I
Running down the avenue
See how the sun shines brightly
In the city on the streets
Where once was pity
Mr. Blue Sky is living here today
Proszę, nie mów tego. Proszę. Nie odzywaj się, nie zadawaj pytania. Nie burz iluzji budowanej od lat. Nie niszcz, nie obracaj w proch dni, tygodni i miesięcy poświęconych dla ciebie. Miej litość. Kimkolwiek jesteś, wysłuchaj mnie. Niech nastanie chwila, w której moja dusza będzie wolna…
Wiedział, że nikt nie słuchał. Albo słuchał, ale miał to w nosie.
– A będzie poprawa?
Niemal usłyszał, jak jego wrażliwe ja roztrzaskało się na tysiąc kawałeczków. Na zewnątrz miał tylko martwą, kamienną twarz. Wewnętrzny lament przeszedł w szloch.
Zawsze to samo. Pierwszy semestr śmiechy, chichy, a potem płacz.
Do ciężkiej cholery, Rudzki, a z czego właśnie dostałeś pałę, piątą zresztą? A mamy dopiero marzec! Jakim cudem, chłopcze, zamierzasz zdać do następnej klasy?! Czy ci nie wstyd? Jacy rodzice pozwalają na coś takiego? Ile siedziałeś nad trygonometrią? Ile czasu poświęciłeś na rachunek prawdopodobieństwa? Przecież widzę. Ani minuty, ani sekundy. Zero. Okrągłe, piękne, puste zero. Nie zmarnowałeś nawet chwili, by…
– Kolejna? – zapytał tylko Mateusz.
– Noo… tak? – odpowiedział pytaniem Piotrek Rudzki. Uśmiechnął się przy tym nieśmiało, a Mateusz poczuł, że krew go zalewa. Jeszcze chwila i cała klasa utonie w wielkiej, kipiącej fali żółci.
– Nie, Piotrze – odparł, kładąc przed uczniem kartkę papieru, na której znakomita większość zapisanych liter i cyfr składała się na polecenia zadań. – Nie będzie kolejnej poprawy. Obawiam się też, że będę musiał spotkać się z twoimi rodzicami.
– Nie! – jęknął chłopak, łapiąc się za głowę. – Oni naprawdę nie mają czasu na takie rzeczy, panie psorze!
– Tak jak i ty na naukę – powiedział Mateusz, na co klasa zareagowała cichym rechotem. – Niestety, jeżeli chcesz opuścić któregoś dnia tę szanowną placówkę, musicie ten czas znaleźć.
Odwrócił się na pięcie, choć nie umknęło mu spojrzenie pełne rozpaczy i nienawiści. Cóż, rzadko spotykał się z bardziej życzliwymi reakcjami niż tolerancja. Toteż nie przejął się tym zupełnie i podszedł do tablicy.
– Pojęcie ciągu liczbowego i jego monotoniczność – powiedział głośno, zapisując temat. – Proszę o ciszę! Radzę zwrócić szczególną uwagę, bo na każdej maturze jest przynajmniej jedno zadanie z ciągami, nie mylić ze ściągami. Patrząc jednak na wyniki ostatniej klasówki z ułamków algebraicznych, na waszym miejscu martwiłbym się o przejście do następnej klasy a nie o maturę.
Klasa zareagowała na nowy rozdział jak każda klasa na świecie. Pierwsze ławki otworzyły zeszyty i w skupieniu skrobały temat. Środek klasy wypełniały osoby umiarkowanie zainteresowane zarówno matematyką, jak i swoją przyszłością. Natomiast pod ścianą siedziała sama śmietanka. Szepty, śmiechy lub ostentacyjna ignorancja były wszystkim, co nauczyciel mógł tam znaleźć.
No i ostatnia ławka pod oknem. Esencja złej woli i lenistwa. Niedbalstwo, tępota i działanie na własną szkodę. Rudzki i jego koleżka.
Mateusz uśmiechnął się do własnych myśli. Rudzki i jego pół mózgu kiedyś tę szkołę opuszczą, w ten czy inny sposób. A taki choćby wzór na ciąg geometryczny będzie trwał niezmienny i będzie tak samo niezawodny jak zawsze.
*
Gdy dzwonek zadźwięczał piętnaście po drugiej, Mateusz kończył ostatnią lekcję z gimnazjalną trzecią „be”. Nie była to grupa tytanów intelektu, ale uznawał ich za całkiem sympatyczne dzieciaki, z których część na pewno miała szanse wyrwać się z tej mieściny na krańcu świata. No i nie mieli żadnego Rudzkiego.
Krztyniec Podlaski nie był może dziurą zabitą dechami, ale jeżeli ktoś chciał tu zostać, musiał wszelkie ambicje schować głęboko w kieszeń. No chyba że jego życiowym celem było zostać sprzedawcą w spożywczaku, albo stawiać czoła naporowi klientek w salonie fryzjerskim przed Bożym Ciałem.
Ale Mateusz Krztyniec lubił. Tutaj się urodził, wychował i mieszkał, z pięcioletnią przerwą na studia w Lublinie. Szybko wrócił, bo i czego w Lublinie szukać? A w Krztyńcu to są rozrywki. I szpital jest, w końcu Mateusz musiał się gdzieś urodzić. Urząd pracy jest, dwa zespoły szkół, z czego jeden ma nawet liceum ogólnokształcące, które przyjęło w swoje progi młodego, pełnego zapału belfra, jakim w owym czasie był. Opuszczony kompleks zakładów chemicznych też w Krztyńcu jest, który każdy szanujący się młody obywatel tej cudnej mieściny musiał choć raz zwiedzić. A jak naprawdę chciało się być kimś, to wypadało chociaż kostkę skręcić, skacząc z dachu na betonową posadzkę starych zakładowych budynków.
Nie można zapominać, że na łące, na której Mateusz zdobywał pierwsze piłkarskie szlify, raz do roku rozstawiał się cyrk. I to taki z prawdziwego zdarzenia, żaden podrabianiec. I słonie były, i klauni, których Mateusz nie lubił, ale wcale się nie bał. Raz nawet był lew.
Ale kiedy Mateusz poszedł na studia, łąkę kupił deweloper, postawił blok mieszkalny i tyle cyrk widzieli. Znaczy widzieli, ale w telewizji i urzędzie miasta, ale to już nie to samo.
Zawodówki są i technika, gdzie pod daszkami uczniowie palą papierosy lub zaczepiają przechodniów. Czasem jedno i drugie, zdolne dzieci, wielozadaniowe. Do czasu, aż ktoś powie ich rodzicom, wtedy chodzą jak w zegarku z bazaru. Przynajmniej parę dni. Czyli zupełnie jak w zegarku z bazaru.
Gdy dzwonek ucichł, Mateusz porwał z oparcia sztruksową marynarkę i sięgnął po torbę. W Krztyńcu miał, czego potrzebował. Pierogi miał na przykład. I to takie domowe, a nie żadne sklepowe, bez smaku i zapachu. A mamine pierogi zawsze pachną domem i smakują dzieciństwem.
Wychodząc na parking, zmrużył oczy pod pierwszymi wiosennymi promieniami słońca. Wiatr nadal kąsał po kostkach i uszach, ale widok złotej tarczy pomiędzy obłokami ogrzewał serce. Niebo było obłędnie błękitne. Mateusz z uśmiechem podszedł do wysłużonego audi A3, które kupił na kredyt i ze wsparciem mamy. Nie tylko emocjonalnym.
– Hej! Mateusz! – Usłyszał za sobą, gdy wsuwał kluczyk w zamek.
I oto najważniejsza z atrakcji małej podlaskiej miejscowości. Powód westchnień i powrotów.
Ania Maj. Dwadzieścia osiem lat, metr sześćdziesiąt siedem wzrostu, wagę pomijamy, bo nie wypada, ale warto wspomnieć, że była w sam raz. Nauczycielka angielskiego, która razem z Mateuszem do Lublina wyjechała i razem z nim wróciła. Choć w tym przypadku razem znaczy tyle, co w tym samym czasie. Bo choć chodzili do jednej szkoły, a jeśli zsumować podstawówkę, gimnazjum i liceum, wychodzi, było nie było, dwanaście lat. Przez cały ten czas Mateusz zdobył się najwyżej na ciche westchnienia pod adresem Ani. A i to tylko kiedy nie patrzyła.
Studiowali na różnych wydziałach, więc nie doliczał tego czasu do wspólnej edukacji. A byłoby już tego siedemnaście lat. Kupa czasu, by nawiązać znajomość, przyjaźń, a może nawet się zakochać i związać, kupić pierścionek, może już nawet wózek? Albo dwa?
– Pamiętasz, że pojutrze omawiamy budżet z radą rodziców? – Kasztanowe loki falowały łagodnie na wietrze. W błękitnych oczach tańczyły wesołe iskierki. Usta, w które mógłby się wpatrywać noc i dzień, poruszały się, ale słowa docierały do umysły Mateusza z opóźnieniem godnym lokalnego autobusu PKS.
– Pamiętam – odparł i ze smutkiem pożegnał własne myśli, wracając do rzeczywistości. Pierścionek, przyjaźń, wesołe iskierki oraz małe kartofelki o pulchnych buziach i włoskach barwy dojrzałego kasztana odjechały w dziecięcych wózeczkach. – Jasne, że pamiętam.
– Świetnie. To do jutra! – powiedziała, szeroko uśmiechnięta, i pomachała mu.
Odprowadził ją wzrokiem do samochodu. Tyle lat wspólnego życia i ani jednej wspólnej chwili. Poza tymi w szkole, już po drugiej stronie klasówki. Pewnego dnia zaprosi Anię. Nie wiedział dokąd, bo w Krztyńcu nie było kawiarni, co najwyżej budka z lodami i mała knajpka przy dworcu, ale tam serwowali tylko hot dogi i colę w puszce.
Trzaśnięcie drzwiami wyrwało go ze snucia planów. A to naprawdę wychodziło świetnie. Same plany były, co najwyżej przeciętne, ale tworzył je doskonale. Bordowy miejski suv Ani odjechał, a opony zachrzęściły na asfalcie.
Westchnął, jak to miał w zwyczaju po każdym spotkaniu z Anią, i wsunął się do samochodu. Możliwe, że w domu czekały pierogi, a to już coś.
Na siedzeniu pasażera ktoś siedział. Coś. Nie, jednak ktoś.
Mateusz wrzasnął.
Zwalisty mężczyzna, sięgający głową podsufitki, w całości składał się z drobnych płaszczyzn, wielokątów, które niemal bez przerwy mieniły się różnymi kolorami i teksturami, a czasem znikały całkiem. Jedne były większe, inne mniejsze, ale wspólnie tworzyły graniastą postać. Ciemne, kanciaste włosy opadały mu na twarz. Ręce trzymał oparte na kolanach i wpatrywał się spokojnie w Mateusza.
– Dzień dobry – odezwał się głosem, który przywodził na myśl kiepski syntezator mowy.
Mateusz wyskoczył z samochodu jak oparzony. Serce waliło mu tak, że obawiał się o własne żebra. Czy w ogóle to możliwe, by szalejący mięsień mógł złamać żebra od środka?
Postąpił kilka kroków do tyłu i zajrzał przez szybę. Mężczyzna wciąż tam siedział i minę miał jakby zakłopotaną.
– Mati! – Mateusz usłyszał za sobą znajomy głos. – Dobrze, że cię złapałem, stary! Wszystko w porządku?
Grzesiek, wuefista, widocznie kończył o tej samej godzinie.
Mateusz wystękał coś w odpowiedzi i wskazał ręką samochód, jakby miało to wszystko wytłumaczyć. Auto było jednak puste. Niepewnie podszedł do drzwi od strony kierowcy i zajrzał podejrzliwie, ale nikogo nie zobaczył. Z ulgą oparł się o srebrny dach i westchnął ciężko.
Przemęczenie. Zwykłe przemęczenie. Pominął fakt, że w pracy siedzi na czterech literach przez osiem godzin, z krótkimi przerwami na papierosa, minut dziesięć, a w domu gotowaniem i sprzątaniem zajmuje się mama. Stres. Tak, stres to dobre wytłumaczenie.
– Tak, jasne, Grzesiu. Co tam?
– Widzimy się dzisiaj w Piekiełku, co? – zapytał, chowając ręce w przepastnych kieszeniach ortalionu. – Jaga gra, strzelimy sobie jakieś piwko, ewentualnie pięć, co ty na to?
– Brzmi jak plan – powiedział uśmiechnięty Mateusz. Zdarzało mu się odwiedzać z Grześkiem jedyny miejscowy bar, żeby obejrzeć mecz, który w ogóle go nie interesował. Ale czy o mecz tu chodziło?
– No i pięknie. To do wieczora! – Wuefista zaświecił złotym zegarkiem w geście pożegnania i skrył się w swoim antycznym tico, którego części trzymały w kupie tylko taśma izolacyjna i dużo dobrej woli. A z tego, co Mateusz widział, padła mu też chłodnica i silnik gubił obroty.
Przetarł spocone czoło. Podniósł wzrok i po drugiej stronie samochodu zobaczył mężczyznę złożonego z wielokątnych płaszczyzn. Poczuł, jak nogi zamieniają mu się w plastelinę. Gdyby nie opierał się o auto, podziwiałby wczesnowiosenne niebo z poziomu asfaltu.
– Możemy hm… porozmawiać? – zapytał nieznajomy. Trzeszczący głos przypominał niedostrojone radio.
– Powinienem wezwać policję? – ni to zapytał, ni to stwierdził Mateusz.
– Ktoś źle hm… zaparkował? – odezwał się mężczyzna w podobnym tonie, a gdy to zrobił, jego usta rozjechały się gwałtownie, a młody nauczyciel omal nie dostał zawału. Ostatni raz widział coś podobnego, gdy wykrzaczyła się animacja w Simsach. Nikomu się nie przyznał, że grywał, ale tam były przyjaźń, pierścionki i wózki.
W dodatku zauważył, że nieznajomy ma tylko jedno oko. Po drugiej stronie twarzy ziała mała dolinka, w którą zapadła się kanciasta powieka.
– Nie rób tego więcej – wysapał, wskazując własne wargi i kiwając palcem na boki.
– Tak hm… dobrze? – Mateusz był pewien, że charakterystyczny dźwięk dotarł do uszu, ale usta rozmówcy nawet się nie poruszyły. Osunął się na welurowy fotel.
Na miejscu obok siedział już gość, choć drzwi na pewno się nie otworzyły, a tym bardziej nie zamknęły.
– Kim… czym ty jesteś? – zajęczał młody nauczyciel, patrząc na rozmówcę. Liczby wokół szalały, nie potrafił nic z nich zrozumieć. Na twarzy nowego pasażera nagle pojawiła się gęsta ruda broda, która niemal w całości zasłaniała usta. Włosy natomiast zniknęły, ukazując jajowatą głowę.
– Później… w porządku?
– Co? Jak? Nie, nie w porządku. Jak później?!
– Później – powtórzył wyraźnie, a Mateusz dostrzegł, że ilość wielokątów wzrosła i postać wyraźnie się wygładziła. – Jedź.
– Co jedź? Panie, wysiadaj pan, co ja? Taksówka? – oburzył się nagle belfer, przypominając sobie, że jest z krwi i kości mężczyzną mamusi.
– Proszę – zaskrzeczał pasażer.
Mateusz był pewien, że zwariował. Oto przed nim pojawia się postać, niczym kiepsko wyrenderowana, żywcem wycięta z przeciętnej gry wideo, góra Plyastation 2. Położył dłonie na kierownicy. Jeżeli oszalałem, to co mam do stracenia? Tylko czy wariatom wolno prowadzić auto? W sumie, co wariatom za różnica?
Z tą myślą odpalił silnik.
– Dokąd?
– Powiem – odparł łysy. Głos jakby mniej skakał po tonacjach.
Mateusz, pogodzony z rzeczywistością, ruszył z przyszkolnego parkingu. Z głośników za sprawą radia popłynęła piosenka Mr. Blue Sky. Młody nauczyciel rzucił okiem na niespodziewanego towarzysza i w myślach nazwał go Panem Blue. Ania na pewno kręciłaby nosem na taki brak konsekwencji w tłumaczeniu, ale Ani z jej ślicznym noskiem tu nie było. Był Mateusz i Pan Blue.
– W lewo – powiedział świeżo ochrzczony.
Audi przetoczyło się przez skrzyżowanie, wokół którego poza szkołą były tylko domki jednorodzinne i kiosk ruchu. Mateusz kupował w nim co rano soczek jednodniowy marchewkowy. Pomyślał, że od tego ranka dzielą go setki lat, a wciąż patrzy na ten sam kiosk. Może pora na soczek pomarańczowy?
– Prawo – zasygnalizował Pan Blue. Toczyli się zgodnie z przepisami przez niewielką mieścinę, mijając stare chałupki, nowe osiedla, duże łąki i niewielkie perspektywy. Minęli Biedronkę, która zdominowała lokalny rynek spożywczy i małym sklepom nie pozostało nic poza nieuczciwą walką, niczym Dawid z Goliatem. Tyle, że ten Dawid oszukiwał na mięsie, a Goliat miał w tym tygodniu promocję na ulubioną kawę Mateusza, więc w wojnie spożywczej ten otwarcie kibicował Biedronce, robiąc tam weekendowe zakupy. A gospodarczy lokalny patriotyzm miał w nosie, razem z przepłacaniem za wędzony boczek.
Nie zauważył, kiedy znak z przekreśloną nazwą miejscowości pożegnał ich na drodze krajowej i autobus PKS-u do Warszawy, migając mu długimi, minął go w końcu, mało się przy tym nie rozpadając. Wybudzony z transu, przetarł oczy i spojrzał na Pana Blue.
– Dokąd my właściwie jedziemy? – zapytał w końcu.
– Niedaleko. Godzina – zabrzęczał towarzysz i spojrzał na prędkościomierz. – Może dwie.
– Kim ty jesteś, człowieku? – zapiszczał Mateusz i zdając sobie z tego sprawę, odchrząknął. – Bo jesteś człowiekiem?
– Wyjaśnię. Później. – Pan Blue nie skrzeczał już tak, jak wcześniej, i jego kanciasta postać widocznie się wygładziła. Pusty oczodół straszył przez to jeszcze bardziej.
Mateusz zgodnie ze wskazówkami Pana Blue co kilka kilometrów korygował trasę i mógł stwierdzić, że mniej więcej zmierzają w stronę Międzyrzeca. Ale po co, nie wiedział. Co jest ciekawego w Międzyrzecu dla postaci wyjętych z gier wideo? Stara bomba w parku? O ile jeszcze jest.
Wiejski krajobraz pól i lasów płynął niespiesznie za szybą, przecinany jedynie krótkimi obszarami, w których trzeba było zwolnić do pięćdziesięciu. Raz minęli schowany za przystankiem patrol policji, ale Mateusz jechał przepisowo i nie było powodu, by go zatrzymać.
Podskoczył, czując wibracje w kieszeni. Wyciągnął telefon i przyłożył go do ucha. Kątem oka zerknął na Pana Blue, bo nie wiadomo, czy ten nie zadzwoni na policję, że kierowca rozmawia podczas jazdy. Łysy nie wyglądał na donosiciela. W sumie to nie wyglądał na nikogo, kogo Mateusz umiałby nazwać.
– Halo?
– Cześć, synku – w słuchawce odezwała się zatroskana mama. – Gdzie ty jesteś? Chłopiec Kowaluków przyszedł na korepetycje. Za ile będziesz? Pierogi zrobiłam.
Mateusz zupełnie stracił poczucie czasu i zapomniał, że ma zaplanowane korepetycje dla uczniów podstawówek. Nie wiedział, jak mogło mu to wylecieć z głowy.
– Mamo, wypadło mi coś. Musiałem zostać w szkole dłużej. Przeproś ode mnie Tomka, niech zje coś i ucieka do domu. Przekaż mu, że odrobimy tę lekcję w sobotę.
Mama nie była zadowolona, o czym dała znać licznymi fuknięciami i prychnięciami. Sformułowania w stylu „dzisiejszej młodzieży” padały często i gęsto. Mateusz przytakiwał, kiedy nabierała powietrza, a tymczasem na przemian tęsknił za pierogami i utyskiwał na zły los.
– Niepoważne – pożegnała go.
– Co widzisz? – zapytał, ni stąd, ni zowąd Pan Blue.
– Eee… Kierownicę, drogę, drzewa…
– Liczby, co widzisz w liczbach – Mężczyzna mocnym głosem przerwał mu tę wyliczankę.
– Jedziemy siedemdziesiąt na godzinę, droga numer…
– Nie o to pytam – znów przerwał mu Pan Blue, a Mateusz poczuł, że robi się blady. – Co widzisz w moich liczbach? Widzisz je?
Nie chciał odpowiadać. Oczywiście, że je widział. Od kiedy pamiętał, liczby wszystkiego i wszystkich przelatywały mu przed oczami, zasłaniały krajobraz, mieniły się setkami kolorów. Tak było i tym razem, tylko gorzej. Te w ogóle nie miały sensu.
– Biorę leki – burknął w samoobronie.
– Próbowali cię z tego wyleczyć – mruknął łysy i zastygł, zupełnie się nie poruszając. – Skręć w lewo.
Dojeżdżali właśnie do stalowego, kratownicowego mostu nad rzeką Bug, kiedy Pan Blue kazał się zatrzymać. Wysiadł z samochodu, tym razem otwierając drzwi. Ruszył między krzaki w stronę zejścia, a Mateusz, zaintrygowany, poszedł za nim.
Kilka razy się potknęli i omal nie polecieli na łeb, na szyję w plażę nad brudną wodą, ale jakoś udało im się zejść bez obrażeń większych niż zdarte pięty. Mateusz zauważył, że jego towarzysz porusza się bardzo niezgrabnie i czasami najpierw kilkukrotnie sprawdza ustawienie nogi przed zrobieniem kroku.
Kiedy znaleźli się na brzegu, Pan Blue raźnym, kaczkowatym krokiem wszedł w wodę.
– Hej! – krzyknął Mateusz. – Co ty robisz?! Co tu się dzieje?!
Pan Blue uniósł dłoń, by go uciszyć.
– Nie! – krzyknął Mateusz, poprawiając okulary na nosie. – Masz mi wytłumaczyć, co tu się dzieje, albo ja i moje liczby jedziemy na pierogi!
II
Hey you with the pretty face
Welcome to the human race
A celebration Mr. Blue Sky's
Up there waiting and today
is the day we've waited for
Pan Blue spędził około godziny na zanurzaniu dłoni w wodzie i obserwacji fal, a potem pojechali do pobliskiego zajazdu. Zajazd „U Tadzika” był marną knajpą koło stacji benzynowej. Czekając na wyjątkowo zdesperowanych podróżnych, kusił zdjęciami golonek i białego barszczu. Kto w czasie tankowania stwierdził, że nie tylko bak ma pusty, mógł uraczyć się specjałami z proszku i mrożonek. Takie zsypanie gruzu do żołądka kończyło się najczęściej szalonym rajdem do kolejnej stacji, aby okupować porcelanę.
– Pan Blue – powtórzył za nauczycielem łysy. – Ładne. Dobre imię.
Mateusz wzruszył ramionami i z rozczarowaniem dziobał widelcem pierogi z kapustą, sto dwadzieścia gramów każdy, które niespiesznie uciekały po tłustym talerzu. Był pewien, że są sklepowe i nie ma w nich ani grama matczynej miłości. Nie smakowały mu i w końcu odsunął od siebie niemal nietkniętą porcję, nieświadomie ratując swoje kiszki przed działaniami wojennymi pułków garmażerii. Przynajmniej herbata była dobra.
– Wybacz problemy w komunikacji – podjął Pan Blue. – Musiała się dokonać konwersja. Poza tym komunikowanie się za pomocą drgania cząsteczek atmosfery zawsze sprawiało mi problem. To naprawdę absurdalne i irytujące rozwiązanie. Jaka cywilizacja mogła powstać na takiej bazie?
– To jak wy się komunikujecie? – zapytał Mateusz.
– Obawiam się, że jestem tylko ja – odparł łysy. – Ale jeśli już muszę, to jak każdy szanujący się gatunek, za pomocą światła. Mogę? Przyda mi się później.
Pan Blue sięgnął po łyżeczkę do herbaty i schował ją w kieszeni szarego płaszcza, który znikąd zmaterializował się na jego ramionach.
Młody belfer nie zwrócił na to uwagi. Głowa pękała mu od towarzystwa niespodziewanego gościa. Konwersja, o której mówił, faktycznie musiała się dokonać, bo Mateusz nie dostrzegał żadnych braków w wyglądzie kompana. Przeciwnie, wyglądał zupełnie normalnie, poza brakiem oka, który przykuwał uwagę.
Na stoliku zabrzęczał telefon. Wyświetlacz migał co chwilę, pokazując na ekranie „Grzesiek Koszela”. Mateusz zupełnie o nim zapomniał.
– Mati! – odezwał się głos w słuchawce, w tle szumiał typowy barowy raban. – No gdzie ty jesteś?
– Grzesiu, przepraszam cię, zupełnie wyleciało mi z głowy. Nie dam rady się urwać, mam klasówki do sprawdzenia na jutro.
Tłumaczył się jeszcze przez chwilę, ale wuefista pożegnał go w krótkich żołnierskich słowach, a Mateusz był pewien, że jedno z nich brzmiało „niepoważne”. Odłożył słuchawkę i popatrzył spod byka na Pana Blue. Nie lubił kłamać. Jego towarzysz zaś wydawał się być całym zajściem lekko rozbawiony.
Odpowiedziało mu zaciekawione spojrzenie jasnego oka.
– Czego ty właściwie ode mnie chcesz? – jęknął, chowając twarz w dłoniach.
– Pomocy.
– Jak ja mam tobie pomóc? Masz problemy z matematyką na poziomie gimnazjum? Kim ty właściwie jesteś?
Mężczyzna zamyślił się. Zdarzało mu się to nader często i wyglądał wtedy, jakby się zawiesił. Na nauczycielu nie robiło to wrażenia, bo mógł zaobserwować to już kilka razy, więc postanowił po prostu poczekać.
– Obserwowałeś kiedyś mrówki? – wypalił nagle Pan Blue.
– Czy… ja co?
– Mrówki – powiedział łysy, pochylając się. – Obserwowałeś je kiedyś?
– No, wiem, co to są mrówki – odparł, ale czuł, że rozmowa jeszcze dobrze się nie zaczęła, a on już się w niej gubi.
– Jak myślisz, czy mrówki komunikują się między sobą?
– No… eee… pewnie tak – wymamrotał.
– Czy to skomplikowany system?
– Skąd mam to wiedzieć?!
– Jak myślisz?
Mateusz bardzo poważnie pochylił się nad tym pytaniem. Mrówki, jak mrówki, ale budują mrowiska, gromadzą zapasy, dbają o młode, organizują pracę, więc możliwe, że jakoś się komunikują. Nie wiedział jak. Podejrzewał, że jest to jakiś rodzaj sygnałów i znaków.
– No pewnie jest to bardzo podstawowy system – odpowiedział w końcu.
– Pewnie tak – odparł Pan Blue i uśmiechnął się nieznacznie. Odkąd konwersja się zakończyła, ruchy jego twarzy nabrały naturalności. – A teraz wyobraź sobie, że w jakiś sposób poznałeś ten system i pierwszym pytaniem, jakie mrówka ci zadaje jest: kim jesteś? Umiałbyś na nie odpowiedzieć?
Mateusz skrzyżował ręce na piersi i nabrał powietrza, ale nic nie odpowiedział. Potraktowano go jak darmową taksówkę, a na koniec porównano do mrówki. Chamstwo na salonach u Tadzika.
– Czego ode mnie chcesz? – powtórzył naburmuszony.
– Widzisz liczby, prawda? Wartości liczbowe wszystkiego, co cię otacza? – Widząc, że Mateusz kiwnął głową, kontynuował. – Korzystacie ze słów i liczb, by opisać świat, który was otacza. Jednak wasze słowa nie mają mocy, twój lud zapomniał o znaczeniu słów. Jak się nazywasz?
– Mateusz – bąknął.
– I przyjrzyj się, to imię nic nie znaczy. Imię jakich mnóstwo, a ty jesteś unikatowy. Pozwolono spojrzeć ci w samą naturę rzeczy. Jakie jest największe osiągnięcie twego świata, by ujarzmić liczby?
– Excel – wydusił z siebie Mateusz. Zwariowałem? Czy to sen, o Boże, niech to będzie sen, a mama obudzi mnie naleśnikami z serem.
– Excel! – wykrzyknął radośnie Pan Blue. – Cóż za wspaniałe imię! Excelu, możesz wydrzeć światu tajemnice, do jakich dostęp miało przed tobą zaledwie kilku! Kilku z twojego gatunku, oczywiście, bo co do innych…
Mateusz zdurniał do reszty. Właśnie ktoś go nazwał Excelem. Pozwolił się porwać losowi, ale jeżeli Pan Blue wie o liczbach, to może wyjaśni mu to i owo na ich temat. Pulchna kelnerka obserwowała ich podejrzliwie.
– Co mam zrobić?
– Wyjaśnię po drodze.
– Jakiej drodze? Chcę do domu.
Pan Blue wyjrzał przez okno i zmrużył oko.
– Obawiam się, że to chwilowo niemożliwe – mruknął. – Nie zostało już wiele czasu. Ktoś nadciąga, by pożreć wasze Słońce.
*
– Galaktyczna istota, która żywi się gwiazdami? – zapytał Mateusz, wpatrując się w usypiający ruch wycieraczek na szybie.
– Byt – poprawił go Pan Blue. – Jego głód jest nieskończony. Pochłania na swojej drodze wszystko, co wydziela energię. A więc tak, głównie gwiazdy.
W ciemności nocy i przez deszcz, który zawzięcie siekł w okna, pokonywali kolejne kilometry. Mateusz nie był rajdowcem, a warunki nie należały do sprzyjających, więc wlekli się niemiłosiernie. Całe sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Pan Blue jednak nie narzekał.
– Zmierza tutaj – powiedział, patrząc przez okno, jak za ścianą wody mijają ich kolejne drzewa.
– Pan Night – mruknął młody nauczyciel.
– Słucham?
– Nie, nic – Otrząsnął się. – Dlaczego zmierza właśnie tutaj?
– Przeze mnie.
– Dlaczego ściga akurat ciebie?
– Próbowałeś kiedyś wytłumaczyć mrówkom, dlaczego jesteś akurat nauczycielem? – Pan Blue uśmiechnął się, unosząc brwi.
– Chcesz iść na piechotę?
– No dobrze – westchnął, splatając palce. – Wyobraź sobie, że egzystujesz w konkretnej rzeczywistości, na którą składają się liczne, mniejsze lub większe, skupiska energii. Wewnątrz tego zaczyna powstawać coś, co ma świadomość. Setki, tysiące, miliardy jednostek zaczynają wspólnie budować całe cywilizacje.
I to jest w porządku. Wiesz o tym. Nigdy o tym nie myślałeś. Dryfowałeś bez celu w tym świecie, ale podświadomie wiedziałeś jedno: to jest dobre. W pewnym momencie istnienia w twojej rzeczywistości pojawia się gość. Nie wiesz, czy przybył, czy zaistniał, czy został przez kogoś stworzony. I ten ktoś wchłania wszystkie skupiska energii, które jest w stanie zlokalizować. Przyciągają go. Jest, jak hm… Żarłoczna, nieposkromiona, agresywna ćma, żywiąca się światłem. I życie, którego doglądałeś od pierwszych momentów istnienia, z braku gwiazd zaczyna umierać. Wtedy musisz podjąć decyzję. Oddajesz swoją rzeczywistość, czy starasz się powstrzymać przybysza?
– Jezu, nie wiem, chyba powstrzymać – jęknął Mateusz. – Kim ty jesteś? Bogiem?
– Masz na myśli Jezusa? – zapytał Pan Blue. – Nie, nie jestem nim. Jestem bytem podobnym do tego, co tu zmierza, jednak starszym. Istnieję po to, by trzymać go w ryzach.
– Jak? A nie możesz go zatrzymać raz na zawsze?
– Nie, nie można go zabić w twoim rozumieniu tego słowa. Potrafię go zmusić, by skierował swój głód na siebie samego.
Mateusz nie odezwał się. W głowie szalały mu myśli. Wszystko, co usłyszał, było szalenie niedorzeczne. Jednak liczby mówiły mu co innego. A liczby nie kłamały. Wiedział o tym, prawdopodobnie w ten sam sposób, jak Pan Blue wiedział o powstających światach. Wartości, które otaczały brodacza, były szalone, tak samo jak ta opowieść.
Ale Mateusz potrafił w tym bałaganie niemożliwości dostrzec jego wiek. I to niepokoiło go najbardziej. Pan Blue był starszy od Ziemi. O wiele, wiele starszy.
– Co ty tu właściwie robisz? – wypalił w końcu.
– Zostałem przechytrzony – odparł łysy. – Udało mu się mnie odrzucić i zepchnąć do tego świata. Wpakował mnie do tej trójwymiarowej formy, z której nie mam jak uciec.
– I teraz zje naszą gwiazdę, byś w tej formie umarł z nami? – zgadywał Mateusz. – Ten… byt jest na tyle świadomy, by robić coś takiego?
– Obawiam się, że tak. Pan Night, jak go nazwałeś, jest potężny i przebiegły. Jest jak… wąż. A jego głód nie ma końca.
Mateusz przeczesał krótkie włosy palcami. Podejrzewał, że pierwszą granicą jaką przekroczą, będzie granica obłędu.
– I co teraz? Co ja mam z tym wspólnego?
– Pomożesz mi wrócić do poprzedniego stanu. Pan Night coś ze mną zrobił, coś co nie pozwala mi stąd uciec.
– Człowieku! W sumie nie jesteś… A nieważne. Jakim cudem miałbym to zrobić?!
– Znajdź błąd w moich liczbach. Ale teraz przyspiesz, mamy mało czasu.
– Skąd wiesz, ile czasu nam zostało?
– Widzę.
– Co widzisz?
– Wszystko.
*
Mateusz zagotował się w środku, ale nie dopytywał. Wiedział, że czeka go kolejna historyjka o mrówkach i problemach komunikacyjnych między gatunkami. Długo bił się z myślami, w końcu jednak nie wytrzymał.
– Jak to wszystko? Tylko bez mrówek, proszę – dodał szybko.
Pan Blue już otwierał usta, gdy poważnie się zafrasował i zastygł swoim zwyczajem. Przycisnął pięść do ust i zagapił się w wyłączone radio. Kiedy Mateusz uznał, że nie doczeka odpowiedzi, łysy nagle się ożywił.
– No, więc karaluchy…
– Do ciężkiej cholery! – wrzasnął młody nauczyciel głosem nieznoszącym sprzeciwu. Głosem decydującym i ostatecznym, słowem głosem zirytowanego nauczyciela z dziennikiem w ręku. – Ile jeszcze będzie tych porównań? Skoro jestem dla ciebie takim karaluchem, to radź sobie bez mojej…
Nagle samochód zarzęził, szarpnął raz i drugi, po czym silnik zgasł. Mateusz nie podejrzewał u siebie kaskaderskich zdolności, ale jakimś cudem zdołał nie wylądować w przydrożnym rowie. Audi potoczyło się kilka metrów, by stanąć jednym kołem na rozmiękłym poboczu. Za to deszcz już tylko lekko siąpił.
– No nie – mruknął Mateusz, odczytując temperaturę wody. – Chłodnica.
– Nie widziałeś tego? – zapytał zdumiony Pan Blue.
– To ty podobno wszystko widzisz!
– Widzę! Przez wszelkie rzeczywistości, czasy i wymiary, ale skąd miałem wiedzieć, że ma to jakieś znaczenie?!
– Po co widzieć wszystko, a nic nie rozumieć?!
– Sam widzisz liczby wszystkiego, a nie umiałeś utrzymać hm… chłodnicy w tym, no… żeby było dobrze!
Mateusz wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami. Lodowaty wiatr przebiegł mu po plecach, aż młody nauczyciel zadzwonił zębami. Pan Blue również wysiadł. Dyszeli cicho w niemej wściekłości.
– Czemu ty się tak co chwilę zastanawiasz? – gniewnie przerwał ciszę nauczyciel.
– Nigdy wcześniej nie mówiłem po polsku. Znam wszystkie te słowa, ale ich rozszyfrowanie ich znaczenia i odnalezienie właściwego… cóż, zajmuje to trochę czasu. Poza tym wasza mowa jest absolutnie okropna. Jest jak… liście i ortalion.
– Co? Znika na zimę? – wypalił Mateusz.
– Szeleści.
*
Gniew stygł powoli, choć szybciej niż chłodnica.
Pan Blue wpatrywał się w niebo. Wiatr miejscami rozgonił chmury i gwiazdy świeciły jasno. W ich poświacie mężczyzna wyglądał inaczej. Znowu wydawał się złożony z milionów płaszczyzn, ale teraz każda wyglądała jak wejście do innego świata.
Mateusz spojrzał w tym samym kierunku, co jego towarzysz. Ciemna plama, którą w pierwszej chwili uznał za chmurę, zaniepokoiła go. Była ziejącą dziurą na tle rozgwieżdżonego nieba, które znał od dziecka.
– Tak – mruknął Pan Blue, podchwytując jego spojrzenie. – To on. Spieszmy się.
– Samochód teraz nie ruszy.
Brodacz zmrużył oko i rozejrzał się.
– Za jakieś trzy kilometry jest coś, co nazywa się “Naprawa Aut PolRadex”. Dopchamy go?
– A mamy jakieś wyjście? – zapytał Mateusz, stając w drzwiach od strony kierowcy i kładąc rękę na kierownicy. – Stań z tyłu i noga za nogą.
Deszcz moczył ich odsłonięte karki, a zimny wiatr smagał po nerkach. Mateusz zapomniał o Krztyńcu, pierogach, naleśnikach, szkole i Ani. No, jednak nie. O Ani nie zapomniał. Myśl o niej sprawiała, że mimo warunków wciąż było mu ciepło. Przynajmniej na sercu.
– Naprawdę widzisz wszystko? – wysapał, kiedy pokonali ledwie kilkaset metrów.
– Tak – odparł Pan Blue. Był cały czerwony na twarzy. – Od początku świata… nie robiłem… niczego tak poniżającego…
– Nie marudź – stęknął. – I jak to jest?
– No więc mrówki…
– Hej! – Mateusz pogroził mu pięścią, a samochód zaczął skręcać do rowu.
– Żartowałem! – zaśmiał się Pan Blue. – To też chyba pierwszy raz… odkąd pamiętam. Podejrzewam, że wcześniej nie znałem idei żartu.
Nauczyciel zaśmiał się z ulgą.
– Wyobraź sobie, że pole twojego widzenia nie ma granic – podjął brodacz. – Wszystko jest w zasięgu twojego wzroku. Każdy świat, każda chwila, każde miejsce stoi przede mną otworem. Lecz, jak zauważyłeś, nie jest to równoznaczne z tym, że wszystko rozumiem. Obaj widzimy silnik tego auta w pełnej krasie, a i tak pchamy cholerstwo do mechanika.
– I tak od zawsze?
– Tak.
– Czy Bóg istnieje? – wypalił w końcu Mateusz. Było to pytanie, które wymagało odpowiedzi. A właśnie stanął przed szansą, którą mogła się już nigdy nie powtórzyć. Poza tym, o co ważniejszego mógł zapytać?
– On nie należy do tej rzeczywistości – odparł cicho Pan Blue.
– Ale jest?
– Nie widzę go.
– Więc go nie ma? – dociekał, czując, że odpowiedź wymyka mu się ze spoconych rąk.
– Jest więcej rzeczywistości niż ta.
– A Jezus?
– Żył.
– To wiem! – zaperzył się Mateusz. – Czy wrócił… z innej rzeczywistości?
– Tak – odparł Pan Blue. – Ale nie myśl o tym. W historii tego świata wydarzyło się wiele rzeczy, które wykraczają poza rozumienie wasze, a nawet moje. Poza możliwość zaobserwowania i zdefiniowania. A to tylko mała planeta, pełna gatunków o biochemii opartej na węglu, a ten dominujący posługuje się w komunikacji drganiem atmosfery. Przereklamowane i irytujące, swoją drogą. A my musimy dopchać ten kawał żelastwa na kółkach, by Pan Night nie zżarł waszego Słońca. Nie traćmy sił.
Mateusz wypuścił powietrze, które wstrzymywał od dobrej chwili, i w myślach przyznał mu rację. Jak Słońce zniknie, to i tak się przekona, czy mama miała rację, każąc mu chodzić co niedzielę do kościoła. I święta roczne, pomyślał Mateusz. Procesja w Boże Ciało. Uśmiechnął się do wspomnień.
*
Obudzony o trzeciej w nocy mechanik najpierw popukał się w czoło, a potem kazał spierdalać. Po półgodzinie jęczenia, w której to sztuce Mateusz doskonalił się od najwcześniejszych lat, kazał im zaczekać do rana. Wtedy coś się wymyśli.
Wytłumaczywszy Panu Blue, że nie ma innej możliwości, by się stąd ruszyć, Mateusz oznajmił, że czeka ich noc w samochodzie. Łysy zezłościł się strasznie na takie marnowanie wciąż kończącego się czasu, ale dał się udobruchać, bo i w sumie nie miał wyboru. Mógł kląć we wszystkich językach świata, a i tak mogli liczyć tylko na łaskę wąsatego mechanika, który nie był na tyle pazerny, by za wyższą stawkę brudzić sobie ręce w środku nocy.
– Idź spać – bąknął Mateusz, nie wiedząc nawet, czy ktoś taki jak jego kompan potrzebuje snu, ale postanowił blefować. – Ciało, w którym jesteś, musi się zregenerować.
Pan Blue posapał jeszcze parę minut gniewnie pod nosem, ale w końcu umilkł. Nauczyciel sam udał, że zasnął, i pozwolił porwać się myślom, które w końcu miały okazję, by w szalonym pędzie zostać zauważone.
Co ja wyprawiam? Telefon padł, nie ma jak dać znać mamie, że wszystko w porządku. Strach, że kobieta też padnie. Na zawał. A tak w ogóle, to czy jest w porządku? Pewnie, że nie jest, do jasnej cholery. Jaki porządek? Kosmos, pożeracz, Słońce, kosmici. Pierogi daleko, Ania jeszcze dalej, a na dodatek chłodnica padła razem z telefonem.
Obiecywał sobie, że kupi ładowarkę samochodową, ale zawsze były pilniejsze potrzeby i wydatki. Ciekawe, czy Pan Blue generuje jakąś energię? Może dałoby się podłączyć w…?
Stop.
Mateuszowi przyszło do głowy, że w tym momencie, gdy deszcz stuka o szyby, a noc jest ciemniejsza niż kiedykolwiek, w miejscu pośrodku niczego, mógłby wysadzić Pana Blue i zwiać do domu. Udać, że to się nie wydarzyło. Nic z tego nie miało miejsca. Dziwny sen, stres i przemęczenie. Gdyby nie ta chłodnica.
Ale czy na pewno? Czy gdyby samochód był sprawny, Mateusz zawróciłby, zapominając o tajemniczym gościu? Czy zignorowałby znikające gwiazdy? Z jednej strony chciał przyznać samemu sobie, że tak. Wróciłby do mamy, do szkoły, do pustej głowy Rudzkiego. Do tego, co zna.
Niech się dzieje, co chce. Jadę z Panem Blue. Powstrzymajmy koniec świata i Pana Nighta, a jeśli to tylko urojenia, to trudno. Przynajmniej będę się dobrze bawił w ostatnich chwilach przed ubezwłasnowolnieniem.
I wśród tych mętnych deklaracji i heroicznych wyznań ścisły umysł Mateusza odpłynął do krainy snu
*
Mechanik z samego rana wymyślił, że ta przyjemność będzie ich kosztować osiemset złotych i za dwie, no góra trzy godzinki odjadą sprawnym samochodem. Dodał, że z dobrego serca dorzuci im prawie nowe pióra do wycieraczek.
Mateusz, po nocy w samochodzie, był zmęczony, obolały i nie miał pozycji do negocjacji. Jako, że Pan Blue ze swoim jednookim spojrzeniem, które przenikało cały wszechświat był biedny jak mysz kościelna, a idea pieniądza zdawała mu się zbyt abstrakcyjna, koszty pokryła nauczycielska pensja.
– Niedorzeczne – mruknął Pan Blue, gdy Mateusz streścił mu, czym jest pieniądz, skąd się bierze i czemu akurat naprawa chłodnicy powoduje brak ulubionej kawy w przyszłym miesiącu. – Niedorzeczne, ale fascynujące – powtórzył. – I odpowiada wam to?
– Wiesz, chyba moje przemyślenia nie mają na to wielkiego wpływu – odpowiedział zmęczony Mateusz, gdy wrócili na trasę. – O co chodziło z tą rzeką?
– Musiałem sprawdzić, co zrobił Pan Night.
– Przecież widzisz wszystko.
– Tak – westchnął Pan Blue. Również widocznie odczuwał zmęczenie, co musiało też być dla niego pewnego rodzaju nowością. Nie narzekał, ale Mateusz sądził, że ta idea również jest mu obca. Miał nadzieję, że zostanie tak jak najdłużej. – Ale moja podróż tutaj trwała jakiś czas. Wtedy widziałem tylko ciemność.
– I widziałeś to w rzece? – zdziwił się nauczyciel.
– Mówiłem ci, że ten świat jest pełen rzeczy, których nie rozumiesz – mruknął, przyglądając się uważnie swoim palcom. – A woda w ruchu jest nośnikiem czasu.
– Nie rozumiem.
– Wiem.
III
Mr. Blue you did it right
But soon comes Mr. Night
Creepin' over, now his
Hand is on your shoulder
Never mind I'll remember you this
I'll remember you this way
– Podajemy informacje z ostatniej chwili. – Głos spikera przerwał jedną z wielu radiowych, przyjaznych piosenek i nieco rozbudził Mateusza. – Przez świat przetacza się fala paniki, jakby następowała biblijna apokalipsa. Niektóre obserwatoria podają, że co trzecia gwiazda zniknęła już z nieba.
Nauczyciel wyprostował się w fotelu i poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła.
– Nie kończyłem fizyki, ale skoro mówiłeś, że ten pożeracz zjada gwiazdy i jest bardzo daleko… – Mateuszowi usta wyschły na wiór, a przed oczami w dzikim pląsie zatańczyły cienie. – To czy braku tych gwiazd nie powinniśmy zobaczyć za miliony lat?
– Potwierdzam.
– To jakim cudem…?
– Nie sądzisz chyba, że ja z tego samego daleka leciałem szybciej niż światło, co? – odpowiedział Pan Blue, a Mateusz odczuł na sobie lodowate spojrzenie. – On jest blisko.
– Słucham?
– Mówię niewyraźnie?
– Nie – odparł Mateusz i odchrząknął. – Co możemy zrobić?
– Jechać – odparł łysy, a w jego głosie pierwszy raz można było usłyszeć niepewność. – Nic więcej. Ale nie martw się. Nie wsiadłbym z tobą do tego gruchota, gdyby nie istniała szansa, że nam się uda.
Przez nauczycielską mózgownicę przelewała się fala szalonych myśli. Nie martw się. Dobre sobie. Kosmiczny potwór nadciąga, by zjeść ich Słońce, ale spoko, nie martwmy się. Chociaż z drugiej strony, co takie troski mogą zmienić?
– Nie siejmy paniki – odezwał się w ciszy głos z radia. – Gwiazdy nie znikają ot tak. Coś mogło nam po prostu zasłonić widok i tyle. Możliwe, że za parę godzin wszystko wróci do normy.
– Co może zasłonić nam taką część kosmosu, profesorze? – zapytał spiker, a Mateuszowi ciarki przebiegły po plecach. – Czy mówimy o Obcych?
– Nie możemy tego wykluczyć – starczy głos lekko zadrżał. – Ale to tylko jedna z wielu hipotez. Poczekajmy. Jestem pewien, że niedługo wszystko się wyjaśni.
*
Podróż, w której Mateusz co chwilę musiał przecierać oczy, by nie zasnąć, spędzili w milczeniu. Radio po sensacyjnych spekulacjach zostało wyłączone, by oszczędzić nadszarpniętych nauczycielskich nerwów. Ciszę przerywały tylko wskazówki Pana Blue.
– W lewo – odezwał się po ponad dwugodzinnej przerwie. Był zachrypnięty, co zaniepokoiło Mateusza. – Nie chciałbym wywierać na tobie presji, Excelu, ale mógłbyś przyspieszyć.
– Moja mama powtarza – odparł zaspanym głosem – że lepiej wolniej, ale dojechać bezpiecznie do celu. Poza tym nie jestem Excelem.
– Jesteś – mruknął Pan Blue i ziewnął przeciągle. – A jak chcesz, żeby twoja mama powtórzyła jeszcze cokolwiek, to radzę przyspieszyć. Poza tym mam coś dla ciebie.
Mateusz kątem oka złowił ruch sękatej dłoni i wciągnął głośno powietrze. Ostatni raz widział tyle pieniędzy na własnej komunii. Były to same setki zwinięte w ciasny rulon i oplecione różową gumką recepturką.
– Skąd to masz? – wykrztusił całkowicie rozbudzony.
– Znalazłem w szufladzie u tego mechanika.
– Znalazłeś?! To czego tam szukałeś?
– Widząc wszystko – burknął łysy, jakby obrażony brakiem wdzięczności, z wciąż wyciągniętą dłonią. – Pomijam proces szukania i przechodzę od razu do znajdowania.
– Okradłeś go!
– On nas okradł z czasu! – Pan Blue również odpowiedział krzykiem, ale kąciki jego ust widocznie zadrżały. – A przecież to jego świat jedziemy ratować!
– Nie trzeba byłoby niczego ratować, gdybyś nie dał się skompresować. Wrzuć do schowka, będę wracał, to mu oddam – burknął rozeźlony Mateusz i wbił ponury wzrok w drogę przed nimi, uznając rozmowę za zakończoną. Zrzucił to wszystko na karb niewiedzy Pana Blue w kwestiach tak przyziemnych, jak pieniądze. Jednak nie zmieniało to faktu, że będzie musiał wrócić do wąsacza, który na pewno zdążył ich zwyzywać od złodziei, i go przeprosić.
Zupełnie mu się to nie uśmiechało. I to rozbawienie w oku przybysza.
Mateusz odepchnął od siebie posępne myśli i przycisnął pedał gazu. Im szybciej to załatwi, tym szybciej wróci do domu. Do pysznych pierogów, do ślicznej Ani, do nieciekawych meczów i do rozwodnionego piwa. Do domu.
*
– To bardzo romantyczne, że zabrałeś mnie nad morze – odezwał się nauczyciel, próbując otulić cienkim swetrem wątłe ramiona. Szare fale uderzały z hukiem o brzeg, a lodowaty wiatr uderzał w nich z furią. – Ale co my tu robimy? Znowu woda i czas?
– Znowu woda i czas – przytaknął Pan Blue, patrząc daleko za horyzont, gdzie niebo łączyło się z szalejącym Bałtykiem. – Jesteśmy u celu.
– Naprawdę? – ucieszył się Mateusz, przestępując z nogi na nogę na piasku zgrzytającym pod butami. – To znaczy, że mogę już jechać?
– Nie – Pan Blue pokonał jeszcze kilka kroków i stanął po kolana w wodzie. – Musimy jeszcze kawałek się przejść.
Nauczyciel skulił głowę i obserwował łysego mężczyznę stojącego w morzu. Pan Blue wyciągnął dłoń i wykonał gest, jakby przekręcał klucz.
Tuż przed nim pojawił się prostokąt światła, który zalał całą plażę złotą barwą.
– Nie żartuj – wysapał nauczyciel.
– Wtedy, stojąc w rzece – zaczął Pan Blue, odwracając się – nie tylko spojrzałem w przeszłość. Skierowałem głód Pan Nighta w innym kierunku i kupiłem nam trochę czasu. Ten czas właśnie się kończy. Musimy iść.
– Dokąd?
– Excelu, naprawdę nie mamy czasu.
– Nie mam na imię Excel! – wrzasnął Mateusz, któremu serce łomotało o żebra. Miał już tego naprawdę dość.
– To nie ma znaczenia! – krzyknął Pan Blue, a jego starą, mądrą twarz przeszył grymas wściekłości. Niemal desperacji. – Chodź!
Ta złość sprawiła, że nauczyciel nieśmiało ruszył w stronę światła. Najpierw ostrożnie, potem jednak coraz pewniej. Pan Blue wciągnął za sobą Mateusza.
*
Mateusz poczuł pod butem mokry piasek. W twarz uderzył go szalony podmuch, a uszy zalała kakofonia dźwięków z hukiem fal na czele. Po niebie potoczył się grom, a grzmot uginał im kolana. Nauczyciel otworzył oczy i z sykiem wciągnął powietrze.
Ciągle stali na bałtyckiej plaży, ale teraz morze toczyło zaciekłą bitwę samo ze sobą. Na horyzoncie Mateusz dostrzegł strzelistą górę, sterczącą z piany. Morze tłukło w nią wściekle, jakby próbowało ją przepędzić. Nad szczytem wciąż i wciąż uderzały pioruny.
– Nasz cel! – wrzasnął szeroko uśmiechnięty Pan Blue, przekrzykując burzę.
– To niemożliwe! – Mateusz pokręcił głową, widząc szalejące fale.
– Musimy! Ale na szczęście jest inna droga!
Wskazał Mateuszowi znajdujące nieopodal kolejne świetlne drzwi.
– Co to jest?! – zapytał nauczyciel i wskazał górę, jakby chciał odwlec ten moment w nieskończoność.
– Synaj, Miejsce Paktów.
*
– Za kogo ty się masz? Za kogo masz mnie?! Czy twoim zdaniem przechodzenie przez magiczne portale to dla mnie codzienność? Mam własne życie, do którego chcę wrócić, a ty ściągasz na nas jakiegoś cholernego pożeracza gwiazd, każesz się wozić, kradniesz, nic nie tłumaczysz, a na koniec każesz mi wleźć w czarodziejskie drzwi wiszące metr nad ziemią, a potem w kolejne, i pioruny, i sztorm…
Jak większość ze swoich płomiennych monologów, ten również Mateusz wygłosił tylko we własnej głowie.
Po chwili osłupienia wydusił z siebie tylko:
– Co…?
*
– Nie bój się, Excelu. To już prawie koniec.
Pioruny strzelały wokół nich, wiatr szarpał każdy skrawek materiału. Mateusz nie mógł złapać oddechu. Wiele setek metrów pod nimi – nauczyciel wiedział, że jest to dokładnie dwa tysiące osiemdziesiąt pięć metrów – wrzało morze.
– Co teraz? – zapytał, spoglądając na Pana Blue, który wydawał się rozmazywać wśród ciemności i huraganu.
– Obserwowałeś mnie uważnie? Czy widziałeś moje liczby?
– Tak – odpowiedział Mateusz. Przyglądał się wartościom przybysza i tylko to sprawiło, że mu uwierzył. Ten chaos, który otaczał Pana Blue, nie mógł być przypadkowy ani fałszywy. Liczby nie kłamią, ale Mateusz czuł się jak ktoś, kto spojrzał w oczy Boga i nie jest zadowolony z tego, co w nich zobaczył.
– Czy widzisz błąd?
– Nie, ale wiem, gdzie szukać.
– Podaj mi rękę, Excelu – Pan Blue wyciągnął wielką dłoń o sękatych palcach i uśmiechnął się dobrotliwie. Mateusz niepewnie odwzajemnił gest i podniósł rękę. – Tu i teraz zawiązujemy przymierze, by powstrzymać tego, kto nadciąga.
Nim młody nauczyciel zdążył cokolwiek zrobić, Pan Blue sięgnął palcem w swoje błękitne oko i z obrzydliwym mlaśnięciem wyciągnął je z oczodołu. Zacisnął na nim dłoń i szarpnął, a Mateusz, widząc zerwane nerwy, omal nie zwymiotował.
– Co ty wyprawiasz?! – wrzasnął łamiącym się głosem.
– Weź je. Stanowi dar – powiedział pan Blue, a sztorm szalał za jego plecami. – Tylko tutaj mogło się dokonać.
– Nie dotknę tego!
– Musisz – rzekł spokojnie przybysz, a jego oczodół nawet nie krwawił. Był tak samo zapadnięty jak drugi. – Inaczej nie znajdziesz błędu. Nie jestem z twojego świata. Pan Night musiał mnie skonwertować, czyli doprowadzić do poziomu trójwymiaru, i zamknął mnie w tej formie. Jednak ja wciąż widziałem, tak jak mogłem widzieć. Teraz ty musisz zobaczyć mnie, byśmy mogli to naprawić.
– Co mam z tym zrobić? – Mateusz był przerażony, ale uznał, że wszystko zaszło już za daleko. Postawmy ostatni krok i zakończmy to.
– Po prostu weź – odezwał się Pan Blue. – Ale uważaj, ponieważ to wielki dar. Musisz się skupić i odnaleźć błąd, który mnie tu zatrzymuje. Nie możesz patrzeć w nieskończoność, więc bądź ostrożny.
Nauczyciel sięgnął drżącą ręką nad dłoń Pana Blue. Jego palce niemal musnęły błękitną tęczówkę, gdy zatrzymał się w pół ruchu.
– To się stało z twoim drugim okiem? – zapytał, patrząc na oślepionego Pana Blue. – Już raz to zrobiłeś, prawda?
– Tak – przyznał przybysz. – To było dawno i wtedy też ktoś musiał coś ujrzeć, ale teraz spiesz się. Nie mamy czasu.
Mateusz zacisnął palce na oku Pana Blue.
*
Rzeczywistość eksplodowała przed nim. Świat wśród płomieni rozłożył się na setki, miliony przestrzeni jak kalejdoskop. Z każdym odchyleniem spojrzenia widnokrąg rozrastał się niczym kwiat rozpościerający swoje płatki. Mateusz czuł, że jego umysł rozrywa się na drobiny, próbując nadążyć za tym, co odbiera każdym zmysłem.
Widział wszystko.
W jednej chwili widział wszystkich ludzi na Ziemi, każdego z osobna, rozmawiających, płaczących, jedzących, patrzących w niebo. Widział morza, pustynie, widział, słyszał, czuł, był każdą drobiną piasku, każdym atomem składającym się na znany mu świat. Co składało się, składa, będzie i mogłoby się składać na jego rzeczywistość.
A tuż przed nim znajdowało się coś, co zapierało dech w piersi. Pan Blue wciąż uśmiechnięty, chociaż oślepiony, a z jego pleców wylewająca się istota, która rozkładała się fraktalnie w nieskończoność, złożona z niezliczonej ilości samej siebie. Nadistota.
Mateusz skupił się, odpychając wodospad mozaik światów i czasów. Widział. Tak, widział. Pan Blue nie rozrastał się w nieskończoność. W jednej z milionów płaszczyzn ziała pustka, jak olbrzymi ukrojony kawałek z większej całości. I nauczyciel mógł rozpoznać wzory i liczby. Trojgiem oczu znalazł błąd, którego szukał.
Jednocześnie czuł, że nigdy tego nie zapomni i miał pewność, że gdy utraci oko Pana Blue, jego umysł już nigdy nie zdoła sobie wyobrazić piękna chaosu wieloświata.
NIE RÓB TEGO.
*
Wizja urwała się, a Mateusz poczuł sękate palce wbite w ramiona. Pstrokate fragmenty innych rzeczywistości wciąż tańczyły mu dziką feerią barw przed oczami. Ostatni krzyk, który rozległ się w jego głowie, nadal rezonował w czaszce. Mateusz nie potrafił nazwać tego słowami, ale odczytał ton rozkazu.
Pan Night nadchodzi i właśnie do niego przemówił.
Znów widział w znajomych sobie wymiarach, ale nawet ta krótka chwila sprawiła, że powrót odczuł, jakby ktoś wyrwał mu potężny kawał umysłu.
Przywitał to z ulgą.
– Znalazłeś? – zapytał Pan Blue.
– Tak – odpowiedział Mateusz, czując, że słowa same wypływają mu z ust. – To śmieszne, bo widzisz, Pan Night wstawił ci rekurencję do ciągu geometrycznego w funkcji czasoprzestrzeni, bez iterowania, zupełnie blokując ci czwarty wymiar. Teraz tego nie rozumiem, ale wiem, że tak jest.
Ucisk na jego ramionach zelżał, a twarz Pana Blue rozpromieniła się.
– Niestety – odezwał się. – Teraz mniej przyjemna część.
Sięgnął za pazuchę płaszcza i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął małą łyżeczkę do herbaty, którą zabrał z baru, w którym się zatrzymali. Podsunął ją Mateuszowi z przepraszającym uśmiechem.
– Co ja niby mam z tym zrobić? – zapytał nauczyciel, biorąc sztuciec do ręki i przyglądając mu się krytycznie z każdej strony. – Wskazałem ci błąd, ale nie potrafię go naprawić.
– Ja potrafię – wyszeptał Pan Blue. – Ale nie umiem go zlokalizować. Musisz podarować mi swoje oko, bym sam mógł to ujrzeć. Już wiem, gdzie szukać, nie widzę jednak liczb, jak ty. Mówiłem ci, że to rzadka umiejętność.
– Słucham?
– Excelu, naprawdę nie mamy czasu. Twoje oko w zamian za twój świat.
Ciemność wokół nich gęstniała, a pioruny uderzały coraz częściej.
Mateusz ujrzał swoje odwrócone odbicie we wgłębieniu metalowej łyżeczki i zrobiło mu się słabo. Sama myśl, że ma włożyć je pod powiekę, wywoływała mdłości, a co dopiero wyłupienie sobie oka!
– Nie możesz, nie wiem… – zająknął się – znieczulić mnie, albo nawet ogłuszyć i sam je wydłubać? Ja chyba nie dam rady.
Mógł sobie wyobrazić życie z jednym okiem. W sumie nawet nie wydawało mu się takie straszne, w końca ma dwoje, ale pozbawienie się któregoś samodzielnie chyba go przerastało.
– Nie mogę – odparł Pan Blue. – Gdybym mógł, zrobiłbym to już dawno. Nie ciągnąłem cię tu z kurtuazji. To jedyne miejsce, gdzie możemy zawrzeć przymierze i aby mogło się to dokonać, musisz mi podarować oko.
Mateusz rozważył te słowa. Przerażało go, że dostrzega w nich sens. Metoda w szaleństwie? A może łyżeczki tak naprawdę nie ma? Może rzeczywiście coś mu pękło w mózgu. Ostatnia szara komórka. Ostatni krok. Akt przymierza, który pozwoli uwolnić Pana Blue z okowów tego świata. Jeden gest. Jedna łyżka. Jedno oko.
Za życie wszystkich. Jego mamy, Ani, Krzyśka, Rudzkiego, niech go cholera, całego Krztyńca. Całego świata. Nie była to wielka cena, zważywszy, że mógł zachować sobie drugie. Drugiego świata, na zapas, nie ma. Przynajmniej z tego, co wiedział.
– Czas! – krzyknął Pan Blue. Odkąd utracił wzrok, stał się bardziej nerwowy. Musiał odczuć brak tego zmysłu o wiele bardziej niż Mateusz stratę widzenia w wielu wymiarach.
– Dobrze, dobrze – westchnął nauczyciel. Zacisnął mocno powieki, jakby chciał się pożegnać ze świadomością posiadania dwojga oczu i przyłożył łyżeczkę do kości policzkowej. Na złość Panu Nightowi. Dla mamy, dla Ani. Dla wszystkich.
Kiedyś opowiem wnukom, że widziałem ratowanie świata na własne oczy. Oko?
Poczuł ostry chłód na gałce ocznej. Ciałem wstrząsnął dreszcz, ale Mateusz zmusił się, by wsunąć płaski metal dalej. Zadygotał, ale nie ustąpił. Nabrał głęboko powietrza, by zrobić to jak najszybciej, gdy nad jego głową rozległo się niczym grom:
NIE!
– Za późno – szepnął Pan Blue.
*
Mateusz zastygł w bezruchu z łyżeczką wciśniętą między oko, a powiekę. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że umrze w takiej pozycji. Wszystko wokół nich się uspokoiło. Morze ucichło, wiatr przestał próbować zrzucić ich z góry, tylko pioruny jakby skupiły się w jednym wspólnym uderzeniu i w ostatnim samobójczym ataku uderzyły pomiędzy Mateusza i Pana Blue.
Grom obalił ich. Odrzucił i przygniótł do ziemi, dodatkowo wzbijając tumany kurzu. Dzwoniło im w uszach.
Pan Night we własnej osobie był dokładną kopią Pana Blue z tą różnicą, że posiadał oboje lodowato błękitnych oczu, z których zdawały się sypać iskry.
– W ostatniej chwili – burknął Pan Night, rozglądając się wokół. Na widok Pana Blue uśmiechnął się czule. – Och, mogłem się domyślić. Skopiowałeś moje wcielenie, najwyższa forma uznania, jak mawiają tutejsi.
*
– Z-zjesz nasze Słońce? – wybąkał Mateusz, dębiejąc zupełnie przez strach i zaskoczenie.
– Co? – zdziwił się nowoprzybyły brat bliźniak. – A po co mi wasze Słońce?
– Żeby je zjeść? – powtórzył bez przekonania nauczyciel.
Pan Night obrzucił go marsowym spojrzeniem spod krzaczastych brwi. Po chwili wybuchnął serdecznym śmiechem.
– To to mu naopowiadałeś? – zwrócił się do Pana Blue, który uśmiechnął się krzywo. – Oj, bracie, coraz lepiej, naprawdę. Miałbym być Wielkim Wężem Końca? Sprytnie, przyznaję, ale nie dało się prościej?
– Wiesz, że lubię opowiadać – odparł oślepiony brat.
– Głównie kłamstwa – mruknął Pan Night i zwrócił jasne oblicze w stronę Mateusza. – Wybacz, śmiertelniku. Zabieram złodzieja Tęczowych Oczu i Uszu Drzewa dokądś, gdzie nie będzie nikomu zagrażał.
Mateusz był skołowany jak jeszcze nigdy w życiu. Nogi uginały się pod nim i zupełnie nie mógł zrozumieć, co się wokół niego dzieje.
– Jakiego złodzieja?
– Poznaj swojego towarzysza – zaczął basem Pan Night. – Wieczny Łgarz, Pierwszy Kłamca, nazywaj go jak chcesz. Albo raczej wspominaj. Jego czas upłynął.
– Och, nie sądzę – wycedził Pan Blue, wykrzywiając twarz w upiorną maskę.
– Co się… – Pan Night stęknął cicho, patrząc na dłonie, które z każdą chwilą błyskały coraz mocniej. Pioruny uderzały wokół niego, ale błyski i grzmoty jakby zapadały się wewnątrz jego zwalistej postaci. Liczby szalały.
Mateusz widział. Z przerażeniem obserwował, jak otoczony piorunami olbrzym traci czwarty wymiar. Triumfalny śmiech Pana Blue mroził krew w żyłach.
Pan Night wyciągnął dłoń o szponiasto wygiętych palcach.
– Oko! – wystękał. – Potrzebuję oka!
Nauczyciel cofnął się o krok. Z oczodołu wciąż boleśnie przypominała o sobie łyżeczka, jakby dając znać, że to już. Pora się zdecydować, mały. Albo szarpnij, albo wyjmij, bo robi się niezręcznie.
– Gdy mnie zamknie – wyszeptał Pan Blue, jaśniejąc z każdą sekundą, jakby miał implodować – nie będzie dla was ratunku!
Mateusz w panice spojrzał to na jednego, to na drugiego. Bolesny grymas Pana Nighta, kuriozalny, nienaturalny uśmiech Pana Blue. Co tu się, do cholery, dzieje?
Skłonność do hazardu nie była częścią nauczycielskiego charakteru. Jednak Mateusz szybko podjął decyzję. I niech Bóg ma nas w opiece, bo wie, że zgaduję, pomyślał. Uniósł dłoń do twarzy.
Potężny piorun uderzył we wzgórze. Oślepił Mateusza, a gdy ten odzyskał wzrok, przed nim stało dwóch Panów Night. Już wcześniej byli identyczni, ale teraz obaj wwiercali w niego pełne bólu lodowe tęczówki.
– Szybko! – zawył ten po lewej, wyciągając rękę. – Zaraz będzie za późno!
– Nie wierz mu! To iluzja! – wrzasnął drugi. – Daj je mnie!
Wydawali się rozpadać i zapadać w sobie jednocześnie. Świetliste promienie uderzały w niebo, dochodząc jakby z ich wnętrz. W swym bólu i rozkładzie byli identyczni. Tacy sami. Ale nie byli tym samym.
A Mateusz widział. Liczby nie kłamią.
Wrzasnął ochryple, gdy jednym krótkim ruchem wyrwał sobie oko. Ciepła krew spłynęła mu po policzku. Łyżeczka zabrzęczała o skaliste podłoże. Zacisnął palce na oślizgłej gałce, która wciąż pokryta była plamami czerwieni, i zerwał ją krótkim szarpnięciem. Ból spazmami rozszedł się po ciele, ale Mateusz zdołał ustać. Spojrzał na ciemną tęczówkę własnego oka. Wydawało się patrzeć z dezaprobatą. Choć Mateusz dostrzegał cień zrozumienia.
– Zaufam ci, Panie Night – wyszeptał, podając szczególny dar postaci po swojej lewej. – I obym się nie mylił.
*
Fale obmywały jego bose nogi. Czuł ich zimno przeszywające do kości. Tuż przy uchu dziko zaskrzeczała mewa. Dziabnęła go kilkukrotnie w palce, aż zacisnął pięść. Gdy z ciężkim westchnięciem uniósł się na rękach, ptak odskoczył. Przekrzywił ciekawsko łebek.
Mateusz przycisnął dłoń do czoła. Głowa pulsowała tępym bólem, a piach zgrzytał między zębami. Ciałem wstrząsał dreszcz. Delikatnie przyłożył opuszki palców do powieki, ale nie napotkał znajomego oporu. Jedynie luźna skóra ustąpiła z łatwością, niczym skórka zgniłego owocu.
Z trudem wstał, wciąż podszczypywany przez białą mewę. Odgonił ją machnięciem ręki.
Nie było już sztormu, ani góry Synaj. Z nieba nie biły pioruny, a na nocnym niebie nie brakowało gwiazd. Pan Blue i Pan Night zniknęli.
Mateusz był oszołomiony.
Przez jedną krótką chwilę widział wszystko. Wszystko.
W nieskończonej feerii światów i możliwości dojrzał rzeczy straszne i mrożące krew w żyłach. Ale widział też te dobre. Wśród milionów bram i okien do innych rzeczywistości dojrzał siebie z Anią. Tak naprawdę. Nie tylko w szkole, mijających się na korytarzu. Czy to znaczy, że to jest możliwe? Bardzo chciał w to wierzyć.
Co prawda widział też takie cuda jak latające świnie, czy prawdomównych polityków, ale nie chciał, by miało to wpływ na ocenę prawdopodobieństwa, więc wyparł to z pamięci. Zamknął je, wśród innych rupieci wspomnień, w graciarni umysłu, a na zaryglowanych drzwiczkach umieścił napis: “Nie otwierać! Nie dotykać! Wystarczająco długie ignorowanie na pewno sprawi, że zawartość zniknie!”.
Dzięki oku Pana Blue dostrzegł też coś zupełnie niespodziewanego. Oto Piotrek Rudzki w pierwszym terminie zalicza test z monotoniczności funkcji na trzy z plusem. Pierwszy termin! Trzy! I to z plusem! Mateusz był pewien, że jeżeli istnieje świat, w którym coś takiego mogło się wydarzyć, to wszystko jest możliwe. Bardzo w to wierzył i miał ku temu powody.
Tylko jak wytłumaczyć mamie brak oka?