- Opowiadanie: Tarnina - Wolność

Wolność

W zasadzie miałam ten tekst już skończony przed zniknięciem w otchłani Prawdziwego Życia (TM). Wysyłam go zatem z zaznaczeniem, że nie jestem nim zachwycona, ale mam dość poprawiania.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Wolność

I

 

Rektor Wintertowne opierał się barkiem o framugę drzwi. Wzrok miał utkwiony w kieliszku koniaku, obrócił go niedbałym gestem. O czym mógł myśleć? Może wyobrażał sobie strukturę matematyczną, którą Austin właśnie skończył opisywać?

Z głębi sali dochodziły przenikliwe tony skrzypiec, uszy Austina ze wszystkich stron atakował gwar rozmów. Każde brzdęknięcie kieliszka rozpraszało, odciągało uwagę od rozmowy. O ileż lepiej byłoby dyskutować w zaciszu pokoju profesorskiego, siedząc wygodnie w miękkim fotelu!

– Tak… – mruknął rektor, nadal zapatrzony w powierzchnię koniaku. – Tak, to może… oczywiście, warto jeszcze potwierdzić takie odkrycie doświadczalnie, choć to może jeszcze długo pozostawać poza naszym zasięgiem… Z pewnością byłaby to rewolucja w naszym pojmowaniu praw przyrody.

– Mnie osobiście interesują przede wszystkim zastosowania praktyczne – wymamrotał Austin.

Rektor roześmiał się głośno, swobodnie.

– Jakie na przykład? Cofnąć się do chwili, zanim przeciwnik ujawnił swoje plany i sfotografować je?

Z błyskiem w oku spojrzał na minę rozmówcy i usprawiedliwił się – Zupełnym przypadkiem mówiłem o czymś podobnym niedawno ze znajomym wojskowym. Proszę wybaczyć te militarne naleciałości.

– Myślałem raczej o cofnięciu się na tyle daleko, żeby usunąć sam casus belli – Austin pozwolił sobie na uśmiech. Tym razem gafa wyszła nie od niego.

– Tak czy inaczej – podjął – wiele pozostaje do odkrycia. Być może będzie trzeba uzupełnić koncepcje sir Francisa Bacona.

– Dlaczego?

– Nie chodzi mi, naturalnie, o samo sedno, o postrzeganie czasu nie jako miary zmian, jak to czyniono w wiekach średnich, lecz jako sceny zdarzeń.

Przesadził? Czy to nie zabrzmiało jak wykład? Ale rektor przyglądał mu się z uwagą, zapominając o koniaku.

– Jednak zdaje mi się, że wybraliśmy z tej sceny tylko jedną deskę, zapominając o tym, że jest ich wiele…

– Kuzynie, jak ci nie wstyd – zaszczebiotał znajomy, zbyt dobrze znajomy, głos za plecami Austina.

– Witaj, moja droga – Wintertowne, rozpromieniony, ominął go. Austin musiał się odwrócić.

– Nie możesz zabierać sobie gospodarza na wyłączność – Berenice leciutko uderzyła rektora w ramię wachlarzem sprowadzonym z Nipponu za pieniądze, które mogłyby wyposażyć nowe laboratorium. Potem chwyciła Austina za rękę.

– Mój mężulek zbytnio cię podziwia, żeby miał ci przerwać.

– Ależ, droga kuzynko – Wintertowne roześmiał się, zanim Austin zdołał odzyskać mowę – mogłabyś go na chwilę wypuścić spod tych opiekuńczych skrzydełek.

Powiedział to lekko, z olśniewającym uśmiechem, ale oburzenie Berenice było tylko na poły udawane.

– Obowiązki gospodarza są święte. – Podkreśliła ostatnie słowo tupnięciem.

– Sama świetnie sobie z nimi radzisz – wtrącił półgębkiem jej mąż.

– Kuzyneczko, nie wszyscy lubią być w centrum uwagi – zaczął Wintertowne. Austin nie słuchał wymiany komplementów, żarcików i salonowych wymówek, udającej dyskusję. Rozejrzał się po sali.

Muzycy trwali w bezruchu, goście rozmawiali, zebrani w grupki, albo tłoczyli się przy bufecie. Tylko młody, szczupły mężczyzna stał przed podium, z zadartą głową przypatrując się orkiestrze. Podchodząc, Austin zauważył odrobinę zbyt długie włosy.

– Jest pan studentem?

Młodzieniec wzdrygnął się, zamrugał, spojrzał na gospodarza, potem błysnął zębami w pełnym zakłopotania uśmiechu.– Tak, cały wieczór unikam rektora Wintertowne’a. Fascynujące, prawda? – Ruchem głowy wskazał podium.

– Budowałem podobne, kiedy byłem w pańskim wieku.

W oku studenta błysnęło zainteresowanie.

– Budował pan automaty? Ale chyba nie zbudował pan tych?

Niestety, zmarnowałem talent, pomyślał Austin. Pokręcił głową.

– Nie, nie, sprowadziliśmy je z Mestre. Studiuje pan mechanikę?

– Filozofię naturalną, ale interesuję się także mechaniką. Przyszedłem z narzeczoną – wyjaśnił, i zniżył głos – ale prawdę mówiąc, wolałbym teraz być w bibliotece.

– Prawdę mówiąc, ja też.

Roześmieli się obaj.

– Ale – dodał młodzieniec, poważniejąc – pewnie skończy się na tym, że odziedziczę majątek i będę nim zarządzać, żeby ktoś odziedziczył go po mnie.

Austin pokiwał głową. Tak zapewne się skończy. Może powinien namówić chłopaka na ucieczkę do Patagonii, póki nie jest za późno.

– Nawet mając na głowie żonę i interesy, można jeszcze znaleźć nieco czasu…

– Zebediaszu Austinie, doprawdy!

Austin westchnął. – Moja małżonka, Berenice.

– Poznaliśmy się – bąknął student.

– Nie rozmawiałeś jeszcze z moim ojcem. Dlaczego zawsze musisz sobie znaleźć jakiegoś nieszczęśnika do zanudzania? Gdybyś czasami mnie posłuchał…

Dogadując i łając, na szczęście niezbyt głośno, Berenice odholowała go w najgorszy ścisk.

 

Austin dyskretnie rozejrzał się po sali. Wintertowne’a zobaczył w centrum wianuszka nalanych, łysiejących osobników, zapewne bohaterów pierwszych stron gazet. Studenta nie było. Berenice, wiedział o tym bez patrzenia, zerkała na niego przez ramię, tylko pozornie zajęta wymianą komplementów z jakimś artystą, czy kimś takim. Konwersację co i rusz przerywały wybuchy perlistego śmiechu, mieszające się z muzyką skrzypcową.

W wielkim oknie Austin widział niewyraźne kontury sali pełnej bladych widm. Mąż pantoflarz, ekonom swojej żony, myślał, tylko tym dla nich jestem, więc nie jestem niczym. Ale też oni nie są dla mnie niczym więcej, niż odbiciami w szybie.

Muzyka grała, Berenice paplała, Austin błądził wzrokiem wśród bladych widm. Nareszcie jeden z otaczających ich kuzynów zaczął się, kroczek po kroczku, wycofywać.

– Idzie pan do bufetu, panie Blaylock? Chętnie pójdę z panem. Berenice?

Żona skinęła głową, nie odwracając się do niego.

 

Potem wystarczyło się odsunąć, wśliznąć w rozgadany, rozbrzęczany tłumek. Blaylock nic nie zauważył, przypięty do stołu, jakby nie jadł od tygodni. Austin przemknął między walcującymi parami i szybkim, stanowczym krokiem człowieka, który ma co robić, ruszył ku bocznemu wyjściu z sali. Kiedy zamknęło się za nim, puścił się biegiem.

 

Obszedł pracownię, zapalając lampy. Przywitał go miły rozgardiasz, uporządkowany nieład, jaki zawsze towarzyszy twórczej pracy. Plany, narzędzia, pudełeczka pełne zębatek i lamp, wszystko tam, gdzie to położył, na swoim miejscu wokół centrum.

Westchnął, opadając na fotel, wytarty, uginający się właśnie tam, gdzie powinien. Spojrzenie Austina prześliznęło się po przypiętych do ściany rysunkach, spłynęło po stole zasypanym częściami, po zwisających z niego płachtach papieru, wreszcie zatrzymało się na maszynie.

Nie była skończona. Od lat poświęcał jej każdą wolną chwilę, ale nigdy nie było tych chwil wiele, a postawił przed sobą zadanie bez mała tytaniczne. Nie zdążył wczoraj pojechać do miasta po zegary, stracił tyle czasu na potakiwaniu Berenice, szykującej przyjęcie… to zbrodnia, tak marnować sekundy, minuty, lata. Ziarnko do ziarnka… Austin przegarnął ręką siwiejące włosy. Gdyby nie ta kobieta, miałby przed sobą wypolerowany mosiężny kadłub, nie szkielet z rurek, byle jak wypchany elementami maszyn do pisania, rowerów, opleciony kablami i przewodami. Ale i ten szkielet powinien działać.

Przestraszył się tej myśli. Spojrzał w górę, na świetlik, teraz ciemny, bo światło lamp przyćmiło gwiazdy. Mógł uruchomić maszynę. Było to ryzykowne… ale czy świat poniósłby wielką stratę, gdyby ten pałac wyleciał w powietrze?

Pod stołem leżała przygotowana torba z paroma użytecznymi drobiazgami. Na drzwiach wisiał szary płaszcz. Z parteru dobiegała stłumiona muzyka.

 

II

 

Austin całą swoją siłą woli zwalczył chęć uderzenia głową w stół. Splótł mocno ręce, złożył je na solidnym, dębowym blacie, pamiętającym (miał nadzieję!) znacznie większych durni, niż siedzący teraz przed nim, i powoli, wyraźnie zapytał – Czy zatem w takim układzie zachowana będzie symetria?

Student – niski, dobrze wypełniający czarną uniwersytecką togę, a uśmiechnięty jak idiotyczna dynia – z niezachwianą pewnością siebie odpowiedział – Nie wiem.

Austin zamknął oczy. Potem spojrzał na ścienny zegar. Gdyby ten tu wykazywał jakieś ślady wiedzy, trzeba by go było przesłuchiwać dalej, więc może to i lepiej, że nie umiał nic. Można go spokojnie ściąć, może nawet trochę się pokłócić, uznał wykładowca, i swobodnie zdążyć na spotkanie.

– W takim razie nie mam więcej pytań. W kwestii egzaminu poprawkowego proszę się umawiać przez dziekanat.

Jednym ruchem zgarnął swoje papiery na stertę.

– Zaraz, zaraz – powiedział student – jak to, poprawkowego?

– Naturalnie, może pan zrezygnować ze studiów – przyciął Austin, postukując w bok sterty, żeby ją wyrównać.

