Celebryta
– Jest dwudziesty trzeci października dwa tysiące sto siódmego roku, dokładnie osiem miesięcy i dwanaście dni, odkąd ja, Tyler Turner, wszedłem na pokład Asteriona II. Dwieście pięćdziesiąt sześć dni w zerowej grawitacji, tysiące posiłków z tubki, setki godzin ćwiczeń, miliony badań, atrofia mięśni, piętnastoprocentowy spadek masy, ale jestem tu. Moja załoga…
– Hej, panie kapitanie, kibel czeka na wyczyszczenie. Dziś twoja kolej. – Barczysty, ogolony na łyso mężczyzna stał w drzwiach kabiny z założonymi rękoma i uśmiechał się drwiąco.
Zaskoczony Turner szybkim ruchem zamknął laptopa.
– Tu się nagrywa – burknął z wyrzutem do nieproszonego gościa, ale tamten odwróciwszy się plecami, ruszył już korytarzem w stronę mesy.
Urażony Turner odprowadził go wzrokiem.
Niech sobie drwi, pomyślał, po powrocie na Marsa prawie nikt nie będzie pamiętać żadnego z załogantów, poza Tylerem Turnerem. Był mistrzem rajdów lunarnych, pierwszym zdobywcą Olympus Mons i prowadzącym najpopularniejszy na Marsie, Ziemi i Księżycu program podróżniczo-rozrywkowy „Tyler kontra świat”, a niebawem do listy swoich osiągnięć dopisze kąpiel w podpowierzchniowym oceanie Europy i nagrodę człowieka roku Time’a będzie miał w kieszeni.
Wystarczy poczekać, aż przebiją się przez lód.
Mijał drugi dzień od lądowania. Wczoraj sprawdzili osłony i działanie sprzętu, wypuścili łazika, a potem Isajev otworzył butelkę przemyconego na pokład szampana. Dziś zaczęli wiercić.
Turner otworzył laptopa. Zastanawiał się, czy wrócić do nagrania, ale nic z tego – wena uleciała. Walczył z materiałem od wczoraj, a promieniowanie i okołoplanetarny pierścień skał zakłócające łączność z Ziemią nie pomagały. Godzinne opóźnienie w jedną stronę skutecznie ograniczało możliwość komunikacji, więc zrezygnował z transmisji na żywo. To był nawet plus, zważywszy na drwiny Isajeva. Turner już o to zadba, by ten dupek był wycięty ze wszystkich materiałów, ale na razie musiał skończyć nagranie.
Z tego co pamiętał, przez jedną trzydziestą podróży po swojej orbicie, Europa obserwowana z Ziemi całkowicie skrywała się za Jowiszem, co dawało jakieś trzy godziny bez kontaktu z Ziemią. Więcej, jeśli wziąć pod uwagę inne możliwe przeszkody. Sol TV naciskało, by rozwiązać problem łączności, chociażby przez wystrzelenie satelity, który wejdzie na orbitę Jowisza, ale ani wojsko, ani Międzynarodowa Agencja Kosmiczna nie chcieli partycypować w kosztach. Przerwę w łączności uznano za akceptowalną. W sytuacji bezpośredniego zagrożenia, opóźnienie sygnału i tak wyklucza pomoc merytoryczną z Ziemi – w ten sposób argumentowali decyzję.
Oznaczało to tyle, że na przygotowanie materiału miał góra cztery godziny.
Powinien wysłać film do tego czasu.
– Moja załoga… – zaczął mówić, włączywszy nagrywanie.
Nic. Zero. Pustka w głowie. Pieprzony Isajev!
Turner wstał, zerknął w lusterko wiszące nad biurkiem – wyglądał nędznie, jak pozostali – i powlókł się do mesy, skąd dochodził zapach kawy, do którego niczym ćmy do światła lgnęli astronauci. Po ośmiu miesiącach sączenia kawopodobnego napoju z tubki, nie było nic przyjemniejszego, niż zasiąść przy stole z parującą americano. Nawet jeśli trzeba było uważać przy najmniejszym ruchu, by kawa nie wypłynęła z kubka.
Wchodząc do pomieszczenia, burknął coś na przywitanie. Odpowiedziała tylko Shannon, stojąca przy ekspresie. Isajev ostrożnie siorbał dużą czarną, Kuźnicki siedział przy stole wpatrzony w ekran tabletu, z którym się nie rozstawał, odkąd wypuścili łazika. Federson zaglądał mu przez ramię. Reszty nie było. Ci szczęśliwcy, którzy mieli coś do roboty, już się do tego zabrali. Inni próbowali przespać okres bezczynności.
W wyprawie dalszej niż dotarł ktokolwiek nie było nic romantycznego, poza wyobrażeniem o niej. W rzeczywistości stanowiła jedno ciągnące się tygodniami oczekiwanie.
– Pan kapitan raczył zjawić się na śniadaniu! Jakie rozkazy na dziś? – Isajev nie dawał za wygraną.
– Odpieprz się – odpowiedział Turner, dopasowując ustawienia ekspresu do swoich preferencji.
– Tak jest! – Isajev zasalutował, odstawił brudny kubek na blat i wyszedł, odprowadzony wrogim spojrzeniem Turnera.
– Nie mniej mu za złe. – Shannon oparła się plecami o skraj szafki opodal ekspresu. W dłoniach trzymała filiżankę. – Ma dość siedzenia w miejscu, tak jak my.
– Dlaczego w ogóle z nami leciał? To nie misja wojskowa – odparł Turner, ostrożnie podnosząc kubek do ust. Kawa była gorąca, gorzka i całkiem inna od tej, którą pijał, ale nie narzekał.
– A dlaczego ty tu jesteś? – zapytała Shannon, ale bez złośliwości.
– Stacja wyłożyła dwadzieścia procent na sfinansowanie misji.
– A Orbitalne Siły Powietrzne są właścicielem połowy sprzętu i mają prawo do patentów na większość drugiej połowy. Zawsze wysyłają któregoś ze swoich.
– Na wypadek, gdybyśmy spotkali UFO. Albo gdyby trzeba było wszystkich pozabijać – zaśmiał się Federson, wstając z miejsca. – Wtedy przynajmniej coś by się działo. Wybaczcie, że was opuszczam w trakcie tak zajmującej pogawędki, ale za godzinę moja zmiana przy wiertle, a muszę założyć jeszcze absurdalnie ciężki skafander, który i tak nie ekranuje promieniowania.
– Isajev to mechanik, nie komandos – zauważyła Shannon. – Dostał ważne zadanie. Cholernie ważne, jeśli o mnie chodzi, bo…
– Radamantys jest już prawie na miejscu. – Kuźnicki ustawił tablet na krawędzi stołu i włączył holowizję. Światła w mesie przygasły, a powierzchnia blatu zmieniła się w ruchomy obraz widziany okiem kamery łazika.
Krajobraz Europy był śmiertelnie nudny. Turner spodziewał się tego, przecież wiele razy odwiedzał Księżyc, ale skuta lodem powierzchnia satelity Jowisza była jeszcze bardziej jednostajna i w większości płaska jak stół, na którym Kuźnicki wyświetlił trójwymiarową projekcję.
– Widzicie? Tam, na horyzoncie. – Wstał i zaczął wskazywać coś, mącąc tym obraz, nie dając pozostałym szansy zobaczenia tego, co sam dostrzegł.
Jednak wkrótce wszystko widać było jak na dłoni.
Krater. Wokół chaotycznie rozsiany las metalowych bloków, zamarzłych, pokrytych lodem, skrytych częściowo pod powierzchnią. Gdzieniegdzie całe fragmenty konstrukcji i poszycia.
Łazik dotarł do wraku.
*
Asterion II, jak sugerował numer umieszczony w nazwie, był drugim statkiem, który wyruszył na Europę. Ponad dekadę wcześniej jego starszy brat pokonał tę samą drogę. Łączność z Asterionem I urwała się, gdy wszedł na orbitę Jowisza. Nie było jasne, co się wydarzyło. Do Ziemi docierał jedynie sygnał z lokalizatora, wskazujący, że statek dotarł na miejsce w strefie lądowania.
Transmisja odbierana z łazika nie pozostawiała złudzeń co do losu, jaki spotkał pierwszego Asteriona.
Większość załogi zebrała się na mostku. Na wielkim ekranie, który wcześniej wyświetlał obraz z kilkunastu kamer ukazujących świat zewnętrzny z różnych perspektyw niezbędnych do wykonania manewru lądowania, wyświetlano obraz transmitowany przez Radamantysa. Kuźnicki rozstawił sprzęt i przeszedł na manualne sterowanie.
– Kiepska sprawa – westchnął, puszczając stery, po pół godzinie walki mechanicznym ramieniem łazika z kupą złomu zalegającą na czarnej skrzynce. – To nie sprzęt do takich operacji. Trzeba tam pojechać, najlepiej z przecinakiem i…
– Gdzie Ahmad? – Kapitan Bernan prześliznęła się spojrzeniem po zebranych, z wyrazem twarzy sugerującym lekkie niezadowolenie, czyli takim, jak zazwyczaj. Ta prawdziwa kapitan, o której przez ten cały czas Turner napomknął na wizji ledwie dwa razy.
– Nadal wymiotuje – zameldowała Shannon.
– Więc postaw go na nogi. Jesteś lekarzem. – Kapitan spiorunowała ją spojrzeniem.
– Biologiem morskim z przygotowaniem medycznym, ale nie lekarzem. Całą diagnostykę robi komputer, a w przypadku poważniejszych schorzeń miałam kontaktować się z Ziemią – odparła podkomendna. – Wpompowałam w niego wszystko, co miałam. Bez skutku. Po tak długim przebywaniu w stanie nieważkości, nie może przywyknąć nawet do niskiej grawitacji. To jedyna osoba z istotnymi powikłaniami po podróży. I tak możemy mówić o szczęściu…
– Nie musisz powtarzać tego, co już wiemy – przerwała jej Bernan i wskazała ekran. – Oni nie mieli tyle szczęścia. Ich rodziny czekają od dziesięciu lat, by dowiedzieć się, co zaszło.
– Ja pojadę – wyrwał się Turner i sześć par oczu utkwiło w nim spojrzenia, każde wyrażające kompletne zaskoczenie tą deklaracją. – Ścigałem się na Księżycu, tam ciążenie jest podobne. Pojadę wszystkim, co ma cztery koła.
– Wóz Księżycowy ma sześć – wtrącił Kuźnicki. – I płozy.
– Dam radę.
– No, no. Wreszcie się na coś przydamy. – Isajev uśmiechnął się półgębkiem.
– Przydacie, przydacie – podjęła temat Bernan, podchodząc do Isajeva z założonymi ramionami – bo pojedziecie razem. Turner jedzie, ty tniesz. Nie bez powodu przeszkolili cię na drugiego mechanika.
Dlaczego to powiedziałeś, Turner czynił sobie wyrzuty, dlaczego nie mogłeś ugryźć się w język? Dla oglądalności? Nikogo nie zainteresuje przejażdżka po pozwalającym zanudzić się na śmierć pustkowiu. Dla poczucia użyteczności? Zachciało ci się ideałów po ćwierćwieczu w branży? Beształ się w myślach, bo rajd przez lodowe bezdroża Europy urósł do rozmiarów większego wyzwania, niż Turner mógł przypuszczać. Nie z powodu niskiej grawitacji, lodowej nawierzchni i promieniowania. Z powodu Isajeva.
Będąc w swojej kabinie, włączył laptopa i zabrał się do nagrania.
– Jest dwudziesty trzeci października dwa tysiące sto siódmego roku, dokładnie osiem miesięcy i dwanaście dni, odkąd ja, Tyler Turner, wszedłem na pokład Asteriona II. Nie mam wiele czasu, ponieważ namierzyliśmy, jak się okazało, szczątki Asteriona I. Właśnie szykuję się do rajdu przez pustkowie Europy, by wydobyć czarną skrzynkę. Moja załoga…
Biolog
W innych warunkach Shannon nie pomyślałaby o sprzeciwieniu się Bernan, ale w sytuacji, gdy były jedynymi kobietami w promieniu pięciuset siedemdziesięciu milionów kilometrów, które spędziły razem ostatnie kilka miesięcy i – biorąc pod uwagę los pierwszego Asteriona – mogły nigdy nie wrócić na Ziemię, gdzie znaczenie miałyby ich służbowe stopnie i funkcje, pozwoliła sobie na szczerość.
