Czyli o tem, jakeśmy pod hejtmanem Rokycanem księżniczkę w upałach ratowali, o duractwach Honzy, i też nieco o trollu z białym kutasem, co przypominał gęś.
Kropla potu wolno spływa po bruzdach pyzatej, zarośniętej twarzy. To gęba Honzy Najtola, niedawno się zaciągnął. Niby młody, ale nie do końca. Kropla znika w gąszczu wypłowiałej brody, zostaje po niej wilgny ślad.
– Honza, a po kim tym masz tę kanciatą szczękę? – pyta Rezek. Sapie przy tym, że skwar i gorąc. Utyskiwanie przynosi mu ulgę.
– Babka Najtolowa gadała, że po matce, ale nie wiem czemu. – Krasnolud gmera przy tym językiem wokół mięsistych warg, marszczy policzki i wziera w mosiężną tubę. Stara się przy tym wyglądać mądrze, jak uczony, nieświadom, że ten język odbiera mu powagę.
Jakbym go nie znał – Jakub Rezek nadyma się i krzywi. Do szkół nie chadzał. W cechu go nie chcieli. Szczęście, że poczciwy, to mu hejtman dał się wykazać.
Rezek na chwilę zapomina o południowym słońcu, o dziwach ogrodów hospodara, i o tym osobliwym kraju, gdzie nic nie jest takie, na jakie wygląda. Choćby ten kwiat z rozwartą paszczą, który mu omal ręki nie odgryzł.
– Widzisz tam co? – Nie wytrzymuje długo w milczeniu. Skwar, skwarem, ale ciekawość, ciekawością. Sam też patrzał, ale tylko kapkę, bo rozgrzany mosiądz szczypał w palce, a wziernik wgryzał się w oczodół. Nie dla niego te wynalazki.
– Dziewkę widzę, w świątyni dumania. Ale wcale nie duma.
Rezek rozwija wymięte płótno z namalowanym portretem ciemnowłosej damulki. Podsuwa je Najtolowi pod nos. Młoda niewiasta o wysokim czole patrzy w dal bez wyrazu, lekko się garbi, srebrna kolia z rubinami jak wiśnie ciąży jej na szyi.
– Podobna?
Honza zerka na obrazek, przelotnie, jakby od niechcenia, po czym prędko wraca do wziernika. Nazbyt ochoczo, jak na Jakuba rozum.
– Trochę podobna, a trochę nie – odpowiada z ociąganiem. – Urodziwsza niż ta z obrazka. Sándor winien malarza do loszku wtrącić, że mu tak córkę oszpecił.
– Ale księżniczka czy nie? – docieka Rezek. Marzy mu się cień i przytulny półmrok. – Mówże!
– Diademu nie ma… sukni z sobolowym obszyciem też nie.
– Honza, durniu! Przecie nie będzie w taki skwar w sobolach chadzać.
– No prawda, ale żeby tak w samym gieźle?
Rezek wyrywa lunetę, mimo że mosiądz wciąż jest gorący.
– A myślisz, że pod suknią to co księżniczki noszą?
Zagląda we wziernik, a jęzor błąka mu się tak, jak u Honzy.
– Nie wiem. – Najtola ręce świerzbią, by wyrwać lunetę, ale Rezek starszy. Nie wypada.
– Gorsecik i majteczki z tiulu, co ledwie skrywają ciemny trzykąt, ale… jeno w cieniu, bo w słońcu to już nic a nic.
Honza przełyka głośno ślinę. Milczy, udaje, że go to nie obchodzi.
– A skąd ty się tak na księżniczkach wyznajesz? – nie wytrzymuje.
– Nie wyznaje się. Mówię, co widzę.
Młodego-niemłodego zżera ciekawość. Wpatruje się w dal, gdzie przy wodospadzie majaczy postać w bieli. Bez lunety niewiele widać poza tym, że biel tkaniny opada zmysłowo na soczyście zieloną trawę.
– Dobra, wracamy. Widziałem dość – orzeka starszy krasnolud, uśmiech ma perfidny i złośliwy. – Księżniczka, nie księżniczka, ale ratunku to ona nie potrzebuje. Jeśli już kogo trza ratować, to tego niziołka ze skrępowanymi ręcami, co pod nią leży.
*
Wieczorem Rezek łapczywie obłapia kufel. Nie jest to ciężkie szkło dragenborskich mistrzów, ale trzyma przyjemny chłód. Woń drożdży i chmielu błogo drażni nozdrza, ma w sobie coś jeszcze, coś szlachetniejszego. Chyba jaśmin, albo rumianek. Krasnolud nie wie, wszak jest chłopem, nie babą, ale się nie dziwi. Taka to już kraina, że nawet ordynarne piwo zalatuje odrobiną bajki.
– Rezek, melduj! – Głos jest szorstki, ale nie ma w nim złości. Jakub odstawia kufel, choć nie zdążył nawet zamoczyć ust. Staje na baczność. Hejtman to hejtman, nawet incognito i bez swojego kapalina, budzi szacunek. Jak ojciec.
Honza też prostuje się niczym struna, a nogi mu trochę drżą. Boi się, że coś przeskrobali, że Rokycan zły. Jeszcze go nie zna.
– Taa, jest! – Jakub wypina z dumą pierś, szczerzy zęby. Więcej w tym teatru niż wojska. Rokycan lustruje prostacką gębę z przekrwionym policzkami.
– Znaleźliście księżniczkę?
– Znaleźliśmy, mości hejtmanie, ale czy ona księżniczka? Sami wiecie, co to za miejsce. Własnym oczom nie można wierzyć. Kto wie, co tu prawdą, a co w głowie siedzi. – Rezek robi efektowną pauzę. Trzech szpetnych drabów stojących za hejtmanem rozdziawia usta, jego przyboczny też, ale mniej. – Może lepiej niech Honza mówi. On lepiej się przyjrzał.
Hejtman zezwala. Rezek pręży się, poważny, a powieka nawet mu nie drgnie. Honza za to płonie jak siksa, co ją gach naszedł w kąpieli.
– Trochę podobna, a trochę nie – plącze się, krztusi, ucieka wzrokiem. – Trudno orzec… baba na malunku niewyraźna…
Rokycan ponagla go niedbałym ruchem dłoni. Rezek jakby tylko na to czekał.
– Honza chce powiedzieć – recytuje swą kwestię niczym rymowankę – że nie wie, bo po dupie ciężko poznać.
Dwa draby, starsi bracia Najtole, wybuchają śmiechem. Trzeci – Rajmund Towrin – też, i nawet hejtman. Nie cieszy się jeno purpurowy Honza. No i Gustaw Matěj, rzecz jasna, ale ten od zawsze na sztywnym palu siedział.
Do harmidru przyłączają się wrota, skrzypiąc przeciągle, i tubalny głos fircyka, który w nich staje. Szeleszczą stroje kolorowych błaznów.
Niski rechot wojaków zmienia się rubaszny chichot, Rezek opada na zydel, a kanciastoszczękie Najtole jak na zawołanie krzątają się pociesznie. Hejtman zaśmiewa się jak żaba, tak nienaturalnie, że nikt by go nie potraktował poważnie.
– O, siedmiu krasnoludków! – woła fircyk. Ma bufiaste rękawy i sumiasty wąs. Pachnie piżmem.
– A gdzie wasza królewna? – wtóruje błazen, irytujący i tak mały, że nawet w Dragensborgu uchodziłby za karła.
Fircyk się cieszy, cieszą się błazny, cieszą krasnoludy, nawet Gustaw Matěj się cieszy, przeklinając w duchu pomysł hejtmana. Rokycan też chyba żałuje, ale trzeba przyznać, że pośród tej pstrokatej menażerii cudaków i widziadeł kompania krasnoludów nie wyróżnia się wcale. Cierpi jeno krasnoludzka duma.
– Szanowni mieszkańcy Miasta Wiecznej Beztroski, Doliny Mamideł, Gór Ułudy oraz drodzy goście! – Fircyk okazuje się heroldem, głos ma donośny. Krzyczy niemal, choć w małej oberży nie ma nikogo prócz krasnoludów i karczmarza, swoją drogą też krasnoluda, acz z Kunvaldu. – Nasz dobrodziej i hospodar, Jego Wysokość Efim Leonid, przyjaciel istot wszelakich, zwłaszcza tych, którym nieobce są cnoty miłości, męstwa i lubieżności, ogłasza turniej na cześć szlachetnie urodzonej księżniczki Klematisz, który odbędzie się w ogrodach pałacowych jutro po zmierzchu.
*
Księżniczka Klematisz zdecydowanie nie przypomina tej na malunku od króla Sándora. Hejtman rozumie, że bardziej udane dzieła rozesłano na dwory sąsiednich królestw, a im dostały się popłuczyny malarskiego rzemiosła, ale żeby aż tak spaprać robotę? Jednak to nie uroda księżniczki najbardziej go zachwyca, a słowa. Siła i żar, jakie z nich biją.
Odziana w zwiewne szaty, fiolety i róże, przechadza się wśród zgromadzonych – istot różnej proweniencji, rasy, a częstokroć i nieodgadnionej płci. Spogląda na nich z niekłamanym zachwytem, zagrzewa do walki, inspiruje. Obiecuje zwycięzcy to, o czym każdy z wojowników już marzy, jeśli nie od pierwszego wejrzenia, to na pewno od pierwszego zdania, które wypłynęło z jej ust.
– Walczcie, kochani, walczcie do utraty tchu, bo zwycięzcę czeka nagroda. Najpierw spożyje ze mną kolację, tylko we dwoje, odświeżymy się w Kaskadach Szczęścia, po zmroku zaś, pokażę mu gwiazdy. A potem, już w mojej komnacie, sama zabiorę go do gwiazd. I obiecuję, że nie usłyszy tej nocy słowa „nie”.
Chwilę później Klematisz prezentuje gamę dźwięków, które zwycięzca z pewnością usłyszy. Honza, choć się wzbrania, czuje wzdłuż kręgosłupa niezwykłe drżenie. Nie on jeden je czuje, ale tego żaden szanujący się krasnolud nigdy nie przyzna.
– Zwerbujcie ją do kompanii, a wygram każdą bitwę – wymyka się z ust hejtmanowi.
– Dziewkę? Do kompanii? – Gustaw Matěj nie podziela tej fascynacji. Gustaw w ogóle rzadko cokolwiek podziela, a fascynację zwłaszcza.
– Jest warta stu markietanek, a jadłaby za jedną.
Rezek potakuje, Towrin udaje, że nie słyszy, a Honza, Jiří i Žigmund Najtole słyszą tylko ją. Oziębły Gustaw minę ma nietęgą.
– Oni wszyscy pójdą za nią w ogień – wieszczy hejtman z myślą o nadchodzącej walce. – Tylko jak ją potem przekonać, by wróciła do domu?
Księżniczka zasiada na podwyższeniu tuż obok hospodara popijającego bursztynowy nektar. Efim Leonid jest równie zachwycony jak reszta. Rokycan wie, że za tym dobrotliwym i pociesznym kudłaczem stoi siła, której lękają się nawet królowie. Nieznana moc skryta wśród miraży, zaklęta w beztrosce, pokryta pierzynką ułudy. To dlatego Sándor nie przysłał po córkę armii, a jedynie siedmiu niepozornych krasnoludów. Za to nie byle jakich, bo z Pierwszej Dragensborskiej.
Arena nie przypomina areny ani trochę. Zamiast piachu jest kobierzec z płatków róż. Zamiast sękatych desek, oddzielających wojowników od widowni, tlą się pojedyncze pochodnie. Każdy z patrzących jest tak blisko, że może poczuć na skórze oddech walczących, wąchać ich pot, dotknąć ciała. Księżniczka też może, i dotyka z upodobaniem. Ponadto zewsząd szemrze woda tryskająca z fontann. Honzie się zdaje, że płynie z dołu ku górze, jak bąbelki w piwie.
Herold ogłasza kodeks turnieju. Żadnej broni, ani ofensywnej, ani defensywnej. Tylko to, czym obdarowała natura. I bez zabijania. Księżniczka nie lubi śmierci. Lubi bohaterów.
– W pierwszym starciu zmierzą się sławetny Borys, znany jako Szpotawy oraz… – Herold zacina się na chwilę – …oraz siedmiu krasnoludków od królewny Śnieżki.
– Kto? – pyta Rezek, a minę ma, jakby ktoś mu naszczał w buty.
– Borys Szpotawy. Tamten gigant.
Borys przypomina jednego ze wschodnich zapaśników, których pasą ciekłym tłuszczem. Posturę ma niczym gąsienica, jeno krótka i bardziej pękata. Aż dziw bierze, że nogi się pod nim nie łamią.
– Nie o niego pytam. Jakiej, psiajucha, Śnieżki?
– Spokój Rezek! – wtrąca się hejtman. Rusza na środek, prowadzi ich przed olbrzymią wagę o srebrzystych szalkach. Na jednej z nich leży uwalone cielsko Szpotawego. – Pamiętajcie. Bić jak baby. Nikt nie może nas rozpoznać.
Gigant nie ma na sobie kompletnie nic, nawet przepaski biodrowej.
– Stworzenia mikre i cherlawe – odczytuje punkt czwarty ordynacji herold – mogą przystąpić do boju chmarnie, z zastrzeżeniem, że ich łączny ciężar nie przekroczy ciężaru przeciwnika.
Duma bojowych krasnoludów wyje, jednak widowisko ma swoje prawa. Zwłaszcza że tusza sławetnego Borysa to pięć cetnarów żywego mięsa, tłuszczu i skóry.
– Gdzie lezie? – Rękodajny hospodara ma mniej ogłady niż herold. Mocnym chwytem ściąga Honzę z szalki, na którą krasnolud już prawie wlazł. – Przecie słyszał. Bez broni defenzywnej!
– Toć nie mam broni – odrzeka Honza zdziwiony. Spogląda to na rękodajnego, to na braci, w końcu na hejtmana. Hejtman też nie rozumie.
W sukurs przybywa herold.
– Za oręż defensywny poczytuje się: tarcze, zbroje płytowe, kolczugi, napierśniki, przeszywanice, a również wszelkie inne nakrycia ciała jak koszule, portki, gacie, a w przypadku niewiast takoż giezła i kalesony.
Kompanię dopada konfuzja i zmieszanie. Spoglądają po sobie zagubieni.
– Znaczy się, mamy stanąć do boju jako gołodupce?
– Do mojej sypialni też zawitacie w przyodziewku? – Księżniczka krasi swe słowa szczyptą perlistego śmiechu. Śmiech rozpływa się po arenie falą i wraca niczym echo, powielany przez niezliczone gardła.
Klematisz mruga filuternie. Potrafi czarować. Nie są to czary niedostępnej damy ani wyrachowanej kokietki. Czaruje niewinnością i wdziękiem. Jest jak pierwsza miłość, która uśmiecha się szeroko, zaczepnie, po czym ucieka, chichrając się, niby jaka Anežka, bądź Zuzka z kamienicy obok. A gdy tak już zniknie na dobre, a człek utraci nadzieję, zjawa się niespodzianie i całuje w usta.
Honza, słysząc jej czarowny śmiech, nie waha się ani chwili. Pierwszy opuszcza portki. W jego ślady podążają bracia. Przecie jak jeden to i wszyscy. Towrin patrzy na Rezka, Rezek na Gustawa, ten zaś niedowierza, gdy gacie rozzuwa sam hejtman.
Matěj może jest nudziarz, i nawet dziewki uliczne omija, ale za kompanię duszę by oddał. Dwa razy mu powtarzać nie trzeba. Jak hejtman świeci przykładem, to podwładny słucha, nawet jak tym, co świeci, jest goła dupa.
Borys, choć trudno uwierzyć, waży więcej niż siedmiu krasnoludów. Staje na środku areny, wielki i wysmarowany oliwą, a jego nagość tonie w fałdach tłuszczu. Krasnoludy zbijają się w stado wokół Rokycana, niczym owce na widok niedźwiedzia. Każdy wstydliwie skrywa przyrodzenie. No prawie każdy. Honza, zapatrzony w księżniczkę, nie skrywa niczego. Pławi się w jej zachwycie.
– Odwagi! – Rokycan dodaje otuchy pozostałym. – Przecie nikt nas tu nie zna, nikt nie będzie pamiętał. Poza tym to wszystko złuda. Jutro się okaże, żeśmy zwyczajnie lali się po mordach, a księżniczka ofiarowała zwycięzcy wstążkę.
Rezek nie jest przekonany. Czuje na sobie spojrzenie Klematisz. Jakby był słodką bułeczką od babki Bělinki, polaną truskawkowym lukrem. Wzrok księżniczki aż topi ten lukier. Nikt tak na niego nie patrzył, nawet Libuše. Wolałby już do bitwy iść w pełnym rynsztunku, nawet piechotą przeciw kawalerii, niżby stać tu przed nią na golasa.
Hejtman jednak nie żartuje. Jak nie przywiozą jej do Okrzyhradu, to będzie wojna, z prawdziwą krwią, z prawdziwą śmiercią, z czarnym prochem co szczypie w oczy, i z tym szarym, w którym się zalega, gdy dola przestanie sprzyjać. Sándor nie popuści, a jakie tu zastaną wówczas monstra, tego nie wie nikt.
Jawa czy ułuda? Jak je rozróżnić, nie wiadomo, chyba że na drugi dzień. Miraż jest wtedy, gdy każdy pamięta co innego; prawda, jak wszyscy to samo.
Rezek przypomina sobie, jak ruszają hurmem na Borysa. Matěj uczepia się jego szpotawej nogi, Honza skacze mu na grzbiet i gryzie, Rokycan szarpie kręcone cynobrowe kudły. Jakub pamięta też wielką tłustą pięść wielkości melona, zapach płatków róż i gwiazdy. Sypialni księżniczki Klematisz nie pamięta.
*
– Honza, powiedz, że nie walczyłem na arenie z golusieńką rzycią – jęczy Rezek.
Czerep boli tak, jakby jednak walczył, albo pił. Ale picia nie przypomina sobie wcale. Młody nie odpowiada, a jego mina potwierdza najgorsze obawy.
– Nieee! – wyje krasnoludzka duma. – Przynajmniej wygraliśmy?
Honza wciąż milczy. Zdradza go wielobarwne limo pod okiem, rzędy drobnych śladów po zębach na przedramionach, i czerwona plama na szyi. Jakby mu kto przystawił wielką pijawkę.
– Kruca fuks! – Rezek nie wie, co o tym myśleć, a pąs na licu Najtola może oznaczać wszystko. – No mów żeż, bo jasny pierun zaraz mnie tu trafi!
W oddali, gdzieś w Górach Ułudy, grzmi.
– Z Borysem poszło nawet łatwo, obalilim go na plecy. Machał rękami niby żuk i nie potrafił wstać. Potem trafił się Aleksandyr, lżejszy od Szpotawego, ale i nas było mniej. Przy grdyce miał wole, co trzęsło się jak galareta. Strasznie nas nim rozpraszał. Powalił Žigmunda. Ja też dostałem – Honza wskazuje na swoje oko – alem ustał. Jakoś nie godziło się leżeć tak bez ruchu przed księżniczką. Potem naskoczylim na niego kupą, z pazurami, jak baby.
– Ech, wstyd i hańba – międli Rezek. – A te zęby, to od kogo?
– Skrzaty z Gór Srogich.
– Co? Te charłaki? Jeden kiedyś chciał się do nas zaciągnąć, to nawet topora nie potrafił dźwignąć.
– Tak, właśnie one. Na wagę wlazło ich ze dwa tuziny. Osaczyły nas jak osy i kąsały gdzie popadnie, bez szacunku dla męskich świętości. Gustawa to jeden nawet w kuśkę użarł.
Honza milczy, próbując zakryć ślady po ugryzieniach. Rezek podejrzewa, że Gustaw nie był jedyny.
– I co było dalej? No mówże! Bo przecie widzę, że na tym się nie skończyło.
– Właśnie że skończyło. Nie ustalim.
– Nie pieprz, Honza, przecie widzę. A to na szyi to skąd?
– To? – krasnolud dotyka czerwonego śladu, delikatnie, jakby od niechcenia. Wzrok zalewa mu się masłem.
– Jeno nie łżyj mi tu.
– Księżniczka lubi bohaterów… – bąka. – Nawet tych pokonanych.
*
Vilém Rokycan podkręca wąs, zaciąga się fajką i knuje. Mimo sromotnej, uwłaczającej krasnoludzkiej godności klęski, cieszy się pod nosem. Księżniczka lubi bohaterów, a oni, choć przegrani, są bohaterami. Zwłaszcza ci ranni.
– Rezek, jak ci? Wyżyjesz? – pyta.
– A juści, hejtmanie, wyżyję. Jeno suszy mnie okropnie. Ale da się temu zaradzić, do karczmy się jakoś doczłapię.
– Nigdzie nie będziesz lazł. Leż tu i ciężko choruj.
– Ale…
– To rozkaz. – Rokycan potrafi spojrzeć tak, że milknie nawet taki wyga jak Rezek, co wśród prochu się zrodził i wśród prochu zemrze.
– Ta jest! – dopowiada z wyjątkową, jak na ciężko chorego, werwą.
Hejtman wychodzi na dziedziniec pałacu, przechadza się po rozgrzanym bruku, podziwia klombik z petuniami. Kwiaty czasem zmieniają się w syczące żmije, czasem w piękne motyle, ale wie, że to ułuda. Zna już miejsca, gdzie czar działa wyjątkowo mocno. Na przykład za północną wieżą w nocy latają stada nietoperzy czy innych sowiołaków, aż strach wyjść. Nikt jednak nie wraca pokąsany. Chyba że nikt tam nie chadza.
Mija już trzeci dzień od turnieju. Krasnoludy mieszkają w pałacu, są tu gośćmi. Dla bohaterów zawsze znajdzie się miejsce u hospodara. Zwłaszcza, gdy prosi o to księżniczka.
Siedmiu krasnoludów walczących dla swojej Śnieżki. Pierwszego dnia są sławni, drugiego bledną pośród innych dziwów, trzeciego nikt nie zwraca na nich uwagi. Rokycan do tego czasu wie, w której komnacie sypia księżniczka, i kiedy zostawia uchylone okno.
Kamienie wieży są ciepłe, mimo że zapadł już zmrok. Hejtman omija ukruszony występ, podciąga się na gzymsie, wspina na parapet. Skrzydło okna ustępuje lekko, jakby tylko czekało, żeby je pchnąć. Albo jakby pchane było co noc.
– Księżniczko, przybywam na ratunek.
Rokycan gramoli się do komnaty. Niezbyt przypomina księcia.
– Na ratunek? – Klematisz promienieje rozanielona. – Och, jak cudnie. Pójdź do mnie, zacny rycerzu, uratuj. Prędko, póki łoże ciepłe.
Księżniczka odsłania zwiewną narzutę z tafty, przybiera bałamutną pozę. Kusa, jedwabna koszula, malowana w purpurowe krokusy czy też inne kwiecie, sięga ledwie górnej ćwierci ud. Jej poły rozchylają się ochoczo. Klematisz uśmiecha się zalotnie, jakby na niego czekała.
Hejtman zastyga w bezruchu. Zapiera mu dech. Nawet najwięksi stratedzy dają się czasem zaskoczyć. Księżniczka zaś rusza do ataku. Tasiemka z kokardką zawiązaną w talii frunie ku górze, uwalniając poły koszuli. Jedna ześlizguje się swobodnie, odsłaniając nagą, cudowną krągłość, na którą opada kilka niesfornych kosmyków. Jakże drażnią one wzrok hejtmana. Druga poła jest poza zasięgiem antracytowych włosów, jednak złośliwie nie chce się ześlizgnąć. Jakby wymalowany na tkaninie krokus obłapił pierś księżniczki i strzegł zazdrośnie.
– Księżniczko, to nie tak. – Hejtman z trudem odzyskuje głos. – Ojciec się o was martwią. Trza umykać. Przed nami długa droga.
– O tak, mój książę. Bardzo długa. Jednak nim udamy się w podróż, należy ci się nagroda.
Delikatna, kobieca dłoń zmysłowo wędruje po liźniętej promieniami słońca skórze. Trąca krokusa, odkrywając więcej, i więcej. Zmierza do celu, na myśl o którym Rokycana przechodzą ciarki.
– Księżniczko, to nie krotochwile. Król Sándor nas przysłał. Czas wracać do domu.
– Ale ja nie chcę wracać do domu. – Jej dłonie miast sięgnąć celu, dziarskim ruchem oddają piersi krokusom. – Dobrze mi tu. Nigdzie nie jadę.
Rokycan chowa twarz w dłoniach. Uprowadzić księżniczkę siłą, wbrew jej woli? Za duże ryzyko.
– Król Sándor myśli, że hospodar cię porwał. Jak nie wrócisz, przyjdzie z wielką armią i zrówna to miejsce z ziemią. Przecież go znasz. Pomyśl o wszystkich stworzeniach żyjących tu w beztrosce.
Księżniczka milczy naburmuszona. Jakby coś rachowała, ważyła.
– Dobrze – ustępuje. – Wrócę do domu, ale pod jednym warunkiem. Chcę spotkać trolla. Najprawdziwszego. Znajdźcie mi jednego, a wrócę.
*
Niełatwo znaleźć trolla w górach, zwłaszcza w Górach Ułudy. Wszak nigdy nie ma pewności, że troll to troll. Ten, którego widzi Rezek, stoi po kolana w wodzie, trzyma wiecheć lawendy i wciera ją w mokrą skórę.
Rezek jeszcze nie wydobrzał i łeb go wciąż boli, ale jest pewny, że to nie miraż. Co jak co, ale na trollach to się zna. Kiedyś po pijaku twierdził, że jego prababka była trollicą, ale na trzeźwo się mocno wypierał. Do dziś nie wiadomo kiedy łgał.
– Śnieżny troll – szepcze księżniczka z zachwytem. Patrzy, jak woda opływa grube konary jego nóg, a kożuszek śnieżnobiałej sierści pstrzą fioletowe płatki. – Cudowny.
Gustaw też się mu przygląda, choć bardziej sceptycznie, jak to Gustaw. Czy kto słyszał o trollach w kąpieli? Przecie nawet krasnoludy wiedzą, by wody nie nadużywać, choć istoty to czyste i szlachetne. A co dopiero trolle.
Troll obraca się, jakby na zawołanie, a wówczas nawet wygadanemu Rezkowi brakuje słów. Chyba ma żal do świata, że nie wdał się w dalekich praszczurów.
Klematisz za to żalu do świata nie ma. Przełyka głośno ślinę, zagryza wargę, a potem nutka niepewności ze szczyptą lęku znika i zostaje tylko szeroki uśmiech.
Gdyby kto Rezka zapytał, co widzi, rzekłby, że szyję białego gąsiora, któremu ktoś łeb urżnął siekierą. Szyja jest gruba, pióra zmokłe. Zdobią ją indycze korale przystrojone bielą gęstego runa, niczym u owcy. Rezek odnalazłby więcej podobieństw do wiejskiej chudoby, lecz akurat zmęczone oczy trolla zatrzymują się na nim. Beznamiętnie go omiatają, potem pozostałe krasnoludy, potem księżniczkę, na której zatrzymują się dłużej. Troll marszczy brwi.
– Nimfa? – pyta z oburzeniem. Zapomina nawet o lawendzie. – Nie! Nie będę dupcył! – oznajmia zdecydowanie. Odwraca się, a potem wielkie białe stopy niosą go w las.
– Ale… trollu kochany… Zaczekaj! – prosi Klematisz.
Troll nie słucha. Śnieżnobiała postać znika wśród zieleni i mgły. Zostają tylko gałązki lawendy unoszące się na powierzchni wody.
Psotność i pewność siebie księżniczki znikają. Dolna warga drży, oczy wilgotnieją. Stara się jeszcze udawać, że nic się nie stało, lecz na próżno. Na policzek spływa pierwsza łza, za nią druga i kolejna, a starym krasnoludom serce pęka. Nie ma już Klematisz zuchwałej i urokliwej, jest tylko zwykła Anežka czy Zuzka, płacząca tak rzewnie, aż żal.
Rezek odwraca głowę. Towrin już od dawna grzebie patykiem w ziemi. Honza w środku niemal goreje, najchętniej klęknąłby przed księżniczką, ale nie wie, co miałby jej rzec, rusza więc w pogoń za trollem.
Hejtman również ma serce. Zamiera jak obelisk i tylko po mrugnięciach znać, że żyje. Trwa tak o jedną chwilę za długo, bo gdy się przebudza, kompanii już nie ma.
Nic to. Rokycan wie, że tę bitwę przyjdzie mu toczyć samopas.
– Pora wracać do domu, księżniczko. Już czas – mówi łagodnie. Gryzie się zaraz po tym w język. Nie mógł wymyśleć czego lepszego? Spojrzenie księżniczki nie pozostawia złudzeń, że mógł.
Hejtman siada obok, na omszałym kamieniu. Nie zna się na niewiastach, ale chyba tak trzeba. Tak mu się wydaje. Od głazu ciągnie chłodem.
– Nie jestem żadną księżniczką – odpowiada nimfa głosem pełnym żałości, po czym przytula się do niego. Lniana kapota wilgotnieje od łez. – Ten troll… on był idealny. Dlaczego mnie odrzucił?
Rokycan nie wie dlaczego. W ogóle nic nie wie, a magia tej krainy wcale nie pomaga. Tylko miesza w głowie.
Księżniczka-nieksiężniczka nie czeka odpowiedzi.
– Powiedz mi, jak umierają krasnoludy – pyta. Zdradza, że ma na imię Rosa. Pociąga nosem, lico jej lekko puchnie, przybiera czerwienią, włosy się do niego kleją.
– Giną na wojnie albo w kopalni, a jak który ma pecha, to na szafocie. Albo zdycha zapity w gnoju za oberżą.
Dziewczyna przytula się do Rokycana mocniej, całą sobą, jakby to mogło ukoić jej smutek.
– Żył swego czasu w Dragensborgu stary Prokůp, rymarz – ciągnie hejtman. – Któregoś dnia polazł w góry, położył się w śniegu i tak już został. Mówili potem, oszukał śmierć, bo przyszedł po nią, zamiast ona po niego. – Rokycan czuje na swoim ramieniu kości policzkowe nimfy, twarde, wbijają się mu w mięśnie, w przeciwieństwie do cudownie miękkich piersi. Te czuje nieco niżej, z boku, gdzie skóra jest najwrażliwsza, ale o nich stara się nie myśleć. – I sarkali, że tak się nie godzi, że stchórzył, że nie po krasnoludzku.
Nimfa słucha, trawi jego słowa, a potem rzeka słów wylewa jej się z ust:
– Księżniczka, ta prawdziwa, bardzo się przestraszyła. Pewnie przez te zwidy, bo nie nawykła. Albo przez Efima Leonida i jego swawolne maniery. Mówiła, że na dworze Sándora ludzie nazywają to rozpustą i udają, że wcale tego nie robią. Bo to nieobyczajne kochać i dawać rozkosz. Zamknęła się w komnacie w północnej wieży i nie chciała wyjść. Ciągle płakała w poduszkę. Nie rozumiałam jej, ale pomogłam. To w końcu kraina ułudy, każdy może być tu kim chce, nawet księżniczką. – Rosa odruchowo wyciera nos o kapotę Rokycana. Jak mała dziewczynka. – To miał być mój ostatni szalony miesiąc, kapka miłości i uwielbienia. Kochany Efim zorganizował dla mnie nawet turniej. Po cichu liczyłam, że może los się odmieni, że zjawi się na arenie troll… że może nie uschnę…
– W północnej wieży? Wciąż tam jest?
Nimfa przytakuje, a potem znowu wybucha płaczem. Tym razem jakby rozczarowana, że krasnolud przejął się bardziej losem księżniczki.
– Na pewno jeszcze znajdziesz jakiegoś trolla.
– Nie znajdę. – Nimfa przeczy energicznie. – To musi być troll od pierwszego wejrzenia. Zresztą, nie zdążyłabym już.
Wielkie, mokre oczy nimfy patrzą z żalem. Patrzą wprost w serce hejtmana, które nagle staje się kulą śniegu pozostawioną na słońcu Wielkich Stepów, w południe, w środku lata.
I wtenczas nadciąga odsiecz.
– Znalazłem go, znalazłem! – krzyczy Honza z daleka, biegnie co sił, aż dyszy. – Siedzi przy swojej jamie. Zarzeka się, że nie będzie dupcył, ale uciekał też nie.
*
Troll istotnie siedzi przy jamie, najeżony jakby obraził się na cały świat. Na widok Rosy teatralnie odwraca głowę.
– Pójdź do niego – szepcze Honza. Popycha ją lekko. Zostaje mu po niej ledwie ulotny dreszcz na opuszkach.
– Dzień dobry panie trollu miły. – Nimfa przywdziewa swój czarujący uśmiech. Jest w nim coś szczerego, prawdziwego. – Mogę usiąść? Nie bój się, nie będziesz musiał robić nic, czego nie zechcesz. Wytłumacz tylko, dlaczego jesteś na mnie zły.
Troll burczy i chrząka.
– Nimfy bez serca. A Nikoł potem struty i płacze.
– Ale ja mam serce i chętnie ofiaruję je tobie. Na zawsze.
– Nimfa nie rozumie. One też tak mówią. Idzie, pokażę jej.
Wielki biały troll rusza leśną ścieżką. Rosa też. Próbuje nadążyć, to podbiega, to zwalnia i drobi nogami. W końcu łapie właściwy rytm i zrównuje się z nim. Waha się przez chwilę, tłumi swą naturę, ale nie potrafi inaczej. Łapie go za rękę i dalej idą już razem. On ciężki, niezdarny, pachnie lawendą. Ona lekka i zwiewna jak źdźbło kołysane wiatrem. Dłoń nimfy ledwie mieści się między kciukiem a palcem wskazującym trolla. Honza odprowadza ich wzrokiem. Wzdycha. Cóż.
Polana jest niewielka i otoczona głazami. Wewnątrz rośnie mech, równy i starannie wypielony z traw i chwastów. Ktoś bardzo o to miejsce dba. Rosa z trollem wchodzą do kręgu i stają przed trzema kopcami usypanymi z ziemi i obłożonymi lapis lazuli. W Górach Ułudy taki lapis można znaleźć tylko w jednym miejscu. Wysoko, tam, gdzie wieczny śnieg. Na każdym z kopców rośnie też świeży kwiat.
– Fiołek, Konwalia i Niezapominajka – mówi troll i wskazuje na nie. – Wszystkie jak ty. Najpierw miła, kocha, pieści… a potem Nikoł musi kopać grób. Bez serca.
*
Krasnoludy odchodzą, troll zaszywa się w jaskini i tęskni, a Rosa zostaje sama. Gdzie nie spojrzy, widzi jego smutne oczy. Mija dzień lub dwa, traci rachubę. Jak można być tak okrutnym? Dlaczego nigdy o tym nie pomyślała? Ona, nimfa, stworzona, by kochać i dawać szczęście.
Fiołek i Konwalia, znała je. Fiołek miała przepiękne białe włosy i piersi, od których nie dało się oderwać wzroku. Nawet Efim Leonid śnił o nich po nocach. Konwalia dzieliła się wszystkim: słodkościami, dobrym słowem, miłością. Jak to nimfa, tylko mocniej, bardziej, całą sobą. Niezapominajki Rosa prawie nie pamięta. Wszystkie były od niej starsze, przecież to działo się tak dawno temu. Odchodziły z błyskiem w oku, szczęśliwe, że znalazły w końcu swego trolla. Idealnego.
Jak ona cieszyła się ich szczęściem.
Miały rację, jest idealny. Wciąż o nich pamięta. Dba. I cierpi. Tak bardzo chciałaby zostać kolejnym kwiatem na polanie, który ktoś będzie podlewał. Malutki, niewielki dar od świata za jej całe życie. Za szczęście niesione wszędzie i każdemu, zawsze.
Ale nie jemu.
Choć Nikoł w to nie wierzy, Rosa ma serce, wielkie, a w nim empatię. Nimfa czuje jego trolli ból jak swój własny. Rozumie go. Płacze.
*
Prawdziwa księżniczka podobna jest do tej na malunku. Czoło ma wysokie jak ojciec. Hejtman dziwi się, że przy jej komnacie nie ma straży. Wietrzy podstęp. Choć pośród miraży może nie potrzeba strażników. Wszak są nietoperze i kruki. Za późno jednak na wątpliwości.
Krasnoludy odziane w pstrokate szaty otaczają swoją Śnieżkę i wychodzą z nią raźnym krokiem, zdążają radośnie w dół, podskakują. Trzeba przyznać, że księżniczka aktorką jest równie dobrą. Możliwe, że nauczyła się od nimf, albo dużo wcześniej, jeszcze na dworze ojca.
Miasto Wiecznej Beztroski nie ma bram, nie ma też murów, jakby nikt sobie tym nie zaprzątał głowy. W pewnej chwili zwyczajnie się kończy, a wraz z nim znikają miraże. Po drodze znika też kilku krasnoludów, choć to już z innej przyczyny. Zostaje skwar i wolny, turkocący wóz.
– Czy naprawdę wracamy do domu? – pyta księżniczka, gdy pękate kopuły pałacu znikają za widnokręgiem. Zdaje się dziwnie markotna.
– Tak, księżniczko. Jesteś uratowana. – Hejtman też czuje ulgę, odkąd świat znów stał się obrzydliwie pospolity.
W oddali unosi się tuman kurzu, wyłaniają się sylwetki jeźdźców, pędzą na złamanie karku.
– Nie frasujcie się, księżniczko – uspakaja Rokycan. – To nasza tylna straż.
Klematisz oddycha z ulgą. Sprawia wrażenie jakby chciała już mieć to wszystko za sobą, a jednocześnie jakby wciąż coś ją gryzło.
– A właściwie, to kto cię porwał? – Hejtmanowi też wiele rzeczy nie daje spokoju. – I czy w ogóle ktoś cię porwał?
Księżniczka krąży palcem wokół sęka w burcie wozu.
– Oj, księżniczko, księżniczko – wzdycha krasnolud. – Zdaje mi się, że ratować to cię dopiero będzie trzeba.
– Przecież król ojciec wcale nie musi się dowiedzieć. Opowiem o strasznym hospodarze i dzielnych krasnoludach, co ocaliły mą cnotę. I że za taki ratunek należy się dwakroć złota niż to, co obiecał. Bo przecież się należy, mój rycerzu, czyż nie?
Rokycan nie ma wątpliwości, że to prawdziwa księżniczka, przesiąknięta Sándorowym dworem do cna.
– Mości hejtmanie, mości hejtmanie – krzyczy Jiří, jeden z dwójki jeźdźców. – Musim wracać! Honza zaginął!
– Nie musim. Księżniczka odratowana, robota skończona. Będzie tego.
– Jak to tak zostawiać brata w potrzebie? Nie godzi się. Co matce rzekniem?
– O tak, w potrzebie to on jest – śmieje się hejtman, a Rezek, Towrin i nawet sztywny Gustaw przyłączają się do niego. – Honza poprosił o zwolnienie ze służby. Jakieś pilne sprawunki ma na głowie, mówił, by na niego nie czekać.
*
Stary krasnolud z opowieści hejtmana oszukał śmierć. Według nich był tchórzem. Rosa jednak wie, że to nieprawda. Potrzeba wielkiej odwagi, by odejść, gdy nadchodzi czas. Rosa nie ma w sobie takiej. Boi się gorącej pustyni, i samotności, i zapomnienia. Słońca, które wypije z niej życie i pozostawi suchą wydmuszkę. Ta się rozpadnie w pył, ten zaś poniesie wiatr.
O nimfach powiadają, że żyją krótko i umierają młodo. Nie wspominają jednak, że starzeją się w mgnieniu oka. Rosa czuje, że to już. Nie ma odwagi, a mimo to pakuje niewielki tobołek, żegna się z siostrami, przyjaciółkami i obwieszcza, że znalazła trolla. Jakże one cieszą się jej szczęściem.
Nie ma jednak żadnego trolla, jest tylko ból i przerażająca pustynia. O tym jednak nikomu nie mówi.
Rusza przed siebie w kierunku gór. Samotna.
– Ja będę twoim trollem! – Głośny krzyk rozbrzmiewa jej w głowie. Nie, nie w głowie. To krasnolud o płowej brodzie. Biegnie ku niej i woła z podnieceniem. – Przecie to kraina ułudy. Skoro nimfa może być księżniczką, to krasnolud może być trollem!
Zaskoczona Rosa chwilowo zapomina o smutku.
– Pamiętam cię! Pierwszy raz ujrzałam się na arenie… – Jej zaskoczenie ma wielkie turkusowe oczy, zdziwienie podnosi koniuszki jej ust, a nadzieja rozświetla turkus iskierkami gwiazd. – …a to było zanim zobaczyłam białego trolla…
Zachwyt wybucha najpromienniejszym uśmiechem, jaki Honza widział. Gdzieżby takiemu uśmiechowi do Anežki czy Zuzki.
– Pójdź do mnie mój trollu. Jesteś cudowny, piękny, najpiękniejszy… – woła do niego, przez chwilę znów jest dawną nimfą, lecz gaśnie nagle, jak knot świecy, który ktoś ułapił w palce.
Bez serca – przypominają się jej słowa trolla. Bolą tak bardzo.
– Musiałbyś patrzeć, jak umieram – szepcze. – A potem zostałbyś sam.
– Zdzierżę! – odgraża się Honza. Bije od niego ta młodzieńcza pewność siebie, która cechuje głupców, bądź śmiertelnie zakochanych. – Nie chcę, byś usychała. – Kręci głową. – Przenigdy. Nie ty.
Rogowata skóra kciuka muska brzoskwiniowy policzek i ociera ostatnią łzę. Jakimś cudem została jeszcze w turkusowych oczach po przepłakanych nocach.
– Nie smuć się – pociesza. – Przecie to kraina ułudy. Skoro troll będzie na niby, to na niby będzie też śmierć.
Jest w jego słowach taka cudowna naiwność. Serce nimfy zdradza jej, że on naprawdę jest na to gotów.
Rosa jednak wie, że to na nic. Czary Gór Ułudy nie działają na nimfy, działa tylko magia trolli – odrobina rozkoszy zakończona wieczną ulgą, gdy przychodzi czas.
– Podobno prababka Jakuba była trollicą. A przecie nasza matula z domu też Rezkowa – przekonuje Honza. Oczy płoną mu szczerym żarem. Ten żar jest dobry, piękny, świadomy. Przyjemniejszy niż skwar pustyni. Cudowny niczym życie wymykające się przez palce w chwili, gdy tego nie chcemy.
– Naprawdę zrobiłbyś to dla mnie?
– Bez wahania i nie żałowałbym ani chwili.
Nimfa przeczesuje palcami czuprynę krasnoluda. Przecież już postanowiła, pogodziła się z tym, pożegnała. Gładzi płową brodę. Czy znajdzie tę odwagę raz jeszcze? Dotyka pierwszych zmarszczek na twarzy młodego-niemłodego krasnoluda. Zagląda mu w oczy, aż do samego serca. Już wie.
– Chodźmy, poznasz moje siostry – mówi. Chwyta go za rękę. – Nie chcę, byś po wszystkim został sam. One się tobą zaopiekują i rozgonią smutki.
*
Honza długo nie wracał do domu. Mijały lata, a w Dragensborgu zapomniano o Honzie. Jedynie stara Najtolowa czasem głowy synom suszyła, że brata nie upilnowali.
W końcu jednak powrócił. Bez kobyły, wozu, i grosza przy duszy, za cały dobytek miał spraną kapotę, co ją jeszcze w wojsku dostał, i kamionkową donicę z przepięknym kwiatem. Powiadali potem, że Honza zdurniał do reszty. Miast się odkuć, pójść do kopalni, do huty, lub chociaż karczmę otworzyć, poprosił starostę o małą parcelę i założył ogród.
Krasnolud ogrodnikiem? Nie uwierzyłbym, gdybym tego nie widział. Ale tak właśnie było, mówię to wam jakem Jakub Rezek.