– Nie powiedział pan, że mówię źle!

– Odpowiedź „nie wiem” zwykle uznajemy za niewystarczającą. Udzielił pan takich ośmiu na dziesięć możliwych.

– Pan tak nie może, to wbrew regulaminowi.

– W którym dokładnie punkcie?

Student wziął głęboki wdech, założył ręce za plecy i wyrecytował „Egzamin powinien być przeprowadzony rzetelnie, na równych prawach dla wszystkich studentów”.

– Zapewniam, że oblałbym każdego studenta, który odpowiadałby w ten sposób.

– Ale to nie było rzetelne przeprowadzenie egzaminu! Będę się odwoływał!

– Proszę bardzo. – Austin spojrzał nad głową studenta. Zegar wskazywał za pięć. – To wszystko?

– Nie!

– Przykro mi, ale się spieszę – Odsunął krzesło, ale student zerwał się pierwszy – Nie ma pan prawa tak mnie traktować!

Austin wstał spokojnie. Ruchem ręki wskazał młodemu człowiekowi drzwi, ale ten opadł na krzesło, aż jęknęło, nogę założył na nogę, ręce na piersi i wpił w Austina spojrzenie kogoś zdecydowanego, że nie ruszy się z miejsca.

 

– Dwie godziny – powtórzył Austin. Jadalnia profesorów, z jej wielkimi, wychodzącymi na trawnik oknami, oschle elegancka w dzień, późnym wieczorem stawała się niemal parodią sali balowej, udekorowanej gobelinami cienia we wnękach, które jakiemuś architektowi wydały się odpowiednią ozdobą. Cichy szmerek rozmów stanowił zwykle miłe, kojące tło, ale teraz działał na nerwy. Przy każdym brzęknięciu sztućców Austin zaciskał pięść pod stołem. – Ponad dwie godziny tych nonsensów. Czemu on studiuje filozofię naturalną, a nie prawo?

Haskell wzruszył ramionami, grzebiąc widelcem w potrawce jagnięcej.

– Więc oczywiście nie zdążyłem. Przeklęte bachory, żadnego szacunku dla starszych.

Kolega zakaszlał, bardzo znacząco, i przysłonił usta wierzchem dłoni.

– Co?

– Zgubiłem rachunek – wychrypiał Haskell – ile razy w tej jadalni, przy tym stole narzekałeś na starych.

Odchrząknął i dodał, już normalnie – Czyżbyś wchodził w smugę cienia?

– Bardzo zabawne – żachnął się Austin. – Wyobraź sobie, ten dzieciak chciał iść od razu do rektora. Dobrze, że Wintertowne pojechał na jakieś tam przyjęcie.

– Są dobre strony dekadencji starców. – Haskell zamieszał potrawkę.

– Skoro umiesz tylko kpić…

– Dobrze, dobrze. Poważnie. – Haskell splótł palce nad talerzem, spojrzał Austinowi w oczy. – Mówię to jako człowiek, który regularnie wysłuchuje twoich narzekań. Zawsze obwiniasz kogoś innego, nigdy siebie.

– Daj mi jeden przykład.

– Starszy pan w szarym płaszczu, przez którego straciłeś majątek. – Nic w tonie kolegi nie wskazywało na niedowierzanie, ale Austin czuł w nim coś nieprzyjemnego. – Ten, który doradził ci inwestycje, a ty…

– Posłuchałem, bo wydawał się szczery – uciął Austin. Nie uważał, żeby to był dobry przykład.

– A on zniknął.

– Co niby na tym zyskał?

Haskell wzruszył ramionami. – Nie o to chodzi. Chciałem powiedzieć, że mogłeś go nie słuchać. Nie wszystko spada na ciebie z zewnątrz, wiesz.

– Może i nie. Ale gdybym miał własne pieniądze, nie musiałbym żebrać o granty, jak teraz. Albo… tego ci jeszcze nie mówiłem.

Nachylił się nad stołem, zniżył głos. Ta okazja była już stracona, ale nie zaszkodzi się przyznać.

– Kiedy jeszcze miałem pieniądze, wojsko złożyło mi propozycję.

– Odrzuciłeś ją.

Przytaknął. – Nie potrzebowałem pracy. Byłem bogaty.

– Jaka to była propozycja? – zainteresował się jego rozmówca, ale Austin ciągnął – Gdybym wiedział, że wszystko przepuszczę, zastanowiłbym się.

– Nie żartuj, filozof naturalny w wojsku? Miałeś im wyliczać trajektorie pocisków?

– Matematyków zatrudniają – warknął. Czy ten facet do czegokolwiek umie podejść serio?

– Tak, do łamania szyfrów. No, czas na mnie – powiedział Haskell, wyjmując kieszonkowy zegarek.

– Jesteś umówiony?

– Przyjeżdżają teściowie, muszę ich odebrać z dworca. Szczęściarz z ciebie, że się nie ożeniłeś, masz tyle czasu, ile chcesz.

Teraz Austin wzruszył ramionami.

– Swatali mi kuzynkę Wintertowne’a, ale kiedy straciłem majątek…

– Widzisz? Wszystko ma swoje dobre strony.

Haskell odsunął krzesło i odszedł, pozostawiając Austina kręcącego głową z niedowierzaniem. Co za irytujący człowiek, pomyślał Austin. Większość jest zresztą taka. Gdyby mieć od nich spokój…

Zza okna napierała na niego ciemność, nieubłagana i obojętna, osnuwająca innych siedzących przy stołach, przysłaniająca rysy ich twarzy. Teściowie, przyjęcia, tatuś z kontem w banku, myślał Austin, wszyscy liczą się bardziej ode mnie. Przed wszystkimi muszę ustępować.

Wstał od stołu.

 

Zamknął starannie drzwi laboratorium, a potem obszedł pomieszczenie, zapalając lampy i po kolei wydobywając z mroku znajome sprzęty: stół z blatem z płytek, wyślizgane od siedzenia stołki, szafy i szafki, w których szybach odbijały się światełka lamp. Półki zastawione były pudełkami pełnymi części. Większość z nich Austin zastał tutaj, kiedy obejmował pracownię, sam przyniósł tylko nową lutownicę i zbudowaną w warsztatach mechanicznych na parterze konstrukcję z rurek, dyskretnie umieszczoną w kącie obok stołu. Metalowy szkielet oplatały przewody i kable, były do niego przyczepione niezbędne przyrządy – nie wszystkie. Na stole, na wpół zlutowany, leżał regulator. Austin miał go dokończyć dzisiaj.

Siadł na twardym stołku, żałując, że nie zdążył obudować tego szkieletu żadną blachą. Gdyby nie studenci, gdyby nie to wieczne użeranie się z nimi, maszyna byłaby już skończona. Gdyby zdobył grant…

Spojrzał znad swojej pracy na okno i zobaczył własne odbicie, blade, niewyraźne, ledwie rzeczywiste. Przypominało te śmieszne fotografie, które tak zwani okultyści pokazywali jako dowód istnienia bytów nadnaturalnych, ektoplazmatycznych, czy jak też się nazywał ten nonsens. Jak niby byt „niematerialny” miałby odbijać światło? Ludzie uwierzą we wszystko.

Ale Austin był materialny. Odbijał światło. Istniał. A istnieć, to działać, zmieniać świat, na lepsze, w miarę możności. Otrząsnął z siebie znużenie. Mógł to zrobić i zrobi. Już dzisiaj. Planował dodać jeszcze kilka zabezpieczeń przed wstępnym rozruchem, ale regulator powinien wystarczyć.

Podniósł lutownicę.

 

III

 

Porucznik Z. Austin, gryząc wargę, świdrował wzrokiem szarą płytę drzwi. Podniósł rękę, żeby znów zapukać, ale w tej samej chwili usłyszał – Wejść!

Wziął głęboki oddech, ścisnął pod pachą teczkę i nacisnął klamkę.

Przeciwległą ścianę, od kąta do kąta, zajmował plakat „Strzeż tajemnicy służbowej”, otaczając brudnożółtym nimbem głowę Hawthorne’a, zgarbionego nad jakimiś papierami.

– Słucham – powiedział.

– Chciałbym złożyć skargę.

– Tak? – Hawthorne powiedział to do sterty makulatury, może do wiecznego pióra, na pewno nie do Austina, który zacisnął zęby. Teczka ustępowała pod palcami. Zabrzęczało. Nad głową porucznika zamigotała elektryczna lampa.

– Cenzorzy są tutaj po to, żeby zapobiegać wydostaniu się z ośrodka tajemnic państwowych, tak?

Teraz Hawthorne spojrzał na niego nieruchomymi oczami, jakby wziętymi od kanciastego blondyna z plakatu. Austin szarpnął za tasiemkę swojej teczki.

– Pomijając to, że przy takim założeniu poczta przychodząca w ogóle nie powinna być cenzurowana, nie rozumiem, co jest takiego tajnego w czasopismach fachowych.

Rozłożył na biurku pocięte w paski gazety.

– Potrzebowałem tych artykułów. Do mojej pracy – dodał z naciskiem.

– Rzeczywiście – odparł Hawthorne obojętnie – chłopcy trochę przesadzili.

– Trochę? Może się tam nudzą? Za mało piszemy listów?

– Tydzień temu wysyłał pan jeden.

Czasami wydawało mu się, że Hawthorne sam jest automatem, i to prawdopodobnie saperskim. Tylko mechaniczne rozbrajacze min mogą być tak dokładne i tak pozbawione zdolności rozumienia czegokolwiek.

– Do zarządcy mojego majątku. Zresztą nie dostałem jeszcze odpowiedzi ani na ten, ani na żaden inny list od dwóch, nie, od trzech miesięcy. Na ile ucierpi obronność kraju, jeśli poznam aktualną cenę buraków?

– Ceny płodów rolnych stanowią przedmiot zainteresowania wywiadu.

Nie, nie automatem saperskim. Raczej „małpką” kataryniarza. Wrzucasz monetę, wypada papierek z mętną odpowiedzią na pytanie, którego nie zadawałeś.

– Potrzebuję moich czasopism. W całości, nadających się do czytania. Są mi potrzebne do pracy na rzecz obronności.

– Musi pan zrozumieć trudności, przed jakimi stoimy, Austin – powiedział szef cenzury, wyraźnie akcentując słowa. – Ścisła tajność jest pierwszą linią obrony tego ośrodka przed wrogiem. Szpiedzy bez ustanku…

– Ale dlaczego cenzurujecie pocztę przychodzącą, u licha?

Hawthorne nawet się nie zająknął – Może zawierać tajne instrukcje.

– Czyli podejrzewacie, że mamy tu szpiega?

– Nie mogę udzielić takiej informacji.

 

Jak zwykle nie zdołał niczego wyciągnąć z Hawthorne’a i wrócił do laboratorium z poczuciem, że zmarnował czas. Pocięte czasopismo wylądowało w „kozie”.

Za oknem darł się jakiś ptak, drażniąc nerwy Austina. Podszedł do szyby. Stąd widział tylko skrawek dziedzińca, szare przedwiosenne błoto i szary mur. Za murem, pamiętał, były niskie budynki, długie baraki, i kolejny mur z bramą, dla bezpieczeństwa umieszczoną nie w linii z tą wewnętrzną.

A za tym murem – świat. Świat bez wyznaczonych godzin posiłków i bez capstrzyku punkt dziesiąta, bez raportów i tłumaczenia się z każdego zużytego spinacza. Świat, w którym można swobodnie dyskutować swoje pomysły. Tam jego maszyna byłaby już gotowa.

Austin postawił na „kozie” mały blaszany czajnik, wsypał trochę herbaty do wojskowego kubka z obtłuczoną emalią. Czekając, aż woda się zagrzeje, patrzył w okno, przyglądał się sugestii własnego odbicia, bladej w świetle dnia. Czy gdybym miał żonę, wpuszczaliby ją tutaj? Więźniowie mają prawo do odwiedzin…

Otrząsnął się, ale myśl pozostała. Więźniowie… Spojrzał w kąt, na swoje dzieło, maszynę, która zapobiegnie wojnom. Może mógłby ją zniszczyć – ale wtedy i siebie pozbawi drogi ucieczki. Szkielet z rurek wymagał jeszcze tylko kilku drobiazgów, żeby ożyć, a wtedy Austin będzie mógł zapobiec wielu błędom.

 

IV

 

Szklanka wyśliznęła mu się z palców, potoczyła po dywanie i zatrzymała się na wytartej dziurze. Niech leży. W domu jest dość szklanek i kieliszków, mógłby codziennie tłuc po kilka, aż do śmierci.

Promień słońca przecisnął się między listewkami żaluzji, ukłuł Austina w oko. Mężczyzna zaklął. Po omacku odszukał sznur, szarpnął. Żaluzja zamknęła się z trzaskiem.

Trąc obolałe czoło, Austin wstał. Z jedną ręką przyciśniętą do ściany, krok za krokiem ruszył do drzwi.

Wlókł się korytarzem po miękkim szarym dywanie kurzu. Tapeta czepiała się palców. Tu i ówdzie odłaziła, zwisała strzępami.

Nareszcie dotarł do kuchni, gdzie mógł się opierać na długich stołach. Od lat niczego tu nie gotowano, pęczki suszonych ziół wiszące u ścian spleśniały i zetlały, ale można było jeszcze wyczuć tłustawy zapach. Blaty stołów oblepiał kurz, tak mocno, że dłonie Austina nie pozostawiały śladów. Dotarł do zmywalni, której drzwi z brudną szybką służyły dawniej jako wejście dla służby. Teraz zastawiała je skrzynka pełna słomy. Austin usiadł ciężko na wyściełającej podłogę warstwie zeschłych badyli i śmieci, plecy oparł o ścianę, rękę zanurzył w skrzynce i wyłowił butelkę. Po wyciągnięciu ze słomy okazała się pusta. To samo druga i trzecia, dopiero za czwartym razem mu się poszczęściło.

Trzeba będzie zamówić więcej, pomyślał i wydało mu się to zadaniem niemal ponad siły.

Pomieszczenie wypełniała mętna poświata, sącząca się przez niemyte szybki drzwi. Gdyby Austin wstał i przetarł je, zobaczyłby ogród i spalone szczątki swojej szopy – laboratorium. Dlatego ich nie przecierał.

Zabawne, ale służący, kiedy jeszcze się tu kręcili w nadziei, że im zapłaci, opowiadali sobie nawzajem, że sam tę szopę podpalił.

Zdał sobie sprawę, że pociera blizny na poparzonej ręce. Parsknął. Dobrze wiedział, że te plotki zaczęły się zaraz po pożarze, kiedy on sam leżał jeszcze w szpitalu, bredząc niestworzone rzeczy. Oficjalne śledztwo wykazało, że ogień zaprószył włóczęga, znaleziono przecież zwłoki, spalonego na węgiel trupa. Równie dobrze mógł to być przypadkowy tramp.

Austin wiedział, co widział. Kogo widział. Nie rozumiał tylko, dlaczego tamten to zrobił.

 

Tamtego dnia pracowało mu się doskonale, był bliski przełomu w obliczeniach, czuł to. Kolejne karty zapisane drobnym maczkiem spływały pod stół, kolejne warianty okazywały się jeszcze nie do końca tym, ale już prawie. Na półce błyszczał mały modelik, który Austin zbudował w wolnej chwili, trochę dla żartu, ze staniolu i patyczków. Nie był jeszcze pewien, jak będzie wyglądała gotowa maszyna.

Ciche stuknięcie wyrwało go z transu. Obejrzał się.

Gotowa maszyna wcale nie przypominała modelu, ale zza mosiężnej kratownicy patrzyły oczy, które widywał co dzień w lustrze. Tylko tamte otaczała sieć zmarszczek, a spływające na nie włosy były nie czarne, lecz szpakowate.

Przez chwilę siedział jak wmurowany, patrząc na starszego Austina, jak przeciska się między prętami swojej klatki, jak grzebie w kieszeni zgniłozielonego płaszcza, jak podchodzi do stołu.

– Podziękujesz mi za to – powiedział tamten. – A teraz zwiewaj.

Trzasnęła zapałka.

Próbował, naprawdę próbował, ale tamten przewidywał jego ruchy. Oczywiście. Przegnał Austina z szopy niemal siłą, zabarykadował drzwi. Wszystko się spaliło.

Dzieło jego życia.

Pomysł był dobry, to zostało dowiedzione, ale Austin wiedział teraz, że nie wolno mu go realizować, nie wolno mu budować maszyny, skoro kiedyś pożałuje tego aż tak… Albo oszaleje, to też było wyjaśnienie. Nawet lepsze. Tamten był niebezpiecznym szaleńcem.

Gdyby nie pożar, zbudowałby maszynę, jego życie miałoby sens. Pociągnął jeszcze z butelki i wstał, podpierając się na ścianie.

Musiał mocno szarpnąć, żeby otworzyć zastałą szufladę kuchennego stołu. Najważniejsze formuły pamiętał, powtarzał je sobie co dzień. Wyciągnął z szuflady pożółkły notatnik i ołówek, usiadł na stołku i zaczął pisać.

 

Koniec

Komentarze

Coś w tym jest. Dość dużo banalnych klocków, ale mimo to czyta się dobrze i tekst wypada dość ciekawie. To chyba przez wniosek, że maszyna, do której dążył z takim uporem, wcale nie zapewnia szczęścia. Zapewne ani wynalazcy, ani światu.

Czyli jednak pierwsza opcja – ta z żoną – była najlepsza. ;-)

Babska logika rządzi!

O, Tarnino, bardzo ładna wprawka. Niby nie mistrzostwo świata, ale czytało się sympatycznie.

 

To chyba przez wniosek, że maszyna, do której dążył z takim uporem, wcale nie zapewnia szczęścia. Zapewne ani wynalazcy, ani światu.

Podobnie odebrałam, co Finkla :)

 

 

Używanie poprawnej polszczyzny jest bardzo seksowne

Tarnino, złożona narracja, wreszcie to czytam tutaj na forum. Dobre. Podobało mi się! :)

Fajna konstrukcja, leitmotivy! przepraszam, że tak emocjonalnie, ale nie mogę się powstrzymać. Lubię, żeby w historii było mięso, a tak trudno to osiągnąć. Przejścia są, oczywiste i logiczne, bo jakżeby nie. :-) 

Wolność i jej odmiany. Nie ma wolności, zawsze jest sytuacja. Myślę, nawiązując do wykładu, że funkcjonujemy w określonej rzeczywistości i choć myślimy, że tak wiele od nas zależy, bo uczą nas tego od zarania nas, przekonują, abyśmy uwewnętrznili i uwierzyli, jest inaczej. To iluzja, zgoła nieprzydatna.

Naprawdę dobre opko, takie na poważnie, jak przy swoim „Cmentarzu” napisał w przedmowie CM. 

 

Poniżej kilka drobiazgów z czytania. Jakbym się uparła cyzelować (co w tym momencie uznaję za niepotrzebne w dwóch-trzech miejscach jeszcze podmieniłabym słówko).

ale w oburzenie Berenice było tylko na poły udawane.

Zbędne.

Muzycy trwali w bezruchu, goście rozmawiali, zebrani w grupki, albo tłoczyli się przy bufecie. Tylko młody, szczupły mężczyzna stał przed podium, z zadartą głową przypatrując się orkiestrze.

Tu można byłoby wygładzić, chyba?

Spojrzenie Austina prześliznęło się po przypiętych do ściany rysunkach, spłynęło po stole zasypanym częściami, po zwisających z niego płachtach papieru, wreszcie zatrzymało się na maszynie.

Tu, zerknij na środek, trzeba dopasować.

– Przykro mi, ale się spieszę – Odsunął krzesło, ale student zerwał się pierwszy – Nie ma pan prawa tak mnie traktować!

Chyba, drugą półpauzę (nie wiem, czy to się tak nazywa) warto byłoby „spuścić” do nowej linijki.

Zgubiłem rachunek – wychrypiał Haskell – ile razy w tej jadalni, przy tym stole narzekałeś na starych.

Zdaje mi się, że młodych?

 

Skarżę, bez wahania:) i pzd srd, a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

He, he, żadna opcja nie była najlepsza, bo najlepszość jest względna.

ale w oburzenie Berenice było tylko na poły udawane.

Artefakt, zaraz poprawię.

 Tu można byłoby wygładzić, chyba?

Zapewne.

 Tu, zerknij na środek, trzeba dopasować.

A co dopasować? Bo spojrzenie prześliznęło się po rysunkach, stole, papierach… ?

 Chyba, drugą półpauzę (nie wiem, czy to się tak nazywa) warto byłoby „spuścić” do nowej linijki.

Wiesz, nie jestem tego pewna. Zaczekam na inne opinie.

 Zdaje mi się, że młodych?

Nie, na młodych. Chodzi mi o to, że Austin narzekał na swoich szefów. Niejasne?

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A co dopasować? Bo spojrzenie prześliznęło się po rysunkach, stole, papierach… ?

Jest ok! – części maszyny (śrubki cylindry i inne takie), to nie są części tych rulonów zwisających. W tę stronę pomyślałam, całość-część, inna opcja nie przyszła mi do głowy. :C

A z resztą – masz rację – spokojnie poczekaj. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Wzrok miał utkwiony

Nie brzmi to najlepiej.

zapatrzony w powierzchnię koniaku

Hmmm

Tak, to może… oczywiście, warto jeszcze potwierdzić takie odkrycie doświadczalnie, choć to może jeszcze długo pozostawać poza naszym zasięgiem

– Mnie osobiście interesują przede wszystkim zastosowania praktyczne – wymamrotał Austin

A mogą go interesować nieosobiście?

