słowa staruszki wprost do umysłu dziewczyny. – Pewnie zastanawiasz się, jak to możliwe, że przeżyłam tak długo, kiedy moje dzieci i dzieci moich dzieci zostały już pożywieniem dla koralokostu…
To nie było pytanie. Dako nerwowo zacisnęła zęby. Kiedyś wizyty u prababki były dla niej przyjemnością, ale przestała być dzieckiem i zrozumiała, jak ważną osobą dla całej kolonii jest jej babcia. Widziała, jak ta skazuje na znieruchomienie łamiących zasady. Związane ręce i nogi uniemożliwiały pływanie. Człowiek tonął w głębi, aż nie zabiło go ciśnienie. To jednak zdarzało się rzadko. Zwykle rozchodzący się w wodzie zapach krwi oznajmiał, że skazańca spotkał inny los.
– Wedle ziemskiej miary żyję już blisko wiek – snuła opowieść starowina – ale lata, miesiące i dni tobie nic nie mówią… Bardzo zmienili się ludzie przez te cztery pokolenia… Ale chyba właśnie tego chcieliśmy. – Przymknęła zabarwione na zielononiebieski kolor oczy. – Nie opowiadałam ci nigdy tej historii, bo czekałam, aż przyjdzie czas, gdy ją należycie zrozumiesz, więc słuchaj uważnie. Kiedy byłam dzieckiem, spotkałam przybyszów z Ziemi. Suchych ludzi. Potrafisz w ogóle wyobrazić sobie co oznacza być suchym? To jedna z niepoznawalnych dla nas tajemnic… Mój ojciec wiedział, jak to jest, on przyleciał pierwszym statkiem… Na czym ja to? Tak, widziałam Ziemian. Widziałam ich pojazdy stworzone z tego, co nazywają stalą. Widziałam, jak złapali płetwopajęczaka i zabrali go do tunelu, jak… jak…. oddzielili go od wody. – W tym miejscu babka zadrżała. – A potem mój ojciec poszedł do nich. Miał skórę i oczy jak ty. Bardzo go przypominasz. – Kobieta uniosła powieki i spojrzała prosto w oczy prawnuczki. – Pamiętasz historie, które ci opowiadałam?
– Te o suchych ludziach? Tak, pamiętam.
– Nazywają nasz świat Europą. Przybyli tu, bo szukają nowego domu. Dwa razy przemierzyli morze pustki. I zrobią to po raz trzeci. – Ścisnęła Dako za nadgarstki. Mocno. Jaskrawozielone drobiny w pokrywających ciało staruszki pęcherzach wirowały niespokojnie. Część bąbli pękła, wypuszczając święte mikrooogranizmy. – Może już są w drodze. I tak dostaliśmy więcej czasu, niż mogliśmy sądzić. Woda pozwoliła nam się przygotować.
– Nie rozumiem – dziewczyna próbowała oswobodzić ręce, ale babka była zaskakująco silna.
– Zrozumiesz, zrozumiesz – odpowiedziała staruszka, kiwając głową. – Dowiesz się, kiedy będzie po wszystkim.
Puściła Dako i popłynęła w głąb groty, z rzadka oświetlanej przez pąkle obrastające koralkost. Dziewczyna ruszyła za nią, nie czekając na zaproszenie.
Droga prowadziła do wewnątrz i w dół – a im niżej, tym więcej było świecących pąkli. Nie zeszły do poziomu cmentarzyska odrzuconych, ale bez wątpienia były blisko. Jaskrawa zieleń bioluminescencyjnych stworzeń pokrywała już prawie całe ściany, aż dziewczyna mrużyła oczy. Babka za to nabierała sił, poruszała się zwinniej, a nawet wyglądała młodziej.
Za następnym zakrętem Dako zaczęła słyszeć coś jak stłumione dudnienie. Nie, nie słyszeć. Czuła to całym ciałem, jakby gdzieś w niej zaczęło bić drugie serce. Zauważyła, że woda też się zmieniła. Pełna była świetlistych drobin, takich samych, jak te żyjące w ciele babki. Wypełniały skrzelopłuca dziewczyny, wpływały do uszu, drażniły śluzówki, krążyły we krwi…
Dako należała do czwartego pokolenia dzieci zrodzonych na Europie, co oznaczało również, że nie potrzebowała snu. Od chwili narodzin pozostawała nieprzerwanie świadoma – a gdy jej zmęczony umysł potrzebował odpoczynku, wyciszała myśli i wczuwała się w rytm wszechoceanu. Jednak, kiedy w ślad za babką pokonała kolejny zakręt i uderzyła ją jaśniejąca fala mikroskopijnych stworzeń poruszających się w rytm pulsującego wnętrza koralokostu, dziewczyna straciła przytomność.
Epikoinolog z Tytana
Choć Jowisz i Saturn zajmowały sąsiednie miejsca w korowodzie planet Układu Słonecznego, a na fladze MAK dzieliło je tylko kilka centymetrów, w rzeczywistości podróże między nimi zajmowały szmat czasu. W najdogodniejszym ku temu momencie dystans dzielący obydwa ciała niebieskie można było pokonać w trzy miesiące.
Elon Spacecraft nie miał tyle szczęścia. Rozkaz minął się w koniunkcją Jowisza i Saturna o jakieś piętnaście lat. Mimo protestów ze strony profesora – znajdował się przecież w środku badań i miał świetne wyniki! – decyzja o przeniesieniu była nieodwołalna oraz niemożliwa do odroczenia. Spakował więc dwie niewielkie walizki i wsiadł na pokład miniwahadłowca, zostawiając dorobek życia pod opieką zastępcy, z nadzieją, że wkrótce tu wróci.
Pół roku spędził w kosmicznej próżni, nim dotarł na miejsce. Pół roku! Czy przystrzyżone w kwadrat wojskowe ćwierćmózgi zdawały sobie sprawę, jakie postępy mógłby uczynić w tym czasie? Był u progu przełomu, kiedy kazali mu zbierać manatki.
Do tego przez całe sześć miesięcy nikt nie raczył wtajemniczyć go w cel nowej misji. Zatem nic dziwnego, że gdy wahadłowiec zakończył proces dokowania, Spacecraft był bliższy irytacji niż zadowolenia.
– Profesor Spacecraft. W samą porę! – przywitała go kobieta, którą już gdzieś widział, choć dobrą chwilę zajęło mu przypomnienie sobie, gdzie konkretnie.
Robot, który pojawił się tuż po niej, zabrał walizki i pociągnął je w sobie znanym kierunku.
– Rozumiem pana nastawienie – odezwała się kobieta, odbierając brak odpowiedzi na przywitanie jako oznakę złego humoru. – Jednak, gdy tylko pan zobaczy, z czym mamy tu do czynienia… Jesteśmy świadkami tworzenia się historii!
No tak! Teraz ją rozpoznał. Teresa Stankovitz, pierwsza w historii laureatka nagrody Nobla w dziedzinie astrobiologii. To ona badała jednokomórkowce w obłokach gazowych Wenus. Nawet ją tu ściągnęli?
– Pani Stankovitz! – zawołał jak totalny głupek, kiedy przemieszczali się tunelem w kierunku części mieszkalnej. – To zaszczyt spotkać panią. Pani praca o…
Kobieta lekceważąco machnęła ręką.
– Przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie, kiedy opublikujemy informację o tym, co badamy tutaj.
W tym momencie brak jakichkolwiek informacji na temat misji badawczej na Europę zaczynał go frustrować i intrygować zarazem. Nie ściąga się dwóch najlepszych specjalistów od życia pozaziemskiego w Układzie Słonecznym, tylko po to, by wymienili uścisk dłoni.
– Co znaleźliście pod lodem?
Kobieta, która zdążyła go już wyprzedzić o kilka metrów, odwróciła się i uśmiechnęła tak, jakby celebrowała grzeszną tajemnicę.
– Najlepsze jest to, że wcale nie musieliśmy szukać.
*
Kiedy Eisenberg wprowadził go w szczegóły misji, Spacecraft wziął kapitana za szaleńca. Jednak, gdy później ten zaprowadził go do pomieszczenia, które zaadaptowano specjalnie na potrzeby znaleziska, jeden z najtęższych umysłów w Układzie Słonecznym zawiesił się jak stary ośmiordzeniowy procesor i wymagał restartu.
– Wydobyliśmy ją cztery miesiące temu. Zamknięta była w czymś, co Teresa określiła jako sztuczną macicę… tyle, że pochodzenia naturalnego.
– Sztuczna ale naturalna – powtórzył bełkotliwie Spacecraft.
