"Niechby już nastał ten piąty świat"– pomyślał Lisi Ogon, splunąwszy z pogardą na spękaną czerwoną ziemię. W wygrzanej słońcem glebie drzemały bogactwa, lecz plony z ledwością starczały by wykarmić plemię. Lisi Ogon winił za to bladolicych osadników zza morza. Ich strzelające ogniem dzidy i sakwy pełne kolorowych paciorków czyniły go coraz bardziej podejrzliwym. "Chciwe kojoty" – zaciskał zęby, a między nimi musował przynniesiony wiatrem piasek. "Prawdziwa zguba czwartego świata".
Kule biegaczy przetoczyły się przez prerię, a słońce piekło w kark, powoli schodząc za horyzont. Klejąc się do podniebienia, drętwiał spragniony kropli wody język, choć korzenny zapach bylicy kazał mu toczyć gęstą ślinę smakującą żelazem. Lisi Ogon przyglądał się z oddali obozowisku przybyszy. Jego siostra urodziła niedawno dziecko o oczach niebieskich jak księżyc, za radą szamana przyszedł więc po sprawiedliwość. Liczył, że rozpozna drania wśród żółtowłosych obcych i, gdy zapadnie zmrok, zadusi rzemieniem.
– Bracie mój, marzy ci się piąty świat? Chętnie pokażę drogę na skróty. – Bury kojot nieśmiało wychynął zza suchych szeleszczących traw. Lisi Ogon słyszał o przebiegłych sztuczkach zwierzęcia, lecz miał wrażenie, że doradzi mu lepiej od starego szamana.
– Nie kpij ze mnie, kojocie. Gdyby to było proste, ktoś dawno by się tym zajął.
– Ale czy nie tego pragniesz? By skóra ziemi pękła jak skorupka zgniecionego jajka, a miazga zepsucia wsiąknęła w spragnioną ziemię? By granica ze światem duchów zniknęła i zlała się z ruinami naszego w bezkres?
Lisi Ogon zamyślił się, bo z opowieści szamana zapamiętał tylko, że piąty świat to koniec poprzedniego ładu. Był przecież najlepszym tropicielem w wiosce, na duchach i bezkresach znał się tyle o ile. Wiedział za to, że kojoty z natury rzadko bywają pomocne, choć ten prostoduszny zwierz zdawał się dobrze rozumieć jego głód i tęsknoty.
– Czemu miałbym ci ufać?
– Nie słyszałeś, że pomagałem Słońcu ulepić ludzi z gliny? Ani że przyniosłem wam ogień i nauczyłem sprytu? Jak mógłbym ci zatem źle życzyć?– Kojotowi nie sposób było odmówić daru przekonywania, Lisiemu Ogonowi zaś młodzieńczej naiwności.
– Załóżmy, że ci wierzę. Ale co to ten bezkres?
– Najlepszy z możliwych i ostatni ze światów. Gdy nastanie, nie będzie drogi odwrotu. Sam przekonałem się, żę granicę przekracza się tylko raz. Wraz z pierwszymi ludźmi brnąłem przez pierwotną ciemność i pustkę oświetloną światłem słońca i księżyca. Byliśmy tacy głodni… Poszliśmy więc dalej na żyzne równiny, gdzie jedzenia było pod dostatkiem. Cztery kapryśne wiatry zmieniły jednak bieg wód. Wtedy z daleka przypałętali się obcy. Słońce ani duchy przodków nie chcą tu zachłannych intruzów, zatopią więc wielką ulewą ich i wszystkich niegodnych piątego świata. Szczęśliwcy o prawym sercu żyć będą na otoczonej rzecznym zakolem wyspie dzięki łasce przodków. Znikną granice czasu, choroby… I reszta doczesnych przekleństw.
– A będzie też wieczna wiosna i jedzenie dla wszystkich?
– Pory roku i pusty brzuch będą tam ostatnim ze zmartwień.
Lisi Ogon zmrużył oczy. Wyobraził sobie ten świat bardzo podobny do dziecinnych wspomnień zasłyszanych z opowieści swoich rodziców i przystał na propozycję kojota.
– Mądrze wybrałeś, bracie! Teraz nakarm Słońce, najlepiej z samego rana. Przekonaj je, by zechciało świecić nad nowym, lepszym światem. Pożywi się każdą krwią, byleby wsiąkła w ziemię, a i tak miałeś skraść komuś życie. Czemu by nie przysłużyć się tym współplemieńcom? Zamiast zadusić skurczybyka, poderżnij mu gardło i zepchnij w przepaść.
Plan kojota wymagał więcej zachodu niż zemsta za honor klanu, Lisi Ogon był jednak człowiekiem czynu. Zawinął się więc w płaszcz utkany przez matkę, by przeczekać zimną noc. W ciemności dojrzał sylwetki obcych rechocących między sobą w niemiłym dla ucha języku. Zgromadzeni wokół ogniska zupełnie jakby tworzyli jedno plemię, jedli, pili i rozprawiali pewnie o kolejnych grabieżach. Kołysany chłodnym wiatrem i bełkotem ochrypłych głosów Lisi Ogon zasnął. Zbudziło go dopiero trącanie zimnego nosa w policzek. Ostatnie gwiazdy gasły nad prerią niebie, a kojotowi z pyska sterczał kawał cuchnącej padliny.
– Posilmy się razem, bracie! Ostatni raz w tym zepsutym świecie.
– Najpierw nakarmię Słońce. Zresztą, niedługo głód mi już nie dokuczy.
Kojot rzucił łup i potaknął, szczerząc zęby.
Jak na tropiciela przystało, Lisi Ogon ostrożnie skradał się do obozu obcych. Złoczyńcę siostry rozpoznał z łatwością po nalanej twarzy, zarośniętej gęstą szczeciną. Spał z dala od towarzyszy przy wypełnionym skrzyniami wozie, zupełnie jakby bezwiednie pogodził się z losem. Lisi Ogon podszedł do niego po cichu i, zacisnąwszy dłoń na ustach, połaskotał zimnym ostrzem po szyi. Wyrwany ze snu obcy mimo przerażenia w oczach nie stawiał oporu, gdy tropiciel prowadził go na skraj przepaści. Człapiący za nimi kojot podskakiwał zaś radośnie, nie mogąc doczekać się porannego widowiska.
– Teraz albo nigdy, bracie.
Strużka krwi spłynęła po draśniętym nożem gardle obcego. Chrapliwe krzyki jego współplemieńców odwróciły uwagę Lisiego Ogona od powagi misji. Jeden z nich o nierówno opalonej twarzy wrzasnął coś, co brzmiało jak drwina pomieszana z ostrzeżeniem i, niewiele myśląc, wypalił dwa razy z pistoletu. Pierwsza kula przeszyła ramię Lisiego Ogona, druga drasnęła w ucho, ogłuszając przy tym. Tropiciel puścił niedoszłą ofiarę, zachwiał się na nogach i poleciał prosto w przepaść. Krew wypływająca z jego rozbitej głowy użyźniła spragnioną ziemię, by budzące się właśnie Słońce nie cierpiało głodu.
Kojot roześmiał się przekornie i poczłapał za obcymi do wioski. Z zemsty za atak na jednego ze swoich wybili co do nogi kobiety, dzieci i starców smacznie śpiących w górskim siedlisku. I tak obietnica kojota spełniła się, choć nie do końca. Wraz z czaszką Lisiego Ogona pękła granica dzieląca jego najbliższych od świata duchów. Nie żyli tam jednak ani jako plemię, ani jako samotni wędrowcy. Podobnie do zjadanego rozkładem ciała ich dusze rozpadły się na kawałki, z których jeden zasilił żywioły, drugi został przy bielejących wśród traw kościach, a trzeci zjednoczył się z bezkresem. I tylko Słońce uszczknęło z tej jatki niewiele ponad krew martwego tropiciela.
Na ciepłych jeszcze zgliszczach spalonego siedliska zasnął zwinięty w kłębek kojot. Sen miał jak zwykle spokojny, bo nie gnębiły go wyrzuty, ani wątpliwości. Zamiast człowieka z gliny ulepił przecież kłamstwo, a jako że pomógł też nazwać i ułożyć miesiące w kalendarzu, wiedział, że na przyjście piątego świata przyjdzie jeszcze czas.