Później, już w laboratorium, doszła do wniosku, że całkiem niepotrzebnie.
Wiedziała przecież, jaka odpowiedzialność ciąży na Bernan. Tylko Shannon znała jej prawdziwą twarz, nie chłodną maskę, którą nosiła przy załodze, ale ciepłe oblicze pełnej uczuć kobiety.
Próbując zająć myśli czymś innym, przejrzała po raz setny dostępne materiały o możliwości rozwoju życia na Europie, jakby miała znaleźć tam jakiś nieznany do tej pory fakt. Jak gdyby nie była autorką jednej trzeciej opracowań dostępnych na ten temat w bazie danych i nie broniła doktoratu z ekosystemów głębokomorskich funkcjonujących wokół kominów hydrotermalnych.
Zresztą, najważniejsze można było zmieścić w trzech zdaniach.
Aktywne gejzery. Zmiany na powierzchni świadczące o istnieniu oceanu. Prawdopodobnie skaliste dno, z którego woda może wypłukać składniki mineralne i inicjować reakcje chemiczne. Dwukrotnie więcej wody niż na Ziemi.
Między innymi z tych powodów przylecieli właśnie tutaj, w sam środek śmiercionośnego pasa radiacyjnego Jowisza, a nie na Kalisto, Tytana czy Ganimedesa.
By się przekonać, czy mieli rację, trzeba nade wszystko czasu. Shannon musiała czekać, aż przewiercą się do oceanu – a to mogło potrwać. Szacowali, że w miejscu lądowania skorupa lodu może mieć około czterdziestu kilometrów grubości. Nawet przy najnowocześniejszym sprzęcie, w jaki został wyposażony Asterion II, odwiert zajmie około dziesięciu dni.
Co dwadzieścia cztery godziny miała otrzymywać próbkę lodu do analizy. Dostała na razie jedną. Nie zawierała nic interesującego.
Desperacko szukając czegokolwiek, czym mogłaby się zająć, postanowiła sprawdzić, jak miewa się Ahmad. Kiedy otworzyła drzwi jego kabiny, uderzyła ją woń wymiocin. Młody, drobnej budowy mężczyzna leżał, bujając głową na boki. Jego twarz daleka była od czystości, choć przewieszony przez poręcz ręcznik był dowodem na to, że Ahmad próbował coś z tym zrobić. Obok łóżka stała miska o wiadomym przeznaczeniu.
– Jak się czujesz? – zagadnęła Shannon stanąwszy w progu.
– Jak ktoś, kto rzygał na księżycu – odparł Ahmad.
Shannon wzięła cięty dowcip za oznakę poprawy.
– Znaleźliśmy wrak. Isajev i Turner jadą po czarną skrzynkę. Właśnie sprawdzają sprzęt.
– Turner… o nie! Łapy z dala od mojej Betty! – Ahmad poderwał się z łóżka, ale zaraz pobladł i klapnął na materac.
Choroba grawitacyjna, odpowiedniczka dolegliwości, jakie przechodzili marynarze po długim przebywaniu na morzu, dotykała co trzeciego astronautę, który po raz pierwszy od dłuższego czasu wracał ze stanu nieważkości w objęcia siły ciążenia. Większości wystarczało kilka godzin odpoczynku i leki przyspieszające powrót błędnika do normalnego funkcjonowania. Około pięć procent przypadków wymagało opieki. Leki nie działały, organizm nie readaptował się do grawitacji, czasem występowały przy tym zaburzenia w krążeniu krwi.
Załogę Asteriona II dobrano według ścisłych kryteriów, biorąc pod uwagę odbyte loty kosmiczne – wojskowe i komercyjne – oraz powikłania po podróży. Przed podróżą wszyscy zostali poddani licznym testom. Jak widać, nie dość wnikliwym.
– Zbieraj siły – zaleciła Shannon tonem, jakiego nie powstydziłby się zawodowy internista. – Kiedy ją przywiozą, ktoś będzie musiał ją otworzyć.
*
Drugą próbkę dostarczył Federson, budząc Shannon w środku nocy, to jest o trzeciej wedle uniwersalnego czasu koordynowanego. Podniosła głowę, przegarnęła zmierzwione włosy i z wysiłkiem rozkleiła powieki, zbudzona odgłosem metalu uderzającego o metal.
– Zgodnie z rozkazem kapitan – bąknął Federson, próbując się usprawiedliwić. – Niepotrzebnie wtaszczyłaś ten materac do laboratorium.
– Jeszcze dzień w kabinie, a dostanę klaustrofobii.
– Odwiert idzie bez zakłóceń – powiedział Federson, choć nie pytała o to. – Może skończymy wcześniej. Wtedy sobie popływasz.
Nie odpowiedziała. Zaryła nosem w poduszkę, wracając do ukochanych snów, w których moczyła nogi w ciepłym oceanie, pływała z delfinami i nurkowała na terenie Wielkiej Rafy. Tylko w taki sposób mogła ją zobaczyć. Po Wielkiej Rafie został już tylko martwy szkielet, podwodne pustkowie, jak w większości niegdyś wypełnionych życiem miejsc na Ziemi. Potem zaczęła marzyć o odkryciach, jakich dokonuje tu, na Europie.
Gdy, po kilku następnych godzinach, wreszcie zdecydowała się wstać, przebadała nową próbkę. Nie znalazła nic interesującego.
*
– Co oni robią? – zapytała, przysiadając się do Kuźnickiego, który jak zwykle był zapatrzony w ekran tabletu.
Spotkania w mesie stanowiły część codziennego rytuału. W ten sposób załoga trzymała się razem. Wspólne wykonywanie prostych czynności było istotne dla budowania poczucia przynależności, a to niezbędne do utrzymania dyscypliny i realizacji misji. Przynajmniej tyle wyczytała z podręcznika, który znalazła u Bernan.
W skład załogi Asteriona I wchodził psycholog. Na Asterionie II z niego zrezygnowano na rzecz miejsca dla telewizyjnego celebryty, który teraz… No właśnie?
– Wydaje mi się, że… walczą? – odpowiedział zdezorientowany Kuźnicki.
W kamerze samochodu to pojawiały się, to znowu znikały z kadru dwie szarobiałe sylwetki astronautów w grubych, topornych kombinezonach, ledwie pozwalających na poruszanie się. Jeden był pochylony, ściskał drugiego w pasie i próbował go przewrócić. Drugi nie pozostawał mu dłużny, starał się podciąć oponenta.
– Turner w końcu nie wytrzymał? – rzuciła, przypatrując się widowisku z umiarkowanym zainteresowaniem i popijając espresso. – Na ile mają powietrza?
– Powietrze nie jest problemem. Jeszcze siedem minut i dawka promieniowania będzie na tyle duża, by zagrozić ich życiu. Skafandry izolują, ale tylko na tyle, by wyjść na chwilę i nie zginąć.
– Wywołałeś ich już? – zapytała, sama zdziwiona tym, jak niewielkie wrażenie zrobiły na niej słowa Kuźnickiego. Wydawać by się mogło, że po tak długim czasie we własnym towarzystwie, zżyją się ze sobą i będą prawie jak rodzina. Tymczasem stało się na odwrót. Może to stres, może kosmos, może wina ich samych, a może coś innego. Przeświadczenie, że i tak wszyscy zginą, które nabyli, odkrywszy wrak pierwszego Asteriona?
Nikt na nich nie czekał, nikt po nich nie będzie płakał, nikt nie wystąpi o odszkodowanie. Tym razem Międzynarodowa Agencja Kosmiczna zadbała o to, by wybrać astronautów bez rodzin.
Kuźnicki nacisnął ikonę połączenia, ale zaraz je anulował.
– Już zapakowali skrzynkę do luku. Dam im jeszcze dwie minuty.
*
– To było bardzo głupie.
Marszcząc czoło, Shannon przyglądała się odczytom bioskanera. Od powrotu Turnera i Isajeva minęło osiem godzin, nim mogła ich zbadać. Najpierw zostali odizolowani, póki odczyty dozymetru nie spadły do akceptowalnego poziomu. Później przyszła kolej na spotkanie z kapitan, zdanie meldunku i przyjęcie kary. Dopiero po tym Shannon mogła ich prześwietlić.
– Przyjąłeś ponad sto rentgenów – kontynuowała. – Masz obniżony poziom limfocytów i niedobór płytek krwi. Na szczęście tu nie grozi ci zakażenie drobnoustrojami. Na skaleczenia uważaj. Jeśli nie pojawi się gorączka ani duszności, przeżyjesz…
Turner słuchał jej ze skruszoną miną.
– Chciałabym skonsultować twoje wyniki z bazą, ale Jowisz przysłania Ziemię i Marsa, i to się nie zmieni przez kilka decydujących godzin… Cholera, Tyler, co ci do łba strzeliło?
– Isajev to menda – odparł tamten zdawkowo.
– Isajev siedzi, ale Bernan długo go nie potrzyma. On jest specem od batyskafu. Rozumiesz? Od niego będzie zależało twoje, a co ważniejsze, moje bezpieczeństwo.
Kabinę bioskanera wypełniło zielone światło, a sygnał dźwiękowy oznajmił koniec badania i szklana osłona uniosła się.
– Gospodarka wodno-elektrolitowa w porządku. Nie stwierdzam skazy krwotocznej. Brak zmian przewodnictwa nerwowego. Lekkie zaburzenia w pracy lewej półkuli, ale to może wynikać równie dobrze z tego, że obtłukłeś czaszkę o wnętrze hełmu. Wstawaj, nic ci nie będzie. – Biolog podsumowała diagnozę i wyłączyła aparaturę. – Gdyby nie to, że agencji kosmicznej potrzebny dobry pijar i kasa, kapitan przymknęłaby cię do końca misji, a na Ziemi stanąłbyś przed sądem dyscyplinarnym.
W zasadzie nie miała pewności, czy tak by było. Chciała go postraszyć.
– Myślisz, że to możliwe? – zapytał tamten, siadając na skraju kabiny. – Isajev będzie coś kombinować?
– Osiem miesięcy temu byłabym pewna, że nie, ale teraz? Jesteśmy daleko od domu. Może za daleko jak dla człowieka. Łączność zawodzi odkąd wylądowaliśmy, a kiedy znaleźliśmy wrak… coś się zmieniło. Nikt o tym nie mówi, jednak wszyscy to czujemy.
– Chyba za bardzo się przejmujesz – zbył ją Turner i uśmiechnął się szeroko. – Wszyscy są poddenerwowani, bo możemy tylko czekać. Kiedy przebijemy się przez lód i wypełnimy zadanie…
Przerwał mu dźwięk otwieranych z impetem drzwi. Do wnętrza wpadł podstarzały, korpulentny, śmierdzący alkoholem przemysłowym Azjata. Shannon niemal o nim zapomniała, bo brał wszystkie poranne zmiany przy wiertle, a i wcześniej, przed lądowaniem, prawie nie opuszczał tamtego segmentu Asteriona II. Podejrzewała, że facet jest trochę szalony, jak wszyscy górnicy księżycowi, ale za to podobno był najlepszy w swoim fachu.
– Kazuyoshi. Zostaw próbkę gdziekolwiek – poprosiła. – Chwilowo nie mam czasu na kolejną bryłę lodu.
– Sądzę, śliczna, że ta może cię zainteresować. – Wyszczerzył zęby i zostawiwszy pojemnik, wyszedł na korytarz, jednak zaraz się cofnął. – A, byłbym zapomniał. Ahmad i Kuźnicki dobrali się do czarnej skrzynki. Kapitan sztywna zwołała zebranie na mostku.
*
Dakota proponowała jej, by tego dnia darowała już sobie pracę i przyszła do jej kabiny. Mogły spędzić trochę czasu w wirtualu, napić się – kapitan miała własne zapasy – a potem skorzystać z jedynego podwójnego łóżka na całym statku. Jakby to było takie proste: zapomnieć o tym, co przed chwilą usłyszały.
„Asterion I z powodzeniem wykonał manewr lądowania. System nie wykrył żadnej awarii. Wybuch nastąpił dziesięć dni po lądowaniu. Nie ma komunikatów o uszkodzeniu osłon statku. Eksplodował zbiornik paliwa, ale przyczyna zapłonu znajdowała się poza strukturami Asteriona I”. Analiza danych z czarnej skrzynki nie pozostawiała wątpliwości. Ktoś dokonał sabotażu.
Takiego scenariusza Shannon nie przewidywała… chociaż, czy na pewno? Przed oczami stanęły jej twarze załogantów Asteriona II. Czy nikt z nich nie byłby do tego zdolny?
Pomasowała palcami skronie, przegarnęła wiecznie niesforne loki i wyuczonym ruchem, nie poświęcając temu najmniejszej uwagi, załadowała próbkę lodu do elektromikroskopu. Nie musiała jej nawet wyciągać z pojemnika, wszystko było zautomatyzowane i hermetyczne, by wykluczyć ryzyko skażenia materiału. Mając nadzieję, że skupienie się na pracy, choćby monotonnej i nie przynoszącej żadnego przełomu, pomoże odegnać złe myśli, pochyliła się nad urządzeniem i zerknęła przez okular.
Wtedy nadeszło kolejne zaskoczenie.
Górnik
Ci z MAK nie potrafili wyluzować.
Zauważył to już przy pierwszym spotkaniu, półtora roku temu, kiedy dwóch facetów w bieluśkich skafandrach – jeden smutniejszy od drugiego, jakby wracali z pogrzebu ulubionej prostytutki – pojawiło się przy jego odwiercie.
Najpierw mamili go wizją przysłużenia się ludzkości. Dobre sobie. Jakby mało już się przysłużył, kopiąc dziury na tej pozbawionej wszelkich rozrywek kupie skał, w poszukiwaniu metali ziem rzadkich. To znaczy – rzadkich na Ziemi. Na Księżycu to co innego.
Potem oferowali mu górę kasy, a to wzbudziło podejrzenia. Nie po to Kazuyoshi spędził w tym biznesie dwadzieścia lat życia, by dać się złapać na taki haczyk. Wielkie pieniądze zawsze oznaczały jeszcze większe ryzyko – lot rozklekotanym promem na półlegalną rosyjską stację, a potem Bóg wie czym na ciemną stronę Księżyca, rozhermetyzowany skafander i niedostatek tlenu. Dzięki temu Kazuyoshi szybko nauczył się, że poczciwe O2 to najcenniejszy skarb, który w odpowiednich okolicznościach można było wymienić jeden do jednego na He-3.
Istniało jednak coś, czym zdołali go przekonać… I co z tego wynikło? Osiem miesięcy długich jak noc z nastoletnią Chinką w dzielnicy czerwonych latarni – niestety nie tak przyjemnych – i perspektywa kolejnych ośmiu, dokładnie takich samych, które umilał sobie wirtualem. A w międzyczasie miał do wykonania robotę.
Wiercił dziurę. Kurewsko wielką dziurę. Przy pomocy kurewsko wielkiego wiertła – choć to określenie było sporym niedopowiedzeniem.
Długi na pół kilometra owal. Osiem metrów średnicy. Dziesięć zębatych pierścieni poruszających się na przemian w dwóch kierunkach. Cztery lasery u zakończenia wspierające nieprzerwanie pracę drążących tunel spirali wykonanych ze stopu tak złożonego, że Kazuyoshi nawet nie próbował zapamiętać jego nazwy. Wszystko w stałym ruchu.
Otwór zalewany odmrażaczem na bazie metanolu, tak samo cały mechanizm. Co dwieście metrów automat na powierzchni wsuwa kolejny segment budujący ściany tunelu. Zazębiają się ze sobą tak szczelnie, że nawet nie widać miejsca, w którym się zetknęły.
Kiedy przebiją się do oceanu, dwustumetrowej długości część z wiertłem odpadnie. Reszta będzie blokować wodę przed wypełnieniem odwiertu i zamarznięciem. Zamontują wtedy windę dla batyskafu.
Tysiące ton metalu przetransportowanych partiami na Księżyc, skąd można było ruszyć tę złożoną w jedną całość kupę żelastwa, a wszystko po to, by dwanaście miliardów bubków mogło zobaczyć jak jeden z nich zamknięty w puszce wybiera się na podmorską wycieczkę.
Kazuyoshi nie miał złudzeń, że właśnie na tym polegała robota.
Był w połowie zmiany, kiedy winda zjechała w dół, do sterówki ulokowanej w pobliżu wierteł. Było tu ciepło, głośno, a w powietrzu – tak, mieli tu tlen – unosił się zapach alkoholu. Słowem: raj. Przynajmniej w porównaniu do lodowego piekła na zewnątrz. Tylko trochę trzęsło.
– Coś ci się popieprzyło, Federson. Jeszcze półtorej godziny – rzucił do przybysza nie odwracając się. Przecież nikt poza nim by tu nie zajrzał.
– Skąd… ta… inna?
Dosłyszał strzępki słów dobiegające z głośnika w hełmie, który trzymał między nogami. Tyle, co udało mu się wywnioskować, to że nie był to głos Federsona. Odwrócił się w fotelu i zobaczył – no proszę, tego się nie spodziewał – piękną panią biolog w kombinezonie ochronnym.
– Możesz powtórzyć? Kiepsko słyszałem przez to żelastwo, które nosisz na głowie. Spokojnie, tlenu mam tu pod dostatkiem, a kabina jest ekranowana. Promieniowania tu prawie nie ma.
Kobieta odpowiedziała coś, ale Kazuyoshi ani myślał zakładać hełm, by wdać się w pogawędkę i wrócił do pracy. Jego dom – jego zasady.
– Skąd wiedziałeś, że ta próbka będzie inna? – dosłyszał pytanie i odwrócił się ponownie z uśmiechem na twarzy. Pani biolog ściągnęła hełm.
– Chodź – klepnął się w kolana – pokażę ci.
– Chyba śnisz – odparła kobieta.
Co tam, i tak nie liczył na to, że się uda.
– Widzisz, śliczna, pomiar temperatury? – zapytał, nie trudząc się, by nakierować ją na odpowiedni wskaźnik.
– Nie mów do mnie… Tylko minus piętnaście? Tak ciepło?!
– Ehe – potwierdził Kazuyoshi i wyszczerzył zęby jeszcze mocniej, choć wiedział, że uśmiech to ma taki, co najlepiej nadaje się do radia. – Weszliśmy w płynny lód wcześniej, niż to było planach. Ale to nie wszystko. – Stuknął palcem w tarczę zegara ukazującego kolejny pomiar.
– Śladowe dawki promieniowania – stwierdziła kobieta. – Znika już na takiej głębokości?
– I jeszcze coś… A może najpierw coś dla mnie zrobisz?
– Pieprz się, Kazuyoshi. – Urażona, pani biolog odwróciła się do wyjścia.
– Powiedz chociaż, co tam znalazłaś.
– Nie chcę cię zanudzać – odparła, ale zatrzymała się o krok od windy.
Czyli zadziałało. To zawsze działa. Kobiety uwielbiają mówić. Czasem wystarczy tylko umieć słuchać. I odrobina alkoholu. Nie, żeby Kazuyoshi na coś liczył. Może dziesięć, piętnaście lat temu, ale teraz… Bliżej mu było do rubasznego wujaszka, opowiadającego dzieciakom zbereźne dowcipy niż do amanta.
– Życie – dodała pani biolog, podchodząc bliżej operatora wiertła. Kabiną zatrzęsło, więc złapała się fotela. – Proste organizmy, porównywalne do sinic.
Kazuyoshi zagwizdał.
– Pod lodowymi czapami Marsa też żyją jednokomórkowce – dodała kobieta. – Ale te tutaj to całkiem inna liga. Wiesz, skąd się wzięły rośliny?
Mina górnika była wystarczającą odpowiedzią.
– Chloroplasty pochodzą od endofitów – stwierdziła, ale wyraz twarzy Kazuyoshiego nie uległ zmianie. – Organizmów żyjących wewnątrz innych organizmów. Ściślej mówiąc, od sinic, które weszły w symbiozę z bardziej złożonymi eukariotami. Jeśli występują tutaj organizmy podobne do sinic…
– To mogą być też takie podobne do roślin? – dokończył Kazuyoshi. Maszyną znów szarpnęło, tak, że prawie zderzyli się głowami. – To przez skały. Pieprzone meteoryty zatopione w lodzie, nawet tak głęboko na nie trafiam.
– Obecnie wszelkie programy badawcze skupiają się na odnalezieniu życia z innego drzewa. To znaczy takiego, które nie jest oparte na węglu. Szukają w kwasowych chmurach Wenus i głęboko pod powierzchnią Marsa. To może uprawdopodobnić występowanie życia gdziekolwiek, ale… – przerwała, widząc skonfundowanie rozmówcy, po czym zaczęła od początku. – Wiem, że założenie, iż ewolucja przebiegała tu podobnie jak na Ziemi jest pochopne i nieuzasadnione… – kobieta mówiła dalej, ale miał wrażenie, że tym razem gada bardziej do siebie.
No nic, słuchał. Miała przyjemny głos.
– …ale to podobieństwo… Te organizmy wytwarzają fikocyjaninę i to w dużych ilościach. Wydawało mi się z początku, że to stąd ich właściwości, wtedy znalazłam coś jeszcze. Po raz pierwszy widzę coś takiego. – Westchnęła i pokiwała głową, co oznaczało, że przechodzi do sedna. – To bakterie absorbują promieniowanie i zmieniają je w energię cieplną oraz świetlną. Same świecą i wykorzystują to do fotosyntezy. To niesamowite. Wręcz nierealne. Do tego sprzeczne z ekonomią energetyczną, która wydawała się nam, na Ziemi, uniwersalną zasadą. To z pozoru najprostsze organizmy, ale ich działanie jest złożone i wyspecjalizowane. Nie wiem, czy to tylko szczątkowe życie w półpłynnej części skorupy, czy jest tam tego więcej…
– Dobra, śliczna. – Kazuyoshi zatrzymał maszynę i wstał. – Zerknij no tu. – Otworzył właz w podłodze.
Pani biolog nie lubiła jak ją komplementował, zmarszczyła więc czoło i chciała coś powiedzieć, jednak ciekawość zwyciężyła i po prostu nachyliła się nad otworem. Daleko w dole, poniżej chwilowo zastygłej w bezruchu maszynerii, oddzielony grubą warstwą przezroczystego tworzywa, dostrzegła półpłynny lód, poruszający się z wolna pod wpływem ruchu planety, prądów znajdującego się głębiej oceanu i grawitacji Jowisza.
Lód świecił niebieskozielonym światłem.
*
Według planu, który mózgowcy z MAK opracowali przed lotem, odwiert miał potrwać od dziewięciu do piętnastu dni, w trakcie których stworzą tunel o długości od czterdziestu do sześćdziesięciu kilometrów. Sektor statku, w którym znajdowało się wiertło, segmenty do budowy tunelu, części windy, paliwo i hektolitry odmrażacza był drugi co do wielkości i masy, zaraz po części napędowej. To z powodu tego całego żelastwa uznali, że złożenie do kupy Asteriona II na Księżycu i start stamtąd będą bardziej opłacalne.
Kazuyoshi chciałby zobaczyć teraz ich miny.
– Śluzy zabezpieczone? Nie ma żadnej szczeliny? Ściany nigdzie się nie rozsunęły? – dopytywał Federson, stojąc nad panelem kontrolnym kapsuły z ręką przy podwójnej stacyjce. Jeden kluczyk był już w środku, przekręcony.
– Nie panikuj, tylko odpalaj – ponaglał go Kazuyoshi.
– Zdajesz sobie sprawę, że jeśli gdziekolwiek będzie przeciek, to zaleje nas woda, a potem zamarznie i już się stąd nie wydostaniemy, bo winda nie ruszy w lodzie?
– Dobra, sprawdzę jeszcze raz.
Po kilkunastu minutach Kazuyoshi wrócił do kabiny.
– Wszystko było ok. Udziela mi się twoja panika.
– To ostrożność – sprostował Federson i włożywszy swój kluczyk do stacyjki, uwolnił segment z wiertłem. Hydrauliczne zaciski puściły, wybuchło kilka mikroskopijnych ładunków i góra metalu o czterech postrzępionych, spiralnych szczytach oddzieliła się od reszty, by zanurkować w toń nieziemskiego oceanu.
Miało przed sobą długą drogę, bo dno znajdować się mogło nawet dziewięćdziesiąt kilometrów niżej. Dziewięć razy tyle, co głębokość Rowu Mariańskiego. O ile tych obliczeń też nie spartaczyli.
– Federson, melduj – rozbrzmiał w hełmach głos Kapitan Sztywnej.
– Wszystko zgodnie z planem. Jesteśmy gotowi do wypuszczenia drona.
– Zezwalam.
Wystarczyło nacisnąć jeden przycisk i zdalnie sterowana łódź podwodna nie dłuższa od przedramienia wypłynęła z luku. Jedynym połączeniem między nią a załoga był długi na pół kilometra kabel.
– Pierwsze odczyty zachęcające. Temperatura wody pięć stopni Celsjusza. Zasolenie niewielkie, osiem promili. Promieniowanie znikome. Silniki działają na pełnej mocy, ale ściąga mnie w dół. Wyporność jest tu z siedem razy mniejsza niż na Ziemi, planowaliśmy pływać głębiej… Włączam kamery.
Kolejny przycisk i na monitorach w kabinie górników, a także na mostku, gdzie zebrała się reszta załogi prócz odbywających areszt Isajeva i Turnera, rozpoczęła się transmisja z kamer drona. Obraz był niestabilny, drgał razem z maszyną, którą Federson starał się utrzymać na kursie.
Gówno widzieli.
Bezkres wody, rozciągającej się pod lodową pokrywą, która – jasne, to mogło się niektórym podobać – emitowała niebieskozielone światło. Dron wykonał obrót. Bez względu na to, gdzie padło oko kamery, obraz był taki sam. Bezbrzeżna pustka.
Tyle z misji, pomyślał Kazuyoshi, wgapiając się w ekran. No nic, on zrobił swoje. Teraz osiem miesięcy przejażdżki w drugą stronę i będzie mógł wrócić do swojego życia. Półtora roku w metalowej puszcze pośrodku niczego to i tak był lepszy wybór, niż piętnaście lat odsiadki za przemyt alkoholu i nielegalny obrót tlenem. No i za tych parę przypadków, kiedy był widziany w okolicy platform wiertniczych, z których później zaczął uciekać tlen. Zdarza się.
– Nic tam nie… Widzieliście to? Przekręć w lewo!
Pustka.
Był przekonany, że coś zobaczył.
– Coś ci się przywidziało, Kaz. Za dużo oparów etanolu – odparł Federson.
– Skieruj kamerę w dół – zadecydowała kapitan.
– Nie, zaczekaj! Coś tam jest! – Głos ślicznej pani biolog odbijał się od sferycznej ściany hełmu, który Kazuyoshi wyjątkowo włożył, na wypadek, gdyby coś się spieprzyło i po oddzieleniu segmentu z wiertłem, kabina zaczęła nabierać wody.
– Smuga w prawym górnym rogu, tuż pod lodem. Porusza się. Widzicie?
Zauważył. Czyli jednak wzrok go nie mylił, coś tam było.
Coś tam, kurwa, było!
Do tej pory nie udzielał mu się entuzjazm z powodu tej wyprawy, ale teraz – teraz to poczuł. Dotarli tak daleko, jak nikt wcześniej i patrzyli na coś, czego nie widział nikt przed nimi. Nie na papkę, którą można zbadać pod mikroskopem, tylko coś namacalnego, widzialnego w taki sposób, w jaki ich dalecy przodkowie poznawali dziewicze lądy młodej i jeszcze nie zrujnowanej przez człowieka Ziemi. No, prawie w taki sam sposób.
Naraz poczuł się mały w wielkim i niepoznanym świecie. A nie czuł się tak nawet w próżni. Ironia losu.
– Federson, nagrywasz to? Proszę, potwierdź, że to nagrywasz. Federson?! – dopytywała kapitan.
– Wszystko leci prosto na dysk, bez obaw.
– Jak ci z Ziemi to zobaczą…
Kazuyoshi prychnął pod nosem. Ci z Ziemi w życiu nie poczują tego, co on czuł teraz. Był pionierem, cholera jasna, pionierem! Za około dwie godziny Europa znajdzie się po dobrej stronie Jowisza i będą mogli wysłać materiał. Kiedy wrócą z wyprawy, pewnie znajdą swoje nazwiska w podręcznikach. Nie zależało mu na tym, miał to w nosie. Wcześniej.
Chyba nie wierzył, że cokolwiek tu znajdą, ale to…
– Zbliża się – powiedział. – To się zbliża.
– Federson, wyślij drona na spotkanie – rozkazała kapitan.
– Powinienem sfilmować to, co jest niżej – protestował tamten, ale bez przekonania.
– Nawet się nie waż zmieniać ustawienia kamery.
Federson nie upierał się i wysłał maszynę w kierunku smugi.
Tyle, że to już nie była smuga. Teraz przypominało leżący żagiel albo latający dywan, który falował leniwie. Krawędzie poruszały się jak skrzydła, centralna część pozostawała blisko przy powierzchni lodu.
– To zjada lód. Widać ślad tam, gdzie przepłynęło – zauważył… ten, no, Polak o niewymawialnym nazwisku.
W miarę jak dron zbliżał się do istoty, mogli dostrzec więcej szczegółów. Powierzchnia jej ciała była usiana niewielkimi otworami, przez które przepływała woda. Zielone i niebieskie pręgi układały się w skomplikowany wzór i połyskiwały.
– Zbliż się, spróbuj sfilmować to od góry – poleciła kapitan i Federson wypełnił rozkaz, kierując drona w stronę zwierzęcia (o ile można to było tak nazwać).
Żagiel zafalował gwałtownie, na jego powierzchnię wystąpiły błękitne, świecące plamki. Istota z niespodziewaną prędkością ruszyła w kierunku maszyny, otarła się o nią przysłaniając widok z kamery, a potem została już tylko ciemność.
– Co się dzieje? Melduj.
– Cholera – zaklął Federson. – Dron nie odpowiada. To coś musiało go uszkodzić.
– Niby w jaki sposób?!
Mężczyzna gorączkowo stukał w tablet, aż znalazł to, czego szukał.
– Ostatnie, co zapisało się w logach, to nagły skok napięcia.
– Coś potraktowało prądem naszą zabawkę – wtrącił Kazuyoshi. – Wiele się o tym nie dowiedzieliśmy.
– Nie, mylisz się – odparła Shannon. – Wiemy bardzo dużo. Budowa nie wskazuje na obecność kręgosłupa i szkieletu, a przynajmniej nie w takiej formie, jaką znamy. Ten…
– Żagiel?
– Żagiel poruszał się w sposób, który bardziej przywodził na myśl ptaki, pewnie przez małą wyporność. Dlatego też tak mało zobaczyliśmy. Jeśli jest tu więcej życia, to musi być głębiej. A musi być tu więcej życia. Żagiel zjadał lód, a w zasadzie żyjące w nim bakterie. To pierwsze ogniwo łańcucha.
– A muszą być kolejne? – zapytał sceptycznie Federson. – Może to jedyne, co spotkamy.
Kazuyoshi nie mógł tego widzieć, ale wyobrażał sobie właśnie, jak pani biolog kręci głową.
– Nie, życia musi być tu dużo więcej – odpowiedziała. – Jeśli żagiel wytworzył wyładowanie elektryczne, to oznacza, że posiada złożony mechanizm obronny, a to z kolei znaczy…
– Że w tym basenie pływają rekiny – dokończył za nią, wstając od monitora. Nie czekając na rozkaz, który musiał wkrótce nadejść, zabrał się do pracy.
– Szykujcie śluzę dla batyskafu – rzuciła kapitan sztywna, zgodnie z jego przewidywaniami. – Shannon, wypuść Tunera. Zawieszam jego areszt. Na jakiś czas.
Ci z MAK nie potrafili wyluzować. I Kazuyoshi już zaczynał rozumieć dlaczego.
Kapitan
Dowodzenie Asterionem II było dla Dakoty Bernan spełnieniem marzeń. Przygotowywała się do tej misji dużo dłużej niż pół roku szkolenia. Mogła powiedzieć, że całe jej życie było jednym wielkim obozem szkoleniowym.
Córka zawodowego oblatywacza, który kilka razy w tygodniu pokonywał dystans między Ziemią a Księżycem, i przewodniczki wycieczek orbitalnych, poznała czym jest nieważkość nim nauczyła się chodzić. Należała do tak zwanego pokolenia 0G, dla którego lot w kosmos był tak samo zwyczajną rzeczą jak spacer po lesie. W zasadzie Bernan więcej razy widziała Ziemię z orbity, niż miała kontakt z dziką przyrodą. To znaczy z tym, co z niej pozostało.
Jak większość kosmicznych dzieci, była wysoka ale drobna i wykazywała się ponadprzeciętną odpornością na warunki zerowej grawitacji, choć za czasów jej młodości wszelcy specjaliści bili na alarm, że taki tryb życia będzie katastrofalny dla niedojrzałych organizmów. I – podobnie jak trzydzieści procent sobie podobnych – była bezpłodna. Nie martwiła się tym, bo i tak nie myślała o macierzyństwie.
Ojciec odszedł, gdy miała piętnaście lat. Zostawił rodzinę dla swojej największej miłości – kosmosu. Bernan do dziś pamięta dzień, w którym pierwszy Asterion startował z Księżyca. Jako jedna z niewielu cywili, razem z rodzinami pozostałych astronautów, patrzyła, jak tatko wraz z pozostałymi członkami załogi macha na pożegnanie i wsiada na pokład statku. Od tamtego momentu minęło ponad dwanaście lat, a Bernan już prawie wypełniła słowa przysięgi, którą złożyła nad symbolicznym grobem ojca.
Gdyby tylko ciężar misji nie zaczął jej przerastać.
Czasami miała wrażenie, że jedynie dzięki pozie, którą przybierała podczas kontaktów z załogą, utrzymywała dyscyplinę na statku. Mijały kolejne miesiące, a ona mogła tylko patrzeć jak marazm powoli odbija się w twarzach astronautów. Wylądowali. Poczuła się wtedy, jak podczas pierwszego samodzielnego lotu, kiedy zdała egzamin na pilota.
Ale znaleźli wrak i wróciły wspomnienia tych wszystkich miesięcy tęsknoty, strachu, gdy połączenie z Asterionem I zostało przerwane, potem dni, tygodni, miesięcy wyczekiwania, nim zrozumiała, że ojciec już nie wróci, a jeszcze później widok usychającej z rozpaczy matki, która w końcu przedawkowała antydepresanty.
Do tej pory Bernan sądziła, że przeszłość czyni z niej najlepszego kandydata do tej misji. Okazało się, że była to jedna z wielu jej pomyłek.
Niepotrzebnie wyładowała złość na Shannon. Nie umiała postępować z ludźmi, którzy byli jej bliscy.
Kolejny błąd popełniła, wysyłając Isajeva z Turnerem. Mogła przewidzieć, co się stanie. Mogła na to nie pozwolić. Mogła, ale… może chciała, by tak wyszło? Może chciała zawalić misję?
Do tej pory nie zameldowała o tym incydencie i – nie przyznałaby się przed nikim, ale to prawda – dziękowała losowi za kiepską jakość, opóźnienia i okresowe przerwy w połączeniu z Ziemią.
Dopiła whisky, której zapasy ukryte w kapitańskiej kabinie topniały w zatrważającym tempie i włączyła intercom, ustawiwszy połączenie z warsztatem.
– Ahmad, jak batyskaf? Gotowy?
– Wolałbym, żeby Isajev go sprawdził. – Zatrzeszczał głośnik na biurku Bernan.
– Wykluczone – ucięła temat.
W standardowych warunkach wypuściłaby Isajeva po tygodniu, ograniczając się tylko do nagany wpisanej do akt, ale obecnej sytuacji daleko było do normalności. Na pierwszym Asterionie doszło do wybuchu. Ktoś zabił jej ojca.
Wcale nie sądziła, że Isajev będzie coś kombinować, ale Shannon i Turner byli już wystarczająco zdenerwowani. A może sama też przestała myśleć racjonalnie?
– Wszystkie układy działają. Napęd w porządku. Kabina hermetyczna. Wizja jest. Łączność też – powiedział Ahmad, choć nie słyszała w jego głosie przekonania. – Lepiej sprawdzony nie będzie.
– Dziękuję. – Nacisnęła przycisk i zerwała połączenie.
Chwyciła butelkę whisky, zakręciła ją i schowała w sejfie. Następny raz wypije, kiedy znajdą się w kosmicznej próżni, wracając do domu.
Nadszedł czas, by zrobić to, po co przelecieli pięćset siedemdziesiąt milionów kilometrów.
*
Bernan nie poszła na mostek, choć tam mogłaby oglądać wodowanie batyskafu w znacznie wyższej rozdzielczości. Chciała zostać sama. Obraz z trzech kamer śledzących przebieg wydarzeń – jednej we wnętrzu maszyny i dwóch na zewnątrz – wyświetlały trzy monitory, które przeniosła tu z magazynu.
Powinna być razem ze wszystkimi. Nie zachowywała się jak dowódca.
Myśl o zabójstwie ojca tak na nią wpłynęła?
– Shannon, Turner, na stanowiskach? – zapytała, choć odpowiedź miała przed oczami
– Tak jest! – zasalutował mężczyzna w skafandrze, z właściwą sobie przesadą. Choć kapsuła była ekranowana i wypełniona powietrzem, obydwoje mieli na sobie skafandry głębinowe, prawie tak nieporęczne jak te chroniące przed promieniowaniem na powierzchni satelity.
Batyskaf zjechał w dół tunelu i śluza wewnętrzna zamknęła się nad nim, a zewnętrzna zaczęła powoli wpuszczać wodę do środka.
– Kabina szczelna – zameldowała Shannon, kiedy maszyna zanurzyła się w pełni. – Możemy startować.
– Zezwalam – powiedziała Bernan i sięgnęła po kubek zimnej już kawy.
Kofeina pomagała jej się uspokoić i skoncentrować na misji.
Tej prawdziwej misji.
Gdyby nie to, że Admirała Międzynarodowej Agencji Kosmicznej znała od tak dawna, że pierwsze wspomnienie z nim dotyczyło jej piątych urodzin, pewnie nigdy by się tego nie dowiedziała.
Batyskaf wypłynął z tunelu i śluza zamknęła się za nim. Maszyna zanurzała się coraz głębiej mimo wysiłków Shannon i Turnera, by trzymać się możliwie blisko odwiertu.
– Nie martw się, w razie czego wyciągniemy was – uspokajał ich Federson. – Podczepiliśmy zapasową linę z windy. Przy tym ciążeniu nada się.
Udało im się wyrównać poziom dopiero blisko granicy pięciu tysięcy metrów. Prawie połowa głębokości Rowu Mariańskiego, a tutaj tyle co nic.
– Płyniemy tam, skąd nadciągnął żagiel. – Kapitan usłyszała zniekształcony głos Shannon. – Na razie nie widać nic. Poza wodą.
– Płyńcie dziesięć mil, potem powrót. Gdyby działo się cokolwiek dziwnego, wracajcie.
Po kilkunastu minutach łódź pokonała połowę dystansu, a obraz z kamer pozostawał niezmienny. Bernan nie wiedziała jak inni, ale ona tym razem nie spuszczała oczu z monitora. W każdej chwili mógł pojawić się drugi żagiel albo coś innego. Ekscytacja pozwalała zapomnieć o przeszłości.
Dotychczasowe odkrycia prawie wystarczały, by uznać, że misja się powiodła. Fotosyntezujące bakterie oznaczały obecność tlenu w wodzie, złożone życie komórkowe świadczyło o optymalnych warunkach do jego rozwoju. Na potwierdzenie potrzebowała odnaleźć więcej niż jedno zwierzę (o ile ziemska taksonomia miała tu jakiekolwiek zastosowanie) – i pobrać próbkę. Jeżeli odnajdą aminokwasy przyswajalne przez człowieka…
– Coś widzę. – To mówił Turner. – Na trzeciej i w dół.
Shannon skierowała jedną z kamer w we wskazane miejsce.
Bernan najpierw dostrzegła nieznaczny ruch wody, jakby drżenie, cieplejszy prąd unoszący się w górę, na tej głębokości ledwie zauważalny. Odległy ślad czynnego komina hydrotermalnego, który pracował gdzieś tam w dole, w ciemności odmętów oceanu. Kamera zjechała w dół, jakby kierowana myślami kapitan. W mroku dostrzegła małe, jaskrawozielone światła. Było coś jeszcze. Gdy batyskaf podpłynął bliżej, zobaczyła coś wyglądającego jak słup albo pozbawione gałęzi drzewo wyrastające z głębin, albo iglica falująca za sprawą strumieni ciepłej wody, ogrzewanej przez niewidoczny gejzer. Światła na powierzchni obiektu poruszały się i znikały, by za chwilę pojawić się w innym miejscu.
– Co to jest? – powiedział Turner do siebie, kierując ślepia reflektorów w stronę iglicy.
– Wygląda jak koralowiec… – odparła Shannon. – Jeśli miałabym odnieść się do czegokolwiek widzianego na Ziemi. Chropowata, pofałdowana powierzchnia, pełna zakamarków. Rusza się, więc jest elastyczne. Musi ciągnąć się dziesiątki kilometrów w dół. Niesamowite. A te światła…
Łódź podpłynęła jeszcze bliżej. Podobny do koralowca słup okazał się być większy i grubszy, niż przypuszczali. W głębinie, przy niedostatku światła i braku jakichkolwiek punktów odniesienia, trudno było ocenić rozmiar i odległość. Średnicą nie ustępował ziemskim wieżowcom, za to wysokością musiał je znacznie przewyższać.
Ale nie to było najbardziej niesamowite.
– To zwierzęta! Cholera, to zwierzęta! – wykrzyknęła Shannon, podrywając się z fotela, gdy udało im się zlokalizować źródło tajemniczych świateł. Niemal uderzyła hełmem o szklaną ścianę kabiny. – To znaczy coś, co je przypomina. Te organizmy mogły wyewoluować zupełnie inaczej… Cholera, brakuje mi słów. Powinnam być elokwentna, to się nagrywa.
Większość istot zamieszkujących wieżokoralowiec skryła się w cieniu tuneli albo uciekła niżej, w głębiny, część jednak została i przypatrywała się światłu reflektorów. Zwierzęta – jak na potrzeby obserwacji określiła je Bernan – wyglądały jak pająki z płetwami i skórzastym balonem w miejscu odwłoka. To właśnie ta część, nieproporcjonalnie duża w porównaniu do reszty ciała, świeciła niczym starodawna żarówka.
– Umieśćcie jedno z tych stworzeń w skrzyni – rozkazała kapitan – i wracajcie.
Stalowe ramię wychynęło z batyskafu, powoli ustawiło się w dogodnej pozycji i wystrzeliło w kierunku jednego z rybopająków, po czym równie szybko wepchnęło go do klatki. Zwierzę, o dziwo, nie szamotało się, nie próbowało uciec, tylko spokojnie unosiło się w wodzie, trzepocząc dwoma rzędami krótkich płetw.
Udało się.
Już prawie.
– Sto, może sto pięćdziesiąt lat, tyle pozostało Ziemi. Więcej, jeśli po drodze przytrafi się przełom technologiczny, usprawnimy produkcję żywności i tlenu, ograniczymy populację, założymy marsjańskie kolonie z prawdziwego zdarzenia, a nie te kilka baz badawczych, które mamy teraz. Mniej, jeśli będziemy mieli pecha i któryś z superwulkanów przestanie się spóźniać z erupcją. Jedno jest pewne. Nie możemy tu zostać – powiedział jej wujek Greg, to znaczy admirał, kiedy została wybrana do lotu Asterionem II. – Mars to mylny trop, nie poradzi sobie bez pomocy z Ziemi, a terramorfowanie byłoby długotrwałe, rozciągnięte przez stulecia. Jedyna nadzieja w księżycach. Europa to pierwszy strzał. Może tam być życie, a jeśli byłoby ono przy okazji… kompatybilne z nami, moglibyśmy wkleić się w ten ekosystem. To o wiele prostsze, niż budować od zera. Po waszym powrocie wystartuje misja na Ganimedesa. Później na kolejne satelity. Jeśli uda znaleźć się to, czego szukamy, ruszymy z kolonizacją. To tańsze i obarczone mniejszym ryzykiem, niż próby kontroli klimatu i procesów geologicznych na Ziemi.
Tak wyglądała ich sytuacja. Nie ratują planety, bo kosztowałoby to zbyt drogo. Wolą wysłać część populacji w kosmos, a reszta jakoś będzie musiała sobie poradzić. Ich misja – misja Bernan – była nadzieją ludzkości.
Całe szczęście wujek Greg, to znaczy admirał, nie zdecydował się podzielić tymi rewelacjami z resztą załogi.
Luk batyskafu zamknął się i łódź zaczęła skręcać, by ustawić się na odpowiednim kursie do bazy. Wszystko szło jak po maśle…
– Czekajcie! – zakrzyknął Turner, odwracając się ku mijanemu koralowieżowcowi. – Tam jest coś jeszcze!
Batyskaf był w trakcie skrętu i miejsce wskazywane przez mężczyznę pozostawało w ślepym polu kamer.
– Na dziś wystarczy. Muszę zbadać ten okaz – zbyła go Shannon siedząca przy sterach.
– To chyba dziecko! Ja pierdolę, co ja gadam?! Przecież to Europa, ale…
– Shannon, natychmiast wracajcie – nalegała Bernan. Już nie siedziała przy monitorach. Wstała z krzesła, a dłonie wyprostowanych ramion oparła o blat. – Turner dostał załamania.
– Zobacz, spójrz! – zawołał mężczyzna i pociągnął drugą parę sterów, nie pozwalając dokończyć manewru.
– Tyler, musisz… – zaczęła biolog, odwracając się w kierunku towarzysza. – Najświętszy Buddo!
– Federson, Kazuyoshi! – krzyknęła kapitan do mikrofonu. – Wyciągajcie ich! Szybko!
*
– Spokojnie, usiądź. Napijesz się czegoś? – Skrzypnęły drzwiczki i sekretny kapitański barek ujrzał światło dzienne.
Opodal, w obitym syntetyczną skórą fotelu, siedziała Shannon.
– Nie trzeba. Muszę mieć trzeźwy umysł, chcę jeszcze dziś zbadać to… coś.
– Miałam na myśli kawę – odparła Bernan, siadając naprzeciw i wpatrując się w twarz kobiety.
– Nie traktuj mnie w ten sposób – obruszyła się biolog.
– Jak?
– Jak pacjenta. Wiem przecież jaką masz drugą specjalizację – odpowiedziała Shannon, przegarniając włosy.
Bernan spędziła z nią wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć, że była to oznaka zdenerwowania.
– Potwierdziłaś wersję Turnera, jak mam się o ciebie nie martwić?
– Potwierdziłam, bo też to widziałam. Ale to nie znaczy, że coś tam było naprawdę. To może przez te światła. Możliwe, że w jakiś sposób zmusiły nasze mózgi do tego, byśmy to zobaczyli.
– Całe stado pozaziemskich bezkręgowców wyposażonych w mechanizm obronny oddziałujący na układ nerwowy gatunku z innej planety? – dopytywała kapitan, marszcząc brwi.
Shannon wydęła usta i wolno wypuściła powietrze.
– No, jak tak to ujmujesz, rzeczywiście brzmi nie najlepiej… to tylko hipoteza. Widzieliśmy tam dziecko. Na oko dziesięcioletnie. Kryło się w zakamarkach wieżokoralowca, ale było ciekawskie i wypłynęło, by się nam przyjrzeć. To absurd. Nie mogło tam być żadnego dziecka, przecież wiem, choć widziałam…
– Do kogo było podobne? – zapytała Bernan. To interesowało ją najbardziej.
– Co?
– Do kogo było podobne? Turner porównał je do kogoś.
Shannon poprawiła się w fotelu, oparła łokcie na kolanach, splotła dłonie. Twarz przysunęła blisko Bernan, tak, że musiały patrzeć sobie prosto w oczy.
– Jeśli mam być szczera, to do ciebie.
Kapitan nie mogła dać po sobie niczego poznać, choć w jej głowie zrodziła się nieprawdopodobna, paranoiczna myśl, do której nie chciała się przyznać, a tym bardziej wypowiedzieć. Wstała, otworzyła barek, zerknęła na resztki alkoholu, ale niczego nie wybrała.
– Powiedz mi jeszcze – zaczęła, odwracając się w stronę Shannon. – Czy wspominałaś kiedyś Turnerowi o moim znamieniu?
– Nie, nic a nic.
*
Kapitan Bernan była osobą twardo stąpającą po Ziemi i znalazła kilka wyjaśnień halucynacji, jakich doświadczyli Turner i Shannon, włączając zbiorową histerię oraz zwykły żart, w który sami uwierzyli pod wpływem emocji. Żadne jej nie przekonywało.
Źle spała tej nocy (myśląc „nocy”, brała pod uwagę ten czas, gdy światła statku przygasły, zaprogramowane zgodnie z ziemskim cyklem dobowym) – nie zasnęłaby wcale, gdyby nie luminal, który trzymała w schowku w wezgłowiu łóżka.
Wstała i krytycznym spojrzeniem obrzuciła swoje odbicie w lustrze. Czekoladowa skóra, lekko skośne oczy, garbaty nos i wydatne usta. Nic dziwnego, że matka nie mogła otrząsnąć się po śmierci ojca. Bernan wyglądała jak jego niemal wierna kopia.
– Dakota, mam już wyniki badań – odezwał się interkom. – Prosiłaś, żeby od razu cię poinformować.
– Spałaś w ogóle?
– Może godzinę.
Bernan westchnęła, walcząc z myślami, które kierowały się ku zamkniętej w barku whisky. Sama była zaskoczona, jak bardzo potrzebny stał się jej alkohol. Wiele razy przechodziła testy podatności na uzależnienia, zawsze z pozytywnym wynikiem. Dziewięćdziesiąt osiem procent odporności. Za mało, jak na tę misję.
Miała nadzieję, że gdy odlecą, wszystko wróci do normy. To miejsce źle na nią wpływało. Pomyśleć, że tak daleko od domu dopadła ją przeszłość.
– I jak?
– Sprawdziłam to, o co prosiłaś. W pobranej tkance…
– Rybopająka – wyręczyła ją Bernan.
– Niech będzie. W pobranej tkance rybopająka znalazłam głównie aminokwasy z asymetrycznym atomem węgla o konfiguracji D, oraz łańcuch boczny z grupą tiolową, ale także…
– Pamiętasz, że nie jestem biologiem, prawda?
Opróżniona do połowy butelka przyzywała Bernan z coraz większą siłą. Kapitan musiała skupić się na czymś innym, ale potok niezrozumiałych terminów nie był tym, co zaskarbiłoby jej uwagę. Potrzebowała konkretów.
– Są i takie, które wiążą się w białka przyswajalne dla człowieka. Około jednej trzeciej. Może więcej. Nie mam sprzętu. I nie jestem biochemikiem. – Shannon przeszła z rozbudowanych opisów do krótkich zdań. To znak, że czuła się urażona.
Bernan wiedziała o tym, spędziły ze sobą większość czasu przez ostatnie osiem miesięcy, mogła nawet zaryzykować stwierdzenie, że się kochały – przynajmniej w jakimś sensie i przez jakiś czas – i znała wzorce zachowania Shannon lepiej niż własne.
– Przepraszam. Europa tak na mnie działa. Dobrze, że to już koniec. Wyślę ostatni meldunek, rozstawimy kamery, czujniki, radary, cały ten szajs i wracamy.
– Nie, nie możemy! Dakota, posłuchaj mnie, zbadałam te organizmy. Posiadają coś na wzór DNA, ale zamiast czterech, ma sześć zasad azotowych… Wiem, konkrety. Chodzi mi o to, że te stworzenia, już na poziomie kodowania białek wykazują dalece większą złożoność niż ziemskie życie, za to na poziomie morfologicznym… – Shannon zrobiła pauzę, czyli zaraz miała wyskoczyć z czymś doniosłym. – W ich ciałach dochodzi do rozpadu trytu. Dlatego świecą. Do tego w ich… workach odwłokowych żyją bakterie podobne do tych, które znaleźliśmy wcześniej.
– Tryt? W takich ilościach? Skąd?
Shannon bezradnie wzruszyła ramionami.
Perspektywa ośmiu miesięcy lotu z radioaktywną istotą pozaziemską wywoływała w Bernan niepokój. Nagle zrozumiała coś jeszcze.
– To małe bomby.
– Skan nie wykazał istnienia układu nerwowego ani w ogóle czegokolwiek, co bym rozpoznała, za to mnóstwo narządów niepodobnych do czegokolwiek na Ziemi. Zrobiłabym sekcję, ale… sama rozumiesz.
– Rozumiem. Musimy to wypuścić. Dobra robota, możemy wracać.
Mimo pokładanych nadziei, ta myśl nie wzbudziła w niej entuzjazmu, nie zdjęła ciężaru z barków, nie odegnała demonów. Coś krążyło nad nią, niewidzialne, ale wyczuwalne. Nawiedziło ją wyobrażenie siebie pływającej pośród radioaktywnych rybopająków.
– Dakota, wstrzymaj się jeszcze – po raz kolejny zaoponowała Shannon. – Nie możemy zmarnować tej szansy. Chociaż te istoty wykazują jakieś podobieństwo zewnętrzne do tego, co znamy i mechanizm kodowania białek da się odnieść do naszego, morfologicznie to zupełnie inna bajka. I nie chodzi o to, że są obce. Mówię tu o złożoności tych organizmów. Aż nie chce mi się wierzyć, że powstały w toku ewolucji. Wyglądają raczej jak produkt bardzo zaawansowanej inżynierii genetycznej, która ukształtowała je w jakimś celu, nie związanym tylko z przetrwaniem i przekazaniem genów. Chciałabym się lepiej przyjrzeć temu ekosystemowi. To może być moment przełomu. Nie dla mnie. Dla całej ludzkości.
Sygnał dźwiękowy poinformował kapitan o kolejnym połączeniu czekającym w kolejce. Przyjęła to z ulgą. Nie chciała odmawiać kolejny raz.
– Ktoś dzwoni z tunelu, porozmawiamy później – rzuciła, kończąc rozmowę.
– Szefowo, musi pani coś zobaczyć – odezwał się Kazuyoshi z tą swoją manierą menela ze slumsów, gdy tylko linia była wolna.
– Co takiego? Coś ze śluzą? – Tego się obawiała. Jeśli powstanie nieszczelność, woda zaleje tunel i zamarznie, a wtedy nie zrealizują ostatniego zadania. Z drugiej strony i tak zrobili już wiele. O wiele więcej niż powinno się od nich wymagać.
– Nie, chodzi o obraz z zewnątrz. Sprawdziłem kilka razy, nie ma żadnej awarii. Federson też to widzi, więc nie zwariowałem, chociaż to kompletnie popieprzone. – Nastała cisza. Kazuyoshi zrobił przerwę, jednak nie z takich samych powodów, co Shannon. Chyba po prostu musiał sobie golnąć. Bernan doskonale go rozumiała.
Ciekawe, ile alkoholu zostało przemycone na pokład tego statku?
– Tam jest człowiek – kontynuował księżycowy górnik. – To niemożliwe, ale tam jest człowiek! Zeskanowałem jego twarz, mamy ją w bazie danych. Był na pokładzie pierwszego Asteriona. Nazywa się…
– Thomas Greenberg – dokończyła kapitan, która zdążyła już wyświetlić transmisję z kamery na jednym z monitorów.
Greenberg. Tak miała na nazwisko, nim przydarzył jej się krótki epizod małżeński w ostatnim roku studiów. Ona była zbytnio skupiona na karierze, a jej mąż na tym, co pod bielizną miały inne kadetki. Ale nazwisko sobie zostawiła. Było jej nawet lepiej z tym, że nad jej karierą nie będzie krążyć widmo ojca.
Widząc teraz to widmo przez zewnętrzną śluzę tunelu, wiedziała, że nie mogła się bardziej pomylić.
Żołnierz
Kauczukowa piłka po raz setny odbiła się od podłogi i uderzyła o metalową powierzchnię ściany kabiny, by powędrować prosto w kierunku dłoni barczystego mężczyzny, który przysiadł na skraju łóżka.
Tej cipie Bernan wydawało się, że weźmie go na przetrzymanie, że on zacznie prosić, by go wypuściła.
Chyba nie wiedziała, jak w Rosji wygląda szkolenie astronautów – a na pewno nie zdawała sobie sprawy, że Isajev ma własną robotę, ważniejszą od tych wszystkich naukowych i populistycznych mrzonek. Zamknięcie było mu w zasadzie na rękę. Przynajmniej nikt go nie niepokoił. Miał cały sprzęt przy sobie.
Zresztą co to był za areszt? Automat przynosił mu jedzenie. Miał wyznaczone godziny, w których zamek drzwi otwierał się i mógł wyjść za potrzebą – też odprowadzany przez automat. Jeśliby zboczył z trasy, Bernan dostałaby informację. Tylko tyle. Pozostawanie w areszcie było aktem jego dobrej woli.
Tak się złożyło, że jako drugi mechanik odpowiadał za stan monitoringu na całym pokładzie i przy okazji zapewnił sobie dostęp do obrazu rejestrowanego przez każdą z kamer, nawet przez te obecne w kabinie kapitan. Gdyby chciał, to mógł obserwować, jak robi sobie dobrze z tą drugą, ekspertką od owoców morza, ale nie poświęcał temu uwagi. Już od trzech lat był impotentem.
Zainteresowało go dopiero to, co wydarzyło się w piątej dobie jego aresztu. Miał wypatrywać wszystkiego, co wydawało się zagrożeniem, a jeśli spełni się najgorszy scenariusz, zrobić to, do czego był zdolny tylko on na tym pieprzonym statku – ale czegoś takiego nie uwzględniał żaden plan.
Kamera numer czterdzieści siedem zarejestrowała ruch przed śluzą zewnętrzną. To było, kurwa, coś! Isajev z początku myślał, że zbzikował, potem, że zobaczył ducha i przeżegnał się tak, jak go uczyła kochana babuszka, ale nie pamiętał żadnej modlitwy do świętych, o których mu opowiadała, bo jedyne w co wierzył, to Mateczka Rasija.
Kiedy osłabł wpływ adrenaliny, która uruchomiła prymitywne instynkty i nabożny lęk, przypomniał sobie szkolenie – to specjalne, w wojsku, nie to, które odbyli wszyscy – i doznał olśnienia.
Przecież Oni mogli podszywać się pod zmarłego astronautę!
Mimo wszystko, nie był pewien.
Musiał zdobyć potwierdzenie, nim posunie się do ostateczności. Nie dlatego, że się bał! Nie myślał nawet o strachu! Wybrali go właśnie dlatego, że nie miał już nic do stracenia.
Kauczukowa piłka po raz sto pięćdziesiąty siódmy odbiła się od podłogi i uderzyła o metalową powierzchnię ściany. W tym samym momencie coś uderzyło trzykrotnie o drzwi kabiny.
– Isajev! Słuchaj, Isajev, wypuszczę cię, ale musisz nam pomóc!
Żołnierz złapał piłkę i wstał z łóżka, uśmiechając się półgębkiem, gdy zerknął na obraz z kamery po drugiej stronie korytarza.
Takiego wsparcia się nie spodziewał.
*
Ostatnie kilkanaście godzin postawiło wszystko na głowie.
Najpierw Bernan zjechała na dno tunelu, wcisnęła się w skafander głębinowy, kazała napełnić wodą komorę przejściową i otworzyła zewnętrzną śluzę, by wpuścić przybysza do środka, choć większość załogi protestowała. Gdyby tylko Isajev tam był… Tylko on umiał się postawić. Służył już pod prawdziwymi dowódcami, takimi, którzy umieli wzbudzać strach samym spojrzeniem, więc sztuczki Bernan na niego nie działały.
Coś, co wyglądało jak nagi człowiek, podpłynęło do niej i trwali tak przez dłuższą chwilę, tylko na siebie patrząc. Istota przypominająca Thomasa Greenberga pokazywała coś na migi, a Bernan odpowiadała tym samym, ale nie wyglądało na to, by doszli do porozumienia.
Potem kapitan zdecydowała się popełnić samobójstwo – a przynajmniej tak pomyślał Isajev, widząc, jak tamta ściąga hełm. Instynkt kazał Bernan wstrzymać oddech, jednak szybko zabrakło jej powietrza i zachłysnęła się wodą. Tonęła.
Ktoś – Federson albo Kazuyoshi – uruchomił alarm, zewnętrzna śluza zatrzasnęła się natychmiast, pompy opróżniały komorę z wody, tylko wszystko działo się zbyt wolno.
Podszywające się pod człowieka stworzenie objęło Bernan, pogłaskało ją dłonią po policzku, pocałowało w czoło, a ona otworzyła oczy i zaczęła oddychać. Oddychać – wodą.
Czy to w ogóle ma jakiś sens?!
Kiedy poziom wody w komorze spadł do półtora metra i Federson ręcznie otworzył wewnętrzną śluzę, łamiąc tym samym protokoły bezpieczeństwa, sobowtór Thomasa Greenberga i Dakota Bernan stali w objęciach, płacząc i śmiejąc się na przemian.
Zaprowadziła go prosto do swojej kabiny, ignorując nalegania Shannon, by najpierw poddać Greenberga badaniom. Wtedy już wszyscy patrzyli na jaśnie panią kapitan jak na obłąkaną, co Isajev przyjął z satysfakcją. Zaczęły się rozmowy w cztery oczy i ukradkowe szepty – pierwsze oznaki buntu.
Następnego ranka, po nieprzespanej nocy, która upłynęła jej na rozmowach, Bernan zwołała spotkanie załogi na mostku. Isajev dobrze wiedział, co miała zamiar wyznać – słuchał nieprzerwanie przez te kilka godzin, gdy światła Asteriona II przygasły sygnalizując czas wypoczynku – ale i tak postanowił obserwować bieg wypadków, niewidzialny i niesłyszalny, niczym duch krążący w plątaninie światłowodów.
*
Nastroje nie były dobre. Więcej. Były całkiem chujowe.
Shannon tarmosiła kosmyk włosów. Ahmad i Kuźnicki zamknęli się w sobie. Federson nerwowo zaciskał szczęki. Kazuyoshi zachowywał powagę, a to stanowiło naprawdę zły znak. Turner nie wrócił do aresztu, stał z tyłu, blady jak ściana. Ciekawe, co powiedzieliby jego fani, widząc go w takim stanie. Isajev był jedynym, którego zabrakło.
Nie wypuściła go, choć Turnera już nie miała odwagi ponownie zamknąć.
Walczył z pokusą, by puścić w eter niezaszyfrowaną transmisję z tego spotkania, ale protokół nakazywał inaczej. Nic z tego, co się tu działo, nie mogło dotrzeć do opinii publicznej. Nawet jeśli w ten sposób zagrałby na nosie takiemu pozerowi jak Turner. Zresztą i tak musiał czekać – Europa znajdowała się po złej stronie Jowisza.
Bernan nie kazała na siebie czekać. Kiedy zegar pokazał dziewiątą, stanęła w drzwiach z sobowtórem Greenberga, na szczęście już ubranym w kombinezon członka załogi. Kombinezon drugiego mechanika, jeśli chodzi o ścisłość, co Isajev skwitował zgrzytaniem zębów.
– Wiem, że macie wiele pytań – zaczęła Bernan, przyjąwszy swoją pozę, którą Isajev już przejrzał na wylot. – Co jest powodem mojego zachowania? Kim jest mężczyzna obok mnie? Skąd się wziął? Jak przeżył w wodzie? Co tu się do diabła dzieje? Myślicie, że postradałam zmysły. Rozważacie bunt.
Kuźnicki i Ahmad wymienili spojrzenia.
– Nazywam się Dakota Bernan, jestem kapitanem i pierwszym pilotem Asteriona II, ale dziesięć lat temu nosiłam inne nazwisko. Greenberg. Człowiek, którego znaleźliśmy… Który nas znalazł, to Thomas Greenberg, drugi pilot Asteriona I. Mój ojciec – przy ostatnim zdaniu głos jej się załamał. – Sprawdziłam to. Rozmawiałam z nim, by nabrać pewności. Gdybym miała chociaż cień wątpliwości…
– Jak przeżył? – To pytanie powinno paść z ust Shannon, ale wypowiedział je Kazuyoshi. – Ludzie, przecież to niemożliwe! Nie wiem, co się tu odpierdala, może mamy jakąś narkotyczną jazdę przez kosmiczne opary, czy coś. Przecież nikt nie oddycha pod wodą!
Bernan chciała odpowiedzieć, jednak jej domniemany ojciec zrobił krok do przodu i przemówił jako pierwszy.
– Chcecie odpowiedzi, ale nie potrafię wam ich udzielić. Ten świat jest inny od naszego, rządzą na nim inne reguły, życie rozwija się w odmienny sposób. Powinienem zginąć. Powinienem utonąć i rzeczywiście, tonąłem, choć tylko przez chwilę. Potem coś się zmieniło, nie pytajcie mnie co. Mogłem oddychać pod wodą. Mogłem pływać w zimnych wodach tego oceanu. I przeżyłem… Przeżyliśmy, bo jest nas więcej. Razem ze mną czterech członków załogi Asteriona I. Mamy nawet dzieci. Dziewczynka, która was zauważyła, to moja córka.
– Czyli nie zwariowałem – bąknął Turner.
– Chcę cię zbadać – wtrąciła Shannon.
– Nie przyszedłem do was w charakterze królika doświadczalnego – odparło coś podające się za Greenberga. – Chciałem wam pokazać cud życia tutaj. I zaprosić do naszej małej społeczności. Każdy jest mile widziany. Potrzebujemy różnorodności, a wasza załoga została dobrana…
– Chcesz wcielić nas do waszej hodowli, żeby powiększyć pulę genetyczną. To proponujesz? – rzucił Ahmad.
– Ja się piszę. – Kuźnicki jak widać miał inny ogląd sytuacji.
– Czemu mielibyśmy ci wierzyć? – zapytał Federson, krzyżując ramiona. – Nie oferujesz nam wyjaśnień, składasz za to dziwaczne propozycje. Mielibyśmy tu zostać? Co ten świat ma nam do zaoferowania?
– A co nasz świat ma do zaoferowania? – weszła mu w słowo Bernan. – Ziemia dogorywa, wkrótce całkiem umrze. Po to nas tutaj wysłali, by sprawdzić warunki do kolonizacji. Kazali wam tego nie mówić, ale teraz to już nie ma znaczenia, bo ja tu zostaję. Zebrałam was, by wam o tym powiedzieć. Jutrzejszego dnia odpłynę razem z ojcem.
– Dakota… – szepnęła Shannon. – Nie możesz tak po prostu…
– Ktoś musi wystartować – zauważył Kazuyoshi.
– To będzie łatwiejszy lot, niż w tę stronę – odparła kapitan. – Federson ma kompetencje, a gdyby też chciał zostać, to wszyscy przeszliście szkolenie.
– Przemyślałaś już to sobie – powiedziała Shannon i nie dało się nie rozpoznać urażonej dumy w jej głosie. – W takim razie na co czekasz? Czemu nie odpłyniecie od razu?
– Na wypadek gdyby ktoś chciał się do nas przyłączyć. Macie czas do jutra. Póki co zarządzam ciszę w eterze.
*
Piłka pomagała zawsze, kiedy Isajev musiał podjąć decyzję, od której nie było już odwrotu. Czasem wystarczyło kilka uderzeń. Czasami kilkadziesiąt. Teraz doszedł do dwustu i nadal nie wiedział, co powinien zrobić w tej sytuacji. Czy wejście jako zaproszony gość na pokład statku i namowy do jego opuszczenia można było potraktować jako akt agresji? Czy powinien dać Bernan odejść? Próbować uwięzić pseudo-Greenberga?
Odpowiedź stała tuż za drzwiami.
– Jest noc, idź spać, kapitanie Turner – odpowiedział na prośbę o pomoc, ale zaraz podszedł do drzwi i sam je otworzył. – Już dawno obszedłem zabezpieczenia – rzucił arogancko. Niech ten dupek z telewizji nie myśli sobie, że Isajev jest mu coś winien.
– Musisz nam pomóc. – Shannon nie pozwoliła im na kontynuowanie rozmowy. Szkoda. – Chcę zbadać Greenberga.
– I potrzebujecie mnie, żeby go obezwładnić i zaciągnąć do laboratorium?
– Tylko na chwilę odwrócić uwagę i zaciągnąć. Obezwładnianiem zajmę się sama. – Kobieta wyciągnęła strzykawkę z kieszeni kombinezonu i Isajev zrozumiał, że mówiła na poważnie.
– A co z Bernan?
Tym razem Turner wyciągnął strzykawkę z kieszeni.
– Już jestem ciekaw, jak przedstawisz to w kolejnym materiale. – Isajev wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Na co jeszcze czekamy?
Kiedy zakradli się pod drzwi kapitańskiej kabiny, w dłoni Shannon pojawiła się karta dostępu. Widać łóżkowe przygody z panią kapitan przyniosły jakąś korzyść. Drzwi ustąpiły i cała trójka weszła ostrożnie do środka, w nadziei, że ich cele śpią i wszystko pójdzie gładko.
Nie poszło.
– Isajev?! Turner? Ana? Co tu się dzieje?! – zaprotestowała kapitan, gdy pojawili się we wnętrzu kabiny. W mig oceniła sytuację i rzuciła się do szafki przy łóżku. Isajev wiedział, że ta cipa chowa tam pistolet. To była jedyna broń palna na całym statku.
Miał zamiar skoczyć w tamtym kierunku, jednak Turner go wyprzedził. W momencie gdy Bernan miała już odbezpieczyć rewolwer, wbił strzykawkę w jej łydkę i nacisnął tłok. Padła nieprzytomna nim zdążyła nacisnąć spust.
Sobowtór Greenberga natarł na Isajeva, objął go w pasie i próbował przerzucić, ale nie na darmo jego przeciwnik był żołnierzem. Isajev założył przybyszowi dźwignię na prawe ramię, ale fałszywy Greenberg był silny. Uwolnił się z uścisku i zaatakował.
Isajev mógł tylko zasłonić się przed ciosem. Jego przeciwnik miał o wiele większe doświadczenie w poruszaniu się w niskiej grawitacji, do tego atakował zaskakująco zwinnie. Póki nie zachwiał się na nogach i nie padł prosto w ramiona Isajeva, z wbitą w bark strzykawką.
– Co tu się… – Buntownicy spojrzeli w stronę drzwi, skąd dobiegł ich zaspany głos Federsona. Źle to musiało wyglądać z jego perspektywy.
– Słuchaj, wszystko wyjaśnię… – zaczęła Shannon, ale drugi pilot nie dał jej dokończyć.
– To bunt. Wszczęliście bunt! – zawołał. – Mówcie, jaki jest plan?
*
Wpakowali nieprzytomnego sobowtóra Greenberga do bioskanera, ale zanim zatrzasnęli klapę urządzenia, Shannon pobrała jeszcze materiał do badań. Isajev wzdrygnął się widząc wielkość igły, którą kobieta wbiła w lędźwie badanego, wszelkimi siłami próbując powstrzymać drżenie rąk. Zdenerwowanie odbijało się na twarzach wszystkich. Isajev starał się zachować pokerową minę, w czym skutecznie przeszkadzało mu nerwowe drżenie powieki.
Nie mógł dłużej tego odwlekać. Kiedy dostanie wyniki, zadecyduje.
Żółte światło wypełniło kabinę bioskanera, sygnalizując rozpoczęcie badania. Próbki krwi i płynu rdzeniowego już trafiły pod mikroskop, który nawiasem mówiąc zupełnie nie przypominał znanych Isajevowi aparatów.
– Najświętszy Buddo – wyszeptała Shannon, przyjrzawszy się preparatom. – Tam jest tego pełno. Szczątkowe ilości tutejszych mikroorganizmów w osoczu i płynie rdzeniowym, ale w komórkach jest ich mnóstwo. Przenikają przez błonę komórkową. Wydaje mi się, że – podniosła głowę znad aparatury i, marszcząc czoło, spojrzała na skanowanego pacjenta – wchodzą w symbiozę z jego komórkami.
– Endofity – bąknął Isajev, wspominając pewną niedawno podsłuchaną rozmowę.
– Tak, dokładnie! – potwierdziła kobieta, posyłając mu pełne uznania spojrzenie. – Na Ziemi proces łączenia organizmów był rozciągnięty w czasie i dotyczył prostych form życia, ale tak.
– Czyli to człowiek? Thomas Greenberg? – zapytał Turner, zerkając na korytarz, w kierunku strefy mieszkalnej. – Kapitan miała rację?
– Wyniki analizy składu chemicznego będę miała za kilkanaście minut, ale sądzę, że to on. Przynajmniej w jakiejś części.
Człowiek, przynajmniej w jakiejś części. To nie ułatwiało. Isajev wydobył tablet z kieszeni kombinezonu, rozciągnął ekran do maksymalnych rozmiarów i wprowadził hasło dostępu. Przygotowywał meldunek. Za pięć minut Jowisz odsłoni Ziemię, wtedy będzie mógł go nadać.
Później pozostanie jeszcze wybór – czerwony czy niebieski przycisk.
– Czy to zawsze się tak zachowywało? – Federson wskazał na umieszczone w przeciwległej ścianie akwarium.
Rybopająk, wcześniej spokojny, bił teraz wściekle w grubą szybę z pleksiglasu. Worek odwłokowy świecił intensywnie. Woda w zbiorniku falowała niczym morze w czasie sztormu. Shannon pobladła i nerwowo przegarnęła włosy.
– Nie rozumiem, co się dzieje…
– Bernan nadchodzi! – krzyknął Turner i schował się w laboratorium, ułamek sekundy przed tym, jak usłyszeli wystrzał. Kula odbiła się rykoszetem od stalowej futryny i utkwiła w szybie akwarium.
– Ja pierdolę! – dodał, uderzając w przycisk zamykający drzwi. Kiedy się zatrzasnęły, włączył ręczną blokadę. – Ma drugą broń!
A przecież Isajev chciał przeszukać pokój Bernan – reszcie zabrakło jaj. Ci z zachodu nawet porządnie buntować się nie potrafią! Że niby byłby to znak złych zamiarów, a oni chcą tylko dociec prawdy. Pistoletu nie dali mu tknąć, choć to on powiedział, by zabrać broń. Niby Federson był formalnym zastępcą kapitan, ale Isajev wiedział, że powód był inny – po prostu mu nie ufali. Z drugiej strony, to by znaczyło, że mają jednak trochę rozumu.
– Obudziła się za wcześnie – wyszeptała Shannon i spojrzała na Greenberga, który zaczynał poruszać głową.
Zostały trzy minuty do wejścia w strefę kontaktu.
Światło bioskanera zmieniło kolor na czerwony.
– Już! – Shannon drżącymi dłońmi wprowadziła komendę i sześć ekranów ulokowanych nad urządzeniem wyświetliło wynik badania. Każde ukazywało inny przekrój przez ciało Greenberga.
Isajev nie był lekarzem, nie był nawet biologiem, ale sam widział, że coś tam było cholernie nie w porządku.
– Jego płuca – zaczęła kobieta, ale przerwała w połowie zdania. Zatkało ją. – To już nie płuca. Widziałam podobne… struktury u rybopająka. Za to układ nerwowy… Obwodowy układ nerwowy rozrósł się, za to ośrodkowy zanika na rzecz… Nie wiem, co to jest. Jakaś nieznana tkanka.
– Czy to człowiek? – ponowił pytanie Isajev.
– To Thomas Greenberg – odparła biolog – ale czy jeszcze człowiek?
Mężczyzna w bioskanerze otworzył oczy, z ledwością uniósł dłoń i przycisnął ją do pokrywy.
– Otwórz, Turner! – usłyszeli głos kapitan, która już doczłapała do drzwi.
Rybopająk zaatakował fragment szyby, w którym utkwiła kula. Cienka strużka wody pociekła po tafli pleksiglasu.
Dwie minuty do wejścia w strefę kontaktu.
– Otwieraj! Słyszysz?! Oni są skończeni, ale ty… Ty masz życie, tam, na Ziemi. Jeśli otworzysz, nie wspomnę o twoim udziale w buncie – próbowała go przekabacić Bernan.
Wszyscy spojrzeli na Turnera. Turner spojrzał na Greenberga. Greenberg wydał z siebie nieludzki odgłos i walnął w pokrywę bioskanera. Rybopająk poszedł za jego przykładem. Na szybie akwarium pojawiła się cienka, biała linia. Shannon wyciągnęła kolejną strzykawkę, otworzyła bioskaner i wbiła ją w udo Greenberga.
Dłoń Turnera zastygła w połowie drogi do blokady.
– Nawet o tym nie myśl – rzucił Federson, poprawiając pasek, za który wetknięty był rewolwer. W jego głosie brzmiała niepewność. Mięczak!
Półtorej minuty do wejścia w strefę kontaktu.
– Woda! – zawołała Shannon w przypływie nagłego olśnienia. – Bernan napiła się wody! Nie otwieraj, Tyler! Ona jest już odmieniona. Woda ją przejęła! Człowiek składa się z niej w ponad siedemdziesięciu procentach, więc jesteśmy kompatybilni!
– O czym ty mówisz… – wybąkał Turner, ale odsunął rękę od drzwi.
– To jakieś bzdury! – wrzasnęła Bernan. – Otwórzcie te drzwi! Zostawcie mojego ojca w spokoju! On przypłynął, by nam pomóc, nie widzicie tego? Europa chce nam wszystkim pomóc. Na tym świecie możemy przeżyć. Możemy zacząć od nowa. Ludzkość może zacząć od nowa! Bez zanieczyszczeń, bez niszczenia ekosystemu, bez zatruwania wody, która nas utrzymywała przy życiu. Ana, powinnaś to rozumieć! Jesteś biologiem morskim! Możemy tu żyć razem. Tu mogę mieć dzieci, zrozum.
Minuta do wejścia w strefę kontaktu.
Rybopająk uderzył ponownie. Strużka wody powiększyła się, a kałuża pod akwarium rosła, już prawie dotykała stóp Federsona.
Shannon pokiwała głową. Wyglądało na to, że poskładała wszystkie elementy układanki.
– Ośrodkowy układ nerwowy zanika, bo już nie jest potrzebny. Dlatego Rybopająk szaleje. Oni są połączeni! Te wszechobecne bakterie, to musi być coś w rodzaju spoiwa makroorganizmu. Są gęściej upakowane w lodowej powłoce, na obrzeżach struktury, coś jak szare komórki w mózgu. Albo ściana komórkowa. Łączą ze sobą pozostałe organizmy w jeden. Modyfikują w jakimś nieznanym celu. Dlatego ekonomia energetyczna nie ma tu zastosowania. I tryt! Nie wiedziałam skąd on się bierze. A co jeśli ta… żywa woda jakoś go wytwarza? Tak, to musi być to!
– Akwarium zaraz pęknie – wtrącił Federson. Kiedy poruszył stopą, zachlupotała woda.
– Nie słuchajcie tych bzdur! Otwórzcie, rozkazuję wam jako kapitan! Turner, jeśli chcesz wrócić na Ziemię, wysłuchaj mnie! – Bernan łomotała w drzwi, ale bez efektu. – Ana, przecież byłyśmy blisko. Zrozum, to mój ojciec, nie żaden makroorganizm!
Trzydzieści sekund do wejścia w strefę kontaktu.
Rybopająk szykował się do kolejnego uderzenia, którego szyba z pewnością nie wytrzyma. Zwiększył dystans, rozpędził się – i ustąpił, gdy był już o włos od szyby.
– Śluzowiec! – zawołała Shannon, jakby jej dociekania były teraz najistotniejszą sprawą.
W sumie były, pomyślał Isajev, skrzętnie notując wszystko, co mówiła biolog.
– Blob – kontynuowała kobieta. – Bezkształtny organizm z Ziemi, który potrafi się poruszać, trawi bez żołądka i uczy się bez systemu nerwowego! Można stworzyć analogię między przepływem cytoplazmatycznym a ruchem wody! Pomyślcie, ten organizm miał miliardy lat na ewolucję, chroniony lodową skorupą. Mając optymalne warunki i cały ocean do dyspozycji…
– Czyli to kosmita? – dopytywał Isajev. Skąd ta niepewność? Czyżbyś zmiękł przez te osiem miesięcy? Weź się w garść, towarzyszu!
– Hej, nie wiem, co się tam u was dzieje – interkom zatrzeszczał głosem Kazuyoshiego – ale tu na dole mamy pewien kłopot. Przy śluzie zewnętrznej zebrało się całkiem sporo tych świecących stworów. Jest ich z kilkadziesiąt, chyba przybyły po swojego.
Nagle zrobiło się ciszej. To bębnienie w drzwi ustało i Bernan przestała już wołać.
Dziesięć sekund do wejścia w strefę kontaktu.
– Przyczyna zapłonu znajdowała się poza strukturami Asteriona I – wyszeptała blada jak ściana Shannon, a potem przypomniała sobie coś jeszcze. – One są jak małe bomby.
Isajev zaklął i nacisnął przycisk.
Admirał
– Drugiego listopada dwa tysiące sto siódmego roku Międzynarodowa Agencja Kosmiczna odebrała ostatni komunikat z Asteriona II. Niestety, był to sygnał nadany automatycznie w chwili awarii kluczowych podzespołów statku. Jak udało się ustalić, doszło do wybuchu o dużej mocy w wyniku reakcji chemicznej, która zaszła pod powierzchnią księżyca po wydrążeniu tunelu. Dokładna przyczyna nie jest znana, jednak zespół badawczy zdążył przekazać meldunek na temat warunków pod lodową skorupą Europy. I chociaż znaleźli tam wysoce toksyczne środowisko pozbawione jakiegokolwiek życia, zostaną zapamiętani jako bohaterowie, a ich poświęcenie nie pójdzie na marne. Operacja „Planeta Woda” będzie kontynuowana! Międzynarodowa Agencja Kosmiczna razem z Orbitalnymi Siłami Powietrznymi i przy współpracy z Sol TV wchodzą w końcową fazę organizacji kolejnej ekspedycji. Nie na Europę, która okazała się fałszywym tropem, jednak w jej pobliże, na Ganimedesa. Europa, choć niezamieszkana, zawsze będzie krążyć nad naszymi głowami jako symbol ludzkiej odwagi i determinacji!
Grégory Daquin oglądał swoje przemówienie, analizował dobór słów, dykcję, mowę ciała, prezencję i był umiarkowanie usatysfakcjonowany. Ani przez chwilę nie wzbudzał podejrzeń, że każde wypowiedziane słowo to kłamstwo, którym w istocie były.
Wspomniał meldunek wysłany przez Isajeva na chwilę przed uruchomieniem detonatora. Cała historia brzmiała dziwacznie, nieprawdopodobnie, wręcz absurdalnie, ale może właśnie tego powinni oczekiwać wybierając się na podbój kosmosu? Żywa woda… Żadna opętańcza wizja nie była zbyt szalona, by nie móc stać się prawdą gdzieś tam, w bezliku możliwych światów.
Na Ganimedesa wyruszą lepiej przygotowani a przede wszystkim uzbrojeni, biorąc przykład z nowożytnych kolonistów, którzy nie piórem i kałamarzem, ale strzelbą i rapierem zdobywali nowe lądy.
Wyłączył telewizor i spojrzał na oprawione zdjęcie, jedno z wielu, które trzymał na biurku. Była na nim uśmiechnięta pięciolatka trzymająca w dłoniach zdalnie sterowany model rakiety kosmicznej, który podarował jej na urodziny.
Sposępniał i zacisnął szczęki.
Miał nadzieję, że bomba dokonała znacznych zniszczeń w tym pieprzonym… czymkolwiek to było.
– Podbijemy Ganimedesa. Zdobędziemy Tytana. Na Europę też wrócimy, obiecuję – wyszeptał. – I nie przetrwa tam już nic, co mogłoby nam zagrozić.