Warszawa, 21 czerwca 1879
Stary człowiek spojrzał na psa, który siedział skulony pod fotelem, całym sobą dając do zrozumienia, że nie będzie wychodził na spacer.
– No dobrze – powiedział jego pan, sadowiąc się na sofie. – W takim razie poczytam gazety, zobaczę, co się tam w świecie dzieje.
Pies zamerdał ogonem na znak zgody, po czym wskoczył na kanapę i złożył łeb na kolanach pana.
– Co to my tu mamy… Sporo zaległości. – Stary człowiek przeglądał papiery na stoliku. – Kurier z dwudziestego, to zaledwie wczoraj, no dobrze, niech będzie.
I pogrążył się w lekturze.
Windsor, 5 maja 1879
Był jeszcze wczesny wieczór, ale niebo zdążyło już pociemnieć. Zbierało się na burzę; w oddali nawet rozlegały się grzmoty, a chmury przecinały rozbłyski. W saloniku tuż obok królewskiego gabinetu zgromadziło się zdecydowanie niedobrane towarzystwo, popatrujące teraz na siebie z mieszaniną niechęci i zaciekawienia.
– Muszę ostrzec, że Jej Królewska Mość jest ostatnio nie w humorze – powiedział szambelan, wchodząc – i dlatego właśnie wezwała panów… A właściwie państwa – poprawił się, zerkając na stojącą nieco na uboczu damę.
Elegancki, modnie blady i arystokratycznie wyglądający mężczyzna we fraku pamiętającym czasy wczesnej młodości królowej skrzywił się i mruknął pod nosem coś na temat tego, że on osobiście czeka tu od poprzedniej nocy. Stojący obok niego młodzieniec o ostrych rysach i zdradzającej włoskie pochodzenie czarnej czuprynie, choć równie bladej karnacji jak towarzysz, spojrzał nań z lekką naganą, niemniej w jego posturze znać było dawną, a może i obecną uniżoność.
– Na dodatek Jej Królewska Mość – prychnął arystokrata, ignorując sygnały młodzieńca – jest nie w humorze od dnia czternastego grudnia roku pańskiego 1861, kiedy to jej ukochany małżonek, nasz nieodżałowany książę Albert, wyzionął ducha. A zapewne była nie w humorze już wcześniej, kiedy Sir William Jenner uznał, że nic się nie da w tej sprawie zrobić.
– Milordzie – syknął włosko wyglądający młodzian.
– Drogi ojcze. – Dama podeszła do nich i spojrzała mężczyźnie prosto w oczy. Mimo że nie była już bardzo młoda, poruszała się płynnie i z niezwykłą gracją, co nie uszło uwagi zgromadzonych mężczyzn. Jeden z nich gwizdnął. – Wiesz doskonale, podobnie jak każdy w tym kraju, że są takie chwile, kiedy Jej Królewska Mość bywa w humorze.
– Krótkie i przemijające – odparł jej ojciec. – Droga Augusto, ona była uzależniona od niego. Uzależniona, jak opiumista od fajki, rozumiesz?
– Albo wy dwaj od siebie nawzajem? – zapytała lady Augusta z przekąsem, zerkając na młodego południowca.
– Nieco inaczej – odparł wyniośle jej ojciec.
Wysoki, szczupły młodzieniec o niezwykle pięknych rysach, jasnych, falujących włosach i melancholijnym spojrzeniu, który przysiadł na parapecie i wpatrywał się w ogród za oknem, zerknął na nich wzrokiem mówiącym, że sporo wie o uzależnieniach od innych osób, nic jednak nie powiedział.
– To niezwykle interesująca konwersacja, drodzy państwo – odezwał się z sarkazmem drugi milczący dotychczas mężczyzna, wsparty o kominek. W jego twarzy było coś nieokreślenie niepokojącego, jakby nakładały się na siebie dwa obrazy. – Ale czy ktoś z nas wie, po co właściwie i dlaczego zostaliśmy wezwani?
Szambelan odchrząknął. Był wyraźnie zakłopotany wcześniejszą rozmową, toteż z wyraźną ulgą przyjął zmianę tematu.
– Tego panowie… państwo dowiedzą się we właściwym czasie. Czekamy jeszcze na jednego gościa; kiedy przybędzie, zaprowadzę wszystkich do gabinetu, a Jej Królewska Mość osobiście wyjaśni powody tego spotkania. Mogę jedynie zapewnić państwa, że sprawa jest najwyższej wagi.
Znajdująca się kilka komnat dalej władczyni Zjednoczonego Królestwa i Cesarzowa Indii bardzo nie lubiła złych wieści. Irytowały ją bardziej niż uparci ministrowie, a nawet bardziej niż ci okropni republikanie, którzy panoszyli się w Europie. Bardziej niż premier Disraeli i jego upór w sprawie wojny rosyjsko-tureckiej. Bardziej niż Gladstone wraz ze swymi liberalnymi pomysłami. Wiktoria zdecydowanie uważała, że złe wieści – prywatne złe wieści – są gorsze od wszystkiego, co może się dziać na świecie. Przekonała się o tym, kiedy – jeszcze jako pięcioletnią księżniczkę Aleksandrynę – bona powiadomiła ją o śmierci papużki. Potem przeżyła mocno zgon ukochanego spaniela Dasha, ale – musiała przyznać – miała już na to mniej czasu, bo od dziesięciu miesięcy była wówczas szczęśliwą żoną, a od miesiąca matką.
Teraz od prawie osiemnastu lat, niestety, była bardzo nieszczęśliwą wdową, a na dodatek półtora miesiąca temu astrolog powiadomił ją o tym, że śmierć jakiegoś żołnierza w rozpoczętej w styczniu wojnie na jednym z rozlicznych końców świata, dokąd sięgała brytyjska władza, “odmieni losy imperium”. Tak właśnie było napisane…
– Wojnie, na którą rząd nie wydał formalnie pozwolenia – prychnęła z oburzeniem. – Samozwańczej inicjatywie jednego z wysokich komisarzy!
Jej Królewska Mość zapewne nie przejęłaby się zanadto całą tą sprawą – co najwyżej wyraziłaby swoje niezadowolenie, które okropni ministrowie na pewno by zlekceważyli – gdyby wszystko nie podpowiadało jej, że to może być sprawa nie tylko państwowa, ale i osobista. Dlaczego uległa namowom przyjaciółki i zgodziła się, by młodzieniec, który ma poślubić najmłodszą z jej córek, pojechał na wojnę? Chłopak, któremu w dzieciństwie osobiście wybrała guwernantkę? Królowa była przekonana, że chodzi o niego, ponieważ astrolog pojawił się w przeddzień jego urodzin – a królowa nie wierzyła w zbiegi okoliczności.
„Dlaczego, dlaczego to zrobiłam?” – powtarzała w myślach. Usiłowała znaleźć wytłumaczenie, ponieważ lada moment przed jej obliczem stanie grupa ludzi – dziwaków, na myśl o których Wiktorię przechodził dreszcz, mimo że wiosenny wieczór był całkiem ciepły, nawet parny, jak to bywa przed burzą.
