1.
Upiór nawiedzał mgliste moczary otaczające Litość i wszyscy o tym wiedzieli.
Inkwizytor Dragom Halyszti słyszał opowieści od pierwszego dnia swego pobytu w kolonii; pleniły się wśród żołnierzy i cywilów niczym zaraza. Ludzie znikali, gdy zapuścili się za daleko w mrok pod gęstwą bagiennych drzew. Natykano się później na ich ciała; usta mieli wypełnione słonym mułem, gardła zmiażdżone przez pnącza, twarze spuchnięte od trucizn wtłoczonych w żyły za pomocą cierni nieznanych roślin. Żołdaków, którzy położyli ręce na którejś z niewolnych kobiet, znajdowano z zaostrzonym palem wystającym z odbytu, do połowy zanurzonych w beczce z solanką.
Sądzili, że podporządkowali sobie te ziemie pół roku temu, gdy zniszczyli obóz innowierców, a na jego zgliszczach wznieśli rafinerie, cegielnie i magazyny, ale upiór wciąż walczył. Mściwa obecność, czająca się gdzieś w ciemnościach; nieuchwytny, nieludzki, bezosobowy byt, którego nie sposób dostrzec ani tym bardziej pochwycić.
Z tym, że w takie bajki mogli wierzyć prości żołnierze. Od inkwizytora, całe życie szkolonego do walki z czarnymi sztukami, wymagano racjonalnego spojrzenia i wysnuwania logicznych wniosków na podstawie zebranych dowodów. A Halyszti zgromadził wiele dowodów przemawiających za całkiem ludzką naturą owego upiora.
Wstawał zimny, mglisty świt, gdy na plac między barakami tworzącymi Litość wtoczył się wózek, na którym spoczywały dwa ciała. Inkwizytorowi wystarczył pobieżny rzut oka, by domyślić się, jaką śmierć tym razem zgotował im upiór. Szare mundury wisiały w strzępach, a samym żołnierzom wypruto wnętrzności. Robota była tak krwawa i bezładna, jakby uczyniły to zwierzęta.
Halyszti ruchem dłoni przywołał sierżanta, który zbliżył się, zielony na twarzy.
– Gdzie ich znaleziono?
– Kucharz posłał ich do starego młyna wczoraj wieczorem. – Żołnierz nie odrywał wzroku od pogryzionej dłoni trupa. – Tam trzymamy mąkę i…
– Wiem, gdzie są magazyny – przerwał Halyszti. – Tak blisko obozu… Nie będzie nawet pół mili. Nikt nie słyszał krzyków?
– Nikt. Zauważono ich nieobecność dopiero dzisiaj, zgłoszono mi to, posłałem chłopaków i… Takimi już ich znaleźli. – Zawahał się, nim dodał: – Ludzie mają pietra, mistrzu. Upiór…
– Żaden upiór, lecz człowiek z krwi i kości. Tak samo łatwy do ubicia jak wszyscy ludzie, których dopadł. Może i jest przebiegły i nieuchwytny, ale prędzej czy później powinie mu się noga.
Żołnierz wił się i skręcał pod spojrzeniem inkwizytora, gdy w jego głowie rozsądek walczył ze strachem i przesądnością.
– Lepiej by było prędzej, niż później, mistrzu – wydukał wreszcie. – Robotnicy zaczynają gadać…
– O czym, sierżancie? Że ten samotny wilk przyniesie im wyzwolenie? Cóż, tym się nie przejmuj, sierżancie. Ukrócę te plotki.
Musiał. Cesarstwo, niech łaska Zamarzniętego Boga nigdy go nie opuszcza, stąpało po kruchym lodzie. Nigdy dotąd nie udało im się zapuścić tak daleko w głąb ziem dzikich koczowniczych klanów Geh-deray, aż do podnóża Gouragi, ich świętej góry. Litość była najdalej na północ wysuniętą kolonią na Pograniczu; daleko od posterunków, z których mogłaby przyjść odsiecz w razie, gdyby w obozie wybuchł bunt. Halyszti odpowiadał za jej sprawne funkcjonowanie i utrzymanie porządku wśród niewolnych robotników. Przysłano jego, ponieważ był skuteczny: trzymał Geh-deray krótko, a wszelkie wzmianki o buncie uciszał za pomocą żelaza i ognia.
Inaczej się nie dało.
Upiór metodycznie wyrzynający jego żołnierzy był jak drobny kamyczek, który wpadł w tryby machiny znacznie potężniejszej niż on sam. Należało go zmiażdżyć. Zetrzeć na proch, a szczątki zaprezentować mieszkańcom obozu, by przekonali się, że opór jest bezcelowy.
Inkwizytor jeszcze raz przyjrzał się ciałom, tym razem nieco dokładniej i dostrzegł coś, co wzbudziło niepokój. Ślady drobnych zębów; zbyt drobnych jak na wilka czy rosomaka. Poza tym… Tak, trzewia tych nieszczęśników zostały rozdarte od wewnątrz, jakby ich jamy brzuszne niepojętym sposobem wypełniły się szczurami, które wygryzły sobie drogę na wolność.
– Skurwiel. – Odwrócił się do sierżanta. – Ten żerca, którego schwytaliśmy kilka miesięcy temu… Wciąż tkwi w Mogile, czyż nie?
– Tak, mistrzu.
– Przyprowadź go na plac. Znajdź mi też najbardziej słabowitego, chorowitego konia, jakiego trzymamy w zagrodzie. I jakiegoś żołnierza, który dobrze się czuje z nożem w ręce. Mam pewien pomysł, jak wywabić waszego upiora z bagnisk.