– Lepiej przywyknij do takich sformułowań, jeśli nie chcesz tu zwariować – odparł Eisenberg i przyłożył dłoń do szyby kriokomory wypełnionej zielonkawą cieczą. – Ten płyn jest pełen mikroorganizmów, które pochłaniały promieniowanie i odżywiały ją w jakiś sposób. Nie do końca wiemy jak. Podobne mikroorganizmy znaleźliśmy w jej komórkach, weszły z nimi w symbiozę. Teresa podejrzewa, że między płynem a symbiotami w komórkach następuje molekularny transfer energii. I że dzięki nim kobieta nie doświadczyła do tej pory atrofii mięśni.
– Cud biologii molekularnej. I występuje naturalnie, oczywiście.
– Tak. Potwierdza to informacje zawarte w utajnionych dokumentach związanych z wyprawą drugiego Asteriona.
Spacecraft westchnął ciężko. Zaczynała go boleć głowa.
Zdawało mu się, że dobrze rozumie bezlik możliwości kosmosu. Wychował się w marsjańskiej kolonii. Jako potomek pierwszej międzyplanetarnej emigracji z dumą nosił nazwisko, które przyjęli wtedy jego przodkowie. Jako jeden z pierwszych poleciał na Ganimedesa by przeprowadzić szczegółowe badania tamtejszego ekosystemu. Był pionierem na Tytanie. Jako pierwszy i jak dotąd jedyny odkrył złożone życie niebazujące na węglu i wodzie. Nawiązał kontakt z inteligentnymi akrylonitrylowcami w jeziorach metanu.
Jak nikt inny zdawał sobie sprawę z bogactwa życia, jakie kryło się w Układzie Słonecznym, a którego jeszcze przed wiekiem ludzie się nie spodziewali.
Ale to – to było coś z całkiem innej półki.
Gdyby nie informacje w aktach MAK, które Eisenberg mu przekazał, nie uwierzyłby nawet własnym oczom.
Nachylił się nad komorą i wpatrywał w spokojne oblicze kobiety pogrążonej w stanie podobnym do snu. Czy to był w ogóle człowiek? Eisenberg pokazał mu wyniki badań. W sensie generycznym należała do ludzi, choć jej budowa wewnętrzna wykazywała istotne różnice. Niektórych tkanek nawet nie potrafili nazwać.
– Dlaczego ja? – zapytał wreszcie. – To epokowe odkrycie, ale jestem specjalistą od komunikacji międzygatunkowej i międzykulturowej. Nie będę przydatny w badaniach procesów biofizycznych.
– MAK wszystko przewidzieli. Skurczybyki, mają plan na każdą ewentualność – odpowiedział Eisenberg. – A przydasz się prędko. Ostatnie odczyty aktywności jej mózgu, o ile w ogóle możemy posłużyć się jakimkolwiek porównaniem z nami, wskazują, że zaczyna się wybudzać. I ktoś będzie musiał z nią pogadać.
*
Jeśli tajny raport przesłany z Asteriona II zawierał prawdziwe informacje i na Europie przetrwali ludzie, to musieli być rozbitkami z pierwszej misji i ich dziećmi. Zostali zainfekowani tutejszą formą pasożyta, który atakował każdą formę życia i potrafił zmieniać jej morfologię.
To było najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie, jakkolwiek niedorzecznie brzmiało życie ludzi pod wodą. Hipotezę o paralelnej ewolucji Spacecraft odrzucił na wstępie, ponieważ nie było żadnego powodu, dla którego tutejsze organizmy miałyby wykazywać podobieństwo do ziemskich lądowych form życia. Ewentualność, że tutejsze inteligentne istoty przybrały ludzką formę, dla realizacji nieznanych celów… to było zbyt szalone. Nawet jak na Europę.
A więc ludzie… To przynajmniej pozwalało określić sposób komunikacji. Sto lat to niezbyt długi okres dla ewolucji języka, dziewczyna najpewniej posługiwała się jakąś zdegradowaną formą angielskiego, przynajmniej w mowie. Chociaż czy aby na pewno? Ludzkie narządy głosowe nie są przystosowane do wydawania dźwięków pod wodą. Dźwięk rozchodzi się tam szybciej niż w powietrzu, ale musi być wywołany ruchem ciała stałego, nie drganiami gazu. Trudno określić, na ile to, co przypominało struny głosowe kobiety, było pozostałością po lądowym trybie życia jej przodków, a na ile rzeczywiście służyło do artykulacji dźwięków.
Równie dobrze ludzie mogli wykształcić tam całkiem nowe metody prymitywnej komunikacji, jak sygnały dźwiękowe delfinów. Albo język gestu – oparty na migowym, lub stworzony od podstaw.
Cholera jasna!
Czekanie i niewiedza dobijały Spacecrafta, który roztrząsał wszelkie możliwości.
– W porządku, staruszku? – zagadnął go dwudziestoparolatek, odpowiedzialny za obsługę automatów wiertniczych. Rzecz jasna, jego rola uległa znacznej zmianie, kiedy już trafił na pokład stacji. To on (jego maszyny) wydobył kobietę z lodowo-skalnej kuli. Ze sztucznej macicy, poprawił się w myślach Spacecraft.
Jak tamten się nazywał?
Adonis Amos, przypomniał sobie profesor po kilku sekundach intensywnego wytężania pamięci. Zawsze miał problem z zapamiętywaniem ludzi. Do tego chłopak nosił absurdalne imię, jak większość dzieciaków, które urodziły się w ganimediańskiej Troi.
Spacecraft już miał go zbesztać, że przerywa mu jakże ważną pracę umysłową, kiedy uświadomił sobie, że unosi się właśnie nie w swojej kajucie, ale w mesie, obok podajnika tubek z napojami.
– To, czym się teraz zajmuję, staruszkowie tacy jak ja nazywają pracą umysłową. Uczą tego w budynkach zwanych uniwersytetami… Bo chyba macie szkoły tam, pod lodem? – odciął się Spacecraft.
Nadal był drażliwy, choć nie z powodu lotu. Teraz irytowała go pustka w głowie.
– Jestem inżynierem – odparł chłopak. – To ja zaprogramowałem samoorganizujące się roboty, by wyciągnęły babkę z lodowego bąbla. Nawet nie kiwnąłem palcem – ostatnie zdanie wypowiedział z nieskrywaną dumą.
– To niewątpliwie osiągnięcie – prychnął Spacecraft lekceważąco i odepchnąwszy się od dystrybutora, podążył w stronę modułu, w którym znajdował się symulator ciążenia: wielki obracający się cylinder, zaprojektowany tak, by poddać ludzkie ciało działaniu siły odśrodkowej, która miała wywierać wpływ maksymalnie podobny grawitacji.
Ale najgorsze były elektroneurostymulatory wczepiające się w ciało przy pomocy nanoigieł i powodujące intensywne skurcze mięśni. Wszystko po to, by zminimalizować atrofię podczas długotrwałego pobytu w kosmosie. Rezultaty były bezdyskusyjne – dziewięćdziesiąt dwa procent skuteczności.
Spacecraft pół życia spędził w stanie nieważkości, mimo to nadal nie przywykł do korzystania z tej maszyny i szczerze jej nienawidził, choć korzystał z symulatora trzy razy na dobę.
Za każdym razem chciało mu się rzygać.
– Profesorze… – Usłyszał za plecami głos kapitana i nie potrzebował więcej, by się domyśleć, co tamten miał do przekazania.
*
Stało się.
Kiedy dotarli do pomieszczenia, w którym przetrzymywana była kobieta, ta miała już otwarte oczy. Przytknęła dłoń do szyby wypełnionej wodą kriokomory i wpatrywała się w światła na przeciwległej ścianie. Nie wykonywała żadnych ruchów.
– Duża aktywność mózgu w częstotliwościach fal alfa i theta – poinformowała ich Teresa, odwracając się od aparatury monitorującej.
– Co to oznacza? – zapytał Eisenberg.
– Tylko to, że myśli – odpowiedział Spacecraft. – Przypomina sobie coś i zapamiętuje. Tyle możemy stwierdzić.
– Niewiele – odparł kapitan, wpatrzony w ekran wyświetlający twarz kobiety.
– Mapowanie mózgu nie ma zastosowania w tym przypadku. Zmiany strukturalne są zbyt duże, by efekt badania można porównać z próbą populacji – wyjaśnił robot, uczepiony hakiem w pobliżu konsoli sterowania kriokomorą.
– Pozostaje nam staromodna obserwacja oraz metoda prób i błędów – podsumował Spacecraft, drapiąc się za uchem. Sięgnął tam, by poprawić oprawki okularów, ale nie nosił ich już od dwóch lat, gdy zdecydował się na przeszczep siatkówki. Nawyk jednak pozostał.
– Dlatego cię tu sprowadzili, staruszku – wtrącił chłopak, który właśnie wszedł do pomieszczenia. – Będziemy tak stać, czy pokażemy się jej?
– Po pierwsze: nie pokażemy, tylko pokażę. Po drugie: wtedy, gdy uznam to za stosowne – odparł Spacecraft władczo, wchodząc w rolę kierownika zespołu badawczego, którą pełnił na Tytanie. – Jak powiedziałeś, po to mnie sprowadzili. A teraz dajcie mi pomyśleć.
*
Minęła godzina, ale kobieta nie zmieniła pozycji. Nawet nie mrugnęła. Gdyby nie odczyty fal, Spacecraft byłby pewien, że ma przed sobą martwe ciało zanurzone w zielonkawym płynie, który powoli tracił swój unikalny kolor – mikrobiom umierał. Czy miało to jakiś związek z zachowaniem kobiety? Jeśli tak, profesor nie potrafił na razie go dostrzec.
Siedząc przed monitorami, patrząc na odczyty stanu psychofizycznego badanej, zastanawiał się, co powinien zrobić.
Najlepszym sposobem na nawiązanie pierwszego kontaktu była obserwacja obiektu w środowisku naturalnym, rozpoznanie wzorców zachowań w kontakcie z bodźcami zmysłowymi różnego typu, by w ostatnim etapie wkroczyć w obręb percepcji obiektu, zakomunikować swoją obecność i czekać, lub stopniowo zmniejszać dystans. W tym przypadku nie było mowy o żadnej z tych rzeczy, tym bardziej, że komunikat, który odebrali z Troi stwierdzał jasno: mają miesiąc.
Potem znalezisko przejmą siły obrony planetarnej.
Spacecraft miał ochotę walnąć pięścią w stół, ale raz, że żadnego tu nie było, a dwa, że odpłynąłby w kierunku odwrotnym do wektora uderzenia.
Po co MAK bawiła się w ogóle w te konwenanse?
Jeszcze raz przejrzał wszystkie dostępne informacje o obiekcie: raport Isajeva z Asteriona II; dane z czarnych skrzynek obydwu wypraw sprzed wieku, które kapitan Eisenberg zlokalizował, gdy był jeszcze samotnym operatorem stacji; zapis pierwszych dni ich misji, kiedy obiekt wszedł w kontakt radiowy ze stacją…
Spacecraft wyprężył się raptownie, co poskutkowało tym, że zaczął się obracać w pionie. Fuksem złapał jeden ze szczebli, które służyły do przemieszczania się po modułach stacji, i wytracił impet.
– Ty stary głupcze – wyrzucał sobie, bo odpowiedź leżała tuż pod nosem.
Bezruch kobiety. Jej dłoń przyciśnięta do szyby. Spojrzenie skierowane w światło nad nią. Ona czekała na sygnał.
Spacecraft dopadł do konsoli i począł szukać oprogramowania sterującego światłem. Mógł, co prawda, manualnie włączać je i wyłączać w krótkich i długich seriach, ale takie rozwiązanie było wysoce nieefektywne. Wystarczyłoby kilka linijek kodu, by zautomatyzować proces… ale zadanie okazało się trudniejsze niż przypuszczał. Jego wiedza w tym zakresie mocno zardzewiała. Był epikoinologiem, ekspertem od biofizycznych aspektów komunikacji – jednym z pierwszych i w dodatku cholernie dobrym – ale w innych dziedzinach nie miał szans nadążyć.
Taka była cena stale rosnącego dorobku ludzkiej myśli. Zasoby zgromadzonej przez człowieka wiedzy podwajały się co dwanaście lat. A to wymuszało coraz węższe specjalizacje.
Niedługo bez technika Spacecraft nie obsłuży nawet ekspresu do kawy.
– Jak ci idzie, staruszku? – W wejściu pojawił się młody inżynier. – Chyba źle zaczęliśmy. Może utopimy topór wojenny? – dodał, nim profesor zdążył odpowiedzieć.
– Chyba zakopiemy.
– Co?
– Nieważne. – Profesor pokręcił głową. – Może jesteś w stanie mi pomóc? Próbuję zsynchronizować pracę lamp nad kriokomorą z programem, który będzie dokonywał transkrypcji informacji na alfabet Morse’a.
– Żartujesz – zaśmiał się chłopak. – Nie mam pojęcia, jak to zrobić. Ale wiem, kto wie.
*
– Całkiem niezła, co nie? – powiedział Adonis, oglądając obraz z kamer nad kriokomorą. – Myślałem, że przez wodę będzie zdeformowana, pomarszczona czy coś, ale kiedy ją wydobyliśmy, okazało się, że jest na co popatrzeć.
– To obiekt badań. Nie traktuję jej w ten sposób – odparł Spacecraft i miał nadzieję, że jest szczery ze sobą.
Okazało się, że Adonis nie był takim skończonym durniem. Wyjawił, że Eisenberg go tu przysłał, poleciwszy dogadać się z profesorem. W porządku, przynajmniej chłopak walił prosto z mostu.
– Test zgodności oprogramowania zakończony pomyślnie. Test bezpieczeństwa zakończony pomyślnie. Modyfikacja gotowa do użytku. – Andy odłączył się od konsoli sterowania i robotyczne ramię przesunęło się leniwie w stronę kolejnego uchwytu, by ustąpić miejsca Spacecraftowi. – Może pan zaczynać.
Całość zajęła Andyemu czterdzieści osiem sekund. Profesor wolał się nie zastanawiać nad znaczeniem tego faktu w kontekście ludzkich ograniczeń i zajął miejsce przed klawiaturą.
– O co najpierw zapytamy? – Adonis, który jeszcze tu był, zerkał mu przez ramię.
– Nie zapytamy. Najpierw określimy to, kim jesteśmy i jakie są nasze intencje – wyjaśnił profesor. – Andy, wywołaj kapitana i Teresę.
– Kapitan Eisenberg ogląda nas ze swojej kajuty. Profesor Stankovitz odbywa właśnie obowiązkowe ćwiczenia – oznajmiła maszyna. – Kapitan daje zielone światło na rozpoczęcie pierwszej próby kontaktu.
Sam nie pokusił się przyjść, dodał w myślach stary profesor. Zdążył zauważyć, że Eisenberg pojawiał się tylko wtedy, gdy to było konieczne. Może to jeden z tych młodych tak przywykłych do samotności, że przebywanie w towarzystwie ludzi przysparzało im cierpień. Albo powód był inny, mniej oczywisty, a bardziej związany z tym, czego kapitan im nie mówił.
Spacecraft wcześniej kierował zespołem naukowym na Tytanie i wtedy zawsze wiedział więcej niż inni.
– Panowie, jesteśmy świadkami historii – stwierdził, odegnawszy bezproduktywne rozważania, a potem rozciągnął palce niczym pianista przed koncertem i wpisał treść pierwszego komunikatu:
PRZYBYLIŚMY.NA.WEZWANIE.
Program zadziałał wzorowo i tuż po zatwierdzeniu wiadomości lampy zaczęły migotać zgodnie z systemem krótkich i długich sygnałów opracowanym przed niemal czterystu laty.
A potem nastąpił czas wyczekiwania.
– To mogła być pochopna teza. Sygnały, które Andy odebrał z Europy, mogły być nadawane przez… nie wiem, przez coś innego, coś pod skorupą lodu. A miejsce w którym ją znaleźliście mogło być tylko czymś w rodzaju anteny… To wszystko nie trzyma się kupy – dywagował Spacecraft. – Ona wcale nie musi nam odpowiedzieć.
Wszyscy spodziewali się, że kobieta zacznie pukać w szybę, by w ten sposób spróbować się porozumieć. Nic takiego się nie stało. Za to wypełniająca kriokomorę woda również zaczęła to przygasać, to jaśnieć zielonkawym światłem.
Kobieta tym sterowała! Mikroorganizmy działały wedle jej woli! Spacecraft nie uwierzyłby, gdyby nie widział tego na własne oczy.
– Andy, rejestrujesz? – rzucił pospiesznie, starając się przekalibrować program tak, by tłumaczył nie z sygnałów dźwiękowych, a świetlnych. Ręce mu drżały.
– Wszystko w bazie danych – zapewnił robot. – Nie musi się pan kłopotać, profesorze, już przepuszczam obraz przez transkrypcję.
Na te słowa jeden z ekranów wyświetlił odszyfrowaną wiadomość:
CZY.JESTEŚCIE.SUCHYMI.LUDŹMI.
– Suchymi ludźmi? Czyli kim? – zapytał Adonis, marszcząc czoło.
– To określenie pojawiło się już wcześniej. Musi oznaczać ludzi spoza Europy – wyjaśnił Spacecraft. – Dziwi mnie, że określenie „suchy” w ogóle ostało się w ich języku, skoro nie mają możliwości empirycznego doświadczenia stanu opisywanego… – tłumaczył, wpisując kolejną odpowiedź:
TAK.
– Nie popisałeś się inwencją – zakpił inżynier. – Nawet moje robociki by na to wpadły.
Był trochę irytujący, ale Spacecraft zaczynał się do tego przyzwyczajać.