Nie chodzi mi, naturalnie, o samo sedno, o postrzeganie czasu nie jako miary zmian, jak to czyniono w wiekach średnich, lecz jako sceny zdarzeń.

Dwie negacje w tym zdaniu strasznie je komplikują.

 Powiedział to lekko, z olśniewającym uśmiechem, ale oburzenie Berenice było tylko na poły udawane.

To było udawane, czy nie było? Można udawać w połowie?

– Kuzyneczko, nie wszyscy lubią być w centrum uwagi – zaczął Wintertowne.

Dlaczego zaczął, skoro są już w połowie konwersacji?

– Filozofie naturalną

Mąż pantoflarz, ekonom swojej żony, myślał, tylko tym dla nich jestem, więc nie jestem niczym. Ale też oni nie są dla mnie niczym więcej, niż odbiciami w szybie.

To zdanie jest po części imponujące, jeżeli chodzi o treść i strukturę, a jednocześnie strasznie ciężkie i męczące. Właściwie mogę to powiedzieć o całym opowiadaniu.

przemknął między walcującymi parami

To zdanie brzmi jak wyjęte z jakiegoś steampunku. Jakby nie kontekst, to bym zrozumiał je opacznie. Nie pierwszy raz w tym tekście. Czy to opko to jakiś wielki Tarninowy lingwistyczny żart?

wszystko tam, gdzie to położył, na swoim miejscu wokół centrum. Westchnął, opadając na fotel, wytarty, uginający się właśnie tam, gdzie powinien

Powtórzona ta sama konstrukcja. Celowo?

Dwie godziny – powtórzył Austin. Jadalnia profesorów, z jej wielkimi, wychodzącymi na trawnik oknami,

Jadalnię profesorów dałbym do osobnego akapitu. Albo zostawić, jak jest, ale kolejną kwestię dialogową dodać do tego.

– Zgubiłem rachunek – wychrypiał Haskell – ile razy w tej jadalni, przy tym stole narzekałeś na starych.

Odchrząknął i dodał, już normalnie – Czyżbyś wchodził w smugę cienia?

Tutaj podobnie jak wyżej.

– Są dobre strony dekadencji starców – Haskell zamieszał potrawkę.

Kropka po starcach.

– Dobrze, dobrze. Poważnie – Haskell splótł palce nad talerzem

Kropka po Poważnie

– Starszy pan w szarym płaszczu, przez którego straciłeś majątek – Nic w tonie kolegi

jw.

– Jaka to była propozycja? – zainteresował się jego rozmówca, ale Austin ciągnął – Gdybym wiedział, że wszystko przepuszczę, zastanowiłbym się.

Znowu coś tu mi nie gra z dialogami. Dlaczego zaczynasz wielką literą, skoro nie stawiasz wcześniej kropki?

 

Tarnino, strasznie dziwnie się to czytało. Masz jakiś taki przyciężkawy styl. Szczególnie pierwszy rozdział jest mało przystępny. Ta scena bankietu uniwersyteckiego, wprowadzasz kilka osób, o trudnych do zapamiętania nazwiskach, do tego szczegółowe opisy, jest też jakaś mania Austina, którego drażnią skrzypce, dźwięki, tłumy, kuzynka, i nie wiadomo co jeszcze. W to wszystko wplatasz dysputy naukowe, w których trudno wydobyć treść z krasomówstwa… I w ten właśnie sposób mówisz dzień dobry czytelnikowi. Za dużo tego na raz, za ciężko, zbyt nieprzystępnie.

Potem już od drugiego rozdziału jest lepiej, ale to głównie dlatego, że mniej więcej wiadomo już kim są postaci i czym się zajmują. Mimo to wciąż nie płynie się przez tekst, a raczej trzeba się przezeń przedzierać. Bardzo dużo złożonych zdań o wydumanych strukturach, owszem poprawnych, ale o ile użyte okazjonalne byłyby ładnym ozdobnikiem, to ich przerost odbiera przyjemność z lektury. Często używasz słów w znaczeniu nietypowym, choć poprawnym, a wtedy też następowała u mnie zawiecha. Choćby to “walcowanie”. Było tam takich kwiatków więcej, ale już nie pamiętam.

Co mogę Ci zasugerować, by było łatwiej? Postaraj się czasem wplatać lekkie fragmenty, takie, które dadzą czytelnikowi oddech. Więcej banalnych zdań, oszczędniejszych opisów, tak by ten ciężar rozszedł się troszkę po kościach. Może jakiś banalny wątek poboczny.

Co do warstwy filozowiczno-fabularnej to tutaj zastrzeżeń nie mam. Pomysł fajny i przesłanie też.

Klikam.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Na wstępie chciałem zaznaczyć, że czuję się perfidnie oszukany! ;-)

Tyle czasu czekałem, żeby w końcu do Ciebie wpaść, ogłosić z dumą: “Godzina zemsty wybiła!”, odegrać się za te sterty “Hmm..”, “Że co?” i “Lol”.

A kiedy w końcu trafia się okazja, bezczelnie wciąga Cię otchłań życia.

I jak ja mam Ci pyskować, kiedy Ciebie nie ma?! ;-)

 

A już tak poważnie, to mam nadzieję, że ta nieszczęsna otchłań Prawdziwego Życia nam Cię odda, bo jakoś tu strasznie szaro bez Ciebie.

I nie mam kim straszyć na betach. ;-)

Na razie będzie krótko pod wniosek o klika (póki jeszcze mam szansę się o niego upomnieć), a z pełnym komentarzem wpadnę w weekend.

Więc tak:

– podoba mi się charakterystyka bohatera, dobrze dopasowana do tekstu. Zwłaszcza jego pewna doza ironii, o czym więcej napiszę w pełnej opinii.

– generalnie przypadł mi do gustu taki dość gorzkawy wydźwięk tekstu, głównie dlatego, że jest to gorycz nienachalna (i tu musisz poczekać kilka dni na rozwinięcie).

– napisane, niestety, porządnie, więc mimo szczerych chęci nie wbiję Ci tu z kilometrowym komentarzem wypełnionym życzliwą ironią…

…i gifami. ;-)

– ogólnie jest to ciekawy tekst i moim zdaniem już tylko to powinno wystarczyć na klika*

 

*Niestety moje zdanie się tutaj nie liczy, bo rządzą nieszczęśni Użytkownicy.

 

Na razie tyle, reszta w weekend. ;)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Interesujący tekst. Podoba mi się przede wszystkim pomysł i przesłanie. Jeśli chodzi o narrację też jest na plus. Może uprościłabym odrobinę niektóre zdania, chociaż z drugiej strony w moim odczuciu Twój styl pasuje do treści.

Klikam bibliotekę :)

Niestety, nie porwało mnie. Styl – w moim odczuciu – szorstki, wiele razy podczas lektury miałam wrażenie, że coś w tekście mi zgrzyta. Na dodatek ten zapis dialogów… Dlaczego wypowiedzi często zaczynają się w środku akapitu? Takiej praktyki jeszcze nie widziałam. Na dodatek czasem zdanie urywa się, bez żadnej kropki, po której następuje półpauza, a potem wypowiedź – wielką literą, jakby była początkiem kolejnego zdania. A gdzieś na początku nawet jedną kwestię i jej didaskalia mamy podzielone enterem:

– Jakie na przykład? Cofnąć się do chwili, zanim przeciwnik ujawnił swoje plany i sfotografować je?

Z błyskiem w oku spojrzał na minę rozmówcy i usprawiedliwił się – Zupełnym przypadkiem mówiłem o czymś podobnym niedawno ze znajomym wojskowym.

Z przykrością stwierdzam, że tekst mnie raczej zmęczył, a przez to ostateczna konkluzja niezbyt zainteresowała.

deviantart.com/sil-vah

Wzrok miał utkwiony

Nie brzmi to najlepiej.

Jest przyjęte. Teraz, oczywiście, nie znajdę przykładu, bo mam łeb jak sklep (ze starzyzną), ale spotykałam to sformułowanie wielokrotnie.

zapatrzony w powierzchnię koniaku

"Hmm" fonetyczne, metaforyczne, ogólnowojskowe?

 Tak, to może… oczywiście, warto jeszcze potwierdzić takie odkrycie doświadczalnie, choć to może jeszcze długo pozostawać poza naszym zasięgiem

Mówiący te słowa myśli nad swoją wypowiedzią, kiedy ją wygłasza. Albo nie uważałam, jak wolisz :)

 A mogą go interesować nieosobiście?

W zasadzie nie. Ale "osobiście" jest tutaj bardziej smarem konwersacyjnym. Próbowałam pokazać, że Austin nie czuje się tak całkiem pewnie.

 Dwie negacje w tym zdaniu strasznie je komplikują.

Patrz wyżej – Austin usiłuje wyglądać mądrze.

 To było udawane, czy nie było? Można udawać w połowie?

Można. Konkretniej: można udawać, że jest się o wiele bardziej oburzonym, niż się faktycznie jest.

 Dlaczego zaczął, skoro są już w połowie konwersacji?

Zaczął (nową) wypowiedź.

 – Filozofie naturalną

Dammit. Zaraz poprawię.

strasznie ciężkie i męczące. Właściwie mogę to powiedzieć o całym opowiadaniu.

Tak mi się zdawało, że coś pordzewiałam, eh…

 To zdanie brzmi jak wyjęte z jakiegoś steampunku. Jakby nie kontekst, to bym zrozumiał je opacznie.

Yyy…

 Powtórzona ta sama konstrukcja. Celowo?

Tak.

 Jadalnię profesorów dałbym do osobnego akapitu. Albo zostawić, jak jest, ale kolejną kwestię dialogową dodać do tego.

Chyba raczej dodam tę drugą kwestię do akapitu.

 Tutaj podobnie jak wyżej.

Ale wtedy skleiłaby się wypowiedź Haskella i opis jego zachowania.

 Kropka po starcach.

Poprawię (ale brzmi to rozkosznie).

 Kropka po Poważnie

Uch, pogubiłam tyle kropek?

 Dlaczego zaczynasz wielką literą, skoro nie stawiasz wcześniej kropki?

Bo to nowa wypowiedź bohatera.

 Postaraj się czasem wplatać lekkie fragmenty, takie, które dadzą czytelnikowi oddech. Więcej banalnych zdań, oszczędniejszych opisów, tak by ten ciężar rozszedł się troszkę po kościach. Może jakiś banalny wątek poboczny.

Uch, jakbym nie wiedziała. Cały czas próbuję, i cały czas mi to nie wychodzi. Ale miło przeczytać, że to nie urojenie i próbuję słusznie.

 I jak ja mam Ci pyskować, kiedy Ciebie nie ma?! ;-)

Możesz napisać na murze "Tarnina jezd gupia". :D

 Na razie tyle, reszta w weekend. ;)

Czekam (he, he, he).

 Klikam bibliotekę :)

Merci, katiu. heart

 Dlaczego wypowiedzi często zaczynają się w środku akapitu? Takiej praktyki jeszcze nie widziałam.

A to ciekawe, bo ja widywałam wielokrotnie. Zresztą – może to i faktycznie moja idiosynkrazja, że nie lubię mieć tylu akapitów zaczętych myślnikami? Bo nie lubię, okropnie. Także dzielenie, jak to ujmujesz, kwestii i jej didascaliów (choć w przytoczonym przykładzie didascalium należy do kwestii następnej, z którą jest w akapicie) widywałam.

 

No, cóż. Thank you for the grace of my correction. Idę reperować tę interpunkcję.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A to ciekawe, bo ja widywałam wielokrotnie.

Jeśli akapit i tak zaczynał się półpauzą, to pewnie, w środku może nastąpić ciąg dalszy. Ale żeby tak wewnątrz fragmentu opisowego? No jak żyję, nie widziałam, ale jakbym widziała, przeraziłoby mnie tak samo. ;)

deviantart.com/sil-vah

Kurczę, że też ja muszę mieć w mózgu introwertyczne ścieżki – nigdy nie umiem znaleźć przykładu, kiedy jest potrzebny. Wydaje mi się, że widziałam coś takiego w “Technomagii i smokach”, i teraz boję się sprawdzać, bo wyjdzie, że jednak zwariowałam :D

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

 To zdanie brzmi jak wyjęte z jakiegoś steampunku. Jakby nie kontekst, to bym zrozumiał je opacznie.

Yyy…

 

Tarnino, ja absolutnie nie kwestionuję, że “walcowanie” użyte w tym znaczeniu jest poprawne. Jest. Ale jest też dość rzadko spotykane, w przeciwieństwie do walcowania blachy na zimno. A tutaj masz jeszcze walcujące pary, gdzie “para” również kojarzy się odpowiednio.

Także, wiesz, wszystko jest ok, natomiast koncentracja słów steampunkowych uruchomiła moją wyobraźnię :)

 "Hmm" fonetyczne, metaforyczne, ogólnowojskowe?  

“Hmm” Tarninowe. Czyli masz tu, chłopie, luźną uwagę, i wymyśl sam, co jest nie tak. ;)

A może wszystko jest ok, jeno czytacz się potknął, ale nie wiedział dlaczemu.

 

 Dlaczego zaczynasz wielką literą, skoro nie stawiasz wcześniej kropki?

Bo to nowa wypowiedź bohatera.

Nie zwalnia to z obowiązku postawienia kropki na końcu wcześniejszego zdania. 

 

– Jaka to była propozycja? – zainteresował się jego rozmówca, ale Austin ciągnął – Gdybym wiedział, że wszystko przepuszczę, zastanowiłbym się.

Tutaj problem jest taki, że pierwsza kwestia jest wypowiadana, przez kogo innego, a druga przez Austina, dlatego robi się chaos.

 

Jeszcze co do tych nieszczęsnych dyskusji akademickich, gdzie bohaterowie udają mądrzejszych niż są. Może i to realistyczne, ale jest jednocześnie strzałem w stopę, bo czytelnik tego nie ogarnia lub cierpi. To tak jak stylizacja staropolska, im bardziej wierna, tym trudnej zrozumieć tekst, dlatego nie warto przesadzać.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Przez prawie cały tekst, niemal do samiuśkiego końca, myślałem, że przesłanie będzie inne. Spodziewałem się kilku historii z równoległych światów, gdzie w każdej Austin nie ukończy maszyny i będzie obwiniał cokolwiek, byle nie siebie, że jej nie ukończył – sądziłem, że to nieuchronnosc przeznaczenia i to, jak sami determinujemy własny los (czasem w negatywnym sensie) mimo okoliczności zewnętrznych, będzie clou tej historii… a tu pod koniec jednak jednej z jego wersji się udało. To było dla mnie zaskoczeniem, ale wyjaśniało, skąd tag podróże w czasie przy tytule. :) 

Styl, w jakim napisałaś tekst, przypadł mi do gustu, choć miejscami miałem chwilowe problemy w zorientowaniu się kto wypowiada daną kwestię. Kilka zdań bym poprawił, ale to drobnostki, a widzę, że tekst już został prześwietlony przez poprzedników, więc poprzestanę na stwierdzeniu, że bardzo mi się podobało i chętnie bym dowiedział się więcej o światach równoległych Austina – przede wszystkim tego, czemu zniszczył maszynę, ale rozumiem, czemu nie przedstawiłaś wyjaśnienia, bo sam lubię pozostawić czytelnika nie w pełni nasyconym. :) 

Swoją drogą w tym samym czasie wrzuciliśmy teksty z bardzo podobnymi tagami, ten przypadek sprawił, że postanowiłem sięgnąć po to opowiadanie, by sprawdzić, jak różnie podeszliśmy do tematu – i był to dobry wybór. 

Pozdrawiam! 

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Twoja historia w zamyśle przypomina mi film “Wehikuł czasu” z 2002r.

Bohater filmu zbudował maszynę w innym celu, ale efekty jej użycia są podobne: “Zmiany w przeszłości grożą poważnymi skutkami w przyszłości.”.

Fajnie się czytało…

 

Ale jest też dość rzadko spotykane, w przeciwieństwie do walcowania blachy na zimno. A tutaj masz jeszcze walcujące pary, gdzie “para” również kojarzy się odpowiednio. Także, wiesz, wszystko jest ok, natomiast koncentracja słów steampunkowych uruchomiła moją wyobraźnię :)

He, he, nie moja wina, że masz takie męskie skojarzenia XD A poważnie – myślałam, że kontekst wystarczy, że jeśli maluję salę balową, to wystarczająco naprowadzam czytelnika na to znaczenie słowa "walcować". Ale skoro nie… nie chcę z tych par robić "wirujących w tańcu" bo to z kolei mnie nie pasuje. Za szybkie, za travoltowe. Może później coś wymyślę.

 “Hmm” Tarninowe. Czyli masz tu, chłopie, luźną uwagę, i wymyśl sam, co jest nie tak. ;) A może wszystko jest ok, jeno czytacz się potknął, ale nie wiedział dlaczemu.

Touche. Przypominam cytat z Gaimana :)

 Nie zwalnia to z obowiązku postawienia kropki na końcu wcześniejszego zdania.

A, o to chodzi. Uzupełniłam kilka kropek, muszę później sprawdzić, czy nie zostały jakieś puste miejsca.

 Tutaj problem jest taki, że pierwsza kwestia jest wypowiadana, przez kogo innego, a druga przez Austina, dlatego robi się chaos.

Wiesz, w takim razie chyba lepiej by było to w ogóle podzielić na dwa zdania.

 Jeszcze co do tych nieszczęsnych dyskusji akademickich, gdzie bohaterowie udają mądrzejszych niż są. Może i to realistyczne, ale jest jednocześnie strzałem w stopę, bo czytelnik tego nie ogarnia lub cierpi. To tak jak stylizacja staropolska, im bardziej wierna, tym trudnej zrozumieć tekst, dlatego nie warto przesadzać.

Racja. I dlatego trzeba tekst betować, ech.

 Swoją drogą w tym samym czasie wrzuciliśmy teksty z bardzo podobnymi tagami, ten przypadek sprawił, że postanowiłem sięgnąć po to opowiadanie, by sprawdzić, jak różnie podeszliśmy do tematu – i był to dobry wybór.

Dzięki! Rewizyty spodziewaj się później – może wieczorem, może na dniach, ale będzie.

 Fajnie się czytało…

Gracias.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Przypominam cytat z Gaimana :)

A który?

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

– Tak… mruknął rektor, nadal zapatrzony w powierzchnię koniaku.

Zabrakło ” –” 

Świetnie się czytało, fajne :)

 

Przynoszę radość :)

Ten cytat z Gaimana o błędach i ich precyzyjnym znajdowaniu? Gdzieś tu był, przysięgam.

Anet, merci.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Wracam z obiecanym rozwinięciem komentarza.

 

Masz i się męcz. ;-)

 

Zacznijmy od charakterystyki bohatera.

W przypadku tego konkretnie opowiadania pisanie o charakterystyce bohatera jest dosyć specyficznie. Mamy tu taką konstrukcję tekstu, która nie tylko odwraca w pewien sposób uwagę od owego charakteru postaci* – zdaje się ten element ciut mniej istotny niż w bardziej konwencjonalnych wariantach opowiadań – ale również przysparza trochę kłopotu.

Bo jak scharakteryzować Twojego bohatera?

Raz w oparciu o cały tekst, czy jednak tworzyć “mikrocharakterystyki” do każdej części.

*Tak, “postać” napisałem celowo i złośliwie. :-)

 

Wybiorę wariant pośredni. Z pewnością taką cechą wybijającą się w przypadku Austina jest jego… szarość. Bez sensu, co? Bo jak można się wybijać szarością?

Ano można. Można dlatego, że ona fajnie pasuje do tego opowiadania. Tak do historii jak i pewnej nuty refleksyjnej w nim zawartej. Bo widzisz, bohater “szary” to w mojej opinii nie to samo, co bohater “bez charakteru”, “niecharakterystyczny”, “nijaki”.

Tak na marginesie: zaparz sobie herbaty i rozsiądź wygodnie, bo jeśli myślisz, że szybko skończę, to jesteś w grubym błędzie. ;)

 

Otóż szarość bohatera fajnie pasuje do opowiadania bo jest celowa i wprowadzona z zamysłem. Trudno powiedzieć, że Austin, w jakiejkolwiek odsłonie, jest nijaki. On jest doskonale przeciętny i w tej swojej przeciętności doskonale wpisuje się w to, co chciałaś przekazać.

Albo czego nie chciałaś przekazać, ale przez przypadek przekazałaś. ;-)

Co mogę powiedzieć o Austinie? Że buduje maszynę. Że posiada pewną wiedzę i umiejętności, żeby tę maszynę zbudować i to w jakiś sposób na pewno go wyróżnia. Co jeszcze? Ano niewiele. Mogę go posądzać o tendencję do bycia ironicznym. Ale przede wszystkim mogę powiedzieć, że jest taki jak wielu innych ludzi. Że takich jak on są tysiące. Że posiadając pewną wiedzę i specjalizację stopniowo tonie w swoim jednym jedynym pragnieniu, na umiejętnościach i wiedzy opartym właśnie, który ma mu być celem i sensem życia.

Ta jego szarość sprawia, że motywację Austina bardzo łatwo z perspektywy czytelnika zrozumieć. Nie oznacza to od razu, że najprostszą receptą na sprzedanie czytelnikowi bohatera jest uczynienie go szarym. Przyjąć taki pomysł będzie grubym nadużyciem. Więcej! W większości przypadków owa szarość odrzucałaby tak od Austina, jak i od całego opowiadania. Bo po co właściwie czytać o szarości? Mało jej mamy wokół siebie?

A zatem szarość działa w tym opowiadaniu dlatego, że jest dobrze do niego dopasowana. Bo cała ta historia to jest taka mocno życiowa skala odcieni szarości i Austin “kolorowy” (czytaj charakterystyczny, przepełniony jakąś mocno zakreśloną “indywidualnością”) jakoś by do niej nie pasował.

 

REKLAMA:

Czy Ty też zbierasz fatalne recenzje pod każdym opublikowanym opowiadaniem?

Czy przerastają Cię zawiłości ortografii, a przecinki mnożą się jak robaki?

Czy próbowałeś już wszystkiego, a Twoje fabuły nadal się rozlatują?

Jeśli tak, mamy produkt specjalnie dla Ciebie! Nasz Pisz-o-dziej bezboleśnie wyłuska z Twojej głowy pomysł i przekształci go w Dzieło! Koniec z gubieniem się w tysiącach karteczek, koniec ze skaleczeniami od papieru! Nigdy więcej nieprzespanych nocy!

Zaoszczędź czas, prąd i pieniądze!

Nie czekaj, kup już dziś!

 

PO REKLAMIE.

 

Pisząc o bohaterze, muszę jeszcze dopisać słówko o ironii.

I tak, pisząc “słówko” tak naprawdę mam na myśli całą stertę zdań. ;-)

Znów, pisać o ironii bohatera nie jest łatwo, bo… jest go czterech. XD

A może jeden i ten sam tylko próbujący dopasować się do czterech różnych przestrzeni? Granica między jednym, a drugim jest dosyć cienka, a tekst jednak zbyt zwięzły, żebym miał tę próbować tę granicę gdzieś umiejscowić.

W każdym razie niezależnie od tego jak spojrzymy na bohatera, jego ironia jest zauważalna. Być może tylko dla mnie (dlaczego, wyjaśnię nieco później; ale spokojnie, ten komentarz kiedyś się wreszcie skończy), bo jednak patrzę na ten tekst nieco szerzej, również z perspektywy innych Twoich opowiadań, tym nie mniej warto jej poświęcić to obiecane słówko, którego pojawienie się, jak widzisz, przeciągam jak tylko mogę. ;-)

Ironia jest zauważalna, bo doskonale podkreśla szarość. Więcej, jest kwintesencją szarości bohatera. Bo spójrzmy na ironię nieco szerzej. Jaką ona pełni rolę w życiu? Dla mnie to taka forma oczyszczającej zgryźliwej rekompensaty za to, w jakich warunkach przychodzi nam żyć, z jakimi głupotami się mierzyć, itp. Ironia niejako “rodzi się” w nas pod wpływem wspomnianych głupot, absurdów i im podobnych i właśnie dlatego w tym opowiadaniu rzuciła mi się w oczy. Bo ta ironia, z jaką nieraz wypowiada się bohater niejako podkreśla właśnie zarówno jego szarość, jak i wpływ tych wszystkich durnot życiowych, jakie zna każdy z nas i jakie wykształciły w nim formę “autoobronnej zgryźliwości”.

“Ironia jako istotna cecha bohatera” pojawia się w mojej opinii z jeszcze jednego powodu. Chodzi właśnie o wspominane już szersze spojrzenie na tekst z perspektywy innych Twoich opowiadań.

Przerywając na chwilę dodam w ramach ciekawostki, że w tym właśnie momencie przeklejam fragment opinii do edytora tekstu na wypadek, gdyby mieli mi go nagle pożreć wstrętni Użytkownicy (albo ich przebiegły sługa, widomy utopiec).

W kilku poprzednich, lżejszych opowiadaniach, chwaliłem Cię za sprawne operowanie ironią. Umiesz to robić i radzisz sobie z tym bardzo dobrze, bo z jednej strony jest ona odpowiednio cięta i celna, a z drugiej nie przekracza granic nadmiernej złośliwości (które są umiejscowione gdzieś na poziomie szydery).

Wydawać by się mogło, że skoro masz w tym wprawę to “odzianie” tego bohatera w ironię nie będzie niczym trudnym.

Guzik prawda!

To akurat bardzo trudne, bo tekst jest poważny. I udało Ci się wrzucić tę ironię w takim stanie czystym. Która wyraża pewne zmęczenie czy rozczarowanie życiem. A to niełatwe, bo poprzednio ironia w Twoich tekstach (tych, które miałem okazję czytać) budowała humor (albo przynajmniej wydźwięk humorystyczny). W takiej sytuacji przeskoczyć do ironii poważnej nie jest wcale łatwo i uznałem, że warto to podkreślić.

Zwłaszcza, że Ty w swoim pisaniu masz taką dość naturalną tendencję do rzucania sobie kłód pod nogi, więc jeśli uda Ci się którąś przeskoczyć, to wypada Cię za to pochwalić. ;-)

Tyle o bohaterze.

Przerwa na batona.

Historia? Dobra. Zbudowana na prostych elementach, będąca wspomnianą już skalą odcieni szarości, ale, znów, jest to skala celowa (albo niecelowa, ale wyglądająca na celową:)), budująca pewną refleksyjność w tekście. I jeśli czymś mnie ta historia kupiła to chyba właśnie refleksyjnością.

Refleksyjność jest bardzo fajna, bo szalenie nienachalna. Nic mi, jako czytelnikowi, nie narzucasz. Nawet szczególnie nie sugerujesz sposobu odbioru tekstu. Nie mogę go nazwać jednoznacznie smutnym, nie mogę napisać, że jego wydźwięk jest zdecydowanie gorzki. Nie. Wszystko, co robisz, to rzucasz mi kolejne scenki – pewne obrazy, które ja sam mogę zaklasyfikować. I to ja, a konkretnie moja część odpowiadająca za odczucia, decyduję, że wydźwięk jest gorzki, że refleksja dosyć ponura. Bo ja widzę tutaj człowieka szarego jak ściana w nowoczesnym designie, który szarym pozostanie niezależnie od świata, w jakim się pojawi i funkcji, jaką będzie pełnił. A przede wszystkim widzę tutaj człowieka tonącego, jak wielu, wielu innych, w takiej paskudnej życiowej pułapce jednego elementu (czynu, osiągnięcia, konkretnego sukcesu), który determinuje wartość życia. Takiego paskudnie zero jedynkowego podejścia, bez żadnych alternatyw, zgodnie z którym cała perspektywa uznania swojego życia za celowe i sensowne opiera się na jednym punkcie docelowym. W przypadku Austina jest to budowa maszyny. Ale na jego miejscu możemy postawić tysiące innych ludzi (rzeczywistych, nie fikcyjnych), których podejście i dylematy będą identyczne. Zmieni się tylko jeden element – punkt docelowy.

Przerwa na wyniesienie tych, który nie dotrwali do końca opinii.

 

Styl? Ciężkawy. Mnie akurat nie przeszkadzał. Znam go. Czytałem trochę Twoich tekstów, więc nie tylko miałem okazję się oswoić, ale nawet zaczynamy się powoli lubić.

Widać tyle waży inteligencja Autorki w tekście. :)

Styl mi nie przeszkadza, bo jest on jednoznacznie Twój. W każdym razie można nazwać go charakterystycznym. Widać w nim pewną wszechstronność i w sumie dużą wiedzę i umiejętności, które tyleż Ci służą, co i szkodzą, bo tam, gdzie jeden zwyczajnie ruszy przed siebie, Ty masz do wyboru pięć różnych ścieżek. I kombinujesz jak koń pod górę, jaką to iść drogą.

 

Opowiadanie jest zatem na pewnym poziomie dobre i generalnie z lektury jestem zadowolony. A nawet życzyłbym sobie, żeby wystarczyło Ci cierpliwości do częstszego pisania, bo ten styl, jednoznacznie Twój, jest czymś, charakterystycznym, do którego prostego CM-a coś przyciąga.

Nie, nie chęć zemsty i nabicia okrutnie długiego komentarza. ;-)

Zwróć uwagę, że cały czas staram się przy pisaniu tej opinii zachować powagę. Nie przesadzam z żartami, komentarz jest w miarę typowy (jeśli masz odmienne zdanie, zapytaj MaSkrola jak to jest klaskać u CM-a:)). Słowem, robię wszystko, żeby podkreślić swoje dobre intencje.

I że ten komentarz jest próbą rzetelnego ocenienia tekstu, a nie objawem pajacowania, żeby pokazać Tarninie, jak to jest czytać długaśne opinie.:-)

Swoją drogą, bardzo żałuję, że przy pisaniu komentarza nie ma takiej opcji jak zapisz, bo to przeklejanie fragmentów opinii do Libre robi się irytujące.

Przerwa na herbatę?

Niby siedemnasta dawno minęła, ale każda pora jest dobra:

 

Napisałem, że opowiadanie jest dobre na pewnym poziomie i wypadałoby wyjaśnić, dlaczego tylko na pewnym.

Wiem, że nie chcesz, ale i tak masz lepiej ode mnie. Ty ten komentarz możesz przeczytać w ratach. Ja muszę napisać “na raz”.

Dlaczego więc tylko na pewnym?

Z dwóch powodów.

Po pierwsze dlatego, że jest jest to tekst oparty na prostych, dosyć typowych elementach. Czy tym możesz czytelnika porwać? W mojej opinii nie bardzo. Jesteś grzeczna i nikogo nie uprowadzisz. ;-)

Zwyczajnie nie masz w tym tekście ku temu odpowiednich narzędzi.

Nikogo więc nie uprowadzisz ani też nikogo nie upolujesz. Bo i żadnej broni na czytelnika również nie przygotowałaś. Peace and love w pełnej krasie. ;)

 

Dobra informacja jest taka, że przekroczyliśmy już połowę komentarza więc powoli zbliżamy do końca.

Dla tych, którzy są ciekawi dalszej części, mały zwiastun:

 

Twoje opowiadanie jest rzetelne, ale nie ma nic takiego, czym może zapolować na czytelnika. Jest za to kilka ciosów, które w przypadku wielu odbiorców ewidentnie prują powietrze*.

*Czytaj: nie trafią do nich

Fabuła, jak wiadomo, szczególnie nie porwie. Ona nawet nie jest do tego przeznaczona, to inny styl opowiadania, tym nie mniej, fetyszyści lubiący padać ofiarą uprowadzeń będą się czuli rozczarowani.

Dalej. Pisałem, że lubisz sobie rzucać kłody pod nogi. Tutaj właściwie nie trzeba pisać wiele, bo problem w dużej mierze już omówił Chrościsko.

