Moja empiryczna intifada przeciw judeistyczno-greckim restrykcjom miała może metaliczny meta-posmak infantylnej dysocjacji i depersonalizacji, podlewanej sosem sensualnej libertyńskiej orgiastyczności, porubstwa i frywolności, ale nie krzyżujcie mnie jeszcze (przyjdzie na to pora pod koniec, składam tu oficjalną, uroczystą i naburmuszoną promesę, że zachowam się godnie – nie zmartwychwstanę!) – bo przecież „de gustibus non est disputandum”.
W tym najlepszym z możliwych, doskonałym uniwersum, popadłszy w tężcowe odrętwienie leibnizowskich monad, zatruta strychniną humowskich wideł czy gilotyn i kantowskich kategorycznych imperatywów, musiałam być kuraryzowana kratyzmem Witwickiego, mocowana i przemocowana dążeniem do mocy Adlera, idealnie, intencjonalnie i absolutnie pawulonizowana przez ingardenowskie modusy istnienia i francuskich dekonstrukcjonistów, by wreszcie abandując drednota klasyków, otarłszy się o postmodernistyczne samorepetytujące się papugi, stanąć twarzą w twarz, licem w lico z myślą współczesną, nielicującą z godnością młodej dziewczyny szukającej sensu largo i sensu stricto.
Zresztą, czyż zarówno osoba, jak jej osobowość, w angielskim, niemieckim, greckim i łacińskim brzmieniu, jako persona nie jest jedynie prosoponem, perforowaną maską antycznego teatru, jak chciał Jung – zakładaną na nagi gnój jedynie na użytek społeczny, a nie osobisty. To w naszym języku osobowość jest czymś osobnym, własnym, a osoba czymś od innych oddzielonym, na swój użytek ukutym. Ale nie oszukujmy się, że się nie oszukujemy. Samemu sobie nie jesteśmy w stanie spojrzeć w ryj bez maski. Własna osoba jest kimś najbardziej obcym i odrażającym i tylko dzięki ubraniu jej w gazmaskę konwenansu jesteśmy w stanie oddychać tym trującym smrodem, choć również przez to nie jesteśmy już w stanie sobie napluć.
Owszem. Gnało mnie w ten polisensoryczny protorenesans synergii i synestezji a jednocześnie rozdziału i rozdźwięku, starożytne siedem demonów, podobnie zresztą jak cały enwajroment tej zblazowanej socjety, wyrosłej na forsie i humusie pokolenia dzieci kwiatów, którym opadły płatki i brzuchy, wypadły włosy i w szklankach spoczęły sztuczne szczęki, mulczowanej poezją bez rymów i bez myśli, narkotyzującą pozerskim nacjonalizmem i bezrefleksyjnym katolicyzmem. Emanacje całej siódemki w mych uczynkach napawały mnie pogardą do samej siebie, na równi z tym zakłamaniem, zamotaniem, za-zaistnieniem i uczuciem postępującej degrengolady. Jednocześnie odrzucało mnie od tej lewicującej zakłamanej hucpy, wciągającej własne wyziewy i parodiującej wolność w imię nowego zniewolenia.
W oczekiwaniu, aż wskazówki wybiją opus magnum mi z głowy, budowałam to opus minor a raczej całą serię operum minoris, ślepo zapatrzona w swą wypożyczoną wielkość, moc ukradzioną. Arogancko budowałam ze słów mur beznadziei, indolencji i odtrącenia. Nie wierząc i wierząc jednocześnie, w nagłej rozpaczy, że czytelnik zada sobie trud przebicia się przez tę ścianę, rozedrgania, rozebrania mnie do ostatniej cegły, spopielenia, odarcia aż do ruin, zrzucenia polichromii, stopienia witraży, zerwania posadzek i dachów, by zajrzeć wprost do wnętrza, albo wręcz ugasić ten wewnętrzny tęczowy ogień, ochlustać tę skuloną, nagą mnie, ssącą nerwowo palec, zwiniętą w embrionalnej pozie, jak robak. Jak ksiądz i nie-ksiądz. Oczywiście udawałam przy tym faceta. Adama. Albo Jana. Najlepiej z koloratką. Znałam kiedyś takiego jednego czy niejednego, więc łatwo było udawać. Śliskiego mizogina, który jednocześnie przypochlebia się kobietom i z nich kpi, bo kipi od wewnętrznej nienawiści. Ścieżka była prosta, tropy porozrzucałam aż nazbyt obficie. Ciesz się. Ciesz się. Ciesz się. Janie. Janiele stróżu mój.
Janku, opasawszy więc Twój świat, przy całej mej dysleksji i dysortografii, hołd napisałam Ci potem, mając w pamięci, że „naśladowanie jest najszczerszą formą pochlebstwa”, opluwając, oszczywając, wymiotując, by się tylko do mnie nie zbliżyli i nie poznali jak bardzo ich potrzebuję.
Przemykałam ciemnymi ulicami, stukając obcasami urywane staccato tam gdzie śmierć podpowiada i drwi, z piąstką w torebce, na spuście paralizatora, choć przecież nigdy nie byłam kruchą córeczką tatusia (pieprzyć gaz pieprzowy). Jednak perspektywa gwałtu wszystkie perspektywy gwałtownie skurczyła do tej jednej, jak igła. Bałam się tego zawsze.
Intertekstualność, intersensualność i interseksualność, nawet w obrębie tego dziesięciorga rozpinam pajęczyną, która ma zahaczyć o Sumer, o Enkidu, byka i jego brata-przeciwnika-kochanka-przyjaciela.
Ileż można świecić światłem odbitym, skoro nawet Księżyc, ten wieczny odbijacz, pan zwierciadełko, to żałosne lusterko lunarne, odbił miast światła, słowo które było na początku: Beresheet. Sheet. Blady sheet.
Ale po tych dziesięciu stopniach do piekła, musi przyjść przecież "po jedenaste". A może po pierwsze i jedyne. Wreszcie opus magnum, zaprzeczenie i wysublimowanie tego co dotąd w arcybanalne i arcykordialne: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Z taką samą nienawiścią, wzgardą i litościwą obojętnością źle stłumionego strachu jak samego siebie.
Słucham opowieści prababki, być może po raz ostatni (ona już dawno nie żyje). Wiem, że muszę to opisać, ale czyż to nie jest poza granicę opisania? Chowam się za językiem, hermetyzuję treści, sprawiam, by je odpakowywać nie było warto, nie opłacało się zajrzeć, dojrzeć, dostrzec, dobić do żywego, do kruchutkiej, mierniutkiej, miałkiej i nielotnej – w sumie to zatęchłej – zawartości.
I wiem, że następny tekst zamknę językiem jeszcze bardziej. Stylizacją na ukraiński. Wiarołomną i karkołomną próbą ułożenia sobie w głowie nieukładalnego. Korowodem podchodów, karnawałem niedosłowności i dosłownego brudu.
Ale na razie opus minor. Więc cicho. Cichuteńko. Na paluszkach.
W berka albo w chowanego. Nim usunę wszystko. Nim osunę w nicość.
Muszę mrugnąć parę razy do czytelnika, bo inaczej odbiorca nie zainwestuje cennego czasu i wysiłku w wyłamywanie zamków. A zbudowałam ich jeden nad drugim, segment za segmentem, na siedmiu wzgórzach.
No i oczywiście łatwy do odczytania symbolizm na zachętę. Naści, czytelniku, kiełbasy! Tylko się nią nie udław. Zaangażowaną społecznie treścią żołądka.
Tak kpiąc i z samej siebie i z czytelnika, przebrnęłam, dobrnęłam, rozkołysałam. Jedz. Pójdzie w biodra albo w cycki. W cycki lepiej. W końcu na nich budowano cywilizacje, ich groźne kopuły wznoszono w niebo, szorując i szturchając po chmurach krzyżem, zamiast brodawki sutka. Tak samo i meczety, napastowane członkami minaretów.
Ogień przygasa. Słuchasz mnie jeszcze belferko od siedmiu boleści i ty w bolesnej pustej pozie umoszczony pijany arystokrato pawiaństwa? Twe czasy przeminęły, przeszły, odeszły z radziecką armią. Gdy się upokorzysz, przyjdzie wybawienie. Zabijemy cię i przestaniesz cierpieć.
Na przedzie Pycha wpycha się grubiańsko. Arcydzieło okazuje się szmirą, farsą. Opus minor nawet nie zasługuje na to "opus", lepiej je opuścić i zostawić tylko minor. Godność. Locus minoris resistantiae.
We wszystkich nieistniejących światach, gdybyś odkryła rzeczywistość, taką jak jest, pojmiesz, że…
Miłość – każda – zaślepia. Miłość własna zaślepia absolutnie.
A władza? Sama wiesz, prawda?
A Ty mężczyzno, Adamie, Januszu, Marcinie, albo brzdącu Piotrze Pioterze… skołowany? Bo i do Ciebie się zwracam, do Twojej żeńskiej połowy, do tej głowy kobiecej, co pod oceanem testosteronu, gdzieś w głębinach grzecznie jeszcze chrapie. Obudź się, droga koleżanko. Załóż szpilki i pończochy. Tańcz.
Kiedyś, w czasach, gdy czasu miałam więcej niż w tej chwili, wybrałam się na spacer po Nowym Jorku, pieszy, ponad dwugodzinny. Chciałam na podstawie tego tripa coś napisać o "Wielkim Jabłku" jako takim, i chodząc odfiltrowywałam sobie z widoku ludzi.
Zresztą to nie jest takie trudne, wbrew temu, jak NY jest przedstawiany w telewizji, kinie, czy książkach, ludzi tu w pewnych porach wcale nie ma.
Do późnego popołudnia ulice są praktycznie puste – „wiecznie żywe” miasto jest praktycznie wiecznie martwe, poza porą wieczorowo/nocną, gdy zaczyna się jakiś ruch.
Za to już w samych klubach jest ścisk. By się do nich dostać trzeba przejść selekcję. Tłum wewnątrz, to tłum przefiltrowany, już inny od tego na zewnątrz. Czasem wystarczy być po prostu ładną kobietą albo przystojnym mężczyzną, w drogich ciuchach, czasem zaś te kryteria filtracji są bardzo dziwne – nie wejdziesz bez kolczyka w nosie, psa w dupie albo tatuaży na oku.
Ale wybrałam czas mojego spaceru tak, że kluby jeszcze nie były otwarte. Zresztą one mnie nie interesowały. Nie interesowali mnie ludzie. Interesowało mnie miasto i jego architektura.
Podobna i niepodobna do naszej. Tutaj hierokracja nie uczyniła takich szkód. Raz tylko dostrzegłam jakąś gwiazdę Dawida. Zero krzyży czy półksiężyców. Łatwiej znaleźć schron przeciwatomowy – te relikty zimnej wojny, są dobrze oznaczone i nadal gotowe na przyjęcie w swych kryptach uciekinierów. Ale apokalipsa się dokonała już dawno temu, a życie toczy się dalej, jakby koniec świata nigdy się nie zdarzył.
A więc pustka. Cisza. Brak ludzi. Nawet w nocy. Na ulicach Los Angeles czy nawet zbankrutowanego i wyludnionego Detroit tego nocnego ruchu zobaczymy więcej. Już nie mówiąc o tym, że o wiele więcej tego tętniącego życia jest w europejskich starych miastach – w Paryżu, Londynie, Moskwie, Warszawie, Wrocławiu, Katowicach czy Krakowie. Więc jak widzicie gdzieś w kinie albo telewizji tłoczne ulice Nowego Jorku – nie wierzcie, spędzili tam widocznie statystów, albo akurat coś wybuchło i przyciągnęło gapiów. Zresztą z tym wybuchaniem i gapiami to też tak nie do końca, jak oglądam wiadomości z miasta, autentyczni świadkowie strzelanin opowiadają o nich bardziej drętwo i nieautentycznie niż grają aktorzy w polskich telenowelach.
Tak, tak, słyszałam strzały. Z tamtego mniej więcej kierunku. Nie umiem niestety dobrze zidentyfikować typu broni. Potem kolejne strzały dobiegły stamtąd. Spokój grabarza, kobiecina opowiada bez przejęcia, jakby ją spytali o to co jadła na śniadanie. Choć pewnie nie, jakby spytali o śniadanie to by im albo odpowiedziała, że to nie ich sprawa, albo pokazała zdjęcia z Insta, albo pozwała o to, że sugerują, że jest za gruba.
Więc spokój i nuda. Choć wiadomo w niektóre dzielnice sama bym się po zmroku nie zapędziła. Ulice puste. Skwery puste. Parki puste, jeśli nie liczyć turystów, dorożkarzy i czarnoskórych rikszarzy polujących na naiwnych. Głowy puste. Puste serca. I mieszkania.
Internet to wspaniałe medium. Możesz być kim chcesz, albo kim nie chcesz.
Publikowałam opowiadania. Pisałam je, często podszywając się pod faceta. Pseudonimy tak jak już wspomniałam, oczywiście męskie. Jan. Adam. Biblijne.
Albo bardziej współczesne. Z angielska. Jezzowe. Ale do bólu męskie. Charlie. Charlie Echo Bravo. Gin. Jim.
W końcu każda komórka moja ma tam to wdrukowane, w dwudziestą trzecią parę.
Szybko zakładam biustonosz i stringi. To jego spojrzenie po fakcie. Wzrok zwycięzcy, zdobywcy.
Spoglądam na mojego chłopaka, właściwie to jeszcze chłopca i zamiast tego triumfu co się spodziewałam, widzę w jego oczach zupełnie co innego.
Widzę strach.
Podpinam pończochy.
