Głuchy ryk wybuchów artylerii wprawiał ziemię w drżenie. To tłukli oni, a nie my. Byłem tego absolutnie pewien. Podrywane eksplozjami błoto opadało na nas kulących się w pozostałościach okopu.
– Marko, dostałem! – Andriej z przerażeniem patrzył na leżącą obok niego nogę.
– Ot durak. Jak ty niby sierżancie dostałeś, skoro to noga w ruskim mundurze?
– Faktycznie. – Dokładnie obmacywał swoje nogi, jakby pragnął upewnić się, że je ma.
– Mówiłem, dobrze jest.
– To krew. – Patrzył na swoje ręce ubabrane błotem i czymś jeszcze.
– A co ma być? Spadają na nas resztki zeków, co przyszli tu, legli i się trochę rozerwali w tańcu ze sto pięćdziesiątkami dwójkami*(1). – Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.
– Komandir, że ciebie nawet w tym piekle się jaja trzymają.
– Jakby mi odpadły, to bym przyszył, bo bez jaj nijak żyć.
– He, he.
– Słyszysz?
– Ucichli.
– Daj znać chłopakom w schronie by się szykowali?
– A nie wyszli na pozycje?
– Jeszcze nie. Spodziewam się, że za góra pięć minut orki walną po nas jeszcze ze dwie, trzy salwy. Nie ma sensu by nasi ryzykowali, szkoda krwi. Dopiero po tym jak orkowie walną, trzeba będzie obsadzić pozycje, a w każdym razie to co z nich zostało. – Popatrzyłem na błotniste doły dokoła nas.
– Tak jest.
Andriej ruszył wykonać rozkaz, a ja patrzyłem przez niewielki peryskop na przedpole. Na razie nic się jeszcze nie działo mogłem więc chwilę pomyśleć, o niej.
Przeklęta hipokrytka prześladowała mnie od zawsze. W sumie nie wiem, o co jej tym razem chodziło. Zresztą czort z tym, gorzej, że długi czas była lepsza w te gierki. Przekonała dzięki nim ojca, ona jest ta dobra, a ja ten zły. Tym razem nie pozwolę by jej się udało. Moja ukochana długo uczyła mnie abym był gotów do tego starcia.
Na przedpolu zamajaczyły sylwetki żołnierzy. Szli do ataku skokami, za nimi zaś powoli brnął przez błoto czołg. Tym razem wagnerowcy rzucili „ligę”, czyli doświadczonych żołnierzy z jednostek spadochronowych i specnazu, a nie zeków z łagrów, określanych nawet po tamtej stronie frontu jako „mięso”. Krótka nawała ogniowa zmusiła mnie do zaprzestania obserwacji. Ledwie ustała, a w resztkach błotnistych okopów pojawili się moi ludzie. Za chwilę zacznie się kolejna runda balu na błotach Bachmutu.
Zdjęcie z teczki raportów, które do mnie trafiły miało solidny opis. Nazwisko i pseudonim uwiecznionego na nim oficera oraz jednostkę w której służył. Standardowy meldunek. Zamyśliłam się.
Buc będący moim bratem miewał tysiące nazwisk i tożsamości, cóż więc wobec tego znaczy kolejna? Problemem jest to, co oprócz jego przepełnionej dumą facjaty znajduje się na tym zdjęciu. Wrak czołgu i siedzących na ziemi kilku rozbrojonych ludzi w zabłoconych mundurach. Bezczelne potwierdzenie, że jego osobista interwencja doprowadziła do złamania się kolejnego ataku na Bachmut. Trzeba interweniować.
Odkładam zdjęcie do teczki i podnoszę wzrok na stado obwieszonych medalami kretynów wokół stołu z mapą. To dowódcy armii, która aktualnie pracuje dla mnie.
– Chciałabym poinformować, iż prezydent jest rozczarowany dotychczasowymi postępami.
– Wróg używa wszystkich rezerw, mimo to na prawym skrzydle przesunęliśmy w ciągu ostatniej doby front o prawie pół kilometra. – Armgen*(2) Głupasimow wskazał jakieś kreski na mapie.
– Moglibyśmy zdobyć więcej, ale brak nam ludzi. – Natychmiast wsparł go armgen Złotogaciow.
– Proście, a będzie wam dane – odrzekłam. – Ukaz prezydencki da wam dodatkowe sto tysięcy sołdatów.
– Mobiki słabo się biją, brak im wyszkolenia i uzbrojenia. – Armgen Szajbu włączył się do rozmowy.
– Kiedy słyszę te wykręty mam szczerą ochotę rozszarpania was własnymi rękami. Gdybym tylko mogła to zamieniłabym was na hetajrów*(3) Aleksandra Wielkiego, albo choć na stado szympansów…
– Milczcie kobieto! – Złotogaciow krzywi się krzycząc to ostatnie słowo. – Obrażając nas, obrażacie Rosję! – grzmi dalej.
– Posłuchajcie mnie uważnie tłumoki – nie podnoszę głosu, by pokazać im, kto tu rządzi. – Zamiast pokrzykiwać jak pijani kołchoźnicy, dla odmiany może byście ruszyli głowami i zdali sobie sprawę jakie są konsekwencje waszych własnych słów. Jeśli rezerwy, jak to mówicie, mobiki, są źle wyszkolone, to znaczy żeście nie dopełnili obowiązków na etapie ich służby zasadniczej. Jeśli brak im wyposażenia, to gdzie są zasoby magazynowe, na utrzymanie których dostawaliście z budżetu miliardy rubli. Chyba nie chcecie by prezydent zainteresował się waszymi prywatnymi majątkami, prawda? – Powiodłam po nich wzrokiem.
– Zrobimy co w naszej mocy, by przełamać impas – zapewnił szybko Głupasimow.
– Już lepiej. Pamiętajcie, że Żukow potrafił szybko osiągać cele nawet jeśli kosztowało to kilkadziesiąt tysięcy zabitych.
– Tak jest.
– To rozumiem. Jak mi dacie głowę tego typa. – Rzuciłam na stół zdjęcie buca będącego moim bratem. – Choćby to kosztowało życie i dwustu tysięcy bojców, zapomnę o problemach z magazynowanym sprzętem, kasą na szkolenie i jeszcze załatwię wam tytuły marszałków Rosji.
– Dziękujemy.
Nocą przebiliśmy się przez linie orków. Osobiście prowadziłem szpicę specjalsów i jak za starych dobrych czasów kryptei*(4) mój sztylet pił krew wartowników. Teraz rozwijamy natarcie rozpoznając teren przed siłami głównymi. Mądre słowa, opisujące niekoniecznie spektakularną rzeczywistość. Leżymy rozciągnięci za szczytem niewielkiego pagórka. Czekamy, aż oni podejdą. O tym, że nadciągają wiemy dzięki dronom.
– Marko, co na to powiesz? – Stiepan przyczołgał się do mnie.
– Po błocie, w którym tkwiliśmy można powiedzieć niemal luksusy mamy.
– Ja o nich. – Porucznik wskazał wzrokiem nadciągającą kolumnę.
– Odwód odcinka. Batalion czołgów, drugi zmechu plus kilkanaście ciężarówek z mobikami i lekką ługańską piechotą.
– Dużo ich…
– Dużo to pojęcie względne. Po pierwszej salwie Krabów siły się mniej więcej wyrównają. Nasi tankiści mówią, że czołgi od Polaków są gwardyjskie. Znaczy się porównywalne z najlepszymi, które orki mają.
– A my? Mało nas piechociarzy, a ich dużo. – Stiepan wyraźnie nie dawał się przekonać.
– Pójdziemy w szyku z czołgami, my będziemy je chronić, one nas. Musimy to zrobić na szybkości, by u orków każdy: czołg, transporter, sołdat walczył oddzielnie. My będziemy jak zaciśnięta pięść, oni jak rozłożone palce.
– Rozłożoną dłonią można złapać pięść. Zaczekajmy na odwodowy batalion i dopiero z nim zaatakujmy.
– Teraz oni są w kolumnie, jak zaczekamy, to się rozwiną i walka będzie kosztowała więcej krwi. Zresztą i tak się już się zaczyna.
Ze świstem przeleciały nad nami pociski, a chwilę później w kolumnie dało się dostrzec kilkanaście wybuchów. Mało ich było, bo Kraby natychmiast po salwie musiały zmienić pozycję, by nie narazić się na ogień kontrbateryjny, ale wystrzelone z chirurgiczną precyzją pociski niszczyły czołgi, transportery masakrowały żołnierzy na ciężarówkach. Z chrzęstem gąsienic nasze czołgi przekroczyły szczyt wzgórza i od razu rozpoczęły ostrzał.
– Za mną! – okrzykiem poderwałem do boju moich ludzi.
– Trzymać się przerw między tankami! – krzyczeli sierżanci.
Szliśmy w dym wybuchów, w ogień, piekło wież pancernych unoszonych eksplozjami amunicji. Szliśmy w ścianie stali i zniszczenia starając się wyłuskać i zniszczyć tych wrogów, którzy mimo ogarniającego ich pandemonium próbowali się bronić. Ech, kiedyś, kiedyś taki atak byłby ścianą tarcz, nad którymi połyskiwałyby hełmy hoplitów. Ledwie sto lat temu linią bagnetów dziś ciężkim biegiem ludzi, którzy co parę kroków przypadają do ziemi, przetaczają w prawo lub lewo, czasem strzelają i rwą do kolejnego skoku. Nic to, adrenalina buzowała we krwi jak za starych dobrych czasów. Kwadrans później było po wszystkim. Wśród szczątków zniszczonej kolumny uwijali się moi żołnierze odzyskując te elementy wyposażenia, które mogłyby się nam przydać. Na ziemi przy przewróconym wybuchem transporterze była grupa jeńców. Sierżant Mykoła nagrywał ich na telefon. Podszedłem tam.
– Dobij – wyszeptał jeden z Rosjan.
– Nie kuś – odparłem.
– Strasznie boli – jęczał. – Zlituj się, dobij.
– Boli. – Popatrzyłem na jego zakrwawione spodnie. – Bo masz paskudnie złamaną nogę. Zaraz nasz sanitariusz da ci coś przeciwbólowego, usztywni prowizorycznie złamanie, potem w szpitalu poskładają ci porządnie to kopyto.
– Dziękuję – wyszeptał.
– Z tymi podziękowaniami to się nie spiesz. Namiętnie i uparcie strzelacie do naszych szpitali, więc tam wcale bezpiecznie nie jest. No i potem pewnie cię wymienimy na naszych.
– Rozumiem, ale i tak dziękuję.
Skinąłem na przechodzącą obok Katię, sanitariuszkę.
– Pacjenta mamy – wskazałem rannego jeńca.
– Już się za niego biorę.
– Spokojnie, najpierw nasi – przeszedłem do szeptu, nachylając się do niej.
– Już zrobieni. Za chwilę powinny przyjechać quady, żeby odwieźć ich na tyły.
– Czyli znasz stan?
– Tak.
– Ilu naszych jest dwusetnych?*(5)
– Nikt nie zginął, mamy ledwie siedmiu niegroźnie postrzelonych i klika otarć. Quadów starczy nawet na to, by i ten Ruski był odwieziony natychmiast.
– Mówisz…
– Wszyscy twierdzą, że ty kapitanie w czepku się urodziłeś i jak prowadzisz atak, to mamy szczęście.
– Przeceniasz mnie. – Puściłem oko do dziewczyny. – Zajmij się tym tam.
Chciałem ruszyć dalej, kiedy poczułem, że łapie mnie za nogawkę kolejny z jeńców. Na oko miał koło pięćdziesięciu lat i pochodził z azjatyckiej części orklandu. Odruchowo moja ręka dotknęła rękojeści sztyletu.
– Kapitanie, znaczy się nie rozstrzelacie nas?
– Nigdy nie robimy takich rzeczy – odparłem niekoniecznie szczerze.
– To znaczy będziemy żyć.
– O ile wasi was nie zabiją po wymianie, ale to już nie moja rzecz.
– A dacie zapalić? – błagał.
– Dam ci nawet paczkę papierosów jak odpowiesz mi na jedno pytanie.
– Nie wiem czy mogę? – Jeniec skulił się odruchowo.
– Nic tajnego, prosta sprawa. Powiedz, czemu nas napadliście, czemu z nami walczycie?
– Mieliśmy bić się z Polakami, co was okupują.
– Widzisz tu jakiś Polaków?
– No, nie.
– To czemu nas najechaliście?
– Bo Polacy chcą wam zabrać ziemię.
– Polacy są daleko, aż za naszą zachodnią granicą, dobrze się z nimi dogadujemy.
– Ale w telewizji mówili…
– Wiem, wiem, w telewizji… – westchnąłem. – W telewizji pokazują też takich, co się bili na miecze ze światła. A teraz popatrz tam. Widzisz te tanki co odjeżdżają?
– Wasze.
– Polacy nam je dali. Widzisz mój automat?
– Amerykański? – Jeniec rzucił okiem na niepodobny do kałacha kształt.
– Nie. Polski grot. Jak myślisz, czy ktoś, kto chce ci zabrać ziemię, dałby ci broń?
– Ja nie od myślenia, ja z kołchozu. – Jeniec był zdezorientowany tym, co widzi i słyszy.
– Obyś wrócił żywy do tego twojego kołchozu. – Rzuciłem mu paczkę papierosów.
– Masz to? – Podszedłem do Mykoły.
– Wszystko nagrane, jak tylko będziemy na bezpiecznych tyłach prześlę do sztabu.
– Tak trzymać sierżancie.
Nagranie z YouTube’a. Znowu on, zadowolony buc, udający Eskulapa i ciągnący za język jakiegoś kołchozowego kretyna. Można by tę bezczelność zignorować, gdyby nie zestawienia, które przejrzałam przed chwilą. Poziomy bezpowrotnych strat ciągle rosły. Same w sobie nie byłyby może tak niepokojące, gdyby nie to, że prędkość dostarczania uzupełnień szwankowała. Co prawda kolejne fale mobilizacji z nawiązką zapełniły luki w materiale ludzkim, ale to był wyjątek. W miejsce trzech zniszczonych czołgów pojawiał się jeden, niekoniecznie nowy. W lotnictwie, artylerii i flocie było jeszcze gorzej. Możliwe, że pomogłyby zagraniczne zakupy, w końcu moje orki miały jeszcze dużo złota i diamentów, ale strat wizerunkowych nie da się tak łatwo nadrobić. Chciał, nie chciał, trzeba będzie poskarżyć się ojcu. Może on zrobi z tym bucem porządek.
Są wezwania, których zignorować nie można. W sumie to i tak dziwne, że ta hipokrytka nie wmieszała ojca w nasz konflikt wcześniej. Przymknąłem na chwile oczy i natychmiast znalazłem się wewnątrz olimpijskiego pałacu. Sala lśniła blaskiem piorunów zebranych w pęki przy tronie Zeusa. Sam ojciec bogów siedział na nim lecz w sposób znacznie bardziej swobodny niż przed wiekami. Nie miał na sobie chitonu, ale hawajską koszulę i szorty. Oparte na czubku głowy lustrzane polaroidy, czarna broda z siwymi nitkami, oraz szklanka piwa w ręku nadawały mu wygląd harleyowca na wakacjach. Hipokrytka będąca moja siostrą ubrała się zaś jak na spotkanie rady nadzorczej, tyle że zamiast granatowego żakietu i spódnicy miała biel i złoto.
– Wzywałeś mnie więc jestem. – Z szacunkiem skłoniłem głowę przed ojcem.
– Witaj Aresie. Atena ma zarzuty przeciwko tobie.
– Znowu? – udałem zdziwionego.
– Ojcze ukarz go wedle twej sprawiedliwości za liczne przewiny jakie ma wobec mnie.
– Niby co mi zarzucasz?
– Bezprawne naruszanie status quo poprzez bezczeszczenie mych ołtarzy, zbieranie mocy w celach niegodziwych, prowadzenie wojny niesprawiedliwej, lekceważenie ojca naszego.
– Zacznijmy od końca. Wytłumacz mi Ateno niby jak okazuję brak szacunku Zeusowi.
– Wezwany na sąd stawiłeś się w ubiorze codziennym.
– Jestem bogiem wojny i wojowników, przybyłem natychmiast po usłyszeniu wezwania w stroju jak najbardziej adekwatnym do mej roli. Mam na sobie mundur polowy armii, której częścią jestem. Pragnę tu podkreślić, iż jest oczyszczony z błota i z krwi, w którym ostatnio prowadzimy walki, usunąłem wszelkie rozdarcia, a nawet znaki szybkiej identyfikacji wykonane z taśmy izolacyjnej.
– Zarzut oddalam – zawyrokował Zeus i upił łyk piwa.
– Z prowadzenia wojny niesprawiedliwej już się nie wymigasz! – Atena podniosła głos.
– Jestem po stronie tych, którzy się bronią przed niczym nie sprowokowaną napaścią, nie oni napadli, ale im wydano wojnę.
– Kłamiesz! Nie wydano im wojny, jedynie rozpoczęto specjalną operację wojskową. Tak naprawdę, to operacja ta jest odpowiedzią na twoje ataki.
– Ojcze dostrzeż nieścisłość zarzutów. Oskarża mnie o rozpętanie wojny, zaś swój akt agresji nazywa tylko operacją specjalną.
– Bez znaczenia. – Zeus machnął niecierpliwie ręką. – Wojna, to wojna, nieważne jak ją ludzie zwą: operacja, rewolucja, misja pokojowa.
– Sieje śmierć i zniszczenie – atakowała Atena.
– To prawda, ale jednocześnie przestrzegam praw wojennych. Mogę pokazać, choćby ostatnie walki kiedy brałem jeńców. Dbam też by moi ludzie nie ginęli nadaremno.
– Ciekawe, chcę to zobaczyć.
Zeus zagłębił się wir filmików z moim udziałem, po czym przywołał boską mocą także te zdarzenia, których nie nagrywaliśmy. Wreszcie sprawił, że znikło to wszystko, pociągnął łyk piwa i orzekł.
– Aresie, nie poznaję ciebie. Dajesz jeńcom papierosy, a nie wbijasz na pal. Każesz ich opatrywać zamiast dobijać. Jesteś po stronie obrońców, których krew oszczędzasz zamiast szastać ją. Tak walcząc, nawet gdybyś był wśród atakujących zarzut bym oddalił, albowiem twoim aspektem jest wojna i obronna i zaczepna.
– Ale tato! – Atenę zaczynały ponosić emocje, punkt dla mnie.
– Rzekłem! – Zeus nie zamierzał ustąpić. – A tobą córko jestem rozczarowany.
– Moc! Gromadzi moc! – krzyczała. – Ludzie wierzą w HIMARS-y, a tam w nazwie jest rzymska wersja jego imienia.
– Owszem gromadzę, ale robię to samo, co każdy z nas. Jedni wierzą w HIMARS-y inni w SBU, której symbolem jest twoja sowa i co nieco mocy również do ciebie spływa, ale nie robię z tego problemu.
– Córeczko naciągany ten zarzut, oddalam. Powiedz, o co chodzi z tym bezczeszczeniem ołtarzy i kończymy.
– Sikał na mój ołtarz.
– Że co? – Absolutnie zaskoczyła mnie tym oskarżeniem.
– W dwa tysiące trzynastym wedle rachuby ludzi, Ares jako oficer ukraińskiej armii zbezcześcił mój ołtarz.
– Aresie?
– Niech przywoła scenę, albowiem nie pamiętam tego zdarzenia.
Przestrzeń zawirowała i oto ukazała się scenka. Morze Czarne, wybrzeża Krymu, kilkunastu pijanych w sztok ukraińskich komandosów w tym ja. Mocno pijany odchodzę od ogniska gdzie opijaliśmy zakończenie manewrów i obsikuje jakieś rumowisko skalne.
– I to niby jest to, gdzie ten ołtarz?
– Tam gdzie sikałeś!
– Przecież to były jakieś kamienie.
– Ołtarz, tylko go chrześcijańscy mnisi rozbili z półtora tysiąca lat temu.
– Ojcze nie wiedziałem…
– No więc ostatni zarzut jest zasadny. Aby sprawiedliwości stało się zadość, nakazuję ci Aresie przeprosić siostrę i zakazuje ci picia piwa przez najbliższy miesiąc. Postanowiłem.
Zeus, zdematerializował się natychmiast po ogłoszeniu wyroku. Zostaliśmy w jego pałacu. Niechętnie zbliżyłem się do siostry by wypełnić trudniejszą połowę wyroku. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć ona zaczęła.
– Widzisz, ze mną zawsze przegrasz.
– Spełniając wyrok ojca Zeusa przepraszam za to że obsikałem kamienie będące podobno twoim ołtarzem, jednocześnie podkreślając, że nie było w nich nawet śladów mocy, co sugeruje, że składający na nim ofiary nie traktowali tego serio.
– Ty kundlu, jak śmiesz! – kipiała gniewem.
– Pragnę zauważyć, iż ja jestem prawowitym synem Zeusa i żony jego Hery, a nie jakimś skundlonym podrzutkiem jak ty.
– Jak śmiesz! Mnie urodził sam Zeus.
– Nie siostrzyczko. Ciebie na Olimp nasz boski ojciec przyniósł niemowlakiem oświadczając, że wyskoczyłaś mu z głowy. Hera szybko ustaliła, że spłodził cię z syryjską boginią Anat. Odziedziczyłaś po niej część aspektu, czyli wojowniczość. Niewątpliwie i hipokryzję, bo Anat udaje dziewicę wojowniczkę, a swe dzieci podrzuca ojcom.
– Zemszczę się, zobaczysz.
– Do zobaczenia na polach bitewnych, o ile starczy ci odwagi. – Uśmiechnąłem się złośliwie.
Wściekła Atena natychmiast znikła i pewnie pojawiła się na Kremlu, ja zaś mogłem się udać do pobliskiego pałacu Afrodyty. Nasz płomienny romans miewał wzloty i upadki. Łączyła nas jednak nie tylko namiętność, ale też interesy oraz niechęć do Ateny. Bo wiecie jej małżeństwo z Hefajstosem, którego nie cierpiała, było nagrodą dla boga kowali, za alibi które dał Zeusowi opowieścią jak to toporem uwolnił Atenę z głowy naszego ojca. Dzisiejsze starcie Afrodyta przygotowywała ze mną latami. Musiałem ogarnąć panowanie nad gniewem, sposób wyrażania się, dobrać stronę konfliktu i trochę zasad współczesnego prowadzenia wojny. Poszło dość dobrze, bo świetnie się rozumiemy. W końcu i w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. A Atena? No cóż straci jeszcze dziesiątki tysięcy sołdatów, zanim złość jej przejdzie i zacznie planować zemstę w innym miejscu i czasie.