Ci ludzie, których jej agenci tropili przez ostatnie miesiące po całej Europie, są tu po to, żeby…
– …tak więc zadaniem państwa, jako osób, które w taki czy inny sposób oszukały śmierć i przeznaczenie albo też przekroczyły granice zakreślone człowiekowi przez Stwórcę, będzie przywrócić do życia pewnego człowieka – mówiła królowa, a zgromadzeni w gabinecie nie śmieli na razie wymieniać między sobą zdumionych spojrzeń. – Jak już państwu dałam do zrozumienia, dzięki wzorowej pracy moich agentów wiem o wszystkich z was całkiem sporo i mam nadzieję, że współpraca będzie układała się zgodnie, na chwałę Imperium. Oddaję państwu do dyspozycji pawilon w pałacowych ogrodach…
– Jak długo ta osoba nie żyje? – spytał bezceremonialnie ostatni z gości, ten, na którego przybycie wszyscy pozostali musieli czekać, zanim wpuszczono ich do gabinetu.
Człowiek ten miał wyraźnie obcy akcent, ubrany był w wyszarzany i poplamiony surdut i ogólnie sprawiał wrażenie aroganta. Albo uczonego.
Jej Królewska Mość spojrzała na niego ze zdumieniem. Nikt, ale to nikt nigdy nie przerywał jej wypowiedzi.
– Sir Fredericku – zwróciła się wyniośle do szambelana – wyjaśnij moim gościom…
Bladolicy arystokrata przerwał jej obcesowo.
– Droga kuzynko, jeśli chodzi ci o…
Lady Augusta syknęła i miała minę, jakby chciała kopnąć go w kostkę.
Królowa ledwie zauważalnie skinęła zebranym głową, podniosła się wystudiowanym ruchem i nie czekając nawet, aż wszyscy zerwą się ze swoich miejsc, wymaszerowała z pokoju.
– Doprawdy, ojcze – powiedziała lady Augusta – po tylu latach mógłbyś opanować choćby podstawy etykiety.
– Znam je doskonale, moje drogie dziecko – odparł jej ojciec – niemniej dawno temu postanowiłem nie przejmować się nimi.
Cudzoziemski uczony arogant oparł się o kominek i lustrował wzrokiem ustawione na nim fotografie, przedstawiające rodzinę królowej, ze szczególnym uwzględnieniem nieżyjącego małżonka.
– Jak rozumiem – zwrócił się do arystokraty – sugerował pan, że królowa pragnie, abyśmy przywrócili do życia jej męża.
– Tak właśnie sugerowałem – potaknął zapytany.
Szambelan odchrząknął.
– Jeśli panowie… – Spojrzał przepraszająco na lady Augustę. – Jeśli państwo pozwolą, to istotnie wyjaśnię pewne szczegóły, których Jej Królewska Mość nie wyjawiła zbyt dokładnie… Zechcą państwo usiąść?
Wszyscy rozsiedli się na powrót na miękkich fotelach i sofach, zupełnie niepasujących do surowych regałów i biurka, lokaje wnieśli herbatę i ciasteczka, a następnie zapadło niezręczne milczenie. Zebrani popatrywali to na siebie, to na szambelana, który najwyraźniej stracił rezon.
– Dobra – odezwał się cudzoziemiec. – To o jakiego nieboszczyka chodzi?
– Człowiek, o którym mowa – odparł sir Frederick niepewnym głosem – żyje.
Lady Augusta zaklęła w sposób nieprzystający damie. Jej ojciec spojrzał na nią z naganą, po czym wybuchnął śmiechem.
– A to paradne! – zawołał.
– Czyżby znajdował się na łożu śmierci? – zapytał z zainteresowaniem jego towarzysz.
Szambelan miał zakłopotaną minę.
– Najwyraźniej nie – oznajmił milkliwy mężczyzna, którego twarz, przed chwilą wyrażająca całkowite znudzenie, teraz przybierała maskę skupienia. Nawet jego rysy zdawały się zmieniać: z grubo ciosanych, prostackich, o lekko przekrwionych, rozbieganych oczach, w znacznie subtelniejsze oblicze, w którym płonęła para oczu znamionujących najwyższy intelekt. – Szanowni państwo, nie podoba mi się to – oznajmił.
Ledwie słyszalne echo jego głosu było zdecydowanie innego zdania.
Sir Frederick westchnął ciężko.
– Człowiek, o którym mowa… umrze dnia pierwszego czerwca tego roku – powiedział cicho i jakby niepewnie.
Sześć – a może siedem? – par oczu zwróciło się ku niemu. Sir Frederick udawał, że usiłuje strzepnąć niewidzialny pyłek z rękawa tużurka.
– To bardzo odważne stwierdzenie – zauważyła z sarkazmem lady Augusta.
– Czy zostanie zamordowany? – W głosie dziwacznego podwójnego człowieka pobrzmiewał jednocześnie niepokój i fascynacja. – A może to skazaniec, któremu wyznaczono datę egzekucji?
Sir Frederick wbił wzrok w lakierowane czubki swoich butów.
– Czy zmartwychwstanie ma nastąpić natychmiast? – zainteresował się mężczyzna z cudzoziemskim akcentem.
– Czy zmartwychwstanie ma być całkowite i dosłowne? – zapytał włoski towarzysz arystokraty, ukazując w uśmiechu rząd śnieżnobiałych zębów.
Sir Frederick sprawiał wrażenie, jakby na jego ubraniu i butach zgromadziły się wszystkie drobinki kurzu i kłaczki z całego Imperium.
– Jej Królewska Mość jest w posiadaniu poufnych informacji, wedle których śmierć pewnego młodzieńca nastąpi tego właśnie dnia – powiedział, usiłując nadać głosowi choćby pozór pewności siebie.
Arystokrata przyglądał mu się spod przymrużonych powiek.
– No, no – powiedział. – Nie posądzałem jej o to. – Zawiesił głos, jakby jednocześnie sugerował, że nie podejrzewa królowej o posiadanie sprawnej siatki wywiadowczej ani o plan morderstwa. – Szanowni państwo – zwrócił się do pozostałych – proponuję udać się do pawilonu… – Rzucił podejrzliwe spojrzenie szambelanowi. – Obawiam się, że to nieuniknione.
Sir Frederick miał minę skarconego psa, ale przytaknął.
– Znaczy otrzymaliśmy wszyscy propozycję nie do odrzucenia? – mruknął cudzoziemiec.
Nikt nie odpowiedział.
Pawilon sprawiał wrażenie od dawna nieużywanego. Wszyscy dostali własne pokoje, lecz mimo późnej pory zgromadzili się niemal natychmiast w saloniku, pełnym mebli obitych kwiecistymi tkaninami, naigrawającymi się z posępnego nastroju. Trwająca blisko dwadzieścia lat żałoba najwyraźniej tu nie dotarła.
– Może zaczniemy od przedstawienia się – zagaił arystokrata, usadowiwszy się wraz ze swoim włoskim towarzyszem z dala od kominka oraz od córki. – Ja oczywiście nie muszę, a skoro już zdradziłem, że ta niewdzięczna dama to krew z mojej krwi i kość z mojej kości – lady Augusta skrzywiła się na te słowa – to ją też możemy pominąć, a zatem…
Cudzoziemiec lustrował go wzrokiem spod przymrużonych powiek. Pozostali też popatrywali po sobie niepewnie.
– Przyznam, że nie miałem okazji… – zaczął uczony arogant.
Arystokrata skrzywił się.
– Doprawdy – mruknął. – Niech panu będzie. George Gordon, lord… – Mrugnął okiem do swojego włoskiego towarzysza. – Ruthven. A to moja córka, którą nazywam Augustą po pierwsze dlatego, że tak ma na imię, a po drugie dlatego, że woli swoje drugie imię, Ada.
– Umiem się przedstawić sama, tato – odparła Augusta-Ada, po czym nie dopuszczając go do głosu dodała: – Mojemu drogiemu ojcu towarzyszy człowiek, bez którego by nie istniał… – Zawiesiła głos, jakby się nad czymś zastanawiała. – A może na odwrót, moi drodzy? – zapytała z czarującym uśmiechem.
– Polidori – mruknął Włoch.
– Nie słyszałem nigdy o żadnym Ruthvenie – oznajmił cudzoziemiec.
Lady Augusta zachichotała. Polidori skrzywił się wyraźnie.
– Jestem osobistym lekarzem jego lordowskiej mości – dodał.
Cudzoziemiec spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– Cóż za zbieg okoliczności – powiedział. – Ja też jestem lekarzem… w każdym razie byłem.
– Pan nie jest Anglikiem – zauważył George Gordon. – Tym lepiej, wniesie pan odświeżający powiew w to zatęchłe wyspiarskie towarzystwo.
– Nie jestem pewny, czy moja specjalność jest szczególnie, hmm, odświeżająca – mruknął uczony. – Ale ma pan rację, pochodzę z Niemiec, pracowałem na uniwersytecie w Ingolstadt…
– Ja też bywam lekarzem – wtrącił się nagle podwójny. – Doktor Hyde, specjalista farmakopei.
– A gdzie szósty? – zapytał nagle Polidori.
Zapadło niezręczne milczenie.
– Szósty? – powtórzył Niemiec.
Ada przewróciła oczami.
– Ten ładny – odpowiedziała.
– Ten, który wygląda jak grecki bóg – doprecyzował jej ojciec.
Po długich poszukiwaniach znaleźli Ładnego w niewielkim ogródku otaczającym pawilon. Chłopak przycupnął w altance i wyglądał, jakby miał się rozpłakać.
– Ktokolwiek to jest – oznajmił, kiedy pozostali stanęli nad nim kołem z oskarżycielskimi minami – nie zaprowadzę go do Niej.
Pół godziny później zdołali wydobyć z niego, że ma na imię Leo, studiował języki klasyczne i podróżował po świecie. Konsylium lekarskie przekonało go też w końcu, żeby udał się wraz z wszystkimi do salonu, gdzie będą mogli w pełnym gronie kontynuować naradę.
– Augusto, zostaniesz sekretarką – oznajmił George Gordon, kiedy rozsiedli się znów w fotelach.
– O ile pamiętam – odcięła się – to ty jesteś w tym towarzystwie jedynym człowiekiem o sporym doświadczeniu w pisaniu.
– W spisywaniu własnych myśli, przelewaniu na papier owoców poetyckiego geniuszu – odparł wyniośle – a nie tego, co mówią inni.
– Signor Polidori nada się… – zaczęła.
– Czy możemy dać spokój tym rodzinnym przepychankom? – zapytał znudzonym głosem Niemiec. – Obawiam się, że nikogo poza waszą dwójką… – zerknął na Włocha – trójką – poprawił się – one nie interesują, a ja na przykład chciałbym skończyć z tym zadaniem, zainkasować, co mi się należy, i wyjechać stąd. Im szybciej rozwiążemy problem, tym prędzej będę mógł państwa pożegnać. Mam na głowie pilniejsze sprawy niż kaprysy jakiejś starej wariatki, która szaleństwo ma we krwi.
George Gordon roześmiał się.
– Cóż za przenikliwa analiza osobowości mojej królewskiej kuzynki – powiedział.
Ada uniosła nieznacznie suknię i tym razem całkowicie realnie, stopą w sznurowanym wysoko buciku, wymierzyła mu kopniaka w kostkę. Poeta miał minę, jakby go poważnie zabolało.
– Nasz niemiecki gość ma rację – powiedział z irytacją doktor Hyde, patrząc na tę dwójkę. – Bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechcieli państwo odłożyć rodzinne sprawy na później. Nie mamy zbyt wiele czasu.
Polidori zmierzył go wzrokiem.
– Mam wrażenie, że nie ma pan na myśli tylko terminu za niecały miesiąc?
Zanim Hyde zdążył odpowiedzieć, George Gordon wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę.
– Prawdę mówiąc, termin jest nawet krótszy. Kiedy wychodziliśmy, sir Frederick, jakkolwiek on się poza tym nazywa, wcisnął mi do ręki ten oto dokument. – Pomachał papierem przed oczami zebranych, po czym podał go córce. – Przeczytaj, moja droga, skoro zechciałaś zostać sekretarką tego zgromadzenia.
Ada wyrwała mu list ze złością.
– „Wyniki muszą być gotowe najdalej za tydzień” – przeczytała. – „Błagam, niech państwo coś wymyślą, JKM uważa to za sprawę priorytetową. Zmartwychwstanie musi być niezauważalne.” Strasznie to nabazgrane – skomentowała.
Niemiec parsknął.
– Arystokratyczny lokaj bał się powiedzieć to nam osobiście. Doskonale, to oznacza, że najdalej za dwa tygodnie będę mógł ruszyć w dalszą podróż.
Hyde rzucił mu posępne spojrzenie.
– Właściwie dlaczego pan przyjął tę propozycję, skoro czas tak pana nagli? – zapytał.
Niemiec wzruszył ramionami.
– Powiem panu tak: od wielu lat podróżuję, a to wymaga sporych nakładów.
Ada wstała, sięgnęła po niewielki srebrny dzwoneczek stojący na stoliczku pod oknem, i uciszyła pozostałych.
– Drodzy państwo, skoro mój ukochany ojciec zmusił mnie do objęcia posady sekretarki, ogłaszam porządek obrad. Punkt pierwszy: głosowanie, czy idziemy teraz spać, czy też kontynuujemy dociekania?
– Wiesz dobrze, Augusto, że ja i mój drogi przyjaciel nie będziemy pracować za dnia, toteż…
– Chyba lepiej pracowałoby się nam bez was – burknął nieuprzejmie Hyde, który siedział teraz przygarbiony w głębokim fotelu. Po czym wyprostował się, sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej niewielką buteleczkę i pociągnął łyk. Jego rysy rozluźniły się, z oczu zniknął wyraz irytacji i niepokoju.– Za przeproszeniem pańskim, milordzie – dodał zupełnie innym tonem.
– A zatem przegłosowane – odpowiedział beztrosko George Gordon, jakby Hyde w ogóle się nie odezwał. – Zanotuj, moje słonko – zwrócił się do córki – zostajemy i dyskutujemy dalej. Punkt pierwszy: dlaczego my?
Jak zwykle nikt nie pamiętał o Ładnym, który nagle odezwał się z ciemnego kąta, gdzie znów się zaszył.
– Królowa powiedziała, że my wszyscy… – Głos mu się załamał. – Oszukaliśmy śmierć, tak? Ja nie chciałem, nie planowałem…
– Chłopak ma rację – oznajmiła Ada. – Jej Królewska Mość tak właśnie powiedziała. Panowie? Czas na wyznania.
Było już sporo po północy, kiedy skończyli opowiadać.
– Podsumujmy – powiedziała Ada, spoglądając w notatki. – Papa i jego przyjaciel są nieśmiertelni, ale – uśmiechnęła się jadowicie – w sposób niedoskonały. A skoro zmartwychwstanie ma być „niezauważalne”, to zakładam, że organizm musi funkcjonować idealnie jak żywy. Prawda, ojcze?
George Gordon udawał, że jej nie słyszy. Polidori wykazał nagłe zainteresowanie wschodzącym nad linią drzew księżycem.
– A zatem zupełnie nie rozumiem, po co was tu wezwano, jesteście nieprzydatni. – Zawiesiła głos, a kiedy nie doczekała się reakcji, kontynuowała: – Doktor Hyde, jak rozumiem, za pomocą mikstur własnego wynalazku jest w stanie sterować ludzką myślą i psyche. To może okazać się przydatne, żeby złagodzić szok po zmartwychwstaniu i sprawić, by nasz ożywieniec nie pamiętał własnej śmierci…
– To, moja droga – odparł z urazą jej ojciec – jest akurat naszą specjalnością.
Ada wzruszyła ramionami.
– Cóż, źle oszacowałam waszą nieprzydatność. Nie jest ona całkowita…
– Fräulein Augusta – powiedział znużonym głosem Niemiec – pamięta pani, co uradziliśmy w kwestii rodzinnych niesnasek?
– Moja córka jest zamężna – zaprotestował George Gordon. – A jej mąż, w przeciwieństwie do niej, żyje.
Ada zmrużyła oczy, przyglądając się ojcu.
– Ontologia mojego małżeństwa… – zaczęła w tej samej chwili, w której on znów otworzył usta, żeby coś powiedzieć.
Wszyscy pozostali spiorunowali wzrokiem i ojca, i córkę.
– Wróćmy do naszych baranów – zaproponował doktor Hyde.
– Wypraszam… – zaczął George Gordon, ale zamilkł.
– Herr Viktor – kontynuowała Ada, spoglądając na Niemca – jak rozumiem jest chirurgiem i ma pewne doświadczenie na polu ożywiania umarłych.
– Złe doświadczenie – podkreślił wywołany. Na dźwięk tych słów wszyscy przewrócili oczami, ponieważ słyszeli je ponad dziesięć razy w ciągu ostatnich godzin.
– To wszystko oznacza, że wasza czwórka może mieć jakieś znaczenie dla naszego zadania, choć podejrzewam, że ci dwaj – wskazała na ojca i Polidoriego – są dwaj tylko dlatego, że są nierozłączni. Jeden by całkowicie wystar… – Błagalne spojrzenie Niemca i Hyde’a powstrzymało ją od kontynuowania wywodu.
– A co z Ładnym? – zapytał Hyde.
Jak zwykle zapomnieli o nim. Leo zdążył zasnąć wciśnięty wraz z fotelem w ciemny kąt. Obudzili go bezceremonialnie i wyciągnęli z niego nieskładną opowieść o podróży do Afryki, niezwykle urodziwej czarodziejce i życiodajnym płomieniu.
– Nie rozumiem – powiedziała w końcu Ada. – Po co zbierać nas wszystkich, skoro najwyraźniej wystarczy dostarczyć delikwenta do tej ognistej kolumny… – Umilkła na widok udręczonego wzroku Ładnego.
Hyde podszedł do chłopaka.
– O co właściwie chodzi, Leo? – zapytał.
Ładny schował twarz w dłoniach. Przez chwilę siedział tak, pogrążony w melancholii. George Gordon wstał zniecierpliwiony z fotela, nie zdążył jednak się odezwać, gdyż ubiegł go Polidori.
– O ile zrozumiałem opowieść naszego młodego przyjaciela – powiedział, ignorując pogardliwe prychnięcia prawie wszystkich zebranych – korzystanie z tego źródła wiecznej młodości pociąga ze sobą poważne konsekwencje natury, powiedzmy: osobistej. – Leo wyraźnie się zarumienił. – A zatem, jeśli naszym zadaniem jest wskrzesić tego… ktokolwiek to jest… tak, żeby się nawet nie zorientował, ta metoda również nie zadziała.
Za oknem szary świt zastąpił ciemność nocy, a pieśń słowika – głosy ptaków śpiewających o poranku. George Gordon ziewnął.
– Zarządzam koniec obrad na dziś – oznajmił. – Ci z was, którzy muszą się pożywiać, znajdą zapewne coś w jadalni, ja idę spać. Polidori! – zawołał głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Doktor niechętnie odszedł od skulonego w fotelu Ładnego.
– Panowie – zwróciła się do pozostałych Ada – musimy teraz zadecydować, czy ulegamy terrorowi mojego ojca, czy też próbujemy znaleźć rozwiązanie w zmniejszonym gronie.
Hyde zamyślił się i przez chwilę szczegóły jego oblicza zmieniały się jak szkiełka w kalejdoskopie.
– Muszę odpocząć – odrzekł w końcu. – Inaczej źle się to dla nas skończy.
Niemiec przyglądał mu się z uwagą.
– Mam wrażenie, że nie powiedział nam pan o sobie wszystkiego – zauważył.
– A kto powiedział? – mruknęła Ada.
– Pani ojciec, aż za dużo – odparował Hyde, po czym zmitygował się. – Pani wybaczy.
Ada spojrzała na Ładnego. Leo spał w fotelu.
– Rozejdźmy się. Może dzień przyniesie radę.
Po trzech dniach, a raczej nocach długich dysput o tym, jak wykorzystać i połączyć zdolności lub umiejętności poszczególnych osób dla osiągnięcia celu, Ada trzymała w ręce kartkę papieru, na której widniało coś, co na pierwszy rzut oka można było uznać za wzór chemiczny lub formułę matematyczną.
– A zatem pierwszą zagadkę rozwiązaliśmy – powiedział Niemiec. – Doskonale. Podsumujmy. Leo jest naszym podstawowym elementem. Zakładamy, że jako nosiciel życiodajnego płomienia jest w stanie ożywić pacjenta.
Ładny nie wyglądał na zachwyconego tą perspektywą.
– Pan poeta albo jego przydupas – podjął Hyde – zajmą się pamięcią ożywieńca…
– A pan obmyśli miksturę, która pomoże przywrócić mu zmysły i jasność myśli – dokończył Polidori, po którego minie było wyraźnie widać, że określenie przydupas nie spodobało mu się, lecz postanowił to przemilczeć.
– Nasz drogi niemiecki przyjaciel zaś – powiedział kwaśno George Gordon – dosztukuje w razie potrzeby brakujące kończyny, czyż nie tak?
Ada potaknęła. Tak właśnie stało w jej notatkach.
– A w sumie… – Niemiec spoglądał na nią ponuro. – Co pani tu robi?
Wszyscy spojrzeli po sobie, jakby nikomu wcześniej nie przyszła ta myśl do głowy.
– Jest sekretarką. – George Gordon wzruszył ramionami.
Niemiec zignorował tę uwagę.
– Daliśmy się temu zwieść – powiedział. – Wszyscy opowiadaliśmy o swoich niezwykłych doświadczeniach, a pani spokojnie sekretarzowała. Jaka jest pani tajemnica? – Wyciągnął w jej stronę oskarżycielsko palec.
Ada wsunęła się głębiej w fotel. Gdyby nie to, że od dawna się nie pociła, byłaby teraz cała zlana potem. Mężczyźni nie spuszczali z niej wzroku, nawet Ładny wykazał cień zainteresowania. W końcu westchnęła ciężko, podniosła się z fotela i zaczęła rozpinać haftki przy sukni.
Hyde gwizdnął, po czym zarumienił się i wybąkał coś niezrozumiałego. Ładny był czerwony jak burak. Niemiec przyglądał się jej z zainteresowaniem, które wydawało się całkiem naukowe.
– No, no – odezwał się George Gordon. – Wiedziałem, że jesteś ekscentryczna, tego jednak się nie spodziewałem…
– Jest pani pewna, że to konieczne? – wybąkał Polidori, który nagle zrobił się jeszcze bledszy niż zwykle.
Ada wzruszyła ramionami, przy okazji zsuwając z nich suknię.
– Absolutnie – odrzekła.
Suknia opadła na podłogę, za nią gorset, halka i cała reszta skomplikowanej bielizny. Mężczyźni jęknęli. Nie wiedzieli, gdzie podziać oczy, więc spoglądali to po sobie, to na metalowy szkielet stojący przed nimi.
Hyde gwizdnął kilka razy. Ładny wyglądał jakby miał zemdleć. Naukowe zainteresowanie Niemca sięgnęło zenitu.
– No, no – powiedział George Gordon, zerkając na swoją kostkę, jakby jeszcze pamiętała ból zadany przez metalową stopę. – Na coś ci się te naukowe fanaberie przydały, jak widzę, droga Augusto.
– Jak pani… to…? – wydukał Polidori.
– Pomógł mi pewien inżynier, choć działanie zaprogramowałam sama – odparła Ada tonem, jakby mówiła o tym, co będzie na kolację. – A teraz, jak już panowie nasycili się widokiem, może któryś pomoże mi się ubrać?
Żaden nie pospieszył z pomocą.
– Nadal nie rozumiem, po co pani tu jest – powiedział po kwadransie Niemiec.
– Jeśli to pana w jakimkolwiek stopniu pocieszy – odparła Ada – ja też nie. Czy możemy podpisać ten raport?
– Jej Królewska Mość jest umiarkowanie zadowolona – oznajmił następnego wieczora sir Frederick.
– Umiarkowanie? – prychnął George Gordon. – A czego ta stara mopsica by jeszcze chciała?
– Wypełniliśmy zadanie i to przed czasem – oznajmił Niemiec, ale w jego głosie pobrzmiewał niepokój. – Rozumiem, że mogę ruszać w dalszą wędrówkę…
Sir Frederick zaklaskał w ręce z radości.
– Jakiż pan domyślny! – zawołał. – Wszyscy wyruszacie! Czasu do pierwszego czerwca nie ma już zbyt wiele, a czeka was daleka podróż. Oczywiście zapewniamy najlepsze warunki i najnowocześniejsze środki transportu.
Niemiec wyglądał, jakby go piorun strzelił. Ładny siedział apatycznie w fotelu. Hyde zamyślił się, jakby coś liczył.
– Zdaje pan sobie oczywiście sprawę – George Gordon zwrócił się do sir Fredericka – że ja i mój przyjaciel potrzebujemy specjalnych warunków podróży, szczególnych wygód oraz środków bezpieczeństwa?
Sir Frederick ukłonił się.
– Wszystko zostało zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, milordzie.
– Doskonale. – George Gordon zatarł ręce. – Dokąd wyruszamy?
– Na południe Afryki – odparł szambelan, wpatrując się w dywan.
Ładny wydał zduszony okrzyk i zemdlał.
– Nie ma szans, żebyśmy tam dotarli na czas – zaprotestował Niemiec.
Ada wpatrywała się w sir Fredericka spod przymrużonych powiek.
– Najnowocześniejsze środki transportu – mruknęła.
Następnego wieczora przewieziono ich do strzeżonego przez oddział wojska doku w Southend. Stali teraz na nabrzeżu i patrzyli, jak spod wody wynurza się majestatyczny kształt, przypominający ogromne cygaro. Od strony głównego portu nadjechał powóz, z którego wysiadł starszawy jegomość.
– Szanowni państwo – zwrócił się do zebranych – nazywam się Brunel, jestem głównym projektantem tego statku.
Hyde lustrował go wzrokiem.
– Ten Brunel czy może jego syn? – zapytał. – Ten zajmował się koleją żelazną i mostami, o ile mnie pamięć nie myli, a potem słuch o nim zaginął…
– Znajduje się pan w takim towarzystwie – odparł inżynier, wzruszając ramionami – że chyba nic nie powinno pana dziwić. Pani hrabino – zwrócił się do Ady z ukłonem – widzę, że moja konstrukcja doskonale pani służy.
Niemiec gwizdnął.
– Popłyniemy do Kraju Przylądkowego… a konkretnie na pewną bardzo małą wyspę położoną nieco na zachód od niego, gdzie czeka już na nas najlepszy przewodnik, jakiego mogą sobie państwo wymarzyć. Stamtąd przemieścicie się na wschód, do Natalu… inną maszyną mojej konstrukcji.
Po wypłynięciu zgromadzili się w urządzonej jak salon kajucie, przyglądając się przemykającym za oknami łodzi rybom. Statek płynął zaskakująco szybko, gładko i niemal bezgłośnie, jeśli nie liczyć monotonnego szumu maszynerii, do którego przywykli po kilku godzinach.
– Dlaczego Afryka? – zapytał Niemiec.
– Bo to na końcu świata? – zaproponował Polidori. – I nikt nigdy nie dowie się o naszym eksperymencie? Zwłaszcza gdyby się nie powiódł…
Brzmiało to logicznie, więc pozostali pokiwali głowami. Herr Viktor gładził w zamyśleniu krótką brodę.
– Poza tym tam chwilowo trwa wojna – dodał Hyde – więc pierwszego czerwca, podobnie jak w każdym innym dniu, na pewno ktoś zginie.
– Walka o wolność, gdy się raz zaczyna… – mruknął pod nosem George Gordon. – I tak dalej, pamiętacie, oczywiście… – Nikt nie potaknął, więc jego lordowska mość kontynuował, ignorując ich ignorancję: – Z moją życiową historią – zignorował również nagły kaszel Polidoriego – nie czuję się zbyt komfortowo, stając po stronie imperium przeciwko wolnemu narodowi Zulusów…
Towarzystwo w odpowiedzi zignorowało również tę tyradę, co trochę zirytowało jej autora. Spojrzenie Ady były nieobecne, jakby coś liczyła.
– Tak – powiedziała w końcu powoli – na wojnie każdego dnia ktoś ginie.
Nikt na nią nie spojrzał, wszyscy patrzyli w przestrzeń. Niemniej w powietrzu zawisło niedopowiedziane: “Jej Królewska Mość sprawiała wrażenie, jakby chodziło o konkretną śmierć”.
– Jeśli eksperyment się nie powiedzie – mruknął Niemiec – łatwo będzie zwalić, cokolwiek po nim pozostanie, na dzikusów.
George Gordon ostro zaprotestował przeciwko określeniu „dzikusy”. Polidori niemrawo go poparł. Ładny obudził się na chwilę i wymamrotał parę okrągłych słów o starożytnych ludach Afryki, czym zyskał pochwałę George’a Gordona. Hyde i Niemiec wymienili pogardliwe spojrzenia, po czym Hyde ukradkiem łyknął trochę swojej mikstury i wyjaśnił, że właściwie nie miał na myśli nic obraźliwego. Rozgorzała dyskusja.
Ada milczała.
Na rozległym plateau nad maleńkim portowym miasteczkiem czekała na nich kolejna niespodzianka. Ballon dirigeable prezentował się okazale nawet w marnym świetle księżyca i gwiazd. Szum maszynerii utrudniał rozmowy, ale i tak wszyscy za wyjątkiem Ady gapili się z otwartymi szeroko oczami na maszynę, o której istnieniu oczywiście wszyscy wiedzieli – sterowce zostały przecież wykorzystane w niedawnej wojnie z Francją – lecz nigdy nie oglądali jej na własne oczy. Nie podejrzewali nawet, że w Wielkiej Brytanii produkowano sterowce . A już na pewno nie przypuszczali, że są one zdolne latać na dalekie dystanse – udane paryskie próby obejmowały zaledwie kilkadziesiąt mil, a i pruskie maszyny podróżowały na razie jedynie po Europie.
– Państwo wybaczą moją predylekcję do kształtu cygara – powiedział Brunel. – Od kiedy… przeżyłem samego siebie, nie mogę już smakować prawdziwych, więc to mój hołd dla dawnej przyjemności.
– Technologia wykradziona Prusom. – Niemiec zmarszczył brwi, jakby coś kalkulował.
George Gordon skrzywił się i prychnął pogardliwie.
– Anglia panuje na falach oceanów, a nie w powietrzu – oznajmił.
– Starzejesz się, ojcze – odgryzła się Ada. – Dawniej zachwyciłbyś się nowoczesnością.
W tej chwili od strony widocznego w oddali Jamestown rozległ się stukot końskich kopyt i chwilę później dołączył do nich wysoki żylasty mężczyzna w tropikalnym ubraniu.
– Sir Richard – powiedziała Ada, po raz pierwszy wykazując zainteresowanie okolicznościami. – Powinnam się była domyślić…
– Lady Lovelace – odparł, całując ją w dłoń. – Marzyłem o tym, żeby panią poznać.
Jej ojciec rzucił mu urażone spojrzenie.
– Czy dobrze mi się wydaje – zwrócił się do podróżnika tonem sugerującym, że to on sam powinien być przedmiotem marzeń o osobistym poznawaniu, a nie jego córka – że oto znaleźliśmy się na skale nowoczesnego Prometeusza, którą zaszczyciłem niegdyś wzmianką w jednym z moich poematów?
Pan Burton nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ załoga sterowca właśnie zameldowała, że pojazd jest gotowy do startu. Silniki szumiały, lecz zagłuszało je nieustające na tej wysepce wycie wiatru.
– Mam wrażenie, drogi ojcze – szepnęła Ada – że jesteś troszkę przebrzmiałą sławą, świat poszedł do przodu. Może wiecznie żywa powinna być poezja, a nie poeta? Prometeusz uwolniony jest znacznie mniej słynny od uwięzionego… Są tacy, którzy o tym wiedzą.
Wiatr zagłuszył jego odpowiedź, jeśli jakakolwiek padła.
Lecieli trzy noce i trzy dni nad morzem, z którego od czasu do czasu wynurzało się ogromne cielsko, wyrzucające w górę fontannę wody. Dopiero pod koniec podróży skręcili na północ i kiedy następnego dnia słońce chyliło się znów ku zachodowi, wylądowali na pokrytej suchą roślinnością równinie, gdzie przesiedli się na konie i ruszyli za sir Richardem. Za nimi załoga sterowca składała balon, aby ukryć go przed oczami ciekawskich – wracać mieli dopiero za kilka dni.
Nocna jazda nie była przyjemna, lecz niezbędna dla dwóch członków ekspedycji, a poza tym, jak wyjaśnił im jeszcze w Londynie sir Frederick, Jej Królewskiej Mości zależało na zachowaniu misji w sekrecie.
– O co w tym wszystkim naprawdę chodzi? – zapytał Hyde, kiedy około czwartej nad ranem zatrzymali się u celu podróży, w niewielkiej kotlinie, po czym rozpalili dobrze ukryty ogień u wylotu płytkiej groty.
Nikt mu nie odpowiedział, wszyscy wsłuchiwali się w odgłosy nieznanego kontynentu, które dla nich – może za wyjątkiem Ładnego – były nowe, tajemnicze i fascynujące.
Sir Richard zapalił fajkę i wyjął z kieszeni kopertę. Przez chwilę rozglądał się po całym towarzystwie, aż w końcu podał list Adzie.
– Jak znam życie, zrobili panią sekretarką, nie widząc innej roli dla kobiety – powiedział obojętnym tonem – więc równie dobrze pani może to przeczytać. Pan Brunel dostał to od Sir Fredericka, a ja od niego, z poleceniem przekazania państwu na miejscu.
Ada przebiegała pismo wzrokiem, czując się tak, jak kiedy za życia krew odpływała jej z twarzy.
– „Wieczorem pierwszego czerwca pułkownik N. przywiezie państwu ciało młodego żołnierza. Wypróbujecie na nim swoje metody. Proszę pamiętać, że powodzenie tej misji jest dla Jej Królewskiej Mości priorytetem i sprawą wagi państwowej”. – Spojrzała na górę kartki, gdzie wypisany był kod nieznanego jej urzędu oraz dwa słowa: „Kryptonim Kirkpatrick”. – Kirkpatrick? – zwróciła się do towarzyszy. – Czy komuś z panów mówi coś to nazwisko?
Pokręcili przecząco głowami, tylko George Gordon mamrotał coś pod nosem o tym, że może i znał kiedyś kogoś, kto tak się nazywał. Nikt nie zwracał na niego uwagi.
– Pierwszy czerwca to już dziś – powiedział głucho Hyde. – Właśnie minęła północ.
Windsor, 1 czerwca 1879
„Dlaczego, dlaczego to zrobiłam?” – pytała samą siebie Wiktoria, nie mogąc skupić się na głosie lektorki. Nagle dotarły do niej słowa czytanego właśnie wiersza. Coś o lasach i łabędziach, a potem ten jeden wers, który królowa zna na pamięć:
– Mnie jednego okrutna nieśmiertelność trawi.
Doprawdy, pomyślała królowa. Nie dość, że ten nieznośny Tennyson (pisze cudowne wiersze, ale mógłby okazywać więcej szacunku), to jeszcze Titonos? Co za nietakt, akurat teraz. Kto to wybrał?
– Dziękuję, moja droga, wystarczy na dziś – powiedziała do dziewczyny.
Kiedy lektorka wyszła, myśli Jej Królewskiej Mości powędrowały daleko. Minie sporo dni, zanim nadejdą wieści z południa Afryki, więc póki co Wiktorię będzie zabijała niepewność.
– Dlaczego to zrobiłam? – po raz pierwszy wypowiedziała to pytanie na głos.
Astrolog podał bardzo dokładną datę, niemniej poza tym jego prognozy były niejasne, jak zwykle. Dlaczego oni muszą być jak greckie wyrocznie, zastanawiała się królowa. W głowie zakołatało wspomnienie lekcji odbywanych w dzieciństwie… “Jeśli rozpoczniesz tę wojnę, upadnie wielkie imperium”. Wojnę rozpoczęli niesforni urzędnicy, napomniała samą siebie. A to, co się tam dziś wydarzy, miejmy nadzieję, zmieni losy imperium, choć w sposób zupełnie odmienny, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
Zerknęła na leżący na biurku otwarty tom Tennysona. Przekartkowała go i znalazła inny wiersz.
Nie ich zadaniem dać odpowiedź;
Nie ich zadaniem pytać po co;
Dla nich tylko rozkaz i śmierć.
Tshotshosi, Natal, 1 czerwca 1879
Kiedy zbliżał się świt, George Gordon i Polidori zaczęli się niepewnie wiercić i wtedy Niemiec dokonał odkrycia. Grota, do której sir Richard kierował się najwyraźniej wedle bardzo konkretnych wskazówek, była znacznie obszerniejsza niż im się wydawało w nocy. Tylna ściana okazała się jedynie załomem, a dalej ciągnęła się ogromna pieczara z płaskim głazem na samym środku.
– Jak stół operacyjny. – Hyde wzdrygnął się. – Wszystko przygotowane.
– Kim jest pułkownik N.? – zapytał Niemiec.
Nikt nie miał pojęcia.
– O co w tym wszystkim naprawdę chodzi? – Ada zwróciła się do sir Richarda, który ze stoickim spokojem palił fajkę.
– Droga hrabino – odparł po chwili – nie wiem tego w stopniu jeszcze większym niż ktokolwiek z państwa. Moją rolą było jedynie przywieźć wszystkich w to konkretne miejsce, w którym nigdy wcześniej nie byłem. – Zawiesił na chwilę głos i spojrzał jej prosto w oczy. – Jak pani może wie, z regularnego wojska wyrzucono mnie prawie czterdzieści lat temu, a karierę podróżniczą też w zasadzie porzuciłem na rzecz zajęć bardziej lukratywnych.
Hyde prychnął.
– Co w takim razie pana skłoniło…?
– Jej Królewska Mość była bardzo przekonująca – odparł krótko. Następnie podniósł się, zerknął na zegarek i zaczął siodłać konia.
– Pan odjeżdża? – zapytała Ada.
– Taki mam rozkaz. Wrócę, proszę się nie obawiać. Muszę was przecież odeskortować z powrotem do sterowca.
Zapadła cisza. Zakłócał ją jedynie wiatr, szum wysokiej trawy i wody, oraz ledwie słyszalne głosy ludzi lub zwierząt, dobiegające spoza łagodnego wzgórza wznoszącego się nad jaskinią.
W południe usłyszeli potyczkę. Krzyki po angielsku, krzyki w nieznanym języku, wystrzały, jęki, więcej krzyków, więcej strzałów… Wszystko dość daleko. Szmer pobliskiego strumienia tłumił część dźwięków.
Dotarli tu nocą, więc wcześniej nie mieli wiele okazji, by podziwiać krajobraz, ale teraz widzieli, że w kierunku, z którego kilka godzin temu wstało słońce, rozciąga się ogromna dolina, połyskująca meandrami rzeki. Odgłosy walki dochodziły ze strony przeciwnej, ze wzgórza wznoszącego się nad nimi.
– Nie brzmi to jak duża bitwa – zauważył Hyde, po czym dodał, widząc pytające spojrzenia współtowarzyszy: – Byłem pod Bałakławą, rozpoznałbym i artylerię, i szarżę kawalerii.
Nagle wszystko ucichło. Przez chwilę słychać było jeszcze tętent spłoszonego konia, a potem długo nasłuchiwali uważnie, podrywając się na każdy szelest. Niemniej oczekiwanie i zmęczenie po długiej podróży sprawiły, że przysypiali, choć nie był to spokojny sen: budziło ich poczucie, że lada chwila coś się wydarzy.
Wydarzyło się dokładnie tak, jak zapowiadał list.
Cienie przed jaskinią znacznie się już wydłużyły, kiedy do kotliny wbiegli dwaj żołnierze dźwigający nosze, na których leżało nakryte wojskowym płaszczem ciało. Za nimi na koniu podjechał oficer w korkowym hełmie, zasłaniającym rysy twarzy.
Pułkownik omiótł siedzące u wejścia do groty towarzystwo, nakazał żołnierzom złożyć nosze na ziemi i zaczekać na wzgórzu.
– Rozumiem, że państwo wiedzą, co dalej robić – powiedział chłodno, nie zwracając się konkretnie do żadnego ze zgromadzonych.
Po tych słowach, nie czekając na odpowiedź, skłonił sztywno głowę i odjechał.
Niemiec podszedł do ciała. Pozostali przyglądali mu się z jaskini.
Nagle niedaleko padł strzał, a potem drugi.
Spojrzeli po sobie z przerażeniem.
– Bierzmy się do roboty – powiedział Hyde ponuro. – Trzeba skończyć z tym jak najszybciej. Robi się nieprzyjemnie.
Niemiec obserwował z uwagą jego trzęsące się ręce i grymas wykrzywiający oblicze.
– Myślę, że powinien pan łyknąć tej swojej mikstury – mruknął. – Lepiej, żeby nie rozszarpał pan tego nieboszczyka na strzępy, bo pozszywane ciało nie wygląda zbyt naturalnie.
Hyde spojrzał na niego spode łba, po czym wyjął buteleczkę i pociągnął z niej solidny łyk. Jego rysy wygładziły się, dłonie przestały drżeć. Podszedł do noszy i uniósł płaszcz.
Zobaczyli młodego mężczyznę w brytyjskim mundurze, niewątpliwie martwego, z ciałem poznaczonym ranami od włóczni. W dłoni, jakby dla podkreślenia tego faktu, ściskał wciąż drzewce afrykańskiej broni, zapewne wyrwanej wrogowi.
Ada odwróciła wzrok, po czym zmusiła się do spojrzenia ponownie. Oblicze młodzieńca, na które ledwie rzuciła okiem, nie dawało jej spokoju. To nie był anonimowy żołnierz, te rysy z całą pewnością widziała już wcześniej. Przystanęła u wejścia i patrzyła jak Niemiec z Hyde’em wnoszą ciało do groty.
– Leo? – zawołała.
Ładny siedział obok płaskiego kamienia, na którym dwaj mężczyźni złożyli bezwładne zwłoki.
– Assagaj – powiedział na widok ułamanej włóczni w ręku martwego porucznika. – Znam tę broń…
Podniósł wzrok na Adę. Skinęła do niego zachęcająco głową. Wstał i odwracając wzrok od zmasakrowanego mężczyzny, położył dłonie na jego piersi. A potem na twarzy.
Z mroku w głębi jaskini wychynął George Gordon z nieodłącznym Polidorim. Hyde trzymał w pogotowiu buteleczkę z przygotowaną jeszcze w Londynie nową, eksperymentalną miksturą. Niemiec wyciągnął chirurgiczny neseser i zaczął metodycznie zszywać i bandażować poranione ciało. Ada spojrzała na niego pytająco.
– Jak tego nie zrobię, wykrwawi się z powrotem – wyjaśnił, przyglądając się uważnie ranom. Coś musiało zwrócić jego uwagę, ponieważ wpatrywał się w jedną z nich ze szczególnym zainteresowaniem, po czym kiedy nikt nie patrzył, wyjął z nesesera szczypce i rozsunął delikatnie skórę.
Ada skinęła głową, zerkając na niego ukradkiem. Nadal nie pojmowała, jaka jest jej rola w tym wszystkim.
Minęło kilka godzin. Człowiek nadal był martwy, choć rany wyglądały teraz jak niegroźne zadraśnięcia. Mimo że był już wieczór, a powietrze stawało się coraz chłodniejsze, u wylotu groty słychać było coraz bardziej natrętne brzęczenie much.
– A jeśli to nie zadziała? – zapytał w pewnym momencie Ładny. – Co wtedy? Mamy go ożywić inaczej? Czy zostawić… tak?
Nikt nie miał pojęcia. Żadne instrukcje nie wspominały o takiej opcji.
– Lepiej, żeby się udało – powiedział Polidori, wzdrygając się. – Inaczej, obawiam się, państwo zarobią kulki w głowę, a my dwaj wystawienie na pełne afrykańskie słońce.
Ładny pokręcił głową.
– To nie działa. – Spojrzał na swoje ręce. – Tam… wiecie, światło, magia… – Jego wzrok stał się nieobecny, rozmarzony. – I Ona.
W tej właśnie chwili Ada zrozumiała, po co się tu znalazła. Podeszła do ogniska i wzięła do ręki żarzący się jeszcze lekko kawałek drewna. Dmuchaniem zdołała wzniecić niewielki ogień. Mężczyźni patrzyli na nią ze zdumieniem.
– Brakujące ogniwo – powiedziała. – Niezbędny element. Niewiadoma w naszym równaniu.
Ojciec rzucił jej badawcze spojrzenie. Hyde oderwał się od sprawdzania, ile jeszcze mikstury zostało w buteleczce. Ilekroć wydawało się, że ciało młodzieńca drga pod dotykiem rąk Ładnego, wlewał zmarłemu kroplę płynu do ust. Bezskutecznie. Polidori uniósł głowę znad klatki piersiowej żołnierza – nazwali go porucznikiem Kirkpatrickiem, z powodu dystynkcji i kodu misji – i pokręcił głową, po czym odsunął się od zaimprowizowanej pochodni. Niemiec patrzył na Adę z zainteresowaniem i niepewnością.
Leo jednak zrozumiał. Wyciągnął ręce ku ogniowi i niczym wodę zagarnął go w dłonie, po czym przyłożył palce do martwego ciała. Spłynęła z nich błękitna poświata i objęła ciało żołnierza, ukrywając je na chwilę przed wzrokiem otaczających go osób.
Kiedy przygasła, na kamieniu siedział jak najbardziej żywy „porucznik Kirkpatrick”, z lekko tylko nieprzytomnym wzrokiem.
– Co się stało? – zapytał.
Po francusku.
– Został pan ranny – rozległ się od wejścia do groty głos pułkownika N. – Na szczęście to nic groźnego, niemniej zostanie pan odesłany do Anglii. To rozkaz – dodał, ponieważ młodzian miał minę, jakby zamierzał protestować.
W sterowcu dwaj oficerowie dostali odrębną kajutę, podobnie na łodzi podwodnej. Autorzy eksperymentu nie mieli więc wprawdzie możliwości rozmowy ze swoim pacjentem, niemniej powodzenie misji wprowadziło radosny nastrój wśród towarzystwa.
– Tak. – Polidori potwierdził podejrzenia Hyde’a. – Wszystko było możliwe dzięki temu, że on nie żył od jakiego czasu? Godziny? Dwóch?
– Powinienem był się z tym liczyć w moich wcześniejszych doświadczeniach – mruknął Niemiec. Wydawało się, że chciał coś jeszcze dodać, ale zagryzł wargi i zamilkł.
Uwadze Ady nie umknęło, że zacisnął dłoń na małym metalowym przedmiocie, który wydobył z ciała porucznika, kiedy zaszywał rany zadane zuluskimi włóczniami. Co robiła kula w ciele człowieka, który zginął od zuluskich włóczni podczas… jak to powiedział Hyde? Niewielkiej potyczki?
Ładny spał, ściskając w ręce fragment assagaj, z którą przyniesiono im pacjenta. Ada siedziała w kącie i marzyła o chwili, kiedy będzie mogła pójść do biblioteki i przejrzeć gazety. Dziwnie znajome rysy młodzieńca nie dawały jej spokoju. Podobnie jak rozmowa podsłuchana przez drzwi zamkniętej kajuty. Porucznik płynną angielszczyzną z wyraźnym francuskim akcentem dopytywał o patrol, zasadzkę, wrogów w miejscu, w którym nie powinno ich być. Pułkownik powtarzał mu spokojnym, monotonnym głosem, jak małemu dziecku, że tak zdarza się na wojnie i że z całego oddziału przeżył tylko on jeden, za co powinien być wdzięczny Opatrzności.
– Nieźle się spisałaś – powiedział George Gordon, wyrywając córkę z zadumy.
Uśmiechnęła się do niego. Ojciec nigdy wcześniej jej za nic szczerze nie pochwalił.
Windsor, 20 czerwca 1879
Królowa Wiktoria siedziała za biurkiem z zadowoloną miną. Mogła skończyć z zamartwianiem: gazety napiszą, że syn przyjaciółki zasłużył się na wojnie, otrzyma odpowiednie odznaczenia i będzie można spokojnie wrócić do kwestii ożenku z księżniczką. Zrobiła wszystko, co pozostawało w jej mocy, by pozwolić się wypełnić przepowiedni, a zarazem uniknąć złych wieści.
Zerknęła na stojący na kominku zegar. Wskazywał za pięć piątą. Towarzystwo zaproszone na herbatkę już się pewnie zebrało w antyszambrze. Jak prawie dwa miesiące temu.
Królowa skinęła na sir Fredericka, który otworzył drzwi.
Wiktoria ledwie słuchała, jak ci wszyscy ludzie zdawali jej sprawę z eksperymentu. Na ich twarzach widziała niepewność i może nawet zniecierpliwienie, skrywane uprzejmością dyktowaną przez etykietę. Obserwowała to wszystko uważnie.
Hyde miał na sobie nienaganny frak i wysławiał się, jakby ukończył Eton, nie to, co kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Trochę czasu w eleganckim towarzystwie najwyraźniej dobrze mu zrobiło. Nieznośny kuzyn George wprosił się na zimę do Balmoral, mogła się tego spodziewać po darmozjadzie. Lady Lovelace obserwowała wszystkich spod przymrużonych powiek, jakby dokonywała kalkulacji… Doprawdy, to nie uchodzi damie, oto skutki pozwalania córkom na fanaberie. Niemiecki lekarz (jakkolwiek on się nazywa, nie zdołała zapamiętać nazwiska) wyznał, że dowiedział się niezwykle ciekawych rzeczy podczas tej wyprawy. Mówiąc to, spojrzał królowej wymownie w oczy, co było niemalże impertynencją, ale czego się spodziewać po kontynentalnych uczonych. Ach, jeszcze ten chłopiec o urodzie greckiej rzeźby… Na jego widok Wiktoria czuła, że topnieje jej serce, a surowe rysy łagodnieją. Tak bardzo przypominał pewnego młodego człowieka, który zawrócił jej w głowie ponad czterdzieści lat temu. Pamiętała ten dzień, jakby to było wczoraj, pamiętała własne wrażenia: „jest bardzo przystojny, ma włosy w takim kolorze jak moje, wielkie, błękitne oczy, piękny nos i słodkie usta…”
Powstrzymała westchnienie na widok młodzieńca, ledwie dostrzegalnym ruchem wygładziła fałdy obszernej czarnej sukni – miała nadzieję, że niebawem będzie mogła przestać nosić ten uprzykrzony kolor – i jeszcze raz przebiegła wzrokiem po gościach. Tak, doskonale się spisali. A teraz pora, by wypełniła się druga część przepowiedni astrologa. Czas na odmianę losów imperium. Wiktoria była przekonana, że są one zależne od jednego, jedynego czynnika: jej, królowej, osobistego szczęścia.
Wszyscy wyglądali, jakby chcieli zaraz po tej audiencji rozjechać się do domów.
Królowa nie powinna ich dłużej trzymać w niepewności.
– Doskonale się państwo spisali – oznajmiła, klaszcząc w dłonie. – Teraz przed wami trudniejsze zadanie. Czas rozpocząć operację Windsor. Mój drogi Albert czeka na was.
Warszawa, 21 czerwca 1879
Daleko od Anglii, a jeszcze dalej od kraju Zulusów, stary człowiek złożył gazetę.
– No – powiedział do czarnego jednookiego pudla, głaszcząc go po łbie – wypogodziło się, na świecie bez zmian, może nawet idzie ku lepszemu, czas na spacer.
Pies pomerdał ogonem na znak, że w zupełności zgadza się ze swoim panem.