- Opowiadanie: Silence - (WAMPIREZA) - Opowieść wampira

(WAMPIREZA) - Opowieść wampira

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

(WAMPIREZA) - Opowieść wampira

(Tytułem wyjaśnienia: jest to czwarta opowieść z serii "Opowieści z Grobowcem w tle". W każdej z nich inna postać przedstawia wędrownemu kronikarzowi kluczowy epizod ze swego życia, gdy wkroczył w nie zagadkowy starzec z pustyni noszący przydomek Grobowiec. Chociaż głównym bohaterem każdej historii jest jej narrator, razem składają się na opowieść o Grobowcu.)

 

Opowieść wampira

 

"Krew. Rozejrzyj się wokoło, a wszędzie zobaczysz krew. Wszystko sprowadza się właśnie do niej. Musisz czuć jej pulsowanie, aby wiedzieć, że żyjesz. Krwawisz, żeby wiedzieć, że żyjesz. Wytaczasz ją z ciała swojego bliźniego, aby przywłaszczyć sobie jego życie, wszystko co ma, wszystko czym jest. Historia, polityka, religia, nauka, miłość i nienawiść, dobro i zło. Wszystko to osad unoszący się w kielichu pełnym szkarłatu. Nie na darmo mówi się, że krew to życie. Ale też za życie trzeba płacić krwią.

Byłem władcą tego miasta. Gdy zacząłem żywić się jego krwią, sam nadałem sobie ten tytuł. Pamiętam, jak wielmoże padali przede mną na kolana i błagali o litość; jak ofiarowali mi swych służących, abym mógł się na nich pożywić. Sam książę przyprowadził do mnie setkę niewolnych. Pamiętam twarze bohaterów, przekupujących mnie własnym życiem za życie umiłowanej osoby i biedaków, którzy z milczącą rezygnacją, oddawali jedyne, co naprawdę do nich należało. Pamiętam ich wszystkich. Piłem z nