Samuel Zinnsteiger, pryncypał Urzędu Górniczego, przechadzał się po izbie, co rusz przydeptując swą długaśną, bogato zdobioną szatę.
– To mówisz, że obrzucili cię łajnem? – rzekł jakby od niechcenia.
– Tak, pryncypale. To te skurwysyny od Kolucha. Któżby inny? – poskarżył się sztygar Cahera ubrany w ciężkie chodaki, znoszone portki, i kubrak zwykle oblepiony zjełczałym masłem. Jednak dzisiaj po wizycie w Dolnym Mieście maślaną woń przyćmiła feeria nowych zapachów. – Ponoć Koluch strasznie się rozsierdził, kiedy doszło do niego, że chcecie mu stolec podebrać.
– Odpłacimy mu. Starosta nie starosta, będzie tego. Idźże na Kunvaldzki Trakt do niziołka, co ma na rozstajach farmę, i najmij od niego wszystkie trolle. – Zinnsteiger uśmiechnął się kpiąco. – Niechaj lezą pod ratusz i zrobią tam co trzeba.
*
– Cahera, jakie nastroje? – zapytał pryncypał. Siedział na dziwacznym zydlu, do którego przymocowano misternie rzeźbione podłokietniki, i wodził oczami za drobną postacią służki ustawiającej na stole półmiski z jadłem.
– Niedobrze… żaden z cechów nie poparł waszmości – odpowiedział Cahera. – Do tego Koluch ogłosił swe wyborcze hasło i ciżba jest zachwycona.
– Jakie?
– To samo co zawsze.
– Bodajby się mu gryzonie w portkach zalęgły – zaklął Zinnsteiger. – Gadaj, co z cechami?
– Kupcy rzekli, że nie poprą, wybaczcie, że zacytuję: „prostaka i złodzieja”, biedota też nie, boście „snob z Górnego Miasta”, murarze siedzą w kieszeni u Kolucha, a do odlewników nawet nie szedłem, bo oni zawsze przeciw gwarkom. Po prawdzie to wszyscy przeciw nam, nawet sukiennicy i krawcy.
– Sukiennicy? A tym o co poszło?
– O smród na rynku. Przejść tamtędy nie idzie od wczoraj.
– Przecież ja jeno kaszę z omastą jadłem. I nawet nie wychodziłem z domu.
– Chodzi o tę gównoburzę, co trolle pod ratuszem wszczęły.
– To rzeczywiście niedobrze. Główkuj, Cahera, jak temu zaradzić, bo jak nie zostanę starostą, to do końca życia będziesz w biedaszybach tyrał.
*
– Kogoś tu przywiódł? – Zinnsteiger, wciąż jeszcze w szlafmycy, spojrzał na obdartusa w słomkowym kapeluszu, żującego źdźbło trawy.
– To będzie, jak mawiają gnomy, gamhanger – oznajmił Cahera, promieniejąc z dumy.
Pryncypał skrzywił się z niesmakiem.
– Oto Wiesław z Gminu, sławny wieszcz i łowca kul, który jak nikt inny rozumie krasnoludzką duszę. To on wie najlepiej, co lud spod ciemnej gwiazdy kupuje. To on, zwany Trędowatym, radzi po nocach bankierom. I to właśnie on pomoże waści zostać starostą.
– Cahera, czy ciebie matka za młodu cykutą karmiła, czyś się z trollem na głowy zamienił? Mam słuchać jakiegoś przybłędy? Co on może wiedzieć o polityce?
– Takoż gadali w Kunvaldzie, gdy Hendrykowi radził, lecz gdy ten ostał burgmistrzem, to gadać przestali. Wieśgminie? Przedstawisz swój koncept?
– Najpirwej musicie umyślić dobre zawołanie. Takie, co prostemu chłopu wpadnie w ucho i będzie mu miłe. Tylko niezbyt wymyślne, bo lud u nas tradycję poważa i nie lubi zmian.
– Jest jedno dobre hasło: „żeby było, tak jak było” – napomknął Zinnsteiger – ale już zajęte przez Kolucha.
– To może – wtrącił sztygar. – Na pohybel elfom!
– I chuj! – dopowiedział Wieśgmin.
Pryncypał spojrzał na przybysza urzeczony, po czym mimowolnie powtórzył slogan, akcentując zasugerowaną końcówkę.
– Samuelu, czy to wasze zawołanie musi być tak wulgarne? – zapytała zniesmaczona Rebeka Zinnsteiger, która weszła do izby, szeleszcząc falbaniastą suknią.
– Musi. Prosty lud inaczej nie pojmie.
*
Karczma Zgorzkniały Alchemik słynęła z tego, że o każdej porze dnia i nocy dobiegał z niej gwar rozmów, stukot drewnianych kufli oraz soczyste klaśnięcia kobiecych dłoni o policzki żaków.
Sława onej karczmy nie jest bezpodstawna – zadumał się Cahera, przemierzając wzrokiem pstrokatą klientelę, bełkotliwie wykrzykującą górnolotne frazy. Nie umiał jednak rozeznać, który z nich to mistrz, a który żak jeszcze, gdyż wszyscy jednako byli pijani. Zasiadł więc w umówionym miejscu i czekał, spoglądając niecierpliwie przez okno na wskazówki ratuszowego zegara.
– Zamawia co, czy wychodzi? – zapytała krępa dziewka, gdy już przebrnęła przez gąszcz zaplutych bród i lepkich rąk.
Cahera raz jeszcze zerknął na zegar, zważył w dłoni niezbyt pękaty mieszek i machnął ręką w geście rezygnacji.
– Przynieś garniec pszenicznego… albo od razu dwa.
Gospodyni odwróciła się bez słowa, torując ścierką drogę wśród zapitej gawiedzi.
Sztygar Cahera, a chwilowo człek od zadań specjalnych, dopijał właśnie drugi garniec i był już porzucił wszelką nadzieję, kiedy zjawiły się owe dwa indywidua. Ten z prawej, niski krasnolud z siwą, niechlujną brodą, wyraźnie się zataczał. Kiedy dobrnął do stołu, przedstawił się jako Gustaw z Szumperka.
– Jam jest żak z tutejszej akademii i w imieniu wszystkich żaków mówię – dodał po chwili.
– Nie za staryś na żaka? – zdziwił się Gallus.
– Żadną miarą. Jam jest wiecznym żakiem. Z tego żem cel w życiu uczynił, by nauki zgłębiać sumiennie a cierpliwie. Uczciwość zaś u mnie nad wyraz wielka, tedy rokrocznie sam przed sobą stwierdzam, że jeszczem nauk należycie nie zgłębił, a co za tym idzie, bakałarzem zostać mi się nie godzi. – Gustaw zachwiał się po raz kolejny, przysiadł na ławie, po czym znieruchomiał, wpatrując się tępo w pusty garniec po piwie.
Tuż przy nim usiadł drugi dziwak, fircyk przyodziany we wszystkie kolory tęczy, a do tego z kokardą u szyi.
– Żonkil Dyndalion – przedstawił się. – Pieśniarz i wajdelota. Podobnież jak mój druh, nie w swoim jeno mówię imieniu, ale całej artystycznej braci.
– To jak będzie, poprzecie Zinnsteigera? – Cahera przeszedł do rzeczy.
– To zależy – odpowiedział ten pstrokaty, ubrany niby elf, spoglądając wymownie na próżny garniec. Wieczny żak nic natomiast nie mówił, gdyż zdążył już zasnąć na siedząco. Przebudził się dopiero, gdy usłyszał stukot glinianego dzbana o drewniany blat.
– Poprzemy Zinnsteigera, owszem, ale nie za darmo – rzekł fircyk.
– Ile?
– Hola, hola, nie tak szybko. Mamy swój honor, zasady dla nas są ważne, nie pieniądz.
– Ile?
– Nas nie da się kupić! – pieśniarz uniósł głowę wysoko i napuszył się niczym kwoka. – Spełni Zinnsteiger nasze postulaty, to dostanie poparcie…
– I chuj! – dodał Gustaw, wyraźnie już rozbudzony.
*
– Co rzekli? Żeby chłop z chłopem mogli mieszkać pod jednym dachem? – Samuel Zinnsteiger wychowany tradycyjnej krasnoludzkiej rodzinie nie potrafił sobie tego wyobrazić.
– Yyyhy – przytaknął niepewnie Cahera. – Uważają, że panujące w Dragensborgu zwyczaje są niezgodne z duchem czasu i godzą w złotą krasnoludzką wolność. Ten opój zaś, co to podobno zgłębia nauki prawne, rzekł, że są też niezgodne z konstytucją.
– Konsty… czym?
– …tytucją, czy jakoś tak. To takie stare gnomie prawo.
– Ale jak to? Chcą żeby krasnolud z krasnoludem? A co z babami?
– To już im wszystko jedno.
– Przecie u nas lud staroświecki, prawowierny jak nigdzie, nikt tego nie kupi.
– Wieśgminie, jak uważasz? Kupi to lud?
– Kupi – orzekł Wiesław – i jeszcze się cieszyć będzie, jeno przedstawić to trzeba należycie.
*
Herold miał głos niski i donośny. Dla lepszego efektu przemawiał z szafotu, który od niepamiętnych czasów stał na dragenborskim rynku.
– Samuel Zinnsteiger, Pryncypał Urzędu Górniczego, ubiegający się o stanowisko starosty, przekazuje do wiadomości co następuje. – Herold chrząknął, odkaszlnął, po czym w mało estetyczny osób splunął na pokryty rdzawymi smugami bruk. – Mając na uwadze odwieczne krasnoludzkie tradycje, opisane w najstarszych manuskryptach, w zapiskach starożytnych Waalów oraz rozlicznych kronikach wojennych… i tak dalej, i tak dalej… z których jasno wynika, że pierwotną i najbardziej naturalną formą życia dla krasnoluda jest obcować w kompanii swoich druhów, a nie bab…
– Ej, mówżesz po krasnoludzku. Zrozumieć tego bełkotu nie idzie – krzyknął jeden gapiów, zapewne ludwisarz, sądząc po purpurowej skórze na czole i poparzonych dłoniach.
Herold spojrzał na niezbyt rozgarnięte oblicza zgromadzonych mieszczan, zwinął pergamin i wznowił anons, tym razem deklamując z głowy.
– W starych księgach stoi, że krasnolud najszczęśliwszy jest razem z innym krasnoludem rodzaju męskiego. Bo i w kopalni same chłopy fedrują, na wojnę jeno chłopy chodzą, a i w karczmie chłop pije w towarzystwie chłopa. Baby zaś tylko marudzą i się naprzykrzają. Tedy mości Samuel obiecuje, że jak go obierzecie starostą, to krasnolud z krasnoludem będzie mógł bytować, zgodnie z dawnym zwyczajem, pod jednym dachem. Ot, co. A, jeszcze jedno. Jeśliby się baby zbytnio nasrożyły, to Zinnsteiger sprowadzi do miasta zagon elfickich markietanek, coby chłopy mogły sobie w potrzebie ulżyć.
*
– Co? Z drugim chłopem pod jednym dachem ci się uwidziało?! Po moim trupie! – Natalka Oberkowa, matka czwórki krasnoludziątek i przykładna żona, cisnęła tym, co miała akurat pod ręką. Gliniany dzban roztrzaskał się o brukowaną ulicę, a Alojz Oberk, solidny cieśla i ceniony kamieniarz, ledwie się zdołał uchylić. – Nie pokazuj mi się na oczy, sodomiaku ty! – krzyczała wściekła. – Jaki przykład dzieciom dajesz?!
Alojz nie był ciekaw, co jeszcze jego ślubna ma mu do zarzucenia, ani ile dóbr, tak ciężko wypracowanych, jest w stanie w złości zniszczyć, pognał więc w dół ku Bramie Solnej, tam gdzie porządne uliczki Dragensborga przybierały bardziej niechlujny acz swojski wygląd.
W oberży o intrygującej nazwie Cynowa Tasiemka panował nadzwyczajny ruch. Choć właściciel, wyjątkowo skąpy gnom, zwykle zdzierał z gości jak mógł, wszystkie izby dla przyjezdnych były zajęte. Podobnie jak w Szumberkowej Jamie, oberży Pod Zaplutym Karłem Reakcji, a nawet kabaku U Smolucha, gdzie z racji wszechobecnego robactwa nikt rozsądny nie sypiał. Gnom z Cynowej Tasiemki, co by o jego skąpstwie nie mówić, piwo jednak warzył świetne. Zasiadł tedy Alojz przy szynkwasie, a gdy druhów do kufla znalazł, przyznać musiał, że zaiste wielka mądrość w starożytnych księgach drzemie.
*
– Baby się zbiesiły. To prawo, które waść chce wprowadzić, by chłop z chłopem, bardzo im nie w smak. Przekupki na targu naubliżały mi niewymyślnie i obrzuciły jajami – poskarżył się Cahera pryncypałowi.
– Kto by się tam babami przejmował. Najmij raz jeszcze tych trolli, niechże im naszczają do mleka.
– Trolle? To przecież krasnoludziątka zawsze do mleka szczały.
– Najmij trolle, będzie z większą pompą.
*
– Skandal, wielki skandal – krzyczał Gallus Cahera już od progu. – Baby strasznie wściekłe. Na skargę poszły do Kolucha, żeś niby, pryncypale, trolle na nie nasłał. Koluch wpierw strasznie się ucieszył, wszczął nawet postępowanie, ale jak się okazało, że to te same trolle, które on sam był do czarnej roboty najmował, to uznał, że nic się nie stało. Znikoma szkodliwość, znaczy się.
– Od początku, Cahera, mówże od początku.
– No, bo z tym szczaniem do mleka to nie najlepiej wyszło. – Zasapany sztygar minę miał nietęgą. – Trolle to za grosz finezji nie mają. Miast szczać po ciemku i z ukrycia, jak tradycja każde, to poszły na jarmark w biały dzień. Pościągali portki jeden z drugim, każdy kuśkę w łapsko chwycił i kupą poleźli ku mleczarkom. Te jak ich zobaczyły, larum podniosły a pisk. „Ratuj cnotę kto żyw” wołały, jakby tam było co do ratowania. Potem, jak już przybyła straż z gizarmami, to się jeden troll wygadał, że to z waszego rozkazu… no i baby wściekły się jeszcze bardziej.
*
– Co tu tak cicho dzisiaj? – Zinnsteiger wyjrzał na podwórze, gdzie zwykle zbierali się gwarkowie przed zejściem do kopalń.
– Bo… kopacze nie przyszli – odpowiedział zmieszany Cahera. – Tak się krasnoludom spodobała ta nowa tradycja, że wszystkie karczmy pełne. Każdy z własną derką przychodzi i żaden do domu nie wraca. Cięgiem jeno śpią i piją, a robić nie ma komu.
– Ale przecie cała kopalnia stoi, nie może tak być, poślijże po nich straż.
– Posłałem, ale jest tam z nimi medyk, Yprdl Rzygrin, co twierdzi, że są niezdolni do pracy. Wypisał im nawet glejty opatrzone runą, co przypomina el i czwórkę.
*
Pryncypał przyjął Wieśgmina w ponurej izbie przy kopalni. Po wczorajszej nocy kiedy jego Rebeka, strasznie nadąsana, wciąż robiła mu bzdurne wyrzuty, wolał unikać domu.
– Wszystko idzie po naszej myśli – zameldował Wiesław wszechwiedzącym tonem, pocierając bliznę na twarzy. Mówiono, że owa blizna to pamiątka z młodości, kiedy Wieśgmin stawiał czoło zaklętym orkom. Choć zdarzały się też inne wzmianki. Coś o podbieraniu jaj i kurzym pazurze, ale kto by temu wiarę dawał. – Od gwarków dostaniecie wszystkie głosy. Nienawidzą was i nie chcą na kopalni widzieć, tedy chętnie przegnają do ratusza. To będzie głosów jakieś dwadzieścia ze sta. Kolejne dziesięć ze sta będzie od żaków i śpiewaków, za to coście im obiecali. Choć dla pewności warto by jeszcze hasło wyborcze kwiatami umaić, na tęczowo. Krasnoludy zaś, co posmakują życia bez babskiego gderania, też za wami pójdą i kolejnych dziesięć ze sta wam przybędzie. Na me oko tyle starczy.
– Jak to starczy? Za durnia mnie masz? Jak dobrze rachuję, to Koluchowi zostaje sześćdziesiąt ze sta.
– Skorom rzekł, że starczy, to starczy. Jeno wyciągnijcie jeszcze pięć mieszków kunvaldzkich grosików.
– Cahera, wydaj Wieśgminowi z zakładowej kasy trzy mieszki kunvaldzkich, a potem pilnuj, by nie przepił. Chcę wiedzieć na co one poszły, a reszta niech wróci do mnie.
– Do waści ma wrócić, czy do kasy? – dopytał się sztygar nieśmiało.
– Cahera, czy ja seplenię, albo się może jąkam? Przecie nie po to z kasy je wybierasz, byś oddawał z powrotem. Zaksięguj jako koszty reprezentacyjne – dodał po namyśle Zinnsteiger. – Albo nie, lepiej, jako transport. Przecie pryncypał z rodziną nie może do roboty piechotą chodzić.
*
Wziął tedy Wieśgmin Gallusa Caherę zaprowadził na wzgórze wznoszące się nad Dragensborgiem tuż przy placu targowym.
– Oto moje królestwo – rzekł, wskazując rzesze przekupek oraz kramarzy wśród namiotów, budek i składzików. – Ty zaś ostaw już to piwo, a podążaj za mną skrycie i bacz.
Zeszli w pstrokaty labirynt.
– Witajcież, Goldenmaierowo, jak się wam wiedzie? Wieści od męża macie? – Wieśgmin pochylił się czule nad kobietą kupczącą złotymi samorodkami.
– Ni mo, Wiesławie, ni mo. Jak poszedł na wojnę, tak przepadł, a z nim cała kompania. Dzień w dzień go wyglądam.
– Ciężkie czasy, choć widzę, że bynajmniej rzeka darzy was hojnie, całkiem dużo napłukaliście tego złota.
– Eee, gdzie tam. Na jadło ledwie starczy, a dzieci i tak chodzą głodne.
– Pozwólcie tedy, niechże was wspomogę. – Kilka brzęczących monet znikło wśród falbanek sukni. – A też szepnę do ucha słówko, jeno niech Brunhilda w sekrecie trzyma, a nie wygada nikomu.
Handlarka przybrała minę, jakby nigdy w życiu żadnej tajemnicy nie zdradziła, a krasnolud w słomkowym kapeluszu kontynuował.
– Podobno nasi bakałarze odkryli starożytne księgi, co to z nich wynika, że w dawnych czasach pośród krasnoludów, nie tylko chłopy, ale i baby starostę obierały.
– Nie może być! – Goldenmaierowa zrobiła wielkie oczy, jakby usłyszała coś nieobyczajnego.
– Wincej wam powiem. Bywało, że nawet baby obierano na urząd.
– Matko wszystkich krasnoludów, uchroń nas od złego!
– Zanieśli tedy bakałarze księgę oną do Kolucha i rzekają mu, że to najstarsza krasnoludzka tradycja, najpierwsza z pierwszych, i trza nam do niej wrócić.
– A to ci dopiero – westchnęła Brunhilda, lecz trudno było orzec czy z ciekawości, czy z przyzwyczajenia.
– Koluch, kiedy to posłyszał, tak się rozsierdził, że bakałarzy od warchlaków wyzywał, z ratusza przegonił, a księgę spalił. Tak było, Goldenmaierowo, tak było. Ale to sekret wszystko.
*
– Cóżeś ty najlepszego narobił, Wieśgminie? – Samuel załamał ręce. – Kopalnia stoi, krasnoludy piją, baby przestały kramarzyć i prawa głosu się domagają, a do tego starościnę chcą pośród siebie obrać.
– Wszystko idzie po naszej myśli, mości pryncypale. Babami niech się martwi Koluch. Ty zaś bieżyj czym prędzej na rynek, a przyobiecaj onym babom, co ci na język przyjdzie.
– Przecie jeszcze wczoraj był żem przeciw nim. Baby pamiętliwe, nie zapomną.
– Co było wczoraj, to wczoraj, a co dziś, to dziś. Może zapomną, może nie, zależy co im obiecasz – rzekł Wieśgmin z wielkim przekonaniem. – Pomstuj głośno, że miasto dopadł paralusz, wszystko stoi, i to wina Kolucha. Ty zaś, Cahera, bacz na baby i spamiętaj, która tam gardłuje najwięcej.
*
– Natalko, wstąpcie do mnie na chwilkę! – krzyknęła Brunhilda z góry, wychylając się z okna z przyciasnej izby na poddaszu.
Nim jeszcze Oberkowa zdołała wspiąć się po schodach, Goldenmaierowa już trajkotała:
– Słyszałaś, kumo, wieści? Zinnsteiger był wczoraj przyobiecał, że jak starostą ostanie, to każdej babie da po pięćdziesiąt groszy za każdego odchowanego dzieciaka.
– Ta, może jeszcze pińcet. Ciekawam skąd on je weźmie, złodziej jeden? Jako żywam, to nie pamiętam, by Zinnsteiger dał co komu darmo.
– Rzekał, że tyle złota z koncesji górniczych do ratusza idzie, a nikt nic z tego ni mo. Koluch kradnie, znaczy się, i daje pociotkom.
– Koluch daje pociotkom? Dobre sobie. Wszystkie jego pociotki w obdartych portkach chodzą, aż żal patrzeć. Już by co komu darował. Przecie dobrze wicie jaki on chytry. Grosika bez potrzeby nie wyda. Mówią, że w dwadzieścia lat w miejskim skarbcu tyle złota nagromadził, że już się nie mieści.
– Sama widzicie, Natalko. Nagromadził tyle, nie wiadomo po co, a to przecie nasza krwawica. Zinnsteiger lepszy, złodziej, ale przynajmniej się podzieli.
*
– Goldenmaierowo, gdzie wam tak spieszno? – zawołał Wieśgmin, ujrzawszy przekupkę zmierzającą na rynek. – O, widzę, że Brunhilda dzisiaj cała w czerni, na wyjściowo.
– Gnam pod ratusz Kolucha lżyć i domagać się naszych praw.
– A to wieszadełko, to na co Brunhildzie?
– To ten, no, symbol nasz babski. Koluchowi będziem przed oczami nim świecić, by wiedział, że z nami nie ma żartów.
– Symbol, powiadacie?
– Tak, znak taki szubieniczny, by wieprz jeden mógł sobie uwidzić, jak będzie dyndał… na drzewie zamiast liści.
– Strasznie Brunhilda wojownicza, a słyszeliście co się okazało z tą księgą, co to jej nikt nie widział, a co ją starosta był spalił? – Wieśgmin rozejrzał się podejrzliwie wokół siebie i dalej ciągnął półszeptem. – Ci bakałarze, co ją tłumaczyli, po pijanemu rzecz jasna, to wszystko przekręcili. Księga nie była krasnoludzka. Baby zaś, co starościnami obierano, to u elfów. Nic z krasnoludami to wspólnego nie ma. To taka stara elfia tradycja, z Erywania jeszcze.
– Niech mi Wiesław durnot nie wciska. Samiście rzekli, że Koluch księgę spalił. Widać od razu, że on was nasłał, byście baby odwiedli od gardłowania.
– Gdzież tam, Brunhildo. Przecie, wiecie, że ja po waszej stronie. A Koluch wcale księgi nie spalił, jeno schował. Potem dał mistrzowi z akademii, by ten wszytko sprawdził, na trzeźwo. – Wieśgmin dyskretnie wygrzebał kilka kunvaldzkich grosików. – Zresztą, Goldenmaierowa prawowierna, swój rozum ma, sama zmiarkuje, co krasnoludzki zwyczaj, a co elfie wymysły. Naści, Brunhildo, coby maluchy nie chodziły głodne.
– To mówicie, Wiesławie, że to elfowie uknuli?
– Elfowie, nie elfowie, kto by to wiedział? Ale więcej wam powiem. – Wieśgmin ściszył głos jeszcze bardziej. – Natalkę Oberkową, co to ją na starościnę chcecie, widziano, jak Kolucha po nocach nawiedzała. W zmowie są. Nawet męża już z domu pogoniła.
– Nie może być – rzekła handlarka zgorszonym tonem. – Nie dziwota, że stary Oberk od dwóch tygodni pije.
*
Alojz Oberk rozejrzał się wokół i jakby otrzeźwiał. Cynowa Tasiemka przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Na brudnych stołach chrapały krasnoludy, ziejąc oparami gorzały, skisłego piwa i wymiocin. Do tego dochodziła woń niepranego od tygodni odzienia i niemytych nóg. Cieśla spojrzał na siebie, dotknął pozlepianej w grube strąki brody, posłuchał burczącego brzucha i ostatkiem zdrowego rozsądku rzekł: „dość”.
Ulice Dragensborga nie wyglądały lepiej. Wśród jesiennych szarości silny wiatr z gór przewiewał po bruku tabuny liści. Miasto zdawało się wymarłe, ani przekupki, ni kramu, jeno pustka i szczelnie zawarte okiennice. Najdziwniejsza była jednak ta woń, świeża, w której brakowało cynowych oparów i smrodu hut. W rzeczy samej kominy ludwisarni nie dymiły, kołowroty kopalnianych szybów stały w miejscu, a ciszę zakłócały tylko okazjonalne pijackie śpiewki dochodzące z okolic akademii.
Alojz chcąc nie chcąc zawędrował pod drzwi swego domu. Złość utopiona w beczkach gorzały jakby uszła z niego. Teraz chciał już tylko poznać prawdę, by potem z czystym sumieniem zaciągnąć się i sczeznąć gdzieś na dalekim Południu, tocząc nieswoją wojnę.
Chwycił wielką mosiężną kołatę, którą sam kiedyś przymocował do drzwi, a we wszechobecnej ciszy jej odgłos wydał się po dwakroć donośny. Wkrótce w drzwiach stanęła Natalka. Miała podkrążone oczy, oblicze pełne troski i zdawało się, że jej żywiołowy temperament uszedł z niej do cna.
Krasnolud przygotowany na stek wyzwisk zdziwił się tego dnia po raz kolejny. Spojrzał na żonę wzrokiem zbitego psa, jakby chciał coś rzec, lecz nie wiedział jak zacząć.
– Prawda to, co gadają, żeś się z Koluchem gziła by starościną zostać? – wydusił z siebie.
– Alojz – wyszeptała Natalka, a w jej oczach zalśniły łzy. Alojzowi zaś serce zabiło mocniej. – Jak mogłeś tak pomyśleć? – Usta Natalki zadrżały. – Przecież ślubowałam ci aż po grób.
– …więc to wszystko łgarstwa?
– Alojz. Wróćże do domu. – Natalka wbiła wzrok w podłogę. Jej pobladłe lico jakby zarumieniło się lekko. – Ja wcale nie chcę być starościną.
Cieśla znał ten rumienieć. Odruchowo pogładził brodę i zbliżył się nieco ku żonie, a ta zagryzła wargę. Krasnolud zamachał rękami szybciej, próbując strzepać z ubrania niewidoczne paprochy. Natalka przestąpiła z nogi na nogę, zmarszczyła perkaty nosek, po czym zniecierpliwiona chwyciła męża za uświniony kubrak.
– A Kolucha – dodała krewko już nieco później – to bym nawet kijem nie trąciła.
Nim ratuszowy zegar wybił godzinę zmierzchu, leżał Alojz w swoim dębowym łożu i spoglądał na małżonkę, której temperament miał się nadzwyczaj dobrze. Siedziała teraz naprzeciw niego w nocnej koszuli zgodnie z obyczajem zapiętej po samą szyję, dzierżąc ćmiącą fajkę wypchaną tajemnymi liśćmi.
– Koluch, dobre sobie – parsknęła, wypuszczając z ust kłębek dymu. – Gdzie mu tam do ciebie.
– Natalko, co ty robisz?
– Daj spokój, przecie się nie zaciągam.
*
Zgorzkniały Alchemik prezentował się równie żałośnie jak Cynowa Tasiemka. Żacy i bakałarze siedzieli smętnie, nie garnąc się do dysputy. Jedynie raz po raz ktoś mamrotał: „niech żyje Zinnsteiger” lub „na pohybel elfom”, zapominając przy tym o jakże ważnej końcówce.
Nawet Żonkil Dyndalion i druh jego Gustaw, choć wszystko szło po ich myśli, nosy mieli spuszczone na kwintę. Bez ponurej gospodyni oraz chichoczących młódek, które odmówiły pracy, karczma wydawała się płytka i bez duszy. Owszem, w miejsce młódek pojawili się młodzieńcy w wielobarwnych strojach, chętni usługiwać gościom, a nawet skorzy do tego, by dać się szczypać po zadkach, jednak to już nie było to samo.
Popierać prawa kobiet to jedno, podobnież jak postulat by chłop z chłopem pod jednym dachem bytował, wszak należało iść z postępem, ale przecież nie można popadać w skrajności.
Mogłyby te baby jednak czasem tę karczmę ochędożyć, uwarzyć co smakowitego, albo choć w tyłek się pozwolić klepnąć.
*
Burgmistrz Kunvaldu, tak, tak, burgmistrz, bo w Kunvaldzie wszystko było na opak i nie starostę a burgmistrza mieli, siedział za stołem, przegryzając suszone paski baraniny. Głodny był i zły, bo liczył na pieczonego świstaka – tradycyjne dragensborskie jadło – Zinnsteiger zaś podał jeno gorzałę. I to osobiście, jakby baby w domu nie miał.
– Nie za wcześnie na świętowanie, Samuelu? – rzekł Hendryk Repka, unosząc posrebrzany kielich – Wszak głosowanie dopiero jutro.
– Można już dzisiaj – zaśmiał się kpiąco Zinnsteiger – Jak mawia mój radca: „żelazny elektorat nie zawiedzie”, a reszta tak się za łby wzięła, że nie ostał się kamień na kamieniu.
– Kamień na kamieniu? – Tym razem zarechotał burgmistrz. – Przypomniał żem sobie takiego jednego, co mi przy kampanii chciał radzić. „Kunvald w ruinie” krzyczał, „Kunvald w ruinie”. Łaził po mieście i rozgłaszał takie bzdury, oszust jeden, że gdybym go posłuchał, to by się mi ostał nie burgmiejski stolec a jeno sama dupa. No i kamieni kupa.
Samuel spojrzał podejrzliwie. Kpiący uśmiech jakby zastygł na jego licu.
– Czekaj, jak mu było? – zastanawiał się głośno Hendryk. – Władek…? Nie… Wiesiek? W kapeluszu słomkowym chodził.
– Znaczy się, to nie on ci radził? To jakim cudem, żeś wygrał?
– Gdzie tam! Pogoniłem oszusta na cztery wiatry. A wygrałem, bom rozgłosił, że dziad starego burgmistrza służył w elfickiej armii.
*
Tego roku wybór starosty świętowano skromnie. Dragensborg wracał z wolna do normalnego życia. Gwarkowie na powrót zmierzali ku kopalniom, przekupki darły się na jarmarku, a szafot na rynku zamiast mówców, znów gościł rzezimieszków. Jedynie żacy i bakałarze, jako drzewiej, dysputowali w pijackim amoku, ciesząc się jak dzieci, gdy który po dawnemu oberwał od gospodyni ścierą.
Zdawało się, że każdy z ulgą przyjął wolę większości, żeby znów było, tak jak było.