– Pozwalam jej przejąć inicjatywę. Jeśli się nie odezwie…
Profesor nie miał okazji dokończyć. Komora ponownie zaczęła migotać, a program do transkrypcji przełożył światło na słowa:
CZY.ZA.CIEPŁYM.LODEM.JEST.
[tu nastąpiła wyraźna przerwa]
TO.CO.RZADSZE.OD.WODY.TO.CZYM.ODDYCHACIE.
– Ciepły lód… Ona pyta o powietrze! Powietrze za szybą! – wykrzyknął chłopak, ciesząc się z rozwiązanej zagadki.
Spacecraft już wcześniej się tego domyślił, ale postanowił nie psuć mu tej chwili. Zamiast tego wpisał odpowiedź:
POWIETRZE.TAK.ODDYCHAMY.
CZEGO.POTRZEBUJESZ.
Kiedy profesor wcisnął enter i lampy przemówiły swoim tańcem świateł, przepełniała go ekscytacja. Co prawda nie mógł zaliczyć rozmowy jako kontaktu z obcą formą życia, a nawet jeśli tak by potraktować kobietę, to i tak była reprezentantką cywilizacji o ziemskim rodowodzie – nawet porozumiewali się po angielsku – ale jednak… to był przełom.
Teraz powinien poznać oczekiwania drugiej strony. To będzie podstawa ich dialogu. Ale kobieta zamilkła. Zastanawiała się? Oceniała, na ile może im zaufać?
– Pokaż się jej – powiedział Spacecraft, gdy minęło kolejne dwadzieścia sekund. Nie patrzył w stronę Adonisa, ale jasne było, do kogo kierował te słowa.
– Co?
– Pokaż się jej. Już wie o nas, ale nie widziała żadnego z nas. Nie ma dowodu na to, czy jesteśmy ludźmi, ani czy oddychamy w środowisku innym niż jej. Dla niej to zupełnie nowa sytuacja, nie pojmowalna ograniczonym doświadczeniem życia pod wodą. Jest w jeszcze trudniejszym położeniu niż my.
Chłopak mruknął i zbliżył się do kriokomory. Nadleciał od przeciwległej ściany i zasłonił światła, ukazując się w całości oczom kobiety. Potem żałował, że nie miał okazji zobaczyć miny Spacecrafta, gdy ten zobaczył odpowiedź.
Mikroorganizmy skupione na szybie kriokomory po raz kolejny przesłały świetlny sygnał, a system przełożył go na litery alfabetu:
W.TAKIM.RAZIE.WYPUŚĆCIE.MNIE.
I.POROZMAWIAJMY.JAK.LUDZIE.
Kobieta spod lodu
Gdy ciało prababki – przywódczyni i przewodniczki ludzi – skonsumował koralkost, a jej dusza złączyła się z wodą, dla wszystkich nastał czas bezbrzeżnego smutku.
Dla wszystkich poza Dako.
Ona wciąż słyszała głos starowiny, którą nazywała babcią. Odbijał się echem w oceanicznych prądach, wznosił w słupach ciepłej wody napływającej z głębi wszędzie tam, gdzie żył koralkost, szeptał w szumie fal obmywających ciało wybranki.
Słyszała go – tak jak bezlik innych głosów, należących do wszelkich istnień, jakie kiedykolwiek złączyły się z wodą. A w każdym z nich pobrzmiewał dźwięk jeszcze starszy i jeszcze świętszy: głos wody.
Woda mówiła do niej. Przekazywała wiedzę. Objaśniała swą wolę.
Im więcej czasu mijało od dnia złączenia, tym Dako trudniej było wskazać, gdzie kończą się myśli wody, a zaczynają jej własne.
– Najświętsza…
Głos kobiety, która odgarnęła zasłonę z lodorostów i wpłynęła do komory zajmowanej przez wybrankę, wyrwał ją z rozmyślań. Dako rozpoznała przybyłą. To Isa. Jedna z akuszerek.
– Miałyśmy zgłosić kolejne syrenorództwo. – Kobieta wyciągnęła w kierunku wybranki ręce, w których trzymała nowonarodzoną istotę.
– Co z matką?
Akuszerka spuściła wzrok.
– Możesz odpłynąć – powiedziała Dako. – Dziecko zostaw.
Wypuszczona syrena nie postąpiła tak, jak można było się po niej spodziewać. Zamiast wypłynąć z komory na otwarte wody i zanurkować w głębię, zbliżyła się do Dako i zaczęła krążyć w pobliżu jej dłoni.
– Najświętsza, czy obawiasz się… Syren jest coraz więcej…
– Woda niesie nas, żywi nas i chroni nas. – Sposobu zakończenia każdej dyskusji Dako nauczyła się od babki.
– Amen – odpowiedziała akuszerka i zniknęła za zasłoną.
Dako uniosła dłoń, a mała syrena przytknęła do niej bok, ufna, jakby odnalazła właśnie matkę. Tym bliższą, bo samodzielnie wybraną, tak, jak to robią wszystkie syreny zrodzone z człowieka.
Kobieta uśmiechnęła się i pogładziła delikatną skórę dziecka. W jej sercu nie było jednak radości. Ludzi przestało przybywać na długo przed śmiercią babki, najwyższa wieża koralokostu urosła od tamtej pory o pięć centymetrów. Teraz jednak, gdy coraz mniej było kobiet zdolnych rodzić, populacja kolonii zaczęła się kurczyć.
W piątym pokoleniu na świat przychodziło więcej syren niż ludzi.
– Popłyniesz ze mną. Mam jeszcze coś do załatwienia – przemówiła do syreniego niemowlęcia, a to, choć nie potrafiło mówić, odpowiedziało uczuciem bezgranicznego zaufania.
Koniec końców były jednym. Wszystkie istoty żyjące w wodzie.
Dako opuściła komorę i stanęła na krawędzi wieży. Pod nią, kilka metrów dalej, rozciągała się głębia. Obszar, w który ludzie nie powinni się zapuszczać, gdzie rządziła ciemność i prawo drapieżnika. Zastanawiała się, czy babka kiedykolwiek zeszła w głębię. Była przecież poprzednią wybraną, nawet jeśli w jej przypadku symbioza nie powiodła się w pełni. Jeśli tak, to co tam znalazła?
Głos babki milczał, a Dako pogodziła się z tym, że nie otrzymuje odpowiedzi, tylko słucha tego, co duchy mają ochotę ujawnić.
Pewnie postąpiła krok do przodu i zaczęła opadać w ciemność. Tuż za nią płynęła mała syrena, a wokół nich zgromadziły się świecące zielenią drobiny – święte mikroorganizmy, dzieci wody, pierwszy i ostatni element łańcucha pokarmowego, który istniał na długo przed tym, nim pierwsi ludzie pojawili się we wszechoceanie.
Otoczona światłem, Dako spływała coraz niżej, a syrenie niemowlę wskazywało jej drogę do innych ze swego rodzaju, wiedzione tym samym głosem, który słyszała wybranka, choć nawet ona nie potrafiła zlokalizować jego źródła.
Płynęły w dół i na zewnątrz kolonii, mijając coraz chudsze i rzadziej występujące koralkostowe wieże. W końcu opuściły granice ludzkich siedlisk, ale płynęły dalej. Coś wielkiego, o wielu płetwach i pancernych odnóżach przemknęło nieopodal nich, na granicy światła. Dako czuła głód i żądzę krwi tej istoty. Czuła też, że nie skrzywdzi wybranki.
Niemowlę za to przylgnęło do jej boku i już nie odpływało dalej, niż na wyciągnięcie ręki. Nie udało im się odszukać syren – to syreny je odnalazły.
Stado, które napotkały, można było liczyć w setkach osobników.
– Przybyły tu na żer – wyszeptała woda głosem babki wprost do uszu Dako, a potem wlała obrazy w jej myśli.
Wysoko, ponad ciemnością, ponad głębią, przy samej powierzchni lodu, gdzie pływanie sprawiało trudność i gdzie wielkie syreny nigdy nie docierały, rozpoczęło się tarło żaglopłetwców.
Zwierzęta falowały w kręgu, tuż pod powierzchnią lodu, utrzymując się w górze leniwymi ruchami rozłożystych ciał nie grubszych na krańcach od paznokcia. Wysuwały otwory gębowe i zjadały lód pełen jaśniejących turkusem drobin, wycinając w nim okrąg, aż wielka połać zamarzniętej wody oderwała się od skorupy otaczającej wszechocean.
Lód z wolna opadał ku głębi, gdy żaglopłetwce, najedzone i pełne sił, zalegały na jego powierzchni, by odbyć tarło. Wysunięte z jam ciała narządy płciowe łączyły się, by dokonać wzajemnej wymiany nasienia – wśród tych istot nie było płci, każdy był samcem i samicą.
Większość zakończyła akt prokreacji, nim lód dotarł do głębi, i wznosiła się z wysiłkiem, wyczerpana po stosunku i nienawykła do pływania na takiej głębokości.
Te, które były zbyt wolne, padały ofiarą szczękoryb, które podgryzały żaglopłetwce i odpływały czym prędzej, nim tamte zdążyły je porazić. Woda przybrała barwę ciemnego turkusu – kolor krwi wielu tutejszych istot – i niemal gotowała się od nagromadzenia elektrycznych wyładowań.
Niektóre z żaglopłetwców zostawały jednak na lodzie. Za stare i słabe, by się wznieść, lub zbyt nieuważne, aby odpłynąć w porę, nim ciśnienie uniemożliwi im ucieczkę, spadały w głębię. Tu już czekały syreny.
Choć otaczała ją ciemność, rozpraszana przez świecące drobiny życia tylko na odległość wyciągniętej ręki, Dako widziała, jak syreny rzucają się na bezbronne żaglopłetwce zbyt słabe nawet na to, by wykorzystać jedyny mechanizm obronny posiadany przez ich zwiewne i delikatne ciała. Ludzkie szczęki wgryzały się w miękką tkankę, ludzkie twarze zagłębiały we wnętrznościach, ludzkie głowy na długich szyjach łączących je z syrenimi cielskami szarpały to na lewo, to na prawo, odrywając kolejne kęsy.
Gdyby do głębi docierało światło, miałaby teraz kolor turkusu.
Jednak Dako ten widok nie sprawiał przykrości. Słabi ginęli, a silni przekazywali swoje nasienie. Jedni stawali się posiłkiem, by drudzy mogli się pożywić. Śmierć rodziła życie. Taka była wola wody i w taki sposób mogła przetrwać.
Nie bez powodu Dako otrzymała możliwość przeżywania tej sceny mocą zmysłów tysięcy istnień – woda przypominała swojej wybrance o misji, która ją czekała.
– Czego tu szukasz, ludzka istoto?
Z ciemności wyłoniła się twarz mężczyzny, niby-ludzka, ale wielkości tułowia Dako. Jeszcze nigdy nie widziała syreny takich rozmiarów. I ten głos. Nie dobiegał z ust istoty – Dako słyszała go w głowie, tak, jak mowę wody.
– Młode samo by do nas trafiło – kontynuował samiec. – Odejdź i umrzyj w spokoju i z godnością, tak jak wszystko, co stare i słabe, by zrobić miejsce tym, którzy zasługują na to, aby przetrwać.
Czyżby on słyszał jej wcześniejsze myśli?
– Zawsze mogę ci w tym pomóc!
Czy on w ogóle wiedział, że Dako go słyszy?
Szczęki klapnęły tuż przy wysuniętej ręce Dako, ta nie cofnęła się jednak. Położyła dłoń między oczami syreniego samca i zastygła w bezruchu. Niemowlę, które przyprowadziła, pływało wokół ogromnej twarzy.
Samiec pokazał zęby, ale zaniemówił. To znaczy jego myśli stały się inne. Bardziej zwierzęce, a jednocześnie spokojniejsze i wyciszone.
Czy to zasługa Dako, czy wody?
– Zostaw ją! – Kolejny głos rozbrzmiał w głowie kobiety. Ten był znajomy. Właśnie tego głosu szukała.
Jego właścicielka zbliżyła się i krążyła w mroku. Niemowlę, wyczuwszy woń potencjalnej matki, popłynęło ku niej, nawołując błagalnie.
– Nie powinno cię tu być – przemówiła syrena, tym razem w taki sposób, jak zwykły się porozumiewać.
– Powiedziałaś, że to ty nie możesz przypłynąć do mnie. Nie było mowy o mnie odwiedzającej ciebie – odparła Dako, gładząc siostrę po policzku, gdy ta pojawiła się przy niej.
Syrena odepchnęła jej dłoń i wystrzeliła w górę, machając ogonem tuż przy głowie kobiety.
– Kiedy pierwsze syreny przyszły na świat, ludzie rzucili je w głębię – powiedziała siostra Dako. – Porzucili swoje dzieci, krew z krwi, nie dając im opieki ni pomocy, by mogły przetrwać. Skazali je na śmierć w ciemnościach! Wiele z nich zginęło, napotykając zęby, szpony, dzioby i szczypce, które skrywają się w głębi. Ale dwie przeżyły i gdy osiągnęły dojrzałość, wróciły do ludzi. Ci jednak nie widzieli w nich swojego rodzaju, nie przyjęli ich do siebie, nie nauczyli mowy. Skazali na życie zwierząt.
Syrena zapikowała i zrównała się spojrzeniem z siostrą.
– Kiedy ty wróciłaś do mnie, nie odrzuciłam cię – odparła Dako. – Nauczyłam cię mówić, opowiedziałam o wszystkim, co sama wiem o ludziach.
– I przez to uczyniłaś mnie inną! Obcą nawet wśród swego rodzaju! A teraz przychodzisz do mnie. Po co, siostro? Czego ode mnie chcesz? Czy nie pożegnałyśmy się ostatnim razem?
Święte mikroorganizmy, drobiny życia otaczające kobietę zamigotały turkusem i oblepiły jej ciało.
– Przeszłam przez rytuał – oznajmiła Dako – i powiódł się. Przeżyłam. A niebawem odejdę, by zrealizować swoje przeznaczenie. Woda zabierze mnie stąd, bym narodziła się ponownie w lodowym łonie. Pozostawię ludzi. Ich jest coraz mniej, podczas, gdy was przybywa. Ty jedna możesz pogodzić oba światy. Wiem, że i wśród was mogą przyjść na świat ludzkie dzieci…
– Dzieci! – żachnęła się syrena. – Widziałaś mojego syna. Tak wyglądają syreny zrodzone z syren w pierwszym pokoleniu! To są nasze dzieci. Nie inne. Zbyt wiele ode mnie żądasz.
– Wolą wody… – rozpoczęła Dako, próbując przekonać siostrę, która była jej ostatnią nadzieją.
– …jest płynąć naprzód i przetrwać. Nie cofać się i zginąć – ta weszła jej w słowo. – Dlatego mylisz się, siostro. Rytuał się powiódł, ale to oznacza, że umrzesz. Już umierasz. Czuję zmianę w tobie, więc i ty musisz ją widzieć. I nie odrodzisz się na nowo, tylko nowe urodzi się w twoim ciele – oznajmiła syrena, kończąc już nie przy użyciu mowy, którą posługiwali się ludzie, ale w myślach.
Potem okrążyła siostrę, ostatni raz otarła się ciałem o jej ciało i popłynęła do innych, aby się pożywić, zostawiwszy Dako sam na sam z wodą.
Wenusjańska noblistka
– To już koniec dziś, możesz iść – rzuciła oschle profesor Stankovitz, kończąc obowiązkowe codzienne badania.
– Wszystko dobrze?
– Za wcześnie bym mogła zdefiniować, co w tym przypadku oznacza dobrze.
– Pytałam, czy wszystko dobrze z tobą?
– Nie ma powodu do niepokoju.
Kobieta, która opuściła kabinę bioskanera, pokiwała głową i odpłynęła w kierunku wyjścia. Poruszała się w powietrzu jak ryba w wodzie, czy raczej – będąc bardziej dokładnym – jak przedstawiciel rzędu waleni, używając nóg jakby były poziomo zorientowaną płetwą ogonową.
Tuż za nią – jak zawsze milczący, ale nieodmiennie obecny – podążył Andy.
Teresa odprowadziła ich wzrokiem, a potem próbowała skupić się na wynikach badań.
Minęły trzy tygodnie, odkąd kobieta wydobyta z lodu się ocknęła, pięć dni temu dostała zgodę na poruszanie się po stacji w towarzystwie robota, ale profesor wciąż nie mogła pogodzić się z decyzją kapitana Eisenberga.
Oczywiście, wcześniej Teresa wykonała wszelkie badania, by wykluczyć prawdopodobieństwo przedostania się obcych patogenów do mikroatmosfery statku. Pobrała kilkanaście próbek krwi, naskórka, wydalin i wydzielin, a nawet wydychanego powietrza.
Tak samo od Spacecrafta, który przez ponad tydzień jako jedyny wchodził do naprędce przygotowanej izolatki, utrzymując, że niezbędnym krokiem w nawiązaniu porozumienia jest budowa zaufania, a odgradzająca ich szyba z pięciocentymetrowej grubości pleksiglasu stanowi przeszkodę w jego zbudowaniu.
Co dzień powtarzała kompleksowy skan ich organizmów.
Nie wykryła u Spacecrafta nieprawidłowości i dlatego udało mu się namówić kapitana, żeby pozwolić kobiecie na spacery po stacji przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności. O kontakcie fizycznym czy wspólnym spożywaniu posiłków nie było mowy, a czas poza izolatką ograniczał się do trzech godzin na dobę – tyle przyniósł protest Teresy.
Pięć dni i nic się nie wydarzyło. Mimo to, kiedy profesor patrzyła na wyniki badań kobiety, nie mogła wyzbyć się uczucia niepokoju. Coś tu było nie tak i wcale nie dlatego, że z dnia na dzień narządy wewnętrzne badanej upodabniały się do tych, które Teresa znała z podręczników anatomii, a skrzelopodobne struktury – najpewniej pobierające potrzebne związki ze świecących mikroorganizmów – przetransformowały się w coś o funkcji płuc niemal na oczach profesor Stankovitz.
Na poziomie komórkowym i genetycznym zauważała pewną prawidłowość, porządek zmian, logikę przypominającą bardziej bioinżynieryjny kod źródłowy niż dzieło natury.
Ale niepokój miał jeszcze inne źródło.
Gdy Spacecraftowi udało się porozmawiać z kobietą, Andy – zgodnie z procedurą dotyczącą kontaktu z pozaziemską inteligencją wyższego rzędu – przesłał zapis rozmowy prosto na Ziemię, gdzie znajdował się główny organ dowodzenia Wojsk Obrony Kosmicznej, więc także i MAK. Odpowiedź przyszła po godzinie i czterdziestu dwóch minutach.
I nawet nie to niepokoiło Teresę, że agencja zgodziła się przystać na prośbę kobiety z lodu, ale, że odpowiedź przyszła tak szybko. Sygnał miał do pokonania jakieś osiemset milionów kilometrów w jedną stronę – co dawało około pięćdziesiąt minut opóźnienia między nadaniem a odbiorem wiadomości.
Szybkie obliczenia wskazywały, że przed odpowiedzią Ziemia nie potrzebowała w ogóle czasu na podjęcie decyzji. A to oznaczało, że byli już na to przygotowani. Nie, nie tylko to. Oni tego chcieli.
W ten sposób umysł, który nie znosił niewiedzy, zadręczał się w kółko jednym, podstawowym pytaniem: dlaczego?
Do przybycia ganimediańskiego wahadłowca, który miał zabrać kobietę na Ziemię, pozostało osiem dni, a profesor Teresa Stankovitz miała coraz gorsze przeczucia, jakby wokół pierwszej stacji badawczej na orbicie Europy zbierały się burzowe chmury, których nigdy nie powinno tu być.
*
Teresa Stankovitz nie miała dobrych wspomnień związanych ze współpracą z MAK i z pewnością nie pojawiłaby się na liście kandydatów do jakiegokolwiek projektu w dalekiej przestrzeni, gdyby nie jej pozycja i medialność. Nie bez znaczenia był fakt, że stworzono całkiem nową kategorię Nobla, by przyznać jej wyróżnienie… no, może to była opinia nieco na wyrost, ale otrzymała je jako pierwsza. To było coś.
Tak istotna misja, jak kolejna wyprawa na Europę, nie mogła się nie powieść. A jeśliby tak się stało, to MAK musiałoby udowodnić, że wszystko, od założeń do realizacji zadania, było perfekcyjne. W takim wypadku brak Stankovitz w załodze byłby sporym znakiem zapytania… a przynajmniej tak profesor tłumaczyła sobie otrzymane powołanie.
Teraz jednak widziała to inaczej. Wysłali ją, ponieważ obawiali się, co mogą tu zastać a życie prospołecznej aktywistki można było poświęcić. Na Wenus, kiedy w siarkowych chmurach odnalazła prokariota zdolne neutralizować działanie kwasu, nie zdołali jej przekupić ani w inny sposób powstrzymać przed publikacją szczegółów badań. Pozbawiła ich miliardów, jakie zarobiliby na mocy praw patentowych.
To był dobry powód do zemsty.
– Odegnaj te myśli, Teresa. To pierwsze oznaki paranoi – powiedziała do siebie, gdy kolejny raz zarywała noc, próbując zrozumieć, czym właściwie była ta hybryda człowieka i organizmów z Europy.
– Bezsenność? – Eisenberg z tubką kawy stał tuż za jej plecami.
– Nie… Po prostu chcę to w końcu rozgryźć – odpowiedziała, powiększając holograficzny model budowy wewnętrznej kobiety wydobytej z lodu.
– Dako nie jest już naszym problemem – odparł kapitan. – Przyszły nowe wytyczne. Zostajemy na stacji jeszcze miesiąc. W tym czasie mamy wrócić do etapu szóstego i siódmego. Adonis już szykuje ładunki termojądrowe, jutro dokona zrzutu a potem wyśle wiertnicę. Za kilka dni będziesz badać próbki z podpowierzchniowego oceanu. Później stację przejmuje inna ekipa, a my mamy czas na zasłużony odpoczynek.
Dobrze szło mu wydawanie poleceń. Chociaż był o prawie dwie dekady młodszy od Teresy, co było różnicą na tyle dużą, by miała go raczej za chłopca a nie mężczyznę, wzbudzał w niej jakiegoś rodzaju służbowy szacunek. Kiwnęła głową na znak, że przyjmuje rozkaz.
– A jak próbki wody wydobytej razem z Dako? – ciągnął Eisenberg.
Widać nie miał zamiaru pozostawić Teresy samej z myślami.
– Tutejsze organizmy posiadają zdolność absorbcji promieniowania. Jednoczenie same wytwarzają radioaktywny tryt, przypuszczalnie podczas rozpadu cząsteczki wody, ale nie udało mi się wywołać takiego procesu w warunkach laboratoryjnych. Nadal nie rozumiem, jak to możliwe, by w warunkach naturalnych, drogą ewolucji, powstał organizm, który łamie zasadę ekonomii energetycznej. Ale mam już pewne podejrzenia…
– To już wiedzieliśmy wcześniej – zauważył Eisenberg. – Raport Isajeva mówił o makroorganizmie, który zajął cały ocean i manipuluje rozwojem wszystkiego, co w nim żyje. Isajev określał go jako niebezpieczny dla rodzaju ludzkiego. Poinformowałem cię o ryzyku, nim przystąpiłaś do badań.
Zawsze taki był. Nie lubił tracić czasu na wstęp, jak każdy żołnierz.
I tak jak żołnierz, uważał, że wszystko jest w porządku. Otrzymał rozkaz. Nie zastanawiało go, czemu dokumenty utajniono. Nie widział nic złego w tym, że prawdziwy cel misji poznali dopiero na stacji. Nie dociekał, jak to w ogóle możliwe, że w podpowierzchniowym oceanie istnieje tak złożona forma życia? Jak ona w ogóle funkcjonuje?
Czy on w ogóle rozumiał znaczenie tego faktu?
– Tak, oczywiście. – Profesor spojrzała w oczy kapitana i przez chwilę zastanawiała się, jak dużo może powiedzieć. – Do podobnych wniosków doszłam badając krew hybrydy. Jej komórki zawierają podobne mikroorganizmy, choć te nie świecą i wydają się pozostawać jakby w stanie uśpienia. Jednak robią coś jeszcze. Proces przypomina horyzontalny transfer genów, który występuje na Ziemi, ale to coś więcej. Wydaje mi się, że materiał genetyczny ludzkich komórek został nadpisany przez symbioty z Europy. Między jednymi a drugimi powstało coś w rodzaju pomostu… I to powoduje tak szybkie zmiany w ciele obiektu. Te stworzenia manipulują kodem genetycznym i wymuszają replikację komórek. Do tego muszą to robić w sposób zorganizowany. To…
– …już nie nasza sprawa – dokończył Eisenberg, przerywając słowotok rozemocjonowanej profesor. – Wszystko, co bezpośrednio związane z Dako, jest teraz przedmiotem zainteresowania kwatery głównej, a ona sama otrzymała status ambasadora. Mamy tylko monitorować jej stan. Pani obecnym zadaniem jest analiza próbek wody. Proszę się na tym skupić.
Nigdy wcześniej wypowiedzi Eisenberga nie przybierały tak oficjalnego tonu. Coś się zmieniło. Czyżby… Skończ z tym, głupia – profesor Stankovitz zganiła się w myślach – znów dostrzegasz spiski w każdym kącie.
– Problem w tym, że już nie mam czego badać. Gdy tylko… ambasador Dako – te słowa z bólem przeszły Teresie przez gardło – opuściła kriokomorę, w pobranym z geomacicy płynie rozpoczął się intensywny proces wymierania. Teraz to po prostu zanieszyszczone H2O.
Kapitan sapnął, a potem uśmiechnął się tak, jak kiedyś.
– Nie ma powodu do zmartwień, inżynier Amos niedługo dostarczy nowe próbki. A gdy tylko się przewiercimy, zaczniemy badania ekosystemu. Do tego czasu zafunduj sobie kilka dni odpoczynku. Chyba jeszcze nie korzystałaś z naszego sprzętu Virtual Reality, prawda? Inżynier Amos okupuje konsolę i przydałaby mu się odrobina przerwy.
