Mikołaj przesunął palcami po chropowatej powierzchni stolika. Potarł opuszki. Irytowała go.
Trzymał się schematu. Zadawał pytania, kierował myśli pacjentki… lecz do świadomości trafiało co piąte słowo. Zerknął na zegarek.
W powietrzu unosił się duszący zapach pierników, imbiru oraz cynamonu. Musiał kupić prezenty dla dzieciaków, znaleźć choinkę i…
Szlag by to.
Ona wciąż gadała. Zamknij w końcu tę gębę! Westchnął w duchu.
Chciał jej pomóc. Od dawna razem pracowali, a pani Kądziel robiła coraz większe postępy. Tylko teraz musiała podupaść na duchu. Akurat teraz. Nienawidził jej za to i nienawidził siebie, za to, że jej za to nienawidzi.
Gówno, pomyślał. Gówno ze mnie, a nie terapeuta. Skup się.
I skupił się, na chwilę. Marianna Kądziel opowiedziała o kolejnych świętach, które będzie musiała spędzić sama.
Współczuł pacjentce, ale zżerała go wściekłość. Jakie to chore. Nielogiczne.
Każdy ma prawo do gorszych dni, nawet ja, upomniał się w myślach.
Ale nie w pracy. Nie, kiedy jesteś terapeutą.
Udawany spokój doprowadzał Mikołaja do jeszcze większego szału. Nie da rady. Zadał jakieś pytanie. Kobieta uśmiechnęła się cierpko.
– Brakuje mi odwagi.
Mikołaj zesztywniał. Odwagi na co?
– Żeby im powiedzieć, że chciałabym z nimi spędzić święta – na szczęście kontynuowała. – Porozjeżdżały się, mają teraz własne życie.
– Czego się pani obawia? – Mężczyzna splótł dłonie.
Kobieta poprawiła się w fotelu.
– Nie byłam najlepszą matką. Nie byłam najgorsza, ale do dobrej… – Pociągnęła nosem. – Dużo mi brakowało. Boję się, że mnie odrzucą. Dlatego nie dzwonię, wolę nie wiedzieć.
Serce Mikołaja zadrżało.
– Jestem dla nich ciężarem. Robią kariery i nie mają czasu dla takiej starej… – Ugryzła się w język. – Dla mnie. A tak przynajmniej mogę sobie wyobrażać, że czasami o mnie myślą.
Nie pamiętał, co jej odpowiedział. Nie pamiętał, czy się pożegnał, gdy wychodziła. Został w gabinecie i przez pół godziny słuchał martwej ciszy. Zrujnowany, oblepiony błotem oraz pomyjami.
Dlaczego teraz?
Pytanie odbiło się echem i wróciło, nie znalazłszy odpowiedzi. Ostatni wieczór w pracującym tygodniu wyniszczał. Problemy pacjentów nawarstwiały się niczym notatki przyklejane na lodówce… jednak do tej pory nie zdarzyło się, żeby waga kolorowych papierków wyrwała drzwi.
Mikołaj bawił się pustą szklanką, rozważając, jak to się stało, że siedzenie jest jedyną formą buntu, na jaką może sobie pozwolić.
Zakręcił pojemniczek z potpourri. Założył płaszcz i zgasił światło.
Na zewnątrz zaatakował go przeciąg… i wielka, mięsista bryła. Cofnął się w ostatniej chwili. Wysoki, baryłkowaty mężczyzna zatrzymał się na schodkach.
– Przepraszam. – Pochylił głowę. – Wychodzi pan już? Nie zdążę się zapisać?
Zimny wiatr smagał policzki, a pomarańczowe światła wydawały się przytłoczone świadomością, że ich nocna warta dopiero się rozpoczyna.
– Nie, niestety. Przykro mi. Spieszę się – odparł Mikołaj, próbując wyminąć mężczyznę.
Nieznajomy złapał rękaw terapeuty. Oderwał dłoń, jakby się poparzył.
– Wybaczy pan, odruch. – Uśmiechnął się, lecz jego oczy… – Nie znajdzie pan dla mnie choć chwili? Nawet jutro?
Czas. Plany.
– W soboty nie pracuję – powiedział Mikołaj.
Mężczyzna drżał, dusząc emocje, które pchały się na wierzch. Zamrugał.
– Rozumiem. – Skinął głową. Zaczął schodzić. – Dziękuję i wes…
A żeby cię pokiełbasiło, sklął się w myślach Mikołaj.
– Dwudziesta pierwsza może być?
Natręt zatrzymał się.
– Tak, oczywiście.
Mikołaj westchnął, przekonany, że właśnie postawił pierwszy krok w kierunku katastrofy.
***
Jechał w ciszy, co rusz przecierając oczy. Potrzebował kawy. Świat ograniczył się do dźwięków, bezsensownych rozmów i zakupów. Mikołaj załatwił wszystko półświadomie, wewnątrz będąc wrakiem.
Właśnie osiągnął zawodowe dno. Koledzy robili kariery w korporacjach, a on nie potrafił wysłuchać starszej kobiety. Nie wystarczało mu czasu dla rodziny, nie miał kiedy odpocząć. Teraz odebrano mu nawet piątkowy wieczór…
Jak co roku. Jak co święta.
Wtoczył się do domu z workami pod oczami wielkości wybrzeża Adriatyku i świadomością, że o czymś zapomniał. Miał to w dupie. Trudno.
Rozładował siatki, wpuścił karpie do wanny, wrócił do samochodu. Mróz postępował sukcesywnie, wgryzając się w skórę.
Mikołaj wyciągnął drzewko z auta i zaniósł do komórki.
Wiszące pod nieboskłonem gwiazdy zdawały się obserwować ich malutki, nic nieznaczący świat oraz jeszcze mniej znaczącego obywatela.
Mężczyzna zmarszczył brwi. Oświetlenie uliczne wydawało się dziwnie jasne. Zbyt jasne.
Rozejrzał się. Zamarł. Wszystkie pobliskie domy były udekorowane girlandami światełek, festonami kolorowych, pieprzonych paciorków.
Świetnie. Kolejny obowiązek. Nie będzie jedynym nieoświeconym. Cudownie.
Usiadł na schodku, skupił się na zimnie, wietrze… skupił się na bodźcach. Usłyszał klamkę.
– Nie wejdziesz? – zapytała Anka. – Zamarzniesz.
– Która godzina? – Mikołaj wstał.
Żona szukała kontaktu wzrokowego.
– Jedenasta – odparła i wycofała się do salonu.
Dom był niemy, jak niemal wszystko, co dziś spotkał.
– No, chodź, miśku – ponagliła go Ania.
Wkroczył do salonu, minął stolik i zignorował bijące z kominka ciepło. Bez słowa legł na kanapie, kładąc głowę na udach ukochanej. Anka drapała go po głowie i karku, a każdy ruch zdawał się ożywiać sflaczałą nicość, która tego wieczoru przybrała zaskakująco ludzkie imię – Mikołaj.
Dotyk dawał ukojenie.
– Pojutrze Wigilia… – zaczął.
Usłyszał mruknięcie.
– Nie zdążę. A zaraz po świętach mam wyjazd służbowy.
– Jutro będziesz się przejmował – powiedziała.
Mężczyzna zadrżał. Ciarki przebiegły mu po plecach.
– Umówiłem się na jutro z pacjentem – powiedział.
– Co? – Jej dłoń zamarła.
– Zagadnął mnie, gdy wychodziłem. – Objął nogę żony, jakby układał się do snu.
– Przepracowujesz się. – Wróciła do pieszczoty.
Mikołaj westchnął cicho.
– Nie mogłem mu odmówić. Za chwilę święta, a ktoś potrzebuje rozmowy z terapeutą. Wyobrażasz sobie? Odmówiłabyś?
Anka pokręciła głową, czego nie mógł zobaczyć.
– Normalnie nie, w twoim stanie… nie wiem.
Nie odpowiedział.
– Co kupiłeś dzieciom?
Względny spokój ulotnił się w ułamku sekundy.
***
Mroźny powiew wpełzł do pomieszczenia przez otwarte okno, uszczypnął Mikołaja w powieki i przeciągnął lodowatymi szponami po skórze.
Terapeuta nie widział żadnego sensownego powodu, żeby wstać.
Ta cała szopka świąteczna… była jałowa, ograniczała się do makabrycznej dawki stresu i piramidy niepotrzebnych obowiązków.
Po co?
Westchnienie rozepchnęło ciszę, która oblepiała mężczyznę.
Wstał, zrobił kawę i podgrzał śniadanie. Cisza znów atakowała dom, próbując wpuścić pustkę przez drzwi i okna.
Nie powinno tak być. Albo przynajmniej powinien to rozumieć, a jednak w myślach ziała…
Mężczyzna widział coś w zasięgu ręki, drobną myśl, której nie potrafił uchwycić. Walcząc z ciążącym sercem, wcisnął do uszu słuchawki i zaczął działać, nucąc pod nosem puszczoną w pętli piosenkę:
And we would fall down. And we would slowly fall apart.
Wśród natłoku obowiązków pojawiła się mała, pączkująca myśl…
A może zdąży?
***
Dupa tam. Mikołaj był na pograniczu wściekłości, płaczu, śmiechu i rozżalenia.
Jechał zgarbiony, a wory pod jego oczami zmieściłby prezenty dla połowy miasta. Przeskoczył już tę granicę absurdu, przed którą próbował trzymać się dobrej myśli. Pełzł w korku. Miał kupić prezenty i pojechać na spotkanie.
Teraz musiał wybrać jedno.
Włączył kierunkowskaz, pokonując pokusę wyrwania go z panelu. Pora na kolejną dawkę frustracji. Może przynajmniej jego pacjent będzie miał udane święta.
Wykrzywił usta w nieudanej próbie uśmiechu.
***
Zapalił światło w gabinecie, podkręcił ogrzewanie i otworzył pojemniczek. Po jego małym królestwie rozprzestrzenił się duszący aromat, wypełniając je słodko-gorzkim smakiem cynamonu, piernika oraz imbiru. Mężczyzna poprawił firankę i przesunął fotele.
Pukanie do drzwi. Ktoś nacisnął klamkę.
– Dzień dobry. – Grubawy mężczyzna wszedł do gabinetu. – Można?
– Tak, proszę usiąść.
Podali sobie dłonie. Mikołaj zmarszczył brwi. Dostrzegał w pacjencie coś intrygującego, specyficzną aurę, której nie potrafił określić. Zajęli miejsca.
– Jak panu minęła podróż? – Terapeuta skrzyżował nogi.
Pacjent odetchnął, rozluźnił się.
– Dobrze. Nawet bardzo dobrze… a panu?
– Też nieźle…
Mężczyzna otworzył usta, westchnął i je zamknął. Szukał słów. Postukiwał palcami o materiał fotela, jakby to miało pomóc ułożyć myśl.
– Wie pan… zbliżają się święta. A ja mam wrażenie, że coś mi umyka. Coś prostego i bardzo ważnego.
Mikołaj prychnął w duchu. To było ich dwóch.
– Święta powinny być radosne. To radosne święto, prawda? – Mężczyzna uniósł głowę.
– Zależnie od tego, w co się wierzy. Ale tak, radosne. – Mikołaj zamrugał. Te słowa… nie przemyślał ich, same wypełzły z ust.
– Wydaje mi się, że gdzieś to szczęście zgubiłem. Straciłem z własnej winy. – Pacjent potarł dłonie.
– Dlaczego pan tak uważa?
– Pamięta pan, jak było kiedyś? Z zapartym tchem czekało się na pierwszą gwiazdkę, szło do kościoła i przeżywało wszystko z całą rodziną, a ten czas… mijał wolniej.
Mikołaj uśmiechnął się pod nosem, zerknął na kominek, a ciepłe wspomnienie przepłynęło od stóp do czubka głowy.
Pamiętał.
– Teraz to straciłem. – Grubawy mężczyzna przygryzł wargę. – Święta kończą się po przygotowaniach, nie przeżywam ich…
Terapeuta poczuł dreszcze.
Nie powinien się przejmować. Takich osób jest wiele.
– Nie zastanawiał się pan, dlaczego tak się dzieje…? – zapytał Mikołaj.
– A pan się zastanawiał?
Mikołaj zmarszczył brwi. Co to za pytanie? Nie rozmawiali o nim, a jednak kiedy o tym pomyślał…
To nie, nie zastanawiał się.
– Bo zgubiliśmy istotę świąt. To nie są te same święta, bo my już nie świętujemy, proszę pana – oznajmił pacjent.
Serce terapeuty zamarło w klatce piersiowej.
– Przygotowania – powiedział mężczyzna. – Wszystko chcemy mieć lepsze i większe. Z roku na rok. Biegamy po sklepach, zawalamy się niepotrzebnymi zajęciami, bo inni tak robią. A kiedy zaczyna się Wigilia, mamy już wszystkiego dość, albo jesteśmy zbyt zmęczeni.
Mikołaj nie był w stanie wydusić słowa.
– Dręczy mnie jeszcze jedna rzecz, proszę pana. – Pacjent pokręcił głową. – Nie nadążam. Biegam jak każdy i wyginam kręgosłup, żeby te święta były najlepsze w życiu, ale nie wyrabiam się. Nie pozamykałem jeszcze spraw przed Wigilią, a już martwię się pracą po świętach.
Słowa zgniotły Mikołaja i rozsmarowały na ścianie. Kropla w kroplę.
Dlaczego? Jak do tego doszło?
– A przez ten przedświąteczny… czas mniej rozmawiałem z rodziną niż podczas normalnego tygodnia. Tak powinno być? – zapytał pacjent.
Mikołaj zamknął oczy. Dziś kilka razy zadał sobie to pytanie.
– A kiedy zjemy, pewnie będzie jak zawsze. Trochę porozmawiamy… – Pacjent otarł łzę. – Poudajemy, że mamy świetny kontakt z rodziną. Dzień później będzie obiad, dzieci zaraz rozejdą się do pokojów, a my będziemy myśleć, czemu jest właśnie tak.
To przeważyło szalę. Facet wymienił każdy żal, każde zmartwienie Mikołaja. Wyjął je na światło dzienne i prześwietlił. Brakowało tylko analizy.
Co było w tamtych świętach, a teraz tego brakuje? Dlaczego święta nie dają mu tej satysfakcji, tego… wyciszenia?
Ręce Mikołaja opadły niemal do podłogi, palce podrygiwały. Zrozumiał.
Z tym, że brakuje mu czasu nie mógł nic zrobić. To, że po świętach musi wrócić do pracy było nie do ruszenia.
Pacjent pokiwał głową, jakby wiedział, co dzieje się w głowie terapeuty.
Mikołaj nie skupił się na tym co trzeba. Dbając o fasadę domu, zapomniał, że wnętrze popada w ruinę. Wieszając setki lampek, zapomniał, że robi to dla siebie i bliskich, a nie dla sąsiedztwa.
Zamiast poświęcić tę krótką, magiczną przerwę rodzinie i samemu sobie, dla odpoczynku oraz refleksji, brał udział w zawodach.
To jest ta istota, która ginie w korkach i podczas morderczych przygotowań znika wśród przekleństw.
Istotą jest miłość, która spadła na drugi plan, stała się sztuczna i powierzchowna, tak samo jak sztuczne i powierzchowne stało się jego podejście do świąt.
Westchnienie Mikołaja rozeszło się po całym gabinecie.
Bo te święta trzeba przeżyć, a nie przetrwać.
– Teraz, kiedy zrozumiałeś, moja misja się kończy. – Grubawy pacjent podniósł się z fotela.
– Co… do…
Terapeuta nie miał pojęcia, skąd mężczyzna wytrzasnął czerwono-biały strój, jak się przebrał, ani kiedy zapuścił brodę i postarzał o kilkadziesiąt lat.
– Przeżyj te święta jak należy. – Pacjent zarzucił na plecy czerwony wór. – Poświęć je sobie oraz rodzinie. Tylko i wyłącznie.
– Mam jutro pacjentkę – powiedział terapeuta.
– W Wigilię? – Święty Mikołaj uniósł brew.
– Bardzo jej zależy na wizycie…
Pacjent pokiwał głową, z każdą sekundą uśmiechając się coraz szerzej. Zadzwonił telefon Mikołaja. Pani Kądziel.
– No dalej, odbierz. – Mężczyzna w czerwonym wskazał kieszeń spodni Mikołaja.
Terapeuta przyłożył telefon do ucha. Przytaknął kilkukrotnie, a jego serce biło coraz szybciej. Przetarł wilgotne oczy.
Po trzydziestu sekundach zakończył rozmowę.
– Wizyta odwołana – wziął wdech. – Dzieci zrobiły jej niespodziankę i zabrały na święta. Właśnie z nimi jedzie.
Drżał, nie mógł się opanować, jakby dopiero teraz zrozumiał i całe spektrum emocji uderzyło jedną falą.
– A to znaczy…? – Święty się uśmiechnął.
– A to znaczy, że mam wolne w Wigilię – odparł terapeuta.
Pacjent skinął mu głową, podszedł do okna i zaczął wychodzić.
Mikołaj chciał o coś zapytać. Musiał zapytać.
– Dlaczego?
Święty zastygł, siedząc okrakiem na parapecie. Spojrzał jeszcze jeden, ostatni raz na swojego terapeutę.
– Nie powinieneś się dziwić. Dobrzy dorośli też powinni coś dostawać, prawda? A ty jesteś dobrym człowiekiem. – Skinął głową, podkreślając swoje słowa. – Potknięcia się zdarzają, ale ja myślę, że nieprzypadkowo nosisz moje imię.
Wyskoczył.
Mikołaj podbiegł do okna. Nic, nawet jednego śladu.
Został w pokoju jeszcze przez jakiś czas. Cisza nie próbowała go oblepić i przytłoczyć, istniała obok, a Mikołaj czerpał z niej przyjemność.
Mężczyzna zamknął gabinet i wsiadł do samochodu. Westchnął w duchu.
Szkoda, że to tylko zwidy. Stres robi swoje.
No cóż… i tak nikt by nie uwierzył.
Zamarł, poprawiając lusterko. Przetarł oczy. Jeden raz. Drugi. Na tylnych siedzeniach leżały dwa wielkie pudełka, opakowane w różowy i niebieski papier. Oderwał liścik:
Z mojej winy nie zdążyłeś kupić prezentów, więc pozwól, że się zrewanżuję.
Mikołaj uśmiechnął się przez łzy, które napłynęły mu do oczu.