Sowa. Sowa. Znowu sowa. Już nie dają spać, przychodzą każdej nocy. Najpierw dają o sobie znać cicho, niemal szeptem. Potem rozbrzmiewają z coraz większą mocą. W końcu nie mogę już ich ignorować. Budzę się, jak zwykle zziajany i zlany potem.
Nikogo nie ma, a jednak czuję, że ktoś patrzy. Choć za oknem tylko ciemność, a dom, nie licząc mnie, jest pusty, nie jestem sam.
Sowa. We mnie. Są, odkąd sięgam pamięcią. W ciągu dnia gasną, cichną, giną w tle, przygniecione obowiązkami, sprawami do zrobienia, spotkaniami ze znajomymi. To nocne stworzenia. Wieczorami zaczynają otwierać oczy. Cicho pohukują, dają znać, że są, że pamiętają o mnie. Że i mnie nie dadzą zapomnieć.
Im bliżej nocy, tym bardziej pohukiwanie zmienia się w huk. To już nie sugestie. To krzyk i jazgot, wrzask. Rozsadza czaszkę. Czasem proszki pomagają zasnąć. Czasem nie. Zwykle nie.
Doskonale pamiętam pierwszy dzień, pierwszy wieczór. Stara baba, wróżka czy szamanka, szklana kula, odór ziela i przypraw. Pamiętam dym, mruk i jakieś mantry. Nie wiem, czy dziś też bym tak… Chcesz pisać, tworzyć, mieć mnóstwo idei pod czachą, idź do szamanki po pomoc. Nie, dziś chyba nie. Ale może to dlatego, że dziś wiem, że to się sprawdza. I wcale nie jest przyjemnie.
To zawsze transakcja wiązana. Coś ci da, coś ci zabierze. Teraz mam mnóstwo historii. I nie mogę opowiedzieć ich, jak należy, bo stara szamanka ma moją literę. A bez kompletnego alfabetu, twórczość nie będzie skończona.
Sowa, jego mać. Nie sowa. Wyrazy. Nie mam wszystkich liter.