*
– Wszystko dobrze? – Po każdym badaniu hybryda… to jest ambasador Dako zadawała to samo pytanie.
– Tak, w najlepszym porządku – odpowiedziała profesor Stankovitz, chociaż bioskan, który miała przed oczami, wyglądał jak należący do człowieka, którego każdy organ jest trawiony przez nowotwór w terminalnym stadium.
W porównaniu do wczoraj zmiana była ogromna. Teraz przynajmniej narządy badanej wyglądały na ludzkie.
– Zmieniasz się w człowieka – dodała, chcąc wciągnąć hybrydę w rozmowę. Dopiero, gdy usłyszała dźwięk słów, uzmysłowiła sobie jak niefortunny był ich dobór.
– W suchego człowieka – poprawiła ją pani ambasador. – Taka była wola wody, bym mogła was zrozumieć, przetrwać wśród was. I pomóc wam.
Teresa z trudem powstrzymała się od westchnienia, słysząc ten natchniony bełkot. Że też na przestrzeni wieku ludzie, nawet odmienieni, pod lodem stworzyli nowy system religijny, przy okazji robiąc kilka kroków wstecz względem wspólnego dla ludzkiej kultury dorobku intelektualnego.
Powstrzymała się od pytania, w czym to jedna kobieta z żyjącej w izolacji pod lodową skorupą księżyca na peryferiach zasiedlonego kosmosu miałaby pomóc ludzkości. Spacecraft już kiedyś o to pytał i otrzymał w zamian garść ogólników, o tym, jak to ludzie muszą zrozumieć wodę i nauczyć się żyć z oceanem.
– Nie jestem tu już niezbędny – żalił się jej stary naukowiec przy jednej z ich wieczornych rozmów o postępach badań. – Adonis ma rację, pewnie i beze mnie udałoby się wam w końcu z nią porozumieć. Nawiązałem kontakt, to prawda, ale na tym etapie bardziej przydałby się ktoś bardziej wyspecjalizowany w kontakcie z ludźmi, niż istotami innych gatunków.
Teresa wiedziała jednak, że za nic nie wróciłby na Tytana. Za bardzo ekscytowała go wizja tego, co może skrywać się w myślach hybrydy.
– Wiem tyle, że Dako odczuwa jedność z innymi formami tamtejszego życia. Jej postrzeganie świata zbliżone jest do wspólnot plemiennych, ale bardziej… kompleksowe. To musi rzutować na jej cele.
Profesor Stankovitz za to podejrzewała, że kobieta spod lodu po prostu zamierza przekonać Ziemian do zamieszkania w wodach oceanu pod lodową skorupą Europy.
Hybryda była jak ten dziki z dawnych powieści, który, wyciągnięty z dżungli, był przekonany o wyższości swojego stylu życia i jedyne czego pragnął, to wrócić do lasu. Czemu chciała na Ziemię, a nie na bliższego Ganimedesa? To akurat proste – jej przodkowie oddzielili się od cywilizacji, gdy kolonizacja Układu Słonecznego dopiero raczkowała. Bardziej zastanawiające było, czemu w ogóle opuściła swoją dzicz.
Ciekawsze nawet od tego, jak udało jej się to zrobić.
Coś się tu nie zgadzało. Jasne, ostatnio Teresa wszędzie wietrzyła podstęp, ale w tym przypadku odór kłamstwa był tak silny, że aż marszczyła nos.
– Jak wielu ludzi żyje pod lodem? – zapytała po badaniu, gdy hybryda już zmierzała do wyjścia.
– Wielu, jak dla nas. Niewielu, jak dla was – odparła tamta, jak zwykle wymijająco. – Żyjemy blisko siebie. Tworzymy jedną rodzinę.
– Musisz więc odliczać godziny, aż wrócisz do domu – stwierdziła profesor, licząc na to, że odpowiedź hybrydy coś przed nią odkryje.
Cień smutku przemknął po twarzy tej, która nosiła tytuł pani ambasador, ale zaraz wrócił na nią stoicki wyraz.
– Mój dom jest tam, gdzie woda.
*
Przez następne sześć nocy profesor Stankovitz prawie nie spała. Odpowiedź, którą otrzymała od hybrydy, wszystko to, co wiedziała o niej i świecie pod lodem – opowieści o wodnym raju zbyt piękne, by były prawdziwe – nie dawało jej spokoju.
Czuła, że jest blisko rozwiązania, że ma przed sobą wszystkie puzzle i wystarczy dopasować do siebie pierwsze kilka elementów, by ułożyć cały obraz.
Podpowiedź przyszła z najmniej oczekiwanego źródła.
Zostały trzy godziny do przybycia wahadłowca, który miał zabrać panią ambasador prosto na Ziemię, kiedy do laboratorium wpadł inżynier Adonis ze stalową tubą pod pachą.
– Droidy zaczęły odwiert – oznajmił z radością. – Pierwsza próbka lodu do rąk pani profesor! – Zbliżył się do Teresy i wcisnął tubę w jej dłonie. – Wszystko zadziałało perfekcyjnie, jak idealnie skalibrowana maszyna. Akcelerator suborbitalny wystrzelił ładunek prosto w strefę przechwytu.
– Dziękuję – powiedziała Teresa. – Dobre i to, żeby zająć myśli.
– Pani starsza zamierza tak sama teraz w tym grzebać?
– Badania robi automat, ale ktoś musi przeanalizować wyniki – wyjaśniła profesor. – Zmagamy się tu z nieznanym, nie możemy odnosić się tylko do tego, co już wiemy, czasem potrzebna jest… – Właśnie, co? Czemu nie zastąpią nas superkomputerami z Ziemi, zastanawiała się kobieta. – …intuicja.
Chłopak zagwizdał.
– Kiepsko. Ja namęczyłem się przy konfiguracji sprzętu, ale teraz wszystko robi się samo. Droidy podejmują samodzielne decyzje na podstawie danych wejściowych, a koordynacja ich działań wynosi dziewięćdziesiąt dziewięć koma osiem procent. Prawie nie muszą się komunikować, po prostu widzą, co robią droidy w pobliżu i na tej podstawie podejmują działania, by zrealizować wspólny cel. Nieźle, co? – Adonis nie krył zadowolenia. – Sztuczna inteligencja w końcu wszystkich nas zastąpi.
Profesor Stankovitz, zaniemówiła, jak zawsze, kiedy przychodziło do niej olśnienie.
Musiała działać – tylko co miała robić? Nie mogła iść do Eisenberga. Nawet jeśliby ją zrozumiał i jej uwierzył, nie zdobyłby się na złamanie rozkazu. Spacecraft był oczarowany hybrydą, nawet nie chciałby wysłuchać Teresy. Adonis – gdzie on zniknął? – to jeszcze dzieciak. Była w tym sama.
Po pierwsze – opóźnić lot.
Po drugie – przeprowadzić eksperyment. A niechby całą izolatkę miała wypełnić wodą! Musi to sprawdzić.
W jej głowie zaczął układać się plan. Laboratorium znajdowało się obok izolatki z kriokomorą, zaadaptowanej teraz na przestrzeń mieszkalną jaśnie pani ambasador. Może ręcznie zamknąć przejście. Co do hybrydy – powinna mieć na podorędziu coś, co ją uśpi.
Przeszukała podręczny zapas medykamentów i znalazła strzykawkę z nanotoksyną, która pozbawiała przytomności w ciągu kilku sekund, wcisnęła ją do zasuwanej kieszeni, odepchnęła się w kierunku grodzi i manualnie zamknęła śluzę. Komputer stacji jej nie otworzy.
Hybryda powinna teraz przebywać w izolatce. Pół godziny temu skończyła rozmawiać ze Spacecraftem, za dwadzieścia minut będzie miała czas na rutynowy spacer, a potem czeka ją wizyta w symulatorze ciążenia, bo wraz z ludzką anatomią nabywała też ludzkich ułomności.
Profesor Stankovitz złapała się poręczy i ruszyła w stronę drugiego wyjścia, kiedy w świetle otworu pojawiło się stalowe ramię, a potem cała cylindryczna sylwetka robota.
– Wykryłem nieautoryzowane zamknięcie śluzy.
Niech to szlag! Andy! Powinien być razem z Eisenbergiem i… robić to, cokolwiek robili zawsze o tej porze.
– Ryzyko skażenia – profesor postanowiła blefować. – Muszę natychmiast poddać panią ambasador dodatkowym badaniom.
Ruszyła w kierunku robota, ale ten przekroczył próg, a komputer zamknął śluzę za nim.
– Obawiam się, że niestety nie mogę na to pozwolić – odparł Andy.
– To bardzo ważne! – krzyknęła Teresa w akcie desperacji. – Mowa o zagrożeniu wobec całej ludzkości! Połącz mnie z kapitanem!