*
Rozpalone w płytkim dołku ognisko prawie nie dymiło, a nieliczne szare pasma i tak rozmywały się wśród mgły, która okrywała dno lesistej, podmokłej doliny niczym gęsty kożuch na mleku. Młody mężczyzna o włosach czarnych i szarych jak grzbiet rosomaka siedział na ziemi, krzyżując nogi, wsłuchany w trzask płonących szczap. Skrawkiem brudnej szmatki przecierał ostrze trzymanego na kolanach sierpa, usuwając z niego ostatnie krople krwi.
Księżyc przeświecał przez gęstwinę nad jego głową, dając niewiele światła i upewniając Każmaroka, że jest bezpieczny. Karnachowie nie potrafili się poruszać po bagnach tak sprawnie jak Geh-deray; gdyby jakimś cudem zanadto się zbliżyli do jego obozu, usłyszałby ich z daleka, błądzących po omacku w ciemnościach, i miałby dość czasu, by umknąć. Lub wciągnąć ich w pułapkę i potopić na moczarach jak ślepe szczenięta, jednego po drugim, tak jak czynił do tej pory z każdym żołdakiem spod znaku zastygłego płomienia, który wpadł mu w ręce.
Przybywali po torf i żyzną ziemię, węgiel, sól i czerwoną glinę, i to jeszcze można było zrozumieć. Geh-deray także toczyli wojny o najlepsze pastwiska lub brali krwawe odwety za przyrównanie czyjejś matki do wytarzanego w gównie psa. Ale Karnachowie nieśli przed sobą żagiew bożego gniewu, choć nie, nie żagiew, bowiem gniew ich boga był lodowaty niczym głębiny oceanu, z których się wynurzył. Nakazywał palić totemy i równać z ziemią miejsca, które czcili Geh-deray. Zamarznięty Bóg, obcy i milczący, tchnący jeno zimną nienawiścią do koczowniczych bogów, którzy byli wszystkim, czym on nie był. Samotny bóg wynurzony z dna oceanu, nie tolerujący żadnych innych bogów na swych ziemiach.
Przybywali z zachodu, z krain, w których już przed wiekami zniszczono wszystkie uroczyska. Przywdziewali wiarę w Zamarzniętego Boga niczym zbroję, nieświadomi, że wobec najstraszniejszego wroga są bezradni jak dzieci we mgle. Przybywali z zachodu, z ziem, z których wyrugowano magię niczym skażony chwast, i śmiało wkraczali na moczary, w uroczyska, w bramy między krainami ludzi i upiorów. Poważyli się podejść aż do stóp Gouragi, Kła Pogranicza, źródła, z którego w świat sączyła się moc odmieniająca wszystko, co spotkała na swej drodze.
Nie mieli w żyłach ni kropli magii, z którą rodzili się Geh-deray, od pokoleń żyjący w cieniu Gouragi. Wobec magii uroczysk, prastarej siły, która zbierała się niczym woda w śladach pozostawionych przez bogów, Karnachowie byli bezbronni.
Tylko że magia była dzika i nieprzewidywalna. Aby zmienić ją w broń, trzeba samemu nadać jej kierunek, celowość i przyczynę.
Za plecami Każmaroka rozległy się kroki; wielkie, miękkie łapy na wilgotnej ściółce. Z ciemności wynurzyła się sylwetka olbrzymiego zwierzęcia, które nie przypominało niczego, co przemierzało człowiecze krainy. Pysk miało wydłużony jak u wilczarza, grzbiet garbaty niczym hiena, a spomiędzy szpiczastych uszu wyrastały poskręcane jelenie rogi. Pod szorstką czarną sierścią przesuwały się węzły mięśni, sugerujące, iż bestia mogłaby rozszarpać Każmaroka na strzępy bez najmniejszego wysiłku.
Zimowy Głód.
Kiedyś był psem, a teraz… czymś innym.
– Witaj, przyjacielu. Jakie przynosisz wieści?
Znowu polała się krew.
Myślomowa wilczarza zabrzmiała bezpośrednio w głowie Każmaroka, gdy Zimowy Głód wpuścił mężczyznę do swojego umysłu i podzielił się wspomnieniami.
Świat oglądany oczami Zimowego Głodu był szarawy, jakby zbyt intensywne pranie wypłukało go z kolorów, ale zwierz dzielił się z Każmarokiem innymi zmysłami, które z nawiązką rekompensowały brak barw. Ludzkie uczucia i emocje nie stanowiły dla niego żadnej tajemnicy; czuł ich zapach i smak, nikt nie zdołałby ich przed nim zataić.
Kilka par podkutych butów chrzęściło na zmarzniętym błocie, które grubą skorupą pokryło drogę między barakami. Cisza rozpełzała się pomiędzy zgromadzonymi na placu ludźmi niczym jadowity wąż. Byli wśród nich żołnierze w szarych mundurach z emblematami Lodem Skutych, rzeźników cesarskiej armii, na ramionach, ale dostrzegał i swoich pobratymców, Geh-deray; znużone i wynędzniałe strzępy ludzi, pustymi oczami śledzące człowieka prowadzonego przez żołnierzy.
Pośrodku placu czekał mężczyzna. W świetle pochodni błyszczały insygnia w kształcie zastygłego płomienia, wpięte w klapę czarnego uniformu. Mężczyzna był niepozorny, niewysoki, a jego twarz sprawiała zwodniczo młode wrażenie, ale oczy miał zimne jak lodowe pustkowia, z których przybył. Sama jego obecność wymuszała spokój i powściągliwość, której zwykle próżno szukać pomiędzy żołdakami. Cicha arogancja i skryte na dnie serca okrucieństwo Dragoma Halysztiego wypełniły usta Każmaroka słodyczą gnijącego owocu, jego najbardziej pociemniałej, posiniaczonej części. Szybko przestało to mieć znaczenie, gdy rozpoznał człowieka prowadzonego ku inkwizytorowi.
