Rankiem obudziłem się bez głowy.
A zdawałem sobie przecież sprawę, że człowiek bez głowy żyć nie powinien.
Natomiast wszystko wskazywało na to, że moje procesy życiowe były w normie. Miałem puls, elektroniczny termometr wskazał prawidłową temperaturę ciała a moja klatka piersiowa się unosiła i opadała w rytm oddechu, który się wydobywał z bulgotem, z nieco makabrycznie rozwartej tchawicy.
Co więcej – nie mając uszu, słyszałem ten bulgot i nie mając oczu potrafiłem się rozejrzeć po otoczeniu.
A rozglądałem się, gdyż szukałem mojej biednej mózgownicy. Niestety nigdzie zguby nie było! Przypomniałem sobie, ile razy jej wygrażałem na kacu, gdy bolała jak wszyscy diabli i życzyłem sobie by mi ją odcięto, nim eksploduje z bólu. No i proszę, ktoś spełnił moją prośbę.
Chciałem zakląć, ale okazało się, że mimo iż łepetyna wydawała się zbędna jeśli chodzi o widzenie i słyszenie, to już jednak mówienie bez niej nie było możliwe.
Dzień wcześniej, w czasie pobytu w Wojsławicach już czułem się dziwnie, szczególnie gdy stryj wyciągnął tę słynną przepalankę własnej roboty, ale myślałem, że na wspomnianym kacu się skończy. Kaca nie miałem. Widocznie do kaca głowa jest nieodzowna. Ale czyż nie powinna być nieodzowna do wielu innych rzeczy, które się dzieją w organizmie?
Próbowałem znaleźć plusy tej sytuacji. Przede wszystkim nie musiałem się rano golić… gorzej, że nie miałem na czym zawiązać krawata (z szyi prawie nic nie zostało). Na szczęście przypomniałem sobie z ulgą, że skoro wczoraj był owocowy czwartek, to dziś na pewno będzie luźny piątek i krawata zakładać nie muszę. Uff…
W pracy byłem wcześniej niż zwykle, choć trzeba przyznać, że po drodze ludzie się na mnie dziwnie patrzyli.
– Nie gap się – usłyszałem jak jakaś matka strofowała dziecko, tuż pod biurem – to bardzo niegrzeczne!
Na korytarzu minąłem się z tym dziwnym typem z IT, który przychodził do naszego działu czasem naprawiać drukarki. Z gracją ludzkiej glisty zwykł wpełzać pod biurka by powpinać kable czy zrobić jakieś czary mary z komputerem. Pod moje biurko nie wpełzał nigdy. Miałem wrażenie, że wybierał z reguły te, za którymi siedziały co ładniejsze dziewczyny.
Machnąłem mu ręką.
Odpowiedział takim jak zwykle burknięciem i skinieniem głowy, jakby nic nie zauważył. Zresztą może rzeczywiście niczego nie zauważył. Poza okresami, gdy nurkował pod biurka, zdawał się sto procent swojej uwagi koncentrować na własnych stopach. Wyobrażałem sobie jak w głowie powtarza: „teraz lewa… a teraz chyba prawa”. Kretyn.
W drzwiach zderzyłem się z wypadającym od nas Ryśkiem. Tym z działu marketingu. On wszędzie biegał, zwykle z jakimiś papierami pod pachą, albo laptopem. W sumie nikt nie wiedział czym on się zajmuje, ani po co tak gna, ale wszyscy byli zgodni, że Rysiek jest cholernie zabiegany.
Potrącając mnie przeprosił po czym rzucił:
– Jak było na wsi? Wyglądasz jakoś tak inteligentniej niż zwykle. – I pobiegł do następnych drzwi.
Zacząłem się zastanawiać, czy ta sprawa z dekapitacją mi się czasem nie przyśniła. Jednak gdy usiadłem przed komputerem, w odbiciu na ekranie dostrzegłem swój bezgłowy korpus, a po chwili przy moim biurku zjawiła się pani Krysia i rozwiała resztę moich wątpliwości.
– Andrzejku – wyjąkała z mieszaniną trwogi i troski. – Co się stało?
Nie mogłem odpowiedzieć na głos, więc sięgnąłem po notes i szybko nabazgrałem „O co chodzi?” i podetknąłem jej prawie pod nos.
– No przecież mówiłam, żebyś uważał na wsi. Te wszystkie kombajny, kosy, sierpy! Jakim cudem w ogóle żyjesz?
Tu się wtrąciła pani Basia, przynosząc ze sobą pudełko z chusteczkami.
– Przyłóż może do rany, bo się wykrwawisz. Widziałam kiedyś jakiś film, jak kurze odrąbano łeb: biegała potem przez jakiś czas jeszcze.
Wziąłem od niej pudełko chusteczek ale nie spieszyło mi się by je gdziekolwiek przytykać. Nie wyglądało bym krwawił.
Pozostałe kobiety zachichotały. Usłyszałem parę pstryknięć fotek. No tak, zainteresowały się mną tylko te dwie emerytki, a młodzież już gdzieś wrzucała bezgłowego mnie na różne fejsy i tik toki. Odłożyłem ze złością chusteczki.
Remik wstał ze swojego stanowiska, klepnął mnie lekko w plecy i powiedział:
– Wiesz co stary, nie za dobrze to wygląda. Może weź dzień wolnego i pójdź z tym do lekarza?
Remik był dobrym kumplem. Gdy mi groziło zwolnienie poradził, bym się „ujawnił” jako gej. No i proszę – dalej tu pracuję. Co prawda żona odeszła (właśnie do Remika), ale i tak nam się nie układało. On jakoś z tą zołzą jeszcze wytrzymywał. Równy facet. Może warto go posłuchać i tym razem?
Pani Basia doradziła:
– Trzeba by znaleźć tę głowę. Wtedy może przyszyją. Tylko się pospieszyć i koniecznie do lodu!
Pani Krysia też chciała chyba coś doradzić, ale nim zdążyła, do pokoju wpadła Paulina, którą w duchu nazywałem „haeriszju”.
– Nie czytacie mejli? Chodźcie do konferencyjnej! No już, już, nie ma czasu!
Wszyscy prawie wybiegli. Podążyłem wkurzony za nimi.
* * *
Gdy dotarliśmy na miejsce, spotkanie już od dawna było w toku. Spojrzano na naszą grupkę spóźnialskich z wyraźną dezaprobatą i z równie wyraźną aprobatą na prowadzącą nas Paulinę. Szczególnie męska część personelu nie mogła od Pauliny oderwać wzroku. Zastanawiałem się, czy nadmiernie napięty guzik jej koszuli przy kolejnym wdechu nie wystrzeli w kosmos.
Prezes był nie w sosie, widać było, że znów gdzieś zapodziały mu się kartki z tym co miał mówić. Szefowa PR patrzyła błagalnym wzrokiem, który zdawał się krzyczeć: „kończ waść, wstydu oszczędź”.
– Tak, tak, jak ten… wspomniałem i już. Iiii w weekend przylatuje ten wielki rosyjsko-francuski biznesmen i aktor. Niestety nasz yyy… szef działu kreatywnego zginął wczoraj w tragicznym wypadku…
– To straszne – rzucił ktoś. – Co mu się stało?
– Utonął w przydomowym szambie, sprawę bada prokuratura – rzucił prezes bezmyślnie. Maria Stencel, szefowa PR, wysoka i koścista babka, wysyczała wymachując groźnie palcem:
– Proszę tego nie rozpowszechniać! Obowiązuje was tajemnica!
– No tak. Tajemnica. Pytanie kto się spotka z tym no jak mu tam? Reżyserem?
– To w końcu reżyser czy aktor? – chciał ktoś wiedzieć.
– Producent. Przylatuje producent – mówił prezes. – Pani Mario… nie ma może co już robić z tego takiej konspiracji? To on, właśnie on! No tak. No to kto na ochotnika?
– No ale zaraz – wtrąciła się z kolei Justyna, szefowa naszej ulubionej Pauliny. One tam w dziale HR z reguły były albo anorektycznie szczupłe, albo ponętnie krągłe. Justyna była zbyt krągła by mogła być ponętna. Teraz protestowała bez przekonania. – Tak nie można! trzeba rozpisać…
– Można! – weszła jej w słowo dyrektor PR. – Można i trzeba. I to jak najszybciej. Proszę. Kto tu jest najbardziej kreatywny? Kto ma najbardziej nieszablonowy łeb?
– Tak, pani Maria ma rację – poparł tą wypowiedź Konrad, szef Ryśka z marketingu, gość którego najbardziej w firmie nie lubiłem.
– Według ocen okresowych – zaczęła Justyna – Paula, kto tam wypada najlepiej?
– No ale zaraz, zaraz! Przecież tu na pierwszy rzut oka widać – powiedziała w nagłym olśnieniu dyrektor Stencel i nagłym skokiem, którego by się nie powstydzili aktorzy filmów karate znalazła się przy mnie i wypchnęła mnie z naszego spóźnionego stadka na środek. Następnie zrobiła rękami gest jakby prezentowała garnek a może nawet sztuczkę magiczną – unosząc jedną dłoń nad moją makabrycznie zakończoną szyją, a drugą opuszczając gdzieś w okolice mojego krocza:
– Proszę!
– Ale… – zaprotestował ktoś z finansowego – on nie ma głowy!
– No właśnie! – podchwyciła dyrektor PR. – Czyli żadne głupie pomysły mu do niej nie przyjdą! I chyba mówić nie może, więc niczego durnego nie palnie! Podwójna korzyść!
Prezes szybko przytaknął i tak zostałem dyrektorem działu kreatywnego.
* * *
Impreza była świetna. Sam prezes dał mi na nią kartę ze sporym limitem.
– Świętuj Andrzejku – powiedział poufale, choć wcześniej wątpiłem by w ogóle kojarzył jak mam na imię. – Ino nie przesadź, bo w weekend trzeba obwieźć tego francuzo-żydo-rusa, wiadomo, wszak to Amerykanin i potentat, więc nie przesadź!
I starałem się nie przesadzać. Okazało się, że miałem o wiele więcej przyjaciół i znajomych w firmie niż mi się kiedykolwiek wcześniej wydawało. Wszyscy serdeczni i za kołnierz nie wylewali.
Mi samemu pić było trochę ciężko, bo musiałem się nauczyć wlewać wódkę do przełyku a nie do tchawicy (prawie umarłem przy pierwszej pomyłce). Kto to tak wymyślił, żeby te rury były tak blisko siebie? Z drugiej strony – pomyślałem patrząc na jedną z ubzdryngolonych koleżanek, której imię wyleciało mi z głowy – pewnie dlatego, że głowy nie miałem – dokładnie z drugiej strony… Ta hydraulika człowieka to jakaś jedna większa kpina: odbytnica tuż obok pochwy? No wiadomo, wiadomo, tak, tak, to stwarza możliwości, ale też za-aa-agrożenia. Choć patrząc na jej tyłek bardziej myślałem jednak o możliwościach.
Cholera, chyba się totalnie zalałem. Bardzo szybko mi zaczęło szumieć w głowie, mimo jej oczywistego braku. Dziwne. Zorientowałem się w pewnym momencie, że trzymam w dłoniach (o długich kobiecych palcach) ukulele i nie gram. Skąd to ukulele i dlaczego takie dziwne, że na nim nie gram?
Trzeba było mocniej ze stryjem trenować, mają tam rację, że mi miasto nie służy. Słabnę. Babieję. Ehhh… Znów mi się tęskno jakoś zrobiło i ckliwie.
* * *
Obudziłem się w jeszcze gorszym stanie i nastroju niż dnia poprzedniego.
Z początku myślałem, że nie żyję, potem, że oprócz głowy straciłem resztę ciała. Wreszcie uświadomiłem sobie, z dużym trudem, że co prawda chyba całe moje ciało (poza utraconą dzień wcześniej głową), jest nadal integralną całością, to zmienił się punkt, z którego obserwuję świat swoim wzrokiem-niewzrokiem. Nie miałem oczu więc trudno mi było wyznaczyć położenie tego mojego punktu obserwacji patrząc w lustro, jednak zakrywając rękami różne części ciała w miarę dokładnie go zlokalizowałem. Teraz znajdował się on mniej więcej w połowie odległości między kostką a kolanem lewej nogi. Żaden szczegół anatomiczny na nodze nie odpowiadał temu punktowi, ale wystarczyło położyć tam rękę, bym nie widział nic.
Aby nie zabić w drodze do pracy, musiałem założyć krótkie spodnie.
Szlag. Akurat w dzień po awansie.
Co ludzie powiedzą?
A może po prostu pójść w długich, ale wyciąć w nich dziurę na lewej nogawce? Może nikt nie zauważy?
Nie. Na pewno zauważą. To chyba lepiej już iść w krótkich.
Ale – trzeba się skupiać na pozytywach. No dobra. Poszukać pozytywów. Cholera, tylko jakich?
O mam!
Miłą zmianą jest zupełny brak kaca, mimo pijaństwa dnia poprzedniego. Obawiałem się, że ucięta czy też urwana głowa będzie mi dostarczała bólów fantomowych, nic takiego jednak się nie działo. Świetnie. Tak trzymać.
I nagle spróbowałem się walnąć w czoło, co zakończyło się dziwacznym ruchem ręki w powietrzu nad szyją.
Przecież dziś nie muszę iść do pracy, bo sobota. A Rosjanin, czy też Francuz przylatuje z Izraela dopiero w niedzielę po południu. Grunt to zachować zimną krew i nie dać się zwariować.
Skoro miałem czas postanowiłem najpierw zrobić zakupy a potem drobiazgowo przeszukać mieszkanie w poszukiwaniu zaginionego łba. Pomyślałem, że jak to nie pomoże, to potem wydrukuję jakieś ulotki, może ktoś widział moją łepetynę i za odpowiednią opłatą zwróci ją właścicielowi. Co prawda szansa była na to niewielka, zważywszy, że zawsze z twarzy bardziej niż do siebie, byłem podobny do nikogo.
Póki co, poszedłem do osiedlowego sklepiku kupić coś do żarcia… choć po drodze doszedłem do wniosku, że z braku zębów i ogólnie całej jamy ustnej to chyba będzie lepiej pozostać przy pokarmach płynnych. Cóż, przynajmniej schudnę.
Kupiłem więc w dużych ilościach zagęszczone mleko kakaowe, miód, soki i napoje gazowane.
W sklepiku obie sprzedawczynie miały na mnie straszny wytrzeszcz oczu, jakaś staruszka przeżegnała się i zaczęła odmawiać różaniec, a młoda kupująca wybiegła ze sklepu wrzeszcząc przeraźliwie.
Co za ciemnogród. A ze wsi się wyśmiewają!
I znów zatęskniłem za „wsią spokojną, wsią wesołą”…
* * *
Nie będę już kupował mleka kakaowego, miodu, soków i napojów gazowanych. Nic mi z tego nie smakuje. Czy też raczej – nic nie ma już dla mnie smaku, bo przecież wszystkie moje kubki smakowe poszły w to samo tango, co reszta głowy. A po nadmiarze tej mieszaniny było mi po prostu niedobrze.
Sobotę jakoś przeżyłem, choć kładłem się spać z niepewnością, co przyniesie następny ranek.
A przyniósł on znaczącą poprawę. Co prawda nie odrosła mi głowa, ale punkt wzroku przeniósł się do palca wskazującego prawej dłoni, co było o tyle wygodne, że mogłem się dokładnie przyjrzeć każdej dotykanej rzeczy.
A potem odkryłem kolejne ciekawe zjawisko, które nazwałem swoją supermocą. Supermoc ta polegała na tym, że dużym skupieniem siły woli, mogłem przenosić ten punkt wzroku na dowolne miejsce znajdujące się na moim ciele lub w niewielkiej odległości od niego. Z ciekawości zajrzałem do tchawicy i paru innych miejsc, do których zwykle światło nie dochodzi. Ciemno. No nie wiem czego się spodziewałem? Że moja supermoc rozjaśnia mrok? Może trzeba ją do tego wytrenować… Spróbuję… potem…
Na razie musiałem się zmienić w Clarka Kenta i spotkać się z tym Hiszpanem, Grekiem czy Niemcem, czy kto to tam miał przylecieć. Kupiłem balonik, namalowałem na nim najładniej jak umiałem ludzką twarz, przymocowałem w miejsce głowy i miałem nadzieję, że teraz wyglądam bardziej jak zwykły zjadacz chleba (o ironio – jakże tęskniłem za smakiem pieczywa!).
Na lotnisku jednak myśleli inaczej. Odebrali mi balonik, przesłuchiwali długo na migi, gdy wreszcie wypuścili, musiałem biec na spotkanie z Kreolem, żałując, że do moich supermocy nie należy teleportacja ani superprędkość. Trudno, Headless-man i tak poradzi sobie w każdej sytuacji. Mimo, że ochrzciłem się tak żartem, coraz bardziej podobało mi się to miano… brakowało mi tylko peleryny… No ale najpierw odebrać tego Araba.
Mimo, że trzymałem wysoko kartkę z wydrukowanym nazwiskiem, reżyser w dość dziwny i nieprzyjemny sposób wgapiał się w pustkę poniżej, w miejsce, gdzie kiedyś miałem głowę.
A przecież to on był większym dziwadłem. Rudy murzyn z pejsami i w jarmułce.
– Pan jest genialny! – powiedział po polsku.
Zaskoczył mnie tym. Choć z drugiej strony, skoro ma kręcić ten polsko-brazylijski film o Cyganach… czy też Romach, czy jak tam ich się nazywa… to chyba jakieś podstawy polskiego znać musi.
– Musi pan zagrać w moim filmie! – zawyrokował.
Na kartce nakreśliłem szybko: „ale ja nie jestem Żydem ani Cyganem”.
– Nie w tym. Już mam tytuł: „Dzień z głowy”. Zagra pan samego siebie. Ekipa jutro przyjedzie. La Bohème może poczekać.
„La Bohème?” nabazgrałem.
– Tak zamierzałem nazwać ten film o cyganerii artystycznej, ale to jeszcze się zobaczy. Musi się pan zgodzić. Może, zresztą, połączymy oba wątki? Bezgłowa alegoria sztuki? Niespełniona, bezmyślna i nieśmiertelna. Dawno nie byłem w kraju. Będzie pan moim asystentem.
I tak do moich nowych obowiązków dyrektora kreatywnego dołożyłem bycie aktorem i asystentem reżysera.
* * *
Właśnie sposobiłem się do wyjścia z garderoby na plan gdy mnie dopadła. Czy też może dopadł. Bo nie wiem jakiej toto było płci i z jaką się identyfikowało. Równie dobrze mogło się identyfikować z helikopterem bojowym albo blachą z cynofolii. Na pewno mówiło o sobie w liczbie mnogiej i przedstawiło się jako Onole. Oficjalnie byłem gejem i do tego jedynym bezgłowym gejem, więc należałem do jeszcze bardziej skrajnej mniejszości, ale wolałem jednak nie ryzykować zatargu z Onole, bo wiedziałem jakie to coś ma wpływy w sieci.
Chińsko-irański reżyser załatwił mi w owym czasie już syntezator mowy, którym potrafiłem odpowiadać w miarę szybko głosem Stephena Hawkinga.
– Te wszystkie brednie o płci mózgu. Zresztą nawet jeśli i jeżeli i jak gdyby, gdyby i jakby co, przecież głowy pani nie ma, więc i mózgu brak! – powiedziały Onole.
– Pani? Nie czuję się kobietą – zaprotestowałem nieśmiało. Znaczy miało być nieśmiało a wyszło jak robot. Jak zwykle.
– Ale nie może pani dać głowy, że nią nie jest, prawda?
Poraziła mnie zarazem złośliwość, jak i trafność tej argumentacji. Czy o tym, że jestem mężczyzną, mają decydować moje gonady, czy nie istniejąca już głowa?
Onole szła za ciosem:
– Współczesna kobieta, kobieta na miarę naszych czasów i możliwości.
– Ale ja nawet biustu nie mam! – próbowałem jeszcze przekonywać.
– Niech pani nie będzie śmieszna – skrzywił się Onole z niesmakiem – zresztą widzę, że miseczka be co najmniej albo nawet ce!
Ucieszyłem się, że nie mam policzków, które by teraz bez wątpienia pokrył rumieniec wstydu. To prawda, zapuściłem się, na diecie z McDonaldowych naszpikowanych estrogenami kurczaków, wyhodowałem na mej zapadłej klacie piersi, których by się nie powstydziła niejedna niewiasta.
– No i to chyba oczywiste, że kobieta idealna nie musi mieć biustu, skoro nie musi mieć też głowy. Wystawiliśmy panią do wyborów Miss Polonia.
– Co?! – to miało być bardzo oburzone „co”, ale jak zwykle wyszło po prostu mechaniczne.
– Właśnie to i to no i właśnie. Nie musi pani dziękować!
– Ale ja przecież nie wyraziłem ani chęci ani zgody.
– Ależ zgoda i chęć jest niewymagana. To jest takie przedzałożenie, jak domniemanie niewinności: przecież każda chce być Miss Polonia!
– Ale jaka ze mnie „Miss”? Jestem po rozwodzie!
– Nie rozwódźmy się nad tym bez potrzeby. Już wszystkie formalności załatwione. Małżeństwo pani miała jako hetero mężczyzna, rozwiodła się już jako mężczyzna homoseksualny, no a teraz jako kobieta jest pani dziewiczą panną!
– Czy nie powinienem ogolić nóg? I dekoltu?
– Po co? Wolimy panią naturalną.
* * *
Trudno było pogodzić wszystkie moje zajęcia, rzuciłem więc posadę dyrektora kreatywnego, skupiając się na aktorstwie i na konkursie piękności. Eliminacje okazały się formalnością, ale nie sądziłem bym dotarł… bym dotarła do finału. Najtrudniejsze to było mówić o sobie w formie żeńskiej, ale już się prawie przyzwyczaiłam.
To całe udawanie kobiety zresztą miało swoje plusy. Nawet bardzo dużo plusów. W połączeniu z moją supermocą przenoszenia wzroku w dowolne miejsce ciała… powiem tylko tyle, że nie naoglądałem się nigdy wcześniej na żywo tylu cycuszków, pośladków (i ich vice versów!) jak wtedy.
Do tego dziewczyny z konkursu chętnie mi się zwierzały, wypłakiwały na ramieniu, traktowały jak starszą, nieco dziwaczną koleżankę. Jednak to duża korzyść braku głowy – kobiety nie wiedzą, na co się konkretnie gapię, a przytulając się do niegroźnego, bezgłowego korpusu stawały się niezwykle ufne. Ku mojej radości, część z nich tę ufność i bliskość potrafiła okazać w o wiele bardziej satysfakcjonujący sposób niż niewinne przytulanki.
Wszystkie twierdziły zgodnie, że szans na tytuł co prawda nie mam, bo tu jednak decydują centymetry i kilogramy, no i oczywiście twarz i włosy (włosów na klacie dalej nie zgoliłem, ani tych na nogach), ale powinnam dostać jakąś nagrodę publiczności, czy pocieszenia. Pocieszały mnie zresztą coraz częściej i intensywniej, a raz nawet dwie z nich pobiły się o to, która to robić powinna. Tak bardzo przejęte i przekonane były, że w konkursie nic nie zdziałam.
Myliły się. Zostałem Miss Polonia.
* * *
Odbierając naraz dwa Oskary (za pierwszoplanową rolę męską i za pierwszoplanową rolę kobiecą) nie wiedziałem za bardzo co powiedzieć. Na szczęście moja asystentka od PR ułożyła odpowiednią mówkę i wystarczyło mi ją wklepać i słuchać, jak oklaski zagłuszają mój robotyczny głos. Film ogólnie zebrał kilka statuetek, między innymi za efekty specjalne – i część widzów nie mogła uwierzyć, że mój brak głowy nie jest jednym z nich. Nawet gdy osobiście się pojawiłem na gali, nadal wiele osób uważało, że to jakaś sprytna sztuczka.
Z miejsca mój agent podpisał kontrakty na trzy nowe filmy, ale ja bardzo potrzebowałem wakacji. Wakacji w kraju. Na wsi.
Wróciłem więc do Polski, i zaszyłem się w Wojsławicach. Moja rodzina skrzętnie mnie ukrywała, co bardziej natrętnych paparazzi częstując słynną przepalanką stryja. Ponoć kilku z nich po kontakcie z tym mistycznym trunkiem, prawie dosłownie przeniosło się na tamten świat, paru udało się w poszukiwania zagubionego sensu gdzieś w Tybet, a jeden nawet założyć sektę przepalaniarzy.
Niestety, mimo takiej opieki ze strony bliższej i dalszej rodziny, nie dane było mi zaznać dłuższego odpoczynku. Zbliżała się kampania prezydencka i nie ominęła ona Wojsławic.
Aż trzy partie odezwały się do mnie z propozycją współpracy.
Ogólnokrajowe Porozumienie Elastyczno-Liberalne oferowało mi posadę w sztabie ich kandydatki Marleny Kickiej-Kutwy i sporą gażę, ale zdawali mi się oni zbyt mało elastyczni i tylko z pozoru liberalni. Z kolei Zjednoczonie Agrokulturalne – Partia Artystyczno-Ludowa Krystiana Andropowicza wydała mi się zarazem za bardzo ludowa jak i za bardzo artystyczna. Kusili co prawda, promocją regionu, dopłatami i że jako szef sztabu Andropowicza mógłbym każdej nocy spać z innym Kołem Gospodyń Wiejskich, ale jakoś ta wizja nie za bardzo mnie pociągała. Progresywno Awangardowe Porozumienie Ultralewicowe „PAPU” walnęło z grubej rury i chciało mnie wystawić po prostu jako swojego kandydata.
Poza tymi propozycjami, ze świata polityki miałem też wiele innych sygnałów, mniej lub bardziej przyjemnych. Frakcja Integracyjna Transwestytów – FIT (z często wstawianym złośliwie przez przeciwników „U” po literce „I” skrótu) co prawda nie wystawiała sama żadnego kandydata i nie zdecydowała się na razie nikogo poprzeć, ale chciała mnie uczynić swą honorową prezeską. Bo któż jak nie miss Polonia, która przyszła na świat jako facet miałaby tę funkcję pełnić. Z kolei skłócone partie katolickie, w jednym były zgodne: w opluwaniu mnie. Kongres Katolicki „Ufność Przeciw Aborcji” nazywał mnie „koszmarnym wynaturzeniem”, Chrześcijańska Unia Jedności ochrzciła mnie „szatańskim pomiotem”, Demokratycznie Ukierunkowani Polscy Apostołowie „diabelskim nasieniem” a Partia Uwznioślania Polskich Ambicji – po prostu „bezgłowym idiotą”.
Mimo, że od większości społeczeństwa czułem wyraźną sympatię, to jednak nie było dnia, by o moje okna nie rozbijały się jakieś nieczystości, porysowano mi gwoździem auto (miało chyba to tworzyć napis „LEWAK” ale twórca napisu chyba miał trudności z kaligrafią, albo gwóźdź nie był najlepszym przyborem pisarskim).
Przyznam, że niezmiernie mnie to zirytowało. Moje nowe auto było dostosowane do mojego braku głowy. No a teraz „LEWAK”? A może to miał być „ZLEWAK”? W sensie zlewozmywak? Że niby mi do tego karku nakapie, tak? Trzeba przyznać, że odkąd straciłem głowę, nienawidziłem deszczu, był dla mnie śmiertelnie niebezpieczny – mogłem się po prostu utopić. Więc każde zlewki, lejki, flejki i inne takie dotykały mnie do żywego.
Ale skoro już dostałem naklejkę (a raczej zdrapkę) lewaka, to postanowiłem przyjąć propozycję zostania honorowym prezesem FIT-a i stanięcia w wyborach z ramienia PAPU.
– Nie musi się pani martwić – mówiła rzeczniczka PAPU – przygotujemy panią odpowiednio, upudrujemy, będzie dobrze!
– Ale ja nie wiem, czy moje poglądy i program PAPU… – zaprotestowałem swoim robogłosem.
– Poglądy to sprawa drugorzędna – przerwała mi – program zresztą tak samo, nikt tego nie bierze na poważnie. Tylko myślę, że musimy coś zrobić z pani dykcją!
– Dykcją?
– Taaak… artykulacją… No wie pani, brzmi pani jak Stephen Hawking. No a kto by zagłosował na Stephena Hawkinga? Wiadomo. Wiadomo. Może lepiej wrócić do pisania na kartkach? Rysunków? Albo wiem. Wyświetlacz ledwie-ledwie ledowy. To się takie wydaje dobre retro. I spoko. Zarzucają nam… to się zdziwią… taa… brak szacunku dla tradycji, a tu bęc. Nie żaden ekran ciekłokrystaliczny tylko zimne ledy… albo może neon, albo świetlówka? – paplała bez sensu. Nie na żarty się przestraszyłem, że mi w miejsce głowy jakiś neon zamontują.
Ale pozwoliłem im robić swoje. Przecież ja na polityce się nie znałem.
Trochę mnie czasem dziwiły ich działania. Na przykład złożyli oficjalny protest do amerykańskiego tygodnika Time – po tym jak ten uznał mnie człowiekiem roku. Protest nie dotyczył tego, że Time uznał mnie człowiekiem roku, a tego, że ze względu na mój ponoć drastyczny wygląd, Time zamiast mego zdjęcia na okładce zamieścił wielobarwny bukiet kwiatów. W ten sposób stałem się drugą osobą, która została „człowiekiem roku”, a której twarz nie znalazła się na okładce tygodnika. Drugą, po Adolfie Hitlerze.
No więc czasem dbali o mój interes bardziej niż ja bym zadbał, więc miałem ufność, że gdy zacznie się już oficjalnie ten wyścig do najwyższego urzędu w państwie, PAPU poprowadzi mnie wprost do zwycięstwa.
Jak się potem okazało, miało stać się zupełnie inaczej.
* * *
Po prawdzie nic nie zapowiadało tej politycznej katastrofy. Kościoły co prawda nadal uważały mnie za wcielenie Szatana albo za Antychrysta, podobnie jak prawicowe partie, jednak wszystkie sondaże wskazywały na to, że musiałbym po pijanemu przejechać niepełnosprawną zakonnicę w ciąży, żeby nie wygrać.
Ale jednak… Katastrofa nastąpiła.
Można powiedzieć, że sam ściągnąłem ją sobie na głowę. Ale mogę dać głowę, że to nieprawda, bo przecież głowy nie mam.
Ale dobra, dość tych nieśmiesznych gierek słownych, którymi sobie umilam bezgłowe życie. Czasem mi się zdarzało zapomnieć, że nie mam łba na karku (ani nawet karku), ale gdy tylko na choćby chwilę zapomniałem – natychmiast wszystko się wtedy sprzysięgało by mi o tym przypomnieć – a to jakiś paproch wpadał do rozwartej tchawicy, a to mucha wlatywała do przełyku – słowem same przyjemności.
Tego ranka o braku mózgownicy przypominał mi utwór goszczący na szczytach radiowych list przebojów. Paru szarpidrutów dawało z siebie wszystko w tworzeniu hałasu a wokalista wydzierał się, próbując ich przekrzyczeć:
Rankiem obudziłem się bez głowy.
Był to stan dziwny,
Był to stan wyjątkowy…
Na szczęście niedługo potem w radiu zaczął się serwis informacyjny, z którego się dowiedziałem, że tak nienawidzące mnie partie katolickie, to jest Chrześcijańska Unia Jedności, Kongres Katolicki Ufność Przeciw Aborcji, Demokratycznie Ukierunkowani Polscy Apostołowie i narodowa Partia Uwznioślania Polskich Ambicji postanowiły się zjednoczyć w nowy twór o nazwie: Partia Prawdziwych Polaków – Rzeczpospolita Katolicka: PPPRK. Teraz to dopiero jakaś rzeka pomyj spłynie na moją głowę, a raczej na pustkę po niej. Zazgrzytałbym na samą myśl zębami, gdybym tylko miał zęby.
Swoją drogą bardzo mi brakowało gryzienia. Niby głupia rzecz: gryźć. Ale zrozumiałem, jakie to przyjemne dopiero wtedy gdy już niczego ugryźć nie mogłem. Zwykle tak doceniamy rzeczy dobre po fakcie. No szkoda. Trudno.
Dzień mi minął jakoś tak błyskawicznie i zrobił się wieczór. Odłączyłem ten durny system, który wyświetlał mi nad głową słowa, podpinając na powrót robotyczny syntezator i poszedłem do baru. Choć w sumie nie wiem po co. Ostatnio starałem się nie pić, bo już dwa razy niemal skończyło się to zgonem. Więc poszedłem do baru chyba tylko by wdychać.
Niestety, moje pójście gdziekolwiek, odkąd zostałem celebrytą – było zawsze wydarzeniem. A odkąd zająłem się jeszcze polityką – to już zupełnie od dziennikarzy opędzić się nie mogłem. Więc pójście do knajpy było błędem, bez względu na to czy chciałem alkohol wdychać czy pić. Błędem pierwszym tego dnia, ale nie ostatnim.
Z głośników leciał znajomy, znienawidzony utwór:
Rankiem obudziłem się bez głowy.
Był to stan dziwny,
Był to stan wyjątkowy…
a ja kombinowałem jak tu uciec przed wszędobylskimi pismakami i paparazzi.
Wreszcie dzięki znajomemu ochroniarzowi udało mi się z tej imprezowni wymknąć chyłkiem tyłem i zmylić pogoń reporterów i fanów. Następnie użyłem dmuchanej głowy i płaszcza z kapturem, by upodobnić się maksymalnie do zwykłego, obdarzonego łepetyną człowieka i przemknąłem do zatłoczonego klubu w pobliżu.
* * *
Mimo, że jako celebrycie powinno mi się to niejako z automatu należeć, to nie zaliczyłem jeszcze miłosnego trójkącika (jeśli nie liczyć pewnej dość niewinnej zabawy w kąpieli podczas wyborów Miss Polonia), a tu się mocno zanosiło na pięciokącik. Czułem jak mi głowa buzuje. Znaczy ta dolna, bo przecież górnej nie miałem.
Przedstawiły mi się jako Modliszki. Jest ich na całym świecie tysiące. Moich fanek. I mają grupę na fejsie, i one o mnie sobie tweetują i tiktokują. Ja też tokowałem (na ile pozwalał syntezator).
Ehhh… zaciągnąć je do łóżka. Tylko o tym myślałem. Czy uda się wszystkie cztery? Najbardziej mi się podobała ruda. No ale wszystkie były młode, piękne, roześmiane i świeże. Każda z odmiennym kolorem włosów i odmiennym typem urody, ale z tą samą iskrą uwielbienia w oku. Wykorzystałem swoją supermoc przenoszenia swego punktu wzroku, by każdą z nich w różnych miejscach dokładnie obejrzeć… Były idealne. Choć ta z nadmiarem kolczyków na języku nie miała też umiaru jeśli chodzi o liczbę tatuaży – nie za bardzo mi się to podobało, choć bluzka nie potrafiła ukryć, że i sutki ma spiercingowane, co mnie akurat kręciło. Za to blondynka była zupełnie inna – naturalna – nie miała nawet przebitego nosa, ani nitów w brwiach czy w pępku. Słowem – każda była zupełnie niepodobna do pozostałych, ale każda ponętna i pewnie jak to w starej piosence „bardzo nieletnia”. Atmosfera robiła się gorętsza z każdą chwilą.
Modliszki łasiły się do mnie jak kotki. Z pewnym zdziwieniem ale i radością zrozumiałem, że działam na nie jak magnes. Wezwałem taksówkę.
Pojechaliśmy całą piątką, prosto do mojej posiadłości.
* * *
Bycie gwiazdą filmową to fajna rzecz. Ale bycie gwiazdą porno już dużo mniej. A zostałem nią wbrew własnej woli. Modliszki zadbały o to, wrzucając nasze wyczyny na parę najważniejszych różowych serwisów.
– To oczywista prowokacja służb. To musiało być ukartowane wcześniej… Film jest bardzo wysokiej jakości… nie zauważył pan, że jest filmowany? – szefowa mojej kampanii wyborczej wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, chodząc w kółko nerwowo po pokoju.
– Oczywiście, że zauważyłem – odpowiedziałem. – Sam kazałem zainstalować sprzęt do nagrywania w mojej sypialni.
– Pan nie ma mózgu!
– Owszem – odrzekłem. – Ani reszty głowy.
– Debil!
Przytknęła do twarzy telefon. Pod nosem mruczała:
– Po prostu debil. Sajmon? Jesteś? Musimy zastanowić się, jak temat wyprostować. Albo lepiej obrócić na własną korzyść. On sam to nagrał. Tak. Sam. Pewnie mu te Modliszki… tak… Może dałoby się wmówić, że to jakiś deepfake? Nie? Szkoda… to myśl, cholera… myśl… Rusz głową, choć ty, bo wiadomo że ten nie może… ja pierdolę… sami idioci…
A do mnie za chwile powiedziała:
– Nie traćmy głowy, na pewno się uda!
A jednak im się nie udało. Kampania się posypała. Na ulicach pojawiły się plakaty w oczywisty sposób odnoszące się do mojej „sex taśmy” z podpisem: „mniej dupą, a więcej głową!”. Władze PAPU zareagowały szybko, uzyskały sądowy nakaz zdjęcia tych plakatów, ale mleko się już rozlało. Tym bardziej, że w ich miejsce pojawiły się kolejne z jednym słowem: „dupogłowy”.
Na domiar złego, na całym świecie znalazło się całe mnóstwo facetów – począwszy od nastolatków po staruszków – którzy spróbowali pójść „w moje ślady”. Przy czym próbowali się zdekapitować na najróżniejsze sposoby, by stać się kolejnym „bezgłowym” – jednak ci moi naśladowcy co do jednego zginęli. Obwiniano mnie o tę serię samobójstw, a przecież ja nikomu nie mówiłem, by sobie głowę ucinał! Co więcej, gdyby udało mi się odzyskać moją łepetynę – byłbym najszczęśliwszym z ludzi.
Ale cóż, teraz szczęśliwy z pewnością nie byłem…
Przylgnęła do mnie opinia zboczeńca, pedofila i mordercy… Bo trzeba przyznać, że z Modliszkami robiłem rzeczy bardzo różne, a dwie z nich – ta najładniejsza – ruda i ta chudziutka brunetka – okazały się rzeczywiście nieletnie. I nie mogłem się tego w żaden sposób wyprzeć, bo filmy (było ich w sumie kilka) były porażającej wręcz jakości – dość powiedzieć, że widać było cień każdego najmniejszego włoska na ciele, każdy pieprzyk, znamię czy zmarszczkę. Nie mogłem się wyprzeć tego, że ja to ja i że robiłem z nimi to co robiłem. A dopisała mi wtedy niestety nad podziw zarówno forma jak i fantazja.
Wyglądało na to, że sytuacja jest nie do odratowania.
W końcu PAPU się ode mnie odwróciło, twierdząc, że to nawet nie chodzi o moje sypialniane wyczyny, ani sprowokowanie fali samobójstw, ale o to, że jako partia egalitarna nie może wspierać osoby, która jest tego egalitaryzmu zaprzeczeniem.
* * *
Jeszcze tego samego dnia, gdy PAPU ogłosiło, że nie wystawi mnie jako kandydata, zjawiła się u mnie policja. Ściślej – antyterroryści. Powybijali okna, wpadając na linach do salonu, rozwalili rzeźby, zadeptali klomby, przygnietli mnie do podłogi, skuli kajdankami, zawinęli w dywan i tak zapakowanego jak naleśnik podwiesili pod helikopter.
Dostałem zawrotów głowy mimo braku tej ostatniej, zebrało mi się na torsje, a wiedziałem, że jeśli zwymiotuję, mogę się utopić we własnych wymiocinach…
Po wylądowaniu i rozpakowaniu tej ludzkiej tortilli, nie wiedząc pewnie, że mogę zmieniać mój punkt wzroku, zarzucili mi na ramiona worek i tak pognali przez asfaltowy placyk ku budowli przypominającej więzienie.
Wprowadzono mnie do niewielkiego pomieszczenia z jednym biurkiem, za którym siedział starszy facet o wyglądzie Gargamela ze Smurfów. Na przeciw biurka było krzesło na którym mnie przemocą usadzono. W stronę worka, który miałem na górze tułowia biło boleśnie jasne światło z lampy skierowanej w miejsce, gdzie miałbym twarz, gdyby nie brak głowy. Więc nie zdawali sobie sprawy, że potrafię przenosić punkt wzroku. Tyle dobrze. Pewnie chcieli zrobić atmosferę jak z ubeckich przesłuchań. Ta ich nieporadność pewnie by mnie ubawiła, gdyby nie to, że byłem zupełnie przerażony.
Jeden z eskortantów zerwał mi z ramion worek a Gargamel natychmiast spytał:
– Czy wie pan, dlaczego tu się spotykamy?
– Nie mam pojęcia – skłamałem. Domyślałem się, że chodzi albo o samobójstwa, albo o stosunki z nieletnimi, albo o jedno i drugie.
– Zapali pan? – spytał tamten wyciągając papierosy – A no tak, kogo ja pytam… – pstryknął zapalniczką i już po chwili wydmuchiwał dym w kierunku mojej szyi. Zakrztusiłem się.
– Rozkujcie go i możecie odejść – rzucił do strażników. Zostaliśmy w pomieszczeniu sami.
– I co ja mam z panem, panie Andrzejku zrobić? – spytał z dobrze udawaną troską.
Wzruszyłem ramionami.
– No właśnie – kontynuował. – Nie wie pan… pan sobie nie zdaje sprawy…
Przerwał. Wyłączył lampę. Przyglądał mi się przez chwilę uważnie, po czym powiedział:
– Teraz nie warto już i nie sposób rzec, jak Norwid że Polska pawiem narodów była i papugą i jest…
– To nie Norwid, to Słowacki – zaprotestowałem nieśmiało. – W Grobie Agamemnona…
– Jeden pies, kto. I w czyim grobie. Wieszcz to wieszcz. A Polacy od dawien dawna, to karykatura narodu. Ale nie można tej karykaturze o tym krzyczeć w mordę, bo cię znienawidzi. A tego byśmy nie chcieli.
Pożałowałem zaraz czasu straconego w szkolnej ławie na interpretacji wieszczych wierszy, zamiast o wiele przyjemniej, w cieniu rozkwitających dziewcząt. Wiadomo Słowacki wielkim poetą był! Moja znienawidzona polonistka akceptowała jedną jedyną wykładnię Ferdydurke i dla niej wielkim poetą był Gombrowicz. I po co było tym nabijać głowę?
– Jestem oskarżony? – spytałem.
– Jeszcze nie…
– Mam chyba prawo do adwokata?
Pokręcił przecząco głową.
Wstał gwałtownie, okrążył biurko, stanął tuż za mną i pochylił się nad strzępem mojej szyi. Bałem się, że za chwilę zgasi mi papierosa w tchawicy lub zrobi coś równie okropnego. Śmiertelnie się bałem.
– Posłuchaj no – powiedział – nie pogrywaj ze mną, to może pożyjesz. Rozumiesz?
Nie miałem gardła, ale miałem wrażenie, jakby mi właśnie w nim przeraźliwie zaschło.
– Rozumiem – odpowiedziałem. O dziwo mój robotyczny głos przybrał płaczliwą i pełną przerażenia barwę. Może po prostu jakiś defekt syntezatora.
– Brutalnie zgwałciłeś, niewinne, niepełnoletnie uczennice. Zmusiłeś te dziewczynki do innych czynności seksualnych. Obrzydliwych, zboczonych, sprzecznych z naturą i Biblią czynności seksualnych!! Wiesz, gnoju, co robią z takimi jak ty w więzieniu? Pytam o coś! Odpowiadaj!
– Tak, wiem…
– Gówno wiesz! Ale ci powiem – i opowiedział. Bardzo barwnie i plastycznie. Aż za bardzo.
Milczałem sparaliżowany strachem.
– I czego nie odpowiadasz? Spytałem o coś! – warknął. A ja z przerażenia nie zrozumiałem o co pytał. W panice zastanawiałem się co teraz zrobić. Poprosić o powtórzenie pytania? Milczeć nadal? Odpowiedzieć cokolwiek mając nadzieję, że się trafi w to co chciał wiedzieć?
Na szczęście nie musiałem się dłużej zastanawiać, bo „Gargamel” powiedział:
– Chciałeś być prezydentem, zwyrolu, tak?
– Nie, nie… to nie tak… – mój syntezator się jąkał – przyjechałem do kraju odpocząć… nie chciałem się angażować w politykę… ale oni mnie przekonali…
– O, widzę, że jednak mimo braku łba coś tam potrafisz skojarzyć. To dobrze. Nadasz się.
– Nadam? – przeraziłem się jeszcze bardziej wyobrażając sobie różne straszne rzeczy, które mogli by mi zrobić – Do czego?
– Będziesz prezydentem.
– Ja?
– Tak, ty. Nadajesz się idealnie…
– Ale przecież: ta pedofila, samobójstwa… no i przede wszystkim ja nie mam do tego głowy!
– Głowa państwa nie musi mieć głowy. W sumie to nawet lepiej, żeby nie miała. Ważne, byś podpisywał, co masz podpisać i wetował co miał zawetować i będzie dobrze… Tak?
– Chyba tak – potwierdziłem niepewnie.
– Zmień gacie, bo chyba trochę za bardzo cię nastraszyłem. I pogadamy dalej.
* * *
Po zmianie bielizny wróciłem do „Gargamela”, ale do innego, mniej obskurnego pomieszczenia. Tym razem strażnik zamiast niewygodnego krzesła wskazał mi komfortowy skórzany fotel, a sam „Gargamel” za wielkim dębowym biurkiem palił już nie papierosa bez filtra a kubańskie cygaro. Całość wystroju spływała wręcz luksusem.
– Nazywam się Borewicz – powiedział „Gargamel” – zbieżność nazwisk z serialowym porucznikiem Borewiczem zupełnie przypadkowa. Jestem pułkownikiem.
I zamilkł, jakby to miało wyjaśniać wszystko. Milczałem również. Strach, który mnie paraliżował, w nowych warunkach wcale nie odpuścił, ale chwytał mnie jeszcze silniej za nieistniejące gardło.
Pułkownik Borewicz napawał się cygarem jakby na coś czekał. Wreszcie spytał, przechodząc z powrotem na „pan”:
– Nie zachodzi pan w głowę, czego od pana chcemy?
– Zachodzę – odpowiedziałem szybko.
– Zostanie pan kandydatem na prezydenta. Ale nie tych zboczeńców. Naszym – powiedział, nie wyjaśniając, jakich „nas” ma na myśli.
– No ale przecież jestem spalony.
Machnął ręką niecierpliwie przerywając mi:
– Jakie tam spalony? Nie takie rzeczy się odkręcało. Będziemy się trzymać tej pana wersji. Że pana zmusili. Wciągnęli w siatkę brudnych intryg. Podsunęli te dziewczyny, ale sprawa wymknęła im się spod kontroli. Albo coś innego, co bardziej będzie pasować.
– A zarzuty?
– Spokojna głowa, włos z głowy panu nie spadnie. Mamy od tego speców, zrobią z pana chodzącego anioła, którego ci wrogowie Polski próbowali ściągnąć na złą drogę.
– I ludzie w to uwierzą?
– Ludzie uwierzą w to, w co im się każe uwierzyć. Bez obaw. Ale jeśli by pan próbował coś kombinować, to mamy zawsze tę drugą opcję. Chyba dostatecznie dobrze ją opisałem, prawda? Rozumiemy się?
– Tak – przytaknąłem gorliwie. – Rozumiemy się.
– Ktoś się z panem skontaktuje. Powoła się na „serialowego porucznika”. Rozumiemy się?
– „Serialowego porucznika”?
– Wiadomo, że moje nazwisko nie może paść. Mamy potężnych i podstępnych wrogów. Więc będzie pan wiedział, że to o mnie chodzi. Rozumiemy się?
– Tak. Rozumiemy się.
– I jeszcze jedno. Ta akcja policji, ta rozmowa i to wszystko – zatoczył cygarem wokół – nigdy nie miało miejsca. A my się nie znamy. Prawda?
– Prawda.
Pułkownik był wyraźnie zadowolony, skomentował z uśmiechem:
– Mądrej głowie dość po słowie. Można odmaszerować.
* * *
Jan Kowalski – niewielki otyły człowieczek, o jednym z najbardziej popularnych nazwisk w Polsce, był teraz szefem mojego sztabu wyborczego. Anna Nowak – rzecznikiem prasowym, a niespokrewniony z nią Jan Nowak – szefem logistyki. Pozostali specjaliści mieli równie standardowe nazwiska i nierzucającą się w oczy aparycję. Oficjalnie, byłem kandydatem niezależnym, więc żaden polityk się koło mnie nie pojawiał, choć politycy Partii Prawdziwych Polaków – Rzeczpospolita Katolicka – okazywali mi w mediach umiarkowaną sympatię.
Przestano mnie wyklinać z ambon. Teraz byłem zagubioną duszą, która właśnie wraca na łono kościoła. Pojawiłem się parę razy w Toruniu, uzyskałem błogosławieństwo samego ojca dyrektora – z Antychrysta stałem się nagle umiłowanym synem Kościoła.
Co do duszy – naukowcy z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego udowodnili, że mój przypadek wskazuje na to, że świadomość pochodzi od duszy, a nie od mózgu, bo przecież mózgu nie posiadam. Ich koledzy z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego poszli o krok dalej, twierdząc, że moja bezgłowa egzystencja jest nie tylko dowodem na istnienie duszy, ale również cudem i znakiem od Boga, byśmy przedefiniowali wiele pojęć i powrócili do żarliwej wiary jezusowej. Także inne uczelnie i wydziały teologiczne prześcigały się w powiązaniu mojego braku łba z nauką chrześcijańską. Słowem: szach-mat ateiści!
Najbardziej obawiałem się sprawy tych cholernych, nieletnich Modliszek. A okazało się, że to najbardziej miało mi pomóc. Same Modliszki twierdziły, że nie wrzuciły nigdzie nagrań, że je im wykradziono, a informacje o ich wieku były zwykłą kaczką dziennikarską, bo najmłodsza z nich w chwili nagrania filmów miała akurat osiemnaste urodziny i to miał być prezent związany z jej wejściem w dorosłe życie. Jako dowód przedstawiły własne akty urodzenia.
Tak jak wspominałem – sprawa Modliszek ostatecznie mi nie tylko nie zaszkodziła, ale wręcz pomogła, pozwalając zbudować jedną z linii narracji kampanii, którą prowadził mój sztab.
– Mam pomysł – mówił Jan Kowalski – tylko musimy trochę jakąś przeciwwagę zrobić dla tego tytułu Miss Polonia. To było dobre na pewnym etapie, ale teraz trzeba nieco zmienić narrację.
– Co pan proponuje? – chciała wiedzieć rzeczniczka, Anna Nowak.
Kowalski uśmiechnął się do niej, po czym zwrócił się bezpośrednio do mnie:
– Weźmie pan udział w wyborach Mister Universe. I oczywiście je pan wygra.
– Wygram? Przecież o tym chyba ludzie decydują.
– Spokojna głowa. My wiemy dokładnie jacy ludzie. Na każdego z nich mamy taaaaaaakie haki – gestem zapalonego wędkarza pokazał jak wielkie haki na nich mają.
– Ale ja nie mam w ogóle atletycznej sylwetki. Jestem gruby, niski a bez głowy to już zupełny kurdupel.
– O to niech pana głowa nie boli. Jest pan odpowiedniego wzrostu. I nie gruby, a jedynie nieco obły. A jak pan wygra, to będzie nowy wzorzec męskiej urody. Kojarzy pan taki film amerykański o super herosach, o tym no, Thorze czy jak mu tam było, jak się roztył, rozpił… Trzeba nam mistera takiego, z którym każdy mężczyzna siedzący na kanapie, popijający piwko i skrobiący się po jajkach… – wtem nagle spytał niespokojnie – jajka panu czasem nie zniknęły?
– Nie. Ostatni raz jak sprawdzałem, były na miejscu.
Spoglądał na mnie podejrzliwie i badawczo, spode łba. Chciałem mu odpłacić pięknym za nadobne, ale ja oczywiście spode łba spoglądać nie mogłem.
– Proszę sprawdzić lepiej jeszcze raz.
– Teraz?
– Tak, teraz.
– Na pewno mam – powiedziałem, by się odczepił.
– Nie widziałem, by pan sprawdzał: niech pan ręką sprawdzi.
– Oszalał pan? – oburzyłem się – mam przy panu i pani Nowak sobie grzebać ręką w majtkach?
– Nagle wstydliwy? Cały świat widział już film tych Modliszek, pańskie genitalia to jeden z najlepiej poznanych obiektów we wszechświecie, a pan się nagle jak panienka zachowuje. No już, niech pan sprawdzi, czy nie zniknęły, bo od tego los kampanii zależy.
– Jakiej kampanii? – spytałem nieprzytomnie.
– Prezydenckiej oczywiście! Głowa państwa może nie mieć głowy, ale jaja mieć musi!
I mimo że to było upokarzające to sprawdziłem, jaja oczywiście nadal były tam gdzie być powinny.
– Dobrze. Wspierają nas różne środowiska, ale między innymi takie, które uważają, że gejów i całą resztę tych zwyrodnialców należy leczyć i to najlepiej przymusowo. Z tym, że nie było dotąd dowodów, że taka terapia w ogóle może być skuteczna, a nawet wręcz przeciwnie, wszystko wskazywało na to, że nie jest.
– No bo nie jest – odpowiedziałem. – Zresztą to idiotyczny pomysł, homoseksualizm nie jest chorobą tylko preferencją.
– Proszę nie wypowiadać takich kontrowersyjnych opinii – zaprotestowała z zaniepokojeniem graniczącym ze strachem Anna. – Tu między nami możemy, ale jakby pan z czymś takim wyszedł na zewnątrz: bylibyśmy spaleni.
– Ale przecież…
– Nie ma żadnego „przecież” – twardo uciął Kowalski – był pan chory na homoseksualizm. Choroba, jak to inne choroby psychiczne, powstała w głowie. Gdy pan głowę utracił, ciało w naturalny sposób wróciło do swych wrodzonych skłonności, co jest dowodem na to, że homoseksualizm można leczyć.
– Przez ucięcie głowy?
– Niekoniecznie. Może lobotomia wystarczy? Nie zaprzątajmy sobie teraz tym głowy: naukowcy są od tego, by opracować odpowiednią metodę. Jest pan przykładem, że da się i warto. Były gej, wyleczony ze sprzecznych z naturą skłonności, nagle staje się buhajem, który podołał czterem dzierlatkom. Chyba nie ma lepszego dowodu, że natura zwycięża zbrodniczą ideologię LGBT!
– Ale przecież to nieprawda! – ośmieliłem się zaprotestować. – To nikczemne, podłe kłamstwo. Nigdy tak naprawdę nie byłem gejem, ogłosiłem tak tylko, by pracy nie stracić.
Kowalski się zaśmiał:
– Oj panie Andrzejku. Widać od razu co głowa to rozum, a co rozum to głowa, pan głowy nie ma, więc niech pan zostawi myślenie tym, co głowy mają. Pan ma skrupuły. Że podłość, że nikczemność. Ale dobro kraju wymaga od nas nikczemności. A pamięta pan jaka jest alternatywa, prawda?
Pamiętałem wręcz zbyt dobrze, jaką wizję nakreślił mi pułkownik. Wzruszyłem więc tylko ramionami:
– Jeśli uważacie, że to pomoże. To wy się na tym znacie, nie ja.
* * *
Później się dowiedziałem, że wystawiono mnie głównie po to, by kandydat partii PPPRK mógł zdobyć strategiczną przewagę i wygrać w pierwszej turze. Wybory co prawda zakończyły się w pierwszej turze, ale moim zwycięstwem. Jak to określili: „plan B stał się planem A”.
Polska weszła w kolejne gospodarcze wiraże, rządy upadały i powstawały, a ja doczekałem się reelekcji. Sukcesy przestały mnie już dziwić, więc pokojową nagrodę Nobla uznałem za całkowicie normalny dodatek do wielkiej kolekcji posiadanych już przeze mnie nagród, medali i wyróżnień.
To co mnie nieco zaskoczyło, to olbrzymia flota obcych, która pojawiła się nad naszymi głowami (wiadomo – nie nad moją), akurat w moment po zaprzysiężeniu mnie na sekretarza generalnego ONZ.
Jako świeżo wybrany sekretarz generalny czułem się w obowiązku odpowiedzieć na wezwanie przybyszy i osobiście stanąć na pokładzie ich statku matki w roli reprezentanta Ziemi. Mój szef ochrony i wszyscy eksperci to mocno odradzali, ale ja byłem dobrej myśli.
Gdzieś pojawiło się jakieś oderwane wspomnienie (przed oderwania głowy) – że wszystko to jest jakoś powiązane…
Czułem niesłychaną bliskość z gwiezdnymi przybyszami. Nazywałem ich w duchu swymi galaktycznymi braćmi.
W końcu oni też nie mieli głów.