– To nie będzie konieczne – odpowiedział robot i przemieścił się do przeciwległej śluzy. Komputer pokładowy nie mógł jej otworzyć, ale robotyczne ramię już tak.
Po drugiej stronie czekał Eisenberg. Wydawał się spokojny.
– Posłuchaj, rozgryzłam to! – zaczęła profesor. – Teraz wszystko do siebie pasuje. Całość może brzmieć absurdalnie, ale w końcu jeśli odrzucimy to, co niemożliwe, wszystko pozostałe, choćby najbardziej nieprawdopodobne, musi być prawdą!
– Mów – rozkazał kapitan. Znów nie brzmiał tak, jak to zwykle on, ale Teresa nie miała wyjścia, musiała postawić wszystko na jedną kartę.
– Nienaturalny przebieg ewolucji. Mikroorganizmy, które umierają, kiedy wypełniły swoje zadanie. Sposób, w jaki hybryda nawiązała kontakt ze Spacecraftem, używając sygnałów świetlnych emitowanych przez pozornie niezwiązane z nią istoty. To, w jaki sposób symbioty zmieniają jej ciało. Informacje w raporcie Isajeva o myślącym oceanie… Wytłumaczenie jest jedno, a przynajmniej jedno przychodzi mindo głowy. Pod lodem Europy znajduje się biologiczny komputer zbudowany z misternie zaprojektowanych bioprocesorów, wyposażonych w uniwersalne porty komunikacji. W ten sposób wciela w swoje struktury inne organizmy i zwiększa moc obliczeniową…
Liczyła na śmiech albo niedowierzanie, ale Eisenberg milczał, więc kontynuowała:
– Za to kobieta, którą wydobyliśmy z geomacicy, to jego zewnętrzna kopia ze zdolnością do powielania. Jej dom jest tam, gdzie woda, no jasne! Ona nie ma na celu sprowadzenia kolonistów na Europę. Nie interesuje jej współpraca z naszą cywilizacją, ani pomoc swojej społeczności. To by były typowo ludzkie pobudki. Ona chce wchłonąć ziemski ekosystem! To inwazja! Jestem przekonana, że zmiany w jej ciele nie mają na celu wyłącznie upodobnienia jej do ludzi. Kiedy wejdzie do wody, utopi się, a wtedy… nie mam dowodu, ale jestem tego pewna, że symbioty zaczną się namnażać, najpierw wykorzystując materiał z ludzkich komórek! To organizmy o niewyobrażalnych możliwościach adaptacyjnych. Badałam jej krew i zaobserwowałam wzrost ich liczby w kilka godzin po pobraniu…
– Właśnie na to liczymy.
– Nie wiem kto i w jakim celu stworzył ten biokomputer, ale… Możesz powtórzyć? – Profesor Stankovitz była bliska omdlenia.
– Właśnie na to liczymy – powtórzył kapitan Eisenberg.
– Nie rozumiem… Powiedziałam przed chwilą, że ona chce zająć Ziemię…
– Andy, wprowadź ją – westchnął mężczyzna.
– To informacje zarezerwowane dla kapitana wyprawy – opowiedział robot. – Do udostępnienia w przypadku realizacji scenariusza z grupy sto osiemnaście.
– Wyświetl materiał albo sam jej wszystko powtórzę. Wykonaliśmy zadanie, ona i tak większości się domyśla, a ja dość mam już tajemnic. Chyba nie musimy czekać na decyzję OCTOPUS-a?
*
Scenariusz 118B, sporządzony w ciągu osiemdziesięciu lat po otrzymaniu sygnału z Asteriona II, przewidywał, że pod powierzchnią Europy może znajdować się kolonia organizmów dzieląca ze sobą pamięć o mocy obliczeniowej na tyle dużej, by sterować mechanizmami ewolucji i je przyspieszać.
W przypadku urzeczywistnienia się wymienionego scenariusza, muszą zostać podjęte wszelkie działania umożliwiające implementację organizmu na Ziemię, gdzie w warunkach kontrolowanych ma posłużyć do rozwiązywania problemów matematycznych wykraczających poza możliwości obecnie używanej infrastruktury.
Cała planeta – obecnie wyludniania i w znacznej mierze wyeksploatowana z surowców – miała stać się megakomputerem zsynchronizowanym z OCTOPUS-em.
*
– Ale dlaczego? Czemu robimy coś takiego? – Profesor Stankovitz, pierwsza w historii laureatka nagrody Nobla z dziedziny astrobiologii miała pustkę w głowie i czuła się jak idiotka.
– By przetrwać – wyjaśnił Eisenberg. – Udaje nam się eksplorować Układ Słoneczny, ale to nie jest najlepsze miejsce do życia. Księżyc zajmują prawie wyłącznie fabryki. Mars nie poradzi sobie bez wsparcia z Ziemi. Ganimedes… Troja jest przepiękna, ludzie przeżyją tam jakiś czas, ale nie jest to miejsce dla człowieka. Nie w długim horyzoncie czasowym. Nie, jeśli ma być nas więcej. Dlatego potrzebujemy technologii, która rozwiąże ten problem.
– Chcecie znaleźć sposób na ominięcie praw fizyki? – zapytała Teresa, ale pytanie nie wymagało odpowiedzi. – To szaleństwo! Co ci obiecali za udział w tej misji?
– Musieli coś obiecywać? – Eisenberg uśmiechnął się w sposób, który sugerował wymierne korzyści. – Może uda się przekroczyć prędkość światła, zajrzeć za horyzont zdarzeń, stworzyć portal do Nibylandii… Cokolwiek, aby przetrwać. To nasza ostatnia szansa. Prognozy geologów są jasne, Yellowstone wybuchnie za około ćwierć wieku. Nie później.
– Prawdopodobieństwo późniejszej eksplozji wynosi trzy dziesiąte procenta – uściślił Andy.
– Czy teraz oddasz mi strzykawkę? – zapytał kapitan, wyciągając rękę w stronę Teresy.
Ta rozsunęła kieszeń i pozwoliła strzykawce odlecieć.
– Wiem, że kontrole w ostatnim ćwierćwieczu są szczególnie wnikliwe, ale może udało ci się przemycić na pokład trochę alkoholu, panie kapitanie? Muszę się czegoś napić.
Eisenberg uśmiechnął się i znów wyglądał niewinnie i przyjacielsko. Nie była przekonana, która z jego twarzy jest prawdziwa.
– Już myślałem, że nie zapytasz.
Wybranka wody
Wiele, wiele, wiele czasu upłynęło, odkąd Dako opuściła swój świat, oddzieliła się od wody, skazana na samotność i ciszę. Nie znała słów, które umiałyby opisać, jak długo trwała jej podróż, co w trakcie niej zobaczyła i czego doświadczyła, tak samo jak nie potrafiła wyrazić uczuć, które budziły się w niej na myśl o tym, co zostawiła za sobą, oraz co ją czeka.
Ziemianie okazali się pomocni i nader przenikliwi. Sami zrozumieli, że jej powołaniem było złączyć się z wodą, choć Dako mówiła im tylko tyle, ile musieli wiedzieć. Kiedy wyjawiła prawdę, nie udawali zaskoczonych.
Zabrali ją w podróż przez morze pustki, w którym, jak opowiadała babka, gwiazdy świeciły niczym pąkle – choć to nie była prawda, bo gwiazdy okazały się znacznie piękniejsze. Piękniejsze od wszystkiego, co Dako widziała dotychczas we własnym jak i w obcym świecie.
Gdy dotarła na Ziemię, ledwie udawało jej się oddychać. Powietrze wypełniał dym, który wgryzał się w jej młode, dopiero co uformowane płuca. Zabrali ją nad ocean – tak jak chciała – ale woda miała tu niezdrowy kolor i była pełna brudu, chociaż próbowali się go pozbyć przynajmniej w tym miejscu. Mówili, uśmiechając się, że tutaj nie ma skażenia. Dla nich oznaczało to chyba, że jest wystarczająco dobrze.
Co oni zrobili z tym światem?
Po raz pierwszy odkąd została rozdzielona z wszechoceanem perspektywa zanurzenia w wodzie wzbudzała w Dako obrzydzenie – taka była jednak wola wody a ona dotarła aż tutaj, by ją wypełnić.
Weszła więc powoli w zimną, falującą toń i zmierzała dalej, kiedy ocean przykrył jej uda, piersi, twarz… Zaczęła płynąć. Jak najszybciej i jak najgłębiej, gdzie, miała nadzieję, tutejsza woda przemówi do niej.
Ta jednak milczała. Była martwa.
Dako czuła, jak otacza ją odór śmierci. Gniew wezbrał w niej niczym wznoszący się z głębi słup gorącej wody. Wypełnił ją, zalał rozgorączkowane zmysły, wsiąknął w każdą komórkę ciała.
A potem zabrakło jej powietrza.