On dalej leży bez życia. I jemu leży. Ma prawo. Przeciorałam go przez siebie trzy razy.
Seks był wspaniały. Ale… Teraz on jest taki pokurczony, pokruszony, zmięty i zmęczony. Poraniony moimi zębami i pazurami.
Przed chwilą jeszcze tam w ślepiach tego pieska mieszkała iście rollingstonowska satysfakcja. Czy też raczej jej umiejętnie odwlekany brak i ruina. Teraz tylko przerażenie.
– Rzucisz mnie? – pyta w końcu.
– To ty mnie rzucisz – odpowiadam, dopinając suwak spódnicy i nie próbując się nawet uśmiechać.
– Nigdy… Zawsze z tobą będę!
– Kłamiesz – stwierdzam spokojnie. Nie ma potrzeby podnosić głosu. Zapinam guziki bluzki i odpalam papierosa. Klasycznego, nie jakieś likłidowe gówno.
Trzeba zmienić klimat. Zamiast zrobić to pilotem, pochyliłam się nad wieżą, doskonale wiedząc, że teraz gapi się na mój tyłek opięty w małą czarną.
Z premedytacją powooooli zmieniłam chłam, którego słuchał, na Tadeusza Nalepę. Głośno przełknął ślinę.
– Przysięgam…
– Lepiej nie przysięgaj… Zaraz usłyszysz coś, co sprawi, że mnie znienawidzisz.
Przeciągałam tę chwilę. To było miłe, że dopiero co wziął mnie na wszystkie sposoby, a wystarczył ten mały teatrzyk by nabrał znów ochoty.
Przynajmniej psychicznie, bo tamten móżdżek na dole tylko lekko mu drżał. Widząc, że przyglądam się kpiąco, zakrył się poduszką.
Z głośników leciało „Najważniejsze to być silnym. Wicher silne drzewa głaszcze hej”.
– Nie możesz nic takiego powiedzieć, coby…
Wydmuchnęłam w jego stronę kłąb dymu. Nie zakrztusił się. Patrzył butnie i odważnie. Usta zaciśnięte w twardą kreskę. Zakochany kundel.
– Cokolwiek bym usłyszał…
Zamknęłam mu usta pocałunkiem. Pewnie ostatnim.
– Podobam Ci się? – przeciągnęłam to jeszcze.
Odchylił poduszkę z uśmiechem:
– Widzisz przecież.
Tam dojrzewał cudowny kwiat erekcji. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Chrystus wskrzesił Łazarza raz. Ja rezurekcję wzwodu widziałam tej nocy…
– Po raz czwarty… – wymsknęło mi się.
– Widzisz, jak na mnie działasz. Jak… Jak… narkotyk – dokończył banalnie. Chyba żadnego z jego mózgów nie stać było już dziś na wymuskane metafory.
Usiadłam na łóżku obok niego i zakryłam mu przyrodzenie na powrót poduszką.
– Zakryj się, bo przeziębisz – wyszeptałam, kontynuując grę wstępną tragedii. Oczy miałam suche. Usta także. Język mi się rozpadł jak popiół, nie czułam go wcale tylko jakąś proszkowatą nicość. Nie mając języka, nie można mówić. Otworzyłam usta i zaaplikowałam papierosa jak panaceum na całe zło świata. Na to, co za chwilę się stanie. Stanie się jak tylko odnajdę język i poskładam go z popiołów.
On też milczał. Jakby wiedział. Ale cóż mógł wiedzieć.
Za chwilę mnie znienawidzi.
Wydmuchnęłam dym w jego oczy, po raz ostatni. Nie cierpiał tego, ale jednocześnie pożądał tej tortury, jak każdej innej. Ale tym razem to nie był element gry… po prostu nie chciałam, by patrzył mi w oczy, gdy to wreszcie powiem.
I powiedziałam w końcu i moje serce zamarło po czwartym wyrazie.
I nagle…
I nagle… nic się nie stało.
Bo… on nie zrozumiał. Myślał chyba, że tylko powtarzam słowa piosenki. Albo dalej myślał tym na dole.
O ile prościej by było gdybym była kosmitką, wampirzycą albo innym banałem!
Wściekła, połknęłam dym i łzy. Po chwili uspokoiłam ręce, tak niezbędne mi teraz do mówienia jak przed chwilą język.
Zmiażdżyłam kiepa w popielniczce. Wyciągnęłam kolejny papieros, którego nie byłam w stanie drżącymi dłońmi odpalić. Z uśmiechem usłużył mi ogniem.
Zaraz ten uśmiech zgaśnie na zawsze.
Powtórzyłam więc te cztery straszne słowa, od których próbowałam zacząć:
– Kiedy byłam małym chłopcem…