Pisałem, że masz duże możliwości. Że czasem masz do wyboru zbyt wiele ścieżek. I nieraz padasz tego ofiarą. Pojawiają się zdania lekko zagmatwane. Nie takie, których nie można zrozumieć, ale takie, których pełny zamysł znany jest tylko Tobie.

Będę się opierał na omawianym już przykładzie. Chodzi o ten fragment w pierwszej części, gdzie Austin miał wyglądać mądrze. Gdzie próbujesz pokazać, że wcale nie czuje się tak pewnie, że jak chce wyglądać. On jest dosyć fajny jako “model do omawiania”. ;)

Mocno wierzysz w inteligencję i czujność czytelnika. To dobrze. Ale czasem trzeba pójść po najmniejszej linii oporu. Pisałem, że ten Twój ciężkawy styl zaczynam nawet lubić. Spójrzmy jednak z perspektywy szerszej grupy czytelników. Czy do nich do trafi? Czy tym zapunktujesz?

Odpowie Ci Cm-prosty czytelnik. On będzie się upierał, że to jedna z takich prób w tekście, którą można jedynie przegrać. Którą nie zapunktujesz u czytelnika, za to z dużą dozą prawdopodobieństwa część z nich możesz zrazić. Dlaczego? Bo zastanówmy się, czy jest to kluczowy element dla tego opowiadania. Czy bez tego opowiadanie mogło się obejść. Moim zdaniem tak. Do czego mi ta jego niepewność, skoro opowiadanie koncentruje się na maszynie (piszę oczywiście w dużym uproszczeniu)? Za chwilę, ledwie za parę tysięcy znaków przeskoczysz do innego świata. Czy więc taka szczegółowość w prezentacji “Austina pierwszego” jest potrzebna? Wydaje mi się, że nie. Jasne, możesz to łatwo wybronić. Jest to jakaś część charakterystyki bohatera (ależ mnie korciło, żeby napisać postaci:)). Nawet wpływa jakoś na prezentację tej szarości, za którą Cię chwaliłem. Tyle że taka chęć bardzo rzetelnego zarysowania obrazów, choć niewątpliwe w swoich założeniach właściwa, potrafi czasem przysłonić to, co w opowiadaniu najważniejsze. Fabułę, przesłanie, itp. I tak, jak tutaj aż takiej krzywdy, głównie ze względu na koncepcję, raczej sobie nie robisz, tak w innych tekstach może już być gorzej. Bo czasem tych wszystkich drobnostek typu: nakreśl udawaną pewność bohatera, zarysuj to, zaznacz tamto… Tym wszystkim możesz przysłonić najistotniejsze, a zatem: historia zmierza do tego i tego.

Jasne, nie można z tego nakreślania rezygnować. Ale chyba czasem trzeba czegoś oszczędzić, podawać w prostszej formie, można nawet bezpośrednio podsunąć pod nos. Tak, żeby nie zachwiały się proporcje między: skupiam się (jako czytelnik) na tym co dany bohater widzi i czuje, a skupiam się na tym, do czego jego historia zmierza. Piszę o tym nie tylko w oparciu o ten tekst, ale również odkopując gdzieś wspomnienia z Geofantastyki, gdzie też, jak mi się zdaje, można było bardzo ładnie wszystko zobaczyć, ale trochę mniej już było miejsca na to, w jakim właściwie celu ja to wszystko oglądam.

Żeby nie było tak pesymistycznie, dorzucę i dobre wieści: tak, powoli zmierzamy do końca!

 

To na koniec jeszcze tylko słowo o refleksyjności.

Tak, słowo w przypadku CM-a jest synonimem kilkunastu zdań. ;-)

Otóż pisałem, że bohater jest celowo szary, że historia zbudowana na odpowiednich prostych elementach, że to wszystko buduje nutę refleksyjności w tekście…

…i jeszcze wiele innych zdań, których po kliknięciu gotowe nawet nie będę pamiętał.

Refleksyjność może być trochę zdradliwa. Bo jeśli przyjdzie do Ciebie czytelnik ,który w niej średnio gustuje to nagle, wyrzucając ową refleksyjność, w skrajnym przypadku może zostać z szarym bohaterem i prostymi elementami.

I może to być nieco za mało, bo do takiego czytelnika trafić.

Dobra, Wystarczy.

Jeśli ktokolwiek dotarł do tego punktu komentarza, gratuluję wytrwałości i odwagi. Jednocześnie pragnę stanowczo podkreślić, że moja opinia z całą pewnością jest krótsza od samego tekstu.

Tyle.

Idźcie, ofiara zebrana. ;-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Oł maj gasz, CM, Tyś mi chyba bateryjki gwizdnął XD

Tak na marginesie: zaparz sobie herbaty i rozsiądź wygodnie, bo jeśli myślisz, że szybko skończę, to jesteś w grubym błędzie. ;)

Kurczę, ale mnie wychwalasz pod niebiosa – ironia miała po prostu budować bohatera jako skończonego frustrata, który nigdy nie będzie zadowolony. Widzę przed Tobą świetlaną karierę w krytyce literackiej :D

I kombinujesz jak koń pod górę, jaką to iść drogą.

Eeee… :)

Słowem, robię wszystko, żeby podkreślić swoje dobre intencje.

Wierzę, że masz takowe.

nie objawem pajacowania, żeby pokazać Tarninie, jak to jest czytać długaśne opinie.:-)

Objawem? :P

Wiem, że nie chcesz

Na jakiej podstawie mnie o to posądzasz?

Po pierwsze dlatego, że jest jest to tekst oparty na prostych, dosyć typowych elementach. Czy tym możesz czytelnika porwać? W mojej opinii nie bardzo. Jesteś grzeczna i nikogo nie uprowadzisz. ;-)

Hmm. Myślę, że dobry kucharz to taki, który umie zachwycić jajkiem na miękko. A zanadto dziwaczyć też nie można, bo się czytelnik zakręci, skonfunduje i pójdzie na piwo z mętlikiem w głowie.

Pisałem, że lubisz sobie rzucać kłody pod nogi.

To… trafna obserwacja, ale skąd to wynika – długo by tłumaczyć. Powiedzmy, że jestem stuknięta. Ulubiona_emotka_Baila.

Tym wszystkim możesz przysłonić najistotniejsze, a zatem: historia zmierza do tego i tego.

Prawda. Niewątpliwie prawda. Tylko, że… najistotniejsze trzeba odrobinkę przesłonić. Połowa zabawy w odpakowywaniu, nie?

Możliwe, że obwiązuję za mały prezencik zbyt dużą liczbą wstążek…

I może to być nieco za mało, bo do takiego czytelnika trafić.

Powiem brutalnie: gdybym chciała zadowolić wszystkich, stanęłabym przy szosie kurnickiej :)

 

I jeszcze gif bonusowy:

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Oł maj gasz, CM, Tyś mi chyba bateryjki gwizdnął XD

Stwierdziłem, że w tej jednej opinii odwalę normę znaków komentarzowych za cały miesiąc. XD

Kurczę, ale mnie wychwalasz pod niebiosa – ironia miała po prostu budować bohatera jako skończonego frustrata, który nigdy nie będzie zadowolony. Widzę przed Tobą świetlaną karierę w krytyce literackiej :D

Jako osoba opiniująca dysponuję czymś w rodzaju domniemanego autorytetu i jako taki mam prawo stwierdzić: to było ważne i już! :D

A jeżeli myślisz, że wrzucanie takiej ironii w stanie czystym, zupełnie ogołoconej z humoru, jest czymś łatwym, to skontaktuj się z Finklami, którym humor wepchnąłby się nawet do regulaminu ogrodów działkowych. ;-)

Eeee… :)

Hmm… :-)

Wierzę, że masz takowe.

Bardzo mi miło. Ja bym siebie posądzał o wszystko, co najgorsze. ;)

Objawem? :P

Wiesz, jak to jest, kiedy piszesz dane słowo, a myślami jesteś już dwa zdania do przodu? :-)

Nie ma szans, żeby się nie machnąć.

Oczywiście: przejawem. :)

Na jakiej podstawie mnie o to posądzasz?

Bo w tym punkcie komentarz miał już pewnie z osiem tysięcy znaków. Nawet mnie nie chciałoby się czytać dalej. :D

Hmm. Myślę, że dobry kucharz to taki, który umie zachwycić jajkiem na miękko.

Weź nie dobijaj. ;)

A zanadto dziwaczyć też nie można, bo się czytelnik zakręci, skonfunduje i pójdzie na piwo z mętlikiem w głowie.

Dlaczego? Ja w takich wypadkach wmawiam czytelnikom, że zetknęli się z genialnym dziełem, tylko nie zadali sobie wystarczająco dużo trudu, by ów geniusz zrozumieć. ;-)

Powiedzmy, że jestem stuknięta.

Witaj w klubie! :)

Połowa zabawy w odpakowywaniu, nie?

Po przeczytaniu kilku opowiadań Żonglerki mam spore wątpliwości. :P

Powiem brutalnie: gdybym chciała zadowolić wszystkich, stanęłabym przy szosie kurnickiej :)

A to zdanie jest skrajnie nieuczciwe, bo pozbawia mnie możliwości jakiejkolwiek efektownej riposty. :)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Zacznijmy od tego, że istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że znowu widzę duchy. Dochodzę do takiego wniosku po przeleceniu komentarzy przedpiśców. Ale co mi tam, może Ci się moje duchy spodobają ;)

Po drugie: podobało mi się i to nawet bardzo. Ciężkości stylu nie zauważyłam, może dlatego, że czytałam na tolinko, wygodnie rozłożona na sofie. Taki sposób lektury wyklucza wyłapywanie baboli, chyba że trafia się coś, co wali po oczach. Nie waliło :)

I teraz meritum. Wadaje mi się, że w zgrabnym science fiction zilustrowałaś stare ludowe porzekadło: Złej tanecznicy przeszkadza rąbek u spódnicy. Bo Austin jest właśnie taką złą tanecznicą. Wszystko i wszyscy dookoła przeszkadzają mu w odniesieniu sukcesu i znalezieniu zadowolenia z życia. Przy czym sukces musiał być perfekcyjny, to, co zdołał już osiągnąć go nie zadawalało. Wszyscy są winni tego, że czuje się niespełniony, tylko nie on sam. Przeszkadzała mu żona, bez niej było jeszcze gorzej. Pożałował, że nie przyjął oferty wojska, ale w armi było koszmarnie. W końcu doszedł do wniosku, że to wina maszyny, ale bez niej też wyszła kiła. Robił wszystko, byle tylko nie wziąć odpowiedzialności za własne życie. Wyjątkowo niesympatyczny typ ;)

Asylum pisała w komentarzu, że nie ma wolności, zawsze zależymy od sytuacji, a ja tu widzę coś zupełnie przeciwnego. Wolność to coś wewnętrznego, mamy jej tyle, ile pozwolimy sobie mieć. W gruncie rzeczy Austin był niewolnikiem. Nie wyrunków zewnętrznych, nie maszyny, ale własnego malkontenctwa.

 

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Też mi się myślało o tanecznicy podczas lektury. Ale nie do końca – przecież maszynę wynalazł. Ale że jest niewolnikiem malkontenctwa – to bardzo dobrze ujęłaś.

A może to niedobór empatii i niemożność uświadomienia sobie, że innym ludziom też nie żyje się lekko?

Babska logika rządzi!

Ale on nie był z niej zadowolony:

Gdyby nie ta kobieta, miałby przed sobą wypolerowany mosiężny kadłub, nie szkielet z rurek, byle jak wypchany elementami maszyn do pisania, rowerów, opleciony kablami i przewodami. Ale i ten szkielet powinien działać.

Miał przyzwoity samochód, ale chciał porsche ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

skontaktuj się z Finklami, którym humor wepchnąłby się nawet do regulaminu ogrodów działkowych. ;-)

A to źle? XD

 Wiesz, jak to jest, kiedy piszesz dane słowo, a myślami jesteś już dwa zdania do przodu? :-)

Oj, wiem, wiem. Ale przejaw jest jeszcze za blisko objawu :)

 Weź nie dobijaj. ;)

Przede wszystkim dobijam siebie, Ty się nawinąłeś przy sposobności.

 A to zdanie jest skrajnie nieuczciwe, bo pozbawia mnie możliwości jakiejkolwiek efektownej riposty. :)

XD

 W gruncie rzeczy Austin był niewolnikiem. Nie wyrunków zewnętrznych, nie maszyny, ale własnego malkontenctwa.

Ktoś mnie rozumie ^^

 A może to niedobór empatii i niemożność uświadomienia sobie, że innym ludziom też nie żyje się lekko?

Też. Austin jest bardzo skupionym na sobie, roszczeniowym i ogólnie mało sympatycznym osobnikiem. Drogi Czytelniku, nie bądź jak Austin ;)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

skontaktuj się z Finklami, którym humor wepchnąłby się nawet do regulaminu ogrodów działkowych. ;-)

A to źle? XD

To zależy, jaki rezultat chce się osiągnąć. Jeśli chodzi o szanowanie regulaminu – słabo. Ale jeśli chodzi o to, żeby ludzie go chętnie czytali, zapamiętywali i powtarzali innym – to może być strzał w dziesiątkę. :-)

Babska logika rządzi!

Ktoś mnie rozumie ^^

O, to się cieszę, czyli jednak nie duchy ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Oj, wiem, wiem. Ale przejaw jest jeszcze za blisko objawu :)

Powiedzmy sobie szczerze: natłukłem tu prawie piętnaście tysięcy znaków, miałem prawo do takich wpadek. ;-)

Przede wszystkim dobijam siebie, Ty się nawinąłeś przy sposobności.

Wiesz, jakoś tak się dziwnie składa, że ilekroć dobijasz siebie zawsze nawijam się przy sposobności. ;-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Tak, niestety to powszechna opinia, że my jesteśmy właścicielami swojego losu i możemy go zmienić.  Mam inne zdanie. :-) Tańczymy, kiedy mamy na baletki, lekcje i inne takie, a że mówi się nam, wierzymy w porzekadła “jesteś kowalem swojego losu”,  “nosisz buławę w plecaku”, cóż z różnych względów nie jest to prawda prawd, choć mogę się zgodzić – jakiś tam wpływ mamy, ale nie taki, o jakim myślimy. 

pzd srd :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Po lekturze interpretowałam ją podobnie jak Irka – problem Austina znakomicie skwitował kolega po fachu, który zwrócił mu uwagę, że zawsze doszukuje się winy u innych, a nigdy u siebie. Eksperymenty z maszyną tylko to dowiodły. 

Nie wiem dlaczego, zabierałam się za lekturę kilka razy i dopiero dzisiaj udało mi się ją dokończyć. Mam wrażenie, że początek jakoś mi nie leżał i przez to trudno mi było zacząć, ale potem już było bardzo fajnie. Dobrze płynęło mi się przez tekst. 

Ogólnie, fajne opowiadanie z ciekawym pomysłem i antybohaterem. 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Merci heart

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dość solidnie napisane. Kolejne odsłony różnych żyć bohatera doją sporo frajdy, choć całość wydała mi się umiarkowanie wciągająca. 

Dziękuję, na przyszłość załatwię sobie jakieś ruchome piaski :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Przeczytałam z pewnym trudem i cóż, chyba niewiele do mnie dotarło, bo zrozumienie nijak nie chciało się włączyć i pewnie dlatego, skończywszy lekturę, nie bardzo wiem o co tu chodzi. :(

Jednakowoż opowiadanie napisane jest bardzo porządnie i tylko zapis dialogów wydał mi się mocno dziwny.

 

– Ze­be­dia­szu Au­sti­nie, do­praw­dy!

Au­stin wes­tchnął. – Moja mał­żon­ka, Be­re­ni­ce. ―> O ile mi wiadomo, Austin powinien przedstawić młodzieńca Berenice, a nie ją jemu.

 

Mu­zy­ka grała… ―> Muzyka nie gra, grają muzycy na instrumentach.

 

Au­stin prze­mknął mię­dzy wal­cu­ją­cy­mi pa­ra­mi… ―> Brzmi to fatalnie. Czy gdyby orkiestra grała inny taniec, napisałabyś: Au­stin prze­mknął mię­dzy tangującymi/ rumbującymi/ polkującyni pa­ra­mi

Tak wiem, że tak się czasem mówi w języku potocznym, ale Ty takim nie piszesz.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ciekawe, jak daleko od polkujących par do spółkujących. ;-)

Babska logika rządzi!

Dzieli je mniej więcej taka sama odległość, jak pary mazurujące i mazurzące.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

:DDD, Wasza wymiana.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Mam nadzieję, Asylum, że nie mylą Ci się wymiana i wymiona. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Poloneza zacząć czas?

Niech któryś chłopak poleje. ;-)

Babska logika rządzi!

bo zrozumienie nijak nie chciało się włączyć i pewnie dlatego, skończywszy lekturę, nie bardzo wiem o co tu chodzi. :(

:(

O ile mi wiadomo, Austin powinien przedstawić młodzieńca Berenice, a nie ją jemu.

Ano, słoma mi z butów wystaje. Albo Austinowi ;)

Muzyka nie gra, grają muzycy na instrumentach.

I znowu nie umiem znaleźć przykładu na zawołanie, a wiem, że już to widziałam…

Tak wiem, że tak się czasem mówi w języku potocznym, ale Ty takim nie piszesz.

Bierzesz mnie pod włos, reg heart

Ciekawe, jak daleko od polkujących par do spółkujących. ;-)

Dowcip (czytać tylko po dwudziestej drugiej i po osiemnastym roku życia):

Młody żydowski żonkoś idzie do rabina, dopytać o, ekhm, szczegóły:

– Rabbi, a czy możemy na pieska?

– Możecie, mój synu.

– A od tyłu?

– Możecie, oczywiście.

– A na stojąco?

– O, nie, synu, nie! Bo wtedy moglibyście zacząć tańczyć.

blush

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nie, nie mylą się, Reg. Ich bym nie pomyliła, chyba. :-)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

I znowu nie umiem znaleźć przykładu na zawołanie, a wiem, że już to widziałam…

Wiem tylko, że czasem, kiedy wszystko jest w porządku, mówi się, że gra muzyka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Eeee, znałam ten dowcip. Tylko w mojej wersji zaczynało się od absolutnego zakazu tańczenia.

Babska logika rządzi!

Wiem tylko, że czasem, kiedy wszystko jest w porządku, mówi się, że gra muzyka.

Tak, to też słyszałam, ale mówimy o znaczeniu dosłownym. Hmm. Czy piosenka się liczy jako przykład?

Eeee, znałam ten dowcip.

A jest jakiś dowcip, którego nie znasz? :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tarnino, tak, od czasu do czasu spotykam dowcip, którego jeszcze nie znam. Bardzo się wtedy cieszę. :-)

A z moich “ulubionych” bezsensownych tekstów piosenek – “w pustej szklance pomarańcze”.

Babska logika rządzi!

w piosence, że o wierszykach nie wspomnę, może być chyba wszystko

Ano, prawda. Kuurczę. Trzeba będzie też coś zrobić z tymi parami… przez chwilę chciałam je zamienić na chestertonowskie “pary zbożnie praktykujące najnowszy taniec”, ale to nie pasuje.

Ach, jakież męki sprowadza na nas sztuka! XD

Tarnino, tak, od czasu do czasu spotykam dowcip, którego jeszcze nie znam. Bardzo się wtedy cieszę. :-)

Ale wtedy już go znasz i pula nieznanych Finkli dowcipów zmniejsza się o jeden, dążąc do zera. A co będzie, kiedy już je osiągnie? Koniec świata? :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Na szczęście dobrzy ludzie ciągle wymyślają nowe kawały. A życie ze szczególnym uwzględnieniem polityków dostarcza inspiracji.

Słyszał już ktoś coś o koronawirusie?

Babska logika rządzi!

Tarnino, a może zwyczajnie: Austin przemknął między tańczącymi/ pląsającymi parami

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm… “pląsającymi” na pewno nie, bo to za swobodne i hopsa-sa. “Tańczącymi”…. no, może. Jeszcze pomyślę, bo teraz piszę co innego i trudno mi tak przestawić zwrotnicę.

Finklo, nie zaczynaj. sad

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Czytało się przyjemnie. Temat nie jest nowy i chyba sposób ujęcia też mogłem gdzieś widzieć. Ale to co mnie ujęło w tym opowiadaniu to zestawienie tej historii z tytułem. Jesteśmy w tym naszym życiu z naszymi wyborami i myślimy, że może jakby coś poszło inaczej to byłoby super, mielibyśmy upragnioną wolność do robienia wszystkiego co chcemy. Ale jak pokazujesz wcale tak nie jest.

Bo jakby się nie potoczyło to nasze życie to i tak myślimy, że mogłoby być lepiej. Może dlatego, że szukamy tej wolności wszędzie tylko nie w samym sobie? A niestety w każdym z alternatywnych światów jesteśmy “więźniami” własnych myśli i zachowań i tego nie da się chyba uleczyć :). Wybacz za może nieco górnolotną interpretację, ale taka mnie naszła po przeczytaniu Twojego opowiadania :).

Jeśli zaś chodzi o dynamikę to najpłynniej czytało mi się fragment II.

Dzięki!

 

ETA: Znalazłam u Lema “Muzyka przygrywała.” (”Albatros”) ^^

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka