Rozrywka z beki prochu czyliż przypadki sławetne niesłownego Pirata Swordfisha
Roku bożego cztery tysiące sto sześć i dziesiątego ósmego, napędzany dieslem galeon, z prosta „Łódeczką” zwany, pluł w spieniony kilwater. Globalne pocieplenie sprawiło, że do czasu tego kontynenty oblały oceany i życie osiadło na statkach. Na pokładzie byli chudzi marynarze igrali sobie z nudów w kości bo żagli nijak nie potrzeba było stawiać skoro wiatr okrętu nie napędzał. A i przy rumplu nikt wystawać nie musiał z powodu dobroci odkrytego onegdaj systemu autopilota. Byli chudzi z powodu niedoboru stałego lądu, gdzie można byłoby pobrać prowiant. Wody każdy miał pod dostatkiem na oceanie, więc nie narzekano.
Kapitan najsławetniejszy w świecie, przechera jakich niemało, odsypiał w kajucie nocny sztorm, bo nielicho się w nocy napracowałaby zapanować nad porządkiem ewakuacji do ładowni i racjonowania tradycyjnie rozwolnionych trunków co miało miejsce poniekąd w ciemnościach. Ostatnia noc zdecydowanie należała do trudnych i niebezpiecznych, bo bujało wielkim statkiem jak karuzelą w wesołym miasteczku. Więc nazywał się jak na sławę i światowca przystało – Pirate Swordfish, miecznikiem znany. Krążyły o nim legendy, jak choćby ta, w której zdobył łajbę płynąc do lochu, a potem wydostał się z niego ubiwszy strażnika pstrykniętą monetą – koniecznie złotą, lubił złoto, jak ludojad ludzi. Po ten dzisiejszy czas miał ją wciąż w kiszeni, ale nikomu nie pokazywał bo taki skromny był i sarmacki. Skromność jego ustępowała tylko szczodrości kiedy rozpleniał wieść, iż złota ma tyle, że stawia i daje wszystkim chętnym w każdej portowej dzielnicy.
– Mości kapitanie! – zawołał z ochotą dziesiąty oficer. Po ostatniej bitwie załoga cierpiała na szkorbut, cholerę i brak majtków. – Kapitalnie!
– Stawiaj żagle – sapnął ospale śpiący wciąż kapitan, na swojej twarzy goszcząc rubaszny uśmiech i cmoknął. –Dalej, pokaż te klejnoty skarbie.
– No właśnie o skarbie mowa! – wrzasnął głuchawo, jakby z nieśmiałością dziewiąty oficer. – Drugi oficer…
– Co?! Co z nim? – Zerwał się najważniejszy członek ekipy i stanął zamaszyście. – Gadaj i zapomnij, co wiesz!
– Eeaaee… co to ja miałem… – zająknął się ósmy oficer.
– Skarb, rzekłeś o skarbie, kutwo jedna! – potrząsnął go, przejrzawszy na oczy kapitan, jak workiem kartofli. – Chyba Ci rzycie niemiłe żeś mię tak zresztą śmiał za darmo budzić.
– Aaargh… już wiem! Chciałem, powiedzieć, że pierwszy, oficer, coś wiem, o skarbie bo drugi, tak twierdzi! – powiedział rozedrganym głosem człowieka trzęsionego dziewiąty. Oficer został upuszczony przez kapitana za połę koszuli na kolana.
– Do kwadryliona i dwóch konserw serdelków, prowadźcie! – skonkludował stanowczo oficer zerowy, czyli kapitan znaczy się.
Wyszli na pokład po trepie, stukając obcasami o pokładowe, jęczące potępieńczo deski. Były one ubite setkami nóg, z których na każdym kroku wyłaziły korniki, bo niektóre drewniane były. Wszakże rzecz dziać się miała się w przyszłości, gdzie plastik był tańszy od desek z demobilu.
Kiedy Kapitan Swordfist dowiedział się już, że drugi oficer znalazł w necie plan przepływu karaki z angielskimi klejnotami królewskimi postawił na nogi całą załogę, bez mała równo 200 chłopa, która już w kości nie grała, gdyż zamierzała je dokładnie poratować wrogowi. Tego widać już było na horyzoncie, na którym bieliły się żagle i białe koszule majtków z wyrysowaną wrogością na zgorzałych twarzach.
– Gotować się do abortażu łajzy nie myte! – warknął piracko Pirate i splunął siarczyście. Jego straszne imię owiane było jego budzącą lęk grozą równą sumie grozy wszelkich korsarzy razem znanych pośród tych szerokich i głębokich wód, które nie jeden statek utopiły. Dlatego każdy posłuchał natychmiast i nie śmiał się migać czy też śmiać, bo widać było powagę w jego błyskających chcicą źrebicach. Hakowatą dłonią on trzymał się lin, a na ramieniu jego skrzeczała papuga z gatunku kakadu, bez cenzury złorzecząc bliskiemu nieomal na skok wrogowi, na gwałt spieszącemu do statecznej bitwy.
Czas dłużył się niemiłościwie w oczekiwaniu na dostateczne zbliżenie, którego wszyscy tak pożądali trzymając haki, głaszcząc szable, granatniki i ogromne armaty w pogotowiu. Na twarzach piratów wykwitły szelmowskie i złośliwe uśmieszki z rodzaju tych, którymi okazuje się triumfalną pewność wygranej. Załadowano dzieła partaczami, aby przetrzebić załogę przed dostaniem się na karafkę wrogiego pokładu. Wszyscy skoczyli sobie do gardeł zadając sobie niepowetowane na honorze obrażenia. Oszcza szpad zaskrzyły od uderzeń i lśniły refleksyjnie w płomieniach dobiegającego do kresu dziennych sił słońca. Gasnąc przypominały o ulotności ludzkiego żywota, które na pokładzie ścieliło się jak dywan czeluści piekła dokąd chyba wszyscy bezapelacyjnie zasługiwali podążyć za swoje grzeszne rzycie.
Swordwish, jak na kapitana przystało, pierwszy rzucił się w wir bitwy, chlaszcząc, waląc, i gruchając na prawo i lewo czym raczej zagrzewał swoich chłopaków do większych wyczynów niż mniejszych, dając im dobry przykład korsarskiego fachu. Krzyki śmiertelnie rannych i zabijanych niknęły w ostatnich tchnieniach przekleństw, a krew w ręcz ściekała do rzeki, czyniąc kadłub czerwonym i brudnym. Zwabione rekiny kołowały wokół łajby i wzburzały szkarłatną toń jak stado wyposzczonych piranii.
Tak oto, po długaśnej walce, dobiegła końca kolejna ze sławetnych przygód niesławnego Pirata Swordfisha, zwanego Mlecznikiem. Szybko uporano się z eskadrą anglikańskich liniowców. Aha, złota jednak nie było, bo dopiero po nie płynięto, więc piraci wyruszyli znowu go szukać, odpłynąwszy pod pełnymi żaglami w stronę zachodzącego słońca. W międzyczasie winowajcę pomyłki chciano przeciągnąć pod kilem i rzucić na pożarcie piraniom, ale kapitan zlitował się i zostawił go samego na bezludnej wysepce. Kiedy ten człowiek w końcu się stamtąd wydostał, urosła mu czarna, długa broda i stał się Czarnobrodym łaknącym zemsty na swoim byłym – Piracie Swordfishu, a także królu, który musiał wstawić do neta fałszywe plany. (o tym to już innym razem, cierpliwości życzę)
Koniec
Słowniczek:
Kartacze – ołowiane pociski altyreryjskie wypełnione niewielkimi ołowianymi kulkami niewielkiego zasięgu (taka garść draży, tylko śmiercionośna :))
Kilwafel – warstwa wzburzonej wody płynącej za galeonem.
Rumpel – ser drążkowy, nie kółkowy.
Karaka – taki pokraczny statek no, Kulomb na nim pływał.
Abortaż – występny atak bezpośredni na cudzy statek z użyciem różnych morderczych narzędzi.
Reszta chyba jasna. Sorry za literówki, nie miałem czasu dokładnie sprawdzać.