Iktari, Odarte. Osoba tak droga sercu Każmaroka, jak deszcz jest drogi prażonym przez południowe słońce kwiatom.
Żołnierze pchnęli Odarte na kolana i smak jeno strachu zalał go niczym skwaśniałe wino. Inkwizytor podszedł do Iktari i sztychem noża uniósł jeno podbródek.
– Wiesz już, jak postępujemy z bezpańskimi kundlami, czcicielami biesów i przeklętników – powiedział. – Daję ci teraz wybór: możemy zakończyć twoje cierpienia szybko, jednym cięciem noża, albo zgotować ci los pozostałych żerców, których schwytaliśmy. Wystarczy, że odpowiesz na kilka prostych pytań: kim jest ten upiór, prześladujący moich ludzi? Gdzie go szukać?
– Prędzej połknę własny język, niż cokolwiek ci powiem. – Głos Iktari, ni męski, ni kobiecy, brzmiał ochryple, jakby zapomniało, jak go używać.
– Zła odpowiedź.
Iktari uniosło hardo głowę.
– Innej nie mam.
– Twoja wola. Przyprowadźcie konia.
Każmarok oczami psa patrzył na to, co działo się dalej. Żołnierze powiesili Odarte na drzewie, głową w dół, nagie, bezpłciowe i bezbronne. Ktoś przyprowadził konia, chudą, słabowitą chabetę, którą zarżnięto szybko i bez zbędnych ceregieli. Potem nad truchłem pochylił się najemnik uzbrojony w nóż, zasłaniając widok przyczajonemu za pobliskim barakiem psu. Gdy znów się wyprostował, trzymał w dłoni jakiś okrwawiony przedmiot.
Na gardle Każmaroka zacisnęła się żelazna, najeżona kolcami obręcz, gdy żołnierze przybili do krocza Iktari oderżniętego końskiego fiuta; jawną kpinę z ofiary, którą musiało ponieść, by stać się Odartym.
– Taki los czeka wszystkich, którzy sądzą, że ujdą sprawiedliwości Zamarzniętego Boga – przemówił inkwizytor, gdy Iktari przestało wreszcie krzyczeć.
Strach niewolnych miał posmak siarki, kładł się na języku Każmaroka warstwą popiołu. Tłumił go jednak gniew Halysztiego, niedostrzegalny w twarzy i głosie inkwizytora, ale dla psa wyraźny jak rozgrzany węgiel włożony do pyska.
Każmarok opuścił umysł psa. Powracająca do ciała świadomość szarpnęła nim jak kamień przywiązany do szyi i opadł na kolana, czując wzbierającą w gardle falę żółci. Chwiejnym krokiem oddalił się od ogniska i zwymiotował, wsparty o wilgotne od mżawki drzewo. Łzy paliły jak płynny ogień wlany pod powieki.
Nie miał pojęcia, że Iktari…
Sądził, że nie żyło. Przez pół roku był przekonany, że je stracił. Inkwizycja na nikogo nie polowała z większą zaciętością niż na żerców, Odartych z płci, imienia i przeszłości. Sądził, że Iktari było jedną z pierwszych ofiar.
Było zamknięte, powiedział Zimowy Głód. Tak głęboko, że nie czułem jeno zapachu.
– Zginą za to – przysiągł cicho Każmarok. – Wepchnę im w gardło popioły, które zostawili po naszym świecie.
2.
Cykady przemawiały głosami umarłych.
Głosami wszystkich towarzyszy, których stracił na Pograniczu oraz rodziców, których nie pamiętał, gdyż Inkwizycja zabrała go z rodzinnego domu, gdy miał kilka lat. Nigdy za nimi nie tęsknił; dlaczego więc uroczysko próbowało mu o nich przypomnieć?
W Inkwizytorium ostrzegano ich przed tym. Pogranicze dotyka umysłu człowieka, czyniąc go nagim i bezbronnym wobec pierwotnej ciemności tego świata. Mami zmysły i szepcze do ucha sekrety, które miały być pogrzebane. Wypacza to, co kryje się w człowieczym sercu i przemienia w ciernie i tłuczone szkło. W Litości, w cieniu potężnej Gouragi, magia rosła w siłę jak rzeka zasilona nowymi dopływami.
Halyszti był rozsądnym człowiekiem i nie dawał wiary czarnym poszeptom. Ale i tak nie mógł spać, gdy nad Pograniczem zapadała noc, a zasnute mgłami mokradła rozbrzmiewały graniem cykad. W obozie zamykano okna baraków, a strażnicy odliczali uderzenia serca do końca warty. Tylko robotnicy ożywiali się po zmroku, gromadzili przy maleńkich ogniskach i śpiewali pieśni w swej miękkiej mowie, dopóki któryś z żołnierzy nie ruszył się z posterunku, by ich uciszyć.
Tej nocy Halyszti nie spał dobrze, o nie. Śnił o martwych dłoniach wynurzających się z mokradeł, by wciągnąć go w mulistą toń. O korowodach szczurów, które pląsały i tańczyły po podłodze baraku jak ekstatyczny tłum. O mgle, która podnosiła się z bagien, ciepła i wilgotna jak gnijące łono. Halyszti zbudził się zlany potem, z krzykiem zamierającym na wargach. Przez mgnienie oka zdawało mu się, że słyszy cichy śpiew, groźny i zwodniczy jak błędne ognie mamiące wędrowców. Zerwał się z posłania i przypadł do okna, odsuwając zasłonę tak gwałtownie, że niemal ją zerwał. Czarna ściana lasu szumiała, szarpana wiatrem. Śpiew umilkł, tylko cykady wciąż grały i skrzypiał konar, na którym powieszono ciało żercy.
Wynaturzeniec zdechł po dwóch dniach na drzewie, wykrwawiwszy się od ran zadanych przez żołnierzy oraz dzioby głodnych kruków. Halyszti zabronił ściągać ciało, pod karą chłosty. Miało przypominać niewolnym o obietnicy, którą złożył.
Tuż po tym jak wynaturzeniec zawisł, Halyszti zwrócił się do zgromadzonych Geh-deray z tym samym pytaniem: kim jest upiór? Gdzie się kryje? Jak się z nim kontaktują?
Nikt nie odpowiedział, więc inkwizytor złożył im obietnicę: od tej pory aż do chwili, gdy ktoś zdradzi, gdzie znaleźć upiora, każdego dnia będzie ginąć jeden niewolny.
– Nie wiemy – warknęła wówczas któraś z kobiet.
Kolejna zła odpowiedź.
Zamierzał domagać się właściwej aż do skutku.
*
Poszli za jego śpiewem niczym ćmy lecące do ognia po tym, jak tysiąc razy widziały swych braci i siostry pochłanianych przez płomienie. Zwabił ich głęboko w moczary, gdzie nie docierało światło słońca ani wzrok Zamarzniętego Boga. W duszny, lepki mrok uroczyska.
Umierali jeden po drugim, bezgłośnie, jak ćmy, tylko że im życie odbierała stalowa linka, zaciskająca się na szyjach jak arkan. Wciągał ich między splątane gałęzie drzew, a jeśli wciąż żyli, podrzynał gardła. Jednego po drugim, wyłapał całą trójkę.
Głowy zabrał ze sobą, ciała zostawił na drzewach przy południowym trakcie do Litości. Niech żywi się na nich natkną i poznają przedsmak tego, co zgotuje wszystkim.
Po zmroku rozbił obóz na dnie kolejnej kotliny. Nigdzie nie zostawał na dłużej z obawy przed patrolami, które mogłyby wpaść na jego trop. Zimowy Głód ogryzał starą kość, którą znalazł gdzieś w bagnisku, skulony za plecami Każmaroka, ogrzewając go ciepłem własnego ciała, podczas gdy mężczyzna preparował odcięte głowy Karnachów. Zaszył ich oczy, by, nie mogąc patrzeć na człowiecze krainy, spoglądały głębiej, w krainy snów, upiorów i bogów. Potem to samo uczynił z ustami; kiedy trupie czerepy raz zaczynały bełkotać, nie chciały się już zamknąć.
Zimowy Głód zacisnął szczęki i Każmarok wzdrygnął się mimowolnie, słysząc trzask kości pękającej pod naporem potężnych psich kłów.
Nie, nie psich.
Kiedyś był psem. Najwierniejszym towarzyszem Każmaroka, właściwie nawet przyjacielem. Stróżem, który nigdy go nie zawiódł. Teraz mężczyzna nie był pewien, czym jest Zimowy Głód. Kiedy wrócił z wyprawy na północ do obozu swojego klanu, zastał zgliszcza i trupy, i Karnachów rojących się niczym larwy w truchle krowy. Klan wyrżnięto niemal do nogi, a wśród więźniów, zmuszanych do pracy na torfowiskach i w smolarniach przewijali się przedstawiciele wielu plemion, które zbliżyły się zanadto do rubieży ziem zagarniętych przez Cesarstwo. Każmarok nie mógł się z nimi skontaktować, byli zbyt dobrze strzeżeni. Został sam.
Przerażony i ogarnięty rozpaczą, poszedł w uroczysko i tam spotkał bogów.
Zawarł z nimi… przymierze. Obiecali pomoc, ale zażądali czegoś w zamian.
Przelał krew. Śpiewał swemu psu tak długo, aż ochrypł. Śpiewał, aż pies stał się czymś innym, odmienionym przez krew, głos Każmaroka i pradawną magię uroczyska. Stawał się, choć Każmarok wciąż nie wiedział, czym. Miał tylko niejasne przeczucie, że nie będzie potrafił nad tym zapanować.
Zaklął, czując ukłucie bólu, gdy ręka mu zadrżała i kościana igła wbiła się w kciuk. Krew skapnęła na ziemię i Zimowy Głód uniósł głowę, węsząc w powietrzu.
Twoja krew gorzka, powiedział. Coraz więcej nosisz na sercu.
– Wiem.
Zimowy Głód złożył głowę na przednich łapach.
Niedługo tylko piołun w tobie zostanie.
*
Dragom Halyszti uderzył pięścią w bok wozu. Ciała trzech żołnierzy, których wysłał z poselstwem do najbliższej kolonii wisiały na drzewach przy trakcie, udrapowane ze starannością, z jaką słudzy Cesarza ozdabiali salę tronową sztandarami przy okazji świąt i uroczystości.
– Gdzie podziały się głowy?
– Nie wiemy, mistrzu. – Sierżant był tak blady, że zdawać by się mogło, iż upuszczono zeń całą krew. – Chyba… chyba zabrał je ze sobą, bóg wie po co…
– Zbierz mi dziesięciu ludzi, najbardziej doświadczonych zwiadowców i tropicieli. Poślij ich na moczary i niech nie wracają, dopóki nie przyniosą mi głowy tego pierdolonego upiora. – Przypatrywał się chwilę żołnierzom, ściągającym ciała towarzyszy z drzew. Wskazał najmłodszego z nich, krępego, ociężałego chłopaka, który wszystkie czynności wykonywał powoli i z uwagą, jakby zastanawiał się nad każdym ruchem. – Dołącz do drużyny Eriskina, sierżancie.
– Eriskina? Ale on…
– Wykonać.
3.
Tym razem wszystko poszło źle.
Każmarok przemykał od drzewa do drzewa, nie spuszczając oka z samotnego żołnierza, który jako jedyny nie podążył za jego zewem. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle go nie usłyszał, rozglądał się tylko na boki, coraz bardziej przerażony. Każmaroka także wytrąciło to z równowagi; głos był jego najskuteczniejszą bronią przeciwko Karnachom: dzięki niemu wabił ich na manowce, zaklinał roślinność, naginał wolę zwierząt do własnej i sprawiał, że dołączały do jego walki. Jak ten żołnierz zdołał mu się oprzeć?
Każmarok, wściekły i z tej wściekłości nierozważny, zrobił coś bardzo głupiego: wyszedł na ścieżkę i stanął przed młodym Karnachem.
– Kim…?
Chłopak wrzasnął i nacisnął spust ukrytej pod płaszczem kuszy.
Uderzenie bełtu wyrwało dech z piersi Każmaroka. Stęknął, zamroczony bólem, który rozlał się po jego ciele, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Wylądował na plecach i usłyszał jeszcze tylko chrzęst zamarzniętego błota pod butami umykającego żołnierza.
*
Chłopak trząsł się i bełkotał, nawet kiedy napoili go wódką i usadzili przy palenisku w baraku Halysztiego. Eriskin nigdy nie był zbyt lotny, miał problemy ze słuchem i mową, ale zwykle zachowywał spokój głazu obojętnego na wszystko, co dzieje się wokół. Inkwizytor nigdy nie widział go w takim stanie. Wrócił niemalże na czworakach, przerażony i niezdolny do sklecenia najprostszego zdania.
– Co widziałeś? – zapytał Halyszti, wciskając mu w ręce kubek z wódką.
– P-p… – Eriskin sprawiał wrażenie, jakby o każde słowo musiał walczyć z własnym językiem. – Up… up…
– Upiora?
– T-tak – odparł z ulgą młody żołnierz, po czym duszkiem opróżnił kubek.
– Jak wyglądał?
Pół godziny później odesłał chłopaka do baraku, by odpoczął, a sam usiadł przy stoliku i powrócił myślami do relacji, którą usłyszał. Nie różniła się zbytnio od plotek, które krążyły po Litości – upiór pojawił się znikąd, wyszedł z ciemności, a pozostali żołnierze podążyli za nim prosto w moczary, jakby wabieni błędnym ogniem. Miał paszczę pełną kłów i koronę z piołunu, a w dłoni dzierżył sierp, jak jakieś pradawne bóstwo, które wypełzło z bagien, by pomścić krzywdy swego ludu.
Jednakże, po odsianiu ubarwień i przekłamań, Halyszti wreszcie mógł skupić się na faktach. A te były następujące: upiór nosił maskę i najwyraźniej posługiwał się jakiegoś rodzaju magią, którą naginał do swej woli za pomocą śpiewu. Eriskin był niemal głuchy, nic więc dziwnego, że nie uległ czarowi jego głosu.
Halyszti odchylił się na krześle i uśmiechnął samymi kącikami ust.
*
Obudził go dotyk na twarzy. Czegoś miękkiego i mokrego, co przypominało psi język.
Bagna rozgorzały, powiedział Zimowy Głód. Polują na ciebie.
Każmarok otworzył oczy i spojrzał w żółte ślepia pochylonej nad nim bestii. Wydawała się… większa. Coraz mniej pies, coraz bardziej coś innego.
Leżał pod drzewem, tak pokrzywionym i zmurszałym, że chyba tylko łaska bogów uchroniła je przed zwaleniem. Wokół plenił się piołun i różanecznik. Zimowy Głód musiał zawlec go w samo serce uroczyska: wszystko aż wibrowało od dotyku wszechobecnej magii.
Każmarok spojrzał w dół, na bełt wciąż tkwiący pod prawym obojczykiem. Trzeba szybko się go pozbyć i oczyścić ranę; na mokradłach łatwo o gangrenę. Wstał, opierając się o drzewo by nie upaść. Zaszumiało mu w głowie. Chętnie zaszyłby się gdzieś daleko stąd albo przespał kilka dni w jednej ze swoich kryjówek, ale na to akurat nie mógł sobie pozwolić.
Gdyby nie ten pieprzony żołnierz…
Chcieli polować na Geh-deray? Na jego własnych ziemiach? Niech przyjdą. Zacisną się na nich kły Pogranicza.
NIE!
Głos Zimowego Głodu wdarł się w jego myśli jak nóż, a gniew zwierzęcia rozlał się po języku Każmaroka smakiem palonych orzechów.
Zbyt długo zwlekałeś. Zimowy Głód okrążył go, niepokojąco podobny do wilka osaczającego ofiarę. Bogowie domagają się zapłaty. Czas dopełnić przysięgę.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, szarooki człowiek i bestia o żółtych ślepiach.
Najlepsza ofiara to taka, którą składasz z siebie, nie z innych, powiedziało Iktari dawno temu, gdy Każmarok pierwszy i ostatni raz zapytał, jak to jest, oddać serce bogom i pozwolić, by Odarli cię ze wszystkiego, czym jesteś. Obiecał coś. Złożył przysięgę, gdy wszedł w uroczysko i poprosił bogów o ich gniew, ich głód, ich siłę. Użyczyli mu mocy, pozwolili, by odmienił psa i uczynił z niego narzędzie zemsty, ale nic nie dali za darmo.
Westchnął i odwrócił wzrok.
– Powiedz mi, co mam robić.
Rozpal ogień.
– Co mnie czeka?
Wezmą wszystko. Rytuału raz zaczętego nie wolno przerwać. Co dałeś bogom, należy do bogów. Co raz wzięli, nie oddadzą.
– Rozumiem.
Rozbawienie Zimowego Głodu dotknęło jego umysłu i języka, cierpkie i gorzkawe jak rozgryziony w zębach goździk.
Nie, dziecko. Nie rozumiesz.
Dziecko? Każmarok uniósł brwi, ale nie skomentował; pies już od dawna nie był psem, a w jakąkolwiek istotę się przeradzał, prawdopodobnie widział w swym dawnym panu właśnie dziecko, które trzeba prowadzić przez meandry pradawnych rytuałów, by nie zboczyło z jedynej bezpiecznej ścieżki. Bez szemrania wypełniał więc polecenia Zimowego Głodu. Rozpalił ognisko, a trzy trupie czerepy, które nosił ze sobą na długim kiju, powiesił na drzewie, po czym rozciął nici sznurujące ich usta. Natychmiast zaczęły mamrotać, wypełniając głowę Każmaroka irytującym brzęczeniem.
Różanecznik, wrotycz, szalej, cykuta i piołun.
– Skąd ja ci wezmę…
Urwał, gdyż wystarczyło się rozejrzeć, by dostrzec wszystkie składniki, które wymienił Zimowy Głód. No cóż, uroczysko. Zebrał zioła i zmielił je na papkę za pomocą dwóch płaskich kamieni. Sądził, że pies każe mu ją spożyć, ale, ku zdumieniu Każmaroka, Zimowy Głód sam zlizał maź.
Następnie legł na boku i utkwił w mężczyźnie spojrzenie przymrużonych, żółtych oczu. Nawet leżąc, wydawał się ogromny, niemal jak tur.
Zostaw tu wszystko, co posiadasz.
Każmarok zawahał się, ale wykonał i to polecenie. Zdjął ubranie, naszyjnik z kłem rosomaka, zostawił pod drzewem tobołek podróżny i broń.
– Co teraz?
Rozpruj mój brzuch.
– Co?
Jam twoją bramą w krainy, którymi chadzają bogowie i duchy. Najczarniejsza odmiana magii. Świadomość uwięziona w umierającym ciele. Istota zawieszona między życiem a śmiercią. Wyboru już nie masz. Oddasz bogom wszystko, czym jesteś: siebie im oddasz, swoje imię, płeć, myśli i zmysły. I pamiętaj: jeśli chociaż raz zawalczysz, by coś zachować, odwrócą się od ciebie. Przeklęty jest los Rozdartego, co nędzny żywot wiedzie na rozstajach dróg pomiędzy wszystkim, czym był i czym mógł się stać. Dla własnego dobra pozwól, by Odarli cię ze wszystkiego. Rozumiesz, Każmaroku?
– Rozumiem.
Zimowy Głód nie poruszał się, gdy Każmarok rozpruwał jego brzuch; tylko para buchała z nozdrzy, tylko noga drgnęła czasem, kiedy zwoje jelit i błyszczące wnętrzności wypływały na zewnątrz, ciepłe i cuchnące. Smród ściskał gardło Każmaroka jak wisielcza pętla. Strach i ból zwierzęcia przesączały się do jego umysłu i ust, niosąc posmak żelaza i czegoś kwaśnego jak szczaw, wyciskały łzy z oczu, ale jednocześnie wola psa spętała mężczyznę i nie pozwoliła przerwać pracy, dopóki Zimowy Głód nie uznał, że wystarczy.
Wejdź do środka.
– Nie, proszę…
Wszystko dobrze. Spokojne myśli psa dotknęły samej duszy Każmaroka. Jam ci bramą. Jam ci przewodnikiem.
Walcząc z ogarniającym go obrzydzeniem, Każmarok wpełzł w trzewia Zimowego Głodu. Otoczyła go, oblepiła i przygarnęła ciepła, duszna ciemność. Serce psa dudniło głucho gdzieś nad głową Każmaroka, rezonując w jego własnej klatce piersiowej i nadając rytm wspólnym oddechom. Zamknięty w ciemnościach żywej i martwej jednocześnie istoty, zatopił się w jej odczuciach i emocjach.
Czuła tylko spokój.
4.
Jest płodem w martwym łonie, truchłem złożonym w żywym grobowcu zwierzęcego ciała.
Serce dudni jak werbel.
Ciało…
Chyba nie jest już… nim. Nie jest… nie ma imienia. Nie ma płci. Ciało, w którym zamknięto rozdartą świadomość jest tylko… ciałem. Workiem mięsa, kości i krwi. Dziwną rzeczą, którą musi dźwigać. Zbędnym tobołem w krainie, którą przemierzają upiory i bezcieleśni bogowie.
Szarpnięcie. Dziwna rzecz, którą musi dźwigać wypada z krwawego łona i leży, skulona, drżąca, rozdarta świadomość zamknięta w kolejnym więzieniu z mięsa i kości.
Z gałęzi drzewa zwisają na rzemieniach trzy trupie czerepy o wyszczerzonych zębach. Rozkład wziął już we władanie ich oczy i usta, ale nie języki, o nie.
– Szuka drogi. – Pierwszy czerep krzywi wargi. – Drogi do zatracenia.
– Nie, ono spłaca dług.
– To jedno i to samo. – Trzecia głowa rechocze szkaradnie. – Niech spuści gniew głodnych bogów ze smyczy. Niech samo zobaczy.
Dziwna rzecz, którą dźwiga, kuca przed kołyszącymi się na wietrze łbami i spogląda im w oczy. Czerepy stroją miny, wykrzywiają gnijące wargi; trzech upiornych komediantów, którzy kpić potrafią jedynie z żywych.
– Gdzie ich znajdę? – pyta dziwna rzecz.
– Sami przyjdą.
– Niech przemyśli sprawę jeszcze raz – mówi druga głowa. – Zostawiło coś za sobą.
– Co?
Drugi czerep wybucha śmiechem, a kiedy otwiera usta, płynie z nich głos, który porusza jakąś strunę w pamięci świadomości i napełnia usta dziwnej rzeczy słodyczą gnijącego owocu, jego najciemniejszej, najbardziej posiniaczonej części.
– Od tej pory aż do chwili, gdy ktoś zdradzi, gdzie znaleźć upiora, każdego dnia będzie ginąć jeden niewolny.
Świadomość pęka, rozdzierana przez wspomnienia, które domagają się, by je sobie przypomniała. Inkwizytor. Niewolni. Zobowiązania wobec żywych. Zobowiązania wobec bogów.
W świadomości pojawia się myśl, która nie należy do niej. Przychodzi zza bramy z mięsa i kości, która wciąż stoi otworem u stóp drzewa.
Nie rób tego, dziecko. Nie walcz, poddaj się, pozwól się Odrzeć.
Ale coś w świadomości walczy z całych sił. Zdołało pchnąć dziwną rzecz na kolana, boleśnie. Jakimż przekleństwem jest skóra, zdumiewa się świadomość, gdy kamień do krwi rani dziwną rzecz, którą musi dźwigać. Po raz pierwszy odkąd zaistniała i zrodziła się z iskry, która rozbłysła w nieprzeniknionej ciemności, zdaje sobie sprawę z tego, jak dziwna jest ta rzecz. Jakże ciężkim jest brzemieniem. Jakże brzydkim, niepraktycznym i ułomnym. Zaciska się wokół świadomości niczym stale kurcząca się klatka. Dusi, miażdży. Boli. Kamienie kaleczą dłonie i stopy, zimno kąsa nagą skórę, oczy szczypią, gdy wpada do nich okruch kory.
Świadomość wie, że byłoby jej lepiej bez tej dziwnej rzeczy, którą musi dźwigać, nie wiadomo po co i dokąd. Ta rzecz jest więzieniem. Więzieniem, które jest niewolnikiem więźnia.
Gdy rozdarta świadomość zaczyna to rozumieć, Oni przychodzą.
Smak strachu, ostry jak łyk przepalanki. Oni zbliżają się bezszelestnie, ale jak inaczej mieliby się poruszać, skoro nie muszą wlec ze sobą dziwnych rzeczy? Smakują krwi. Gdzieś w ciemności błyszczą zęby. Uśmiech?
Nie, tylko zęby.
– Ktoś ty? – pyta świadomość rozdarta i przerażona.
– Jam jest Jedno z Trzech. – Istota przemawia głosem skrzypiącym jak szron pod butami zabłąkanego wędrowca. – A ktoś ty?
Rozdarta świadomość zastanawia się, lecz nie odnajduje odpowiedzi; ani w sobie, ani w dziwnej rzeczy, którą musi dźwigać przez krainy, gdzie nie ma pożytku ze zbędnych tobołów.
– Nie wiem – odpowiada w końcu.
– Twoja krew gorzka jak piołun. Masz wiele żywotów na sumieniu, smutne stworzenie, a jeszcze więcej mieć będziesz. Składasz nam siebie w ofierze?
Świadomość nie pamięta. Wie, że ta gorycz skądś się wzięła, piołun wzrósł w sercu dziwnej rzeczy, którą dźwiga nie bez przyczyny, ale jaka była przyczyna? Miała coś wspólnego ze słodyczą gnijącego owocu…
– Nie mogę.
*
Wypadł z bramy, śliskie od krwi dłonie po omacku szukały oparcia na kamieniach. Zimowy Głód leżał na boku, dysząc ciężko, żółte ślepia zachodziły mgłą.
Głupiś. I przeklęty. Dlaczego…? Na marne moja ofiara…
– Wybacz mi, przyjacielu. – Wplótł palce w grzywę zwierzęcia, czując pod dłonią dreszcze, które raz za razem wstrząsały potężnym ciałem. – Czasem ważniejsze jest, by służyć ludziom, nie bogom. Największe zobowiązania miałem wobec żywych.
Nie rozumiesz… rozdarli cię tam… teraz już tylko piołun…
I smutek Zimowego Głodu rzeczywiście był jak piołun; wszechogarniająca gorycz, która zabija wszystkie inne smaki. Dary psa odchodziły wraz z jego świadomością, która nie mogła dłużej trzymać się wypatroszonego ciała.
Człowiek pochylił się nad zwierzęciem, przycisnął czoło do jego czoła, szukając odpowiednich słów podzięki, lecz nie znalazł żadnych.
Zaczął więc śpiewać.
*
Dragom Halyszti obudził się z krzykiem, jak każdej nocy, pewien, że oblazły go szczury, próbujące dostać się do jego ust, wygryźć język, wcisnąć się przez gardło do trzewi i rozedrzeć go na strzępy od środka. Poderwał się na nogi, w panice okładając się pięściami po całym ciele, dopóki nie otrzeźwiał i nie uświadomił sobie, że to był tylko sen, tylko kolejne zwidy sprowadzone przez uroczysko. Odetchnął z ulgą i opadł bez sił na krzesło. Przez otwarte okno do baraku wpadały podmuchy gorzkiego nocnego chłodu.
Inkwizytor zastygł w bezruchu, uświadamiając sobie, że przecież zawsze zamykał okno, nim udał się na spoczynek. Zerknął w bok, na miecz oparty o ścianę obok leżanki, lecz nie zdążył nawet wstać, gdy poczuł dotyk zimnej stali na karku.
– Szukałeś mnie, inkwizytorze.
Głos był niepodobny do żadnego innego. Miękki, jednocześnie i niski, i wysoki. Raz uderzał w niemal kobiece tony, innym razem zdawał się brzmieć prawie basowo. Miał w sobie gładkość jedwabiu, a zarazem siłę świątynnego dzwonu. Przez mgnienie oka inkwizytor pomyślał, że to był głos stworzony do śpiewu; głos, który mógłby zmiażdżyć opór nawet najbardziej stwardniałego serca. Głos, za którym sam chętnie poszedłby choćby w serce uroczyska.
– Upiór Litości, jak przypuszczam. – Halyszti wyprostował się, gniewem odganiając nieprzystojne myśli. – Miło, że wreszcie pofatygowałeś się w odwiedziny. Dalsze straty w ludziach byłyby niepowetowane. I nie mówię tu wyłącznie o moich żołnierzach.
Ostrze sierpa drasnęło skórę na szyi inkwizytora.
– Zabijałeś ich na darmo – powiedział upiór. – Nic nie wiedzieli. Byli niewinni.
Halyszti parsknął śmiechem. Zerknął przez ramię; skoro miał zginąć, chciał przynajmniej raz spojrzeć w twarz upiora, który od tak dawna utrudniał mu życie. Zobaczył tylko wąskie szczeliny w skórzanej masce, ozdobionej kłami wilka lub rosomaka. I koronę z wijącego się piołunu, spomiędzy której wyrastały jelenie rogi.
– Niewinni? Wasze ręce są tak samo brudne jak nasze, psie. Ludzie, których tu trzymamy to nie niewinne owieczki oderwane od pługów. Litość to kolonia karna, na miłość boga. Przysyłają mi tu watażków, którzy przewodzili rejzom na nasze ziemie, mordowali, grabili i pustoszyli. Cóż, wygląda na to, że każde okrucieństwo jest dopuszczalne, jeśli tylko nie ty jesteś ofiarą, czyż nie?
Upiór milczał.
– Jeśli chcesz mnie zabić, śmiało, nie będziesz miał lepszej okazji – powiedział Halyszti. – Ale zastanów się nad konsekwencjami. Wiesz, jak Cesarstwo karze za zabójstwo inkwizytora? Mój porządek wyda się twoim pobratymcom istną bajką w porównaniu z tym, co sprowadzisz na nich, jeśli mnie zabijesz…
– Nie zabiję cię, zakonniku. – Sierp odsunął się od szyi Halysztiego, który głośno zaczerpnął tchu. – Oddaję się w twoje ręce.
Broń upadła na podłogę, a upiór cofnął się, wyciągając przed siebie puste dłonie.
*
Młody Geh-deray o włosach szarych i czarnych jak grzbiet rosomaka szedł błotnistą drogą między barakami. Spętane dłonie trzymał przed sobą, a dwóch strażników raz za razem szturchało go w plecy, gdy uznali, że zanadto zwolnił kroku. Prześlizgiwał się spojrzeniem po twarzy każdego pobratymca, którego mijał. A tego dnia Halyszti rozkazał, by wszyscy, nawet ranni i chorzy, zebrali się na placu.
To była jedna z tych śmierci, którą musiał zobaczyć każdy, by raz na zawsze ukrócić plotki o wybawicielu.
Pochód dotarł na plac, pod drzewo, z którego zwisała przygotowana zawczasu pętla. Halyszti chciał staromodnej egzekucji, zwykłego wieszania; prawdę mówiąc, obawiał się, że gdyby zafundowali upiorowi krwawy zgon, w Litości mogłoby dojść do rozruchów.
Więzień ze spokojem wszedł na trójnóg i pozwolił, by żołnierze zarzucili mu pętlę na szyję. Tłum zaszemrał. Jakaś kobieta krzyknęła:
– Jak ci na imię, szarowłosy?
– Inkwizytorium również chciałoby to wiedzieć – wtrącił Halyszti.
Geh-deray przez chwilę patrzył mu w oczy i inkwizytor był pewien, że albo nie odpowie, albo zacznie miotać przekleństwa, lecz on nagle się uśmiechnął.
– Piołunnik.
– Zatem, Piołunniku… – Na znak Halysztiego żołnierz oparł stopę na trójnogu. – Na mocy prawa danego mi przez Cesarza, skazuję cię na śmierć za bestialskie mordy na obywatelach Karnachontu, bałwochwalstwo, uprawianie czarnych sztuk i podżeganie do zamieszek. Błagaj Zamarzniętego Boga o wybaczenie, a może odpuści ci część win. Wyrzeknij się swoich bożków, tu i teraz. Wyrzeknij się ich i przyjmij Zamarzniętego.
Geh-deray opuścił głowę na pierś, szepcząc słowa zbyt ciche, by dało się je usłyszeć.
A potem zaczął śpiewać; cicho, jakby nucił ostatnią kołysankę sam dla siebie, a jednak słyszeli go wszyscy. Słyszeli Karnachowie i słyszeli Geh-Deray. Słyszały bagna. Słyszały duchy i słyszeli bogowie.
Śpiewał, a z jego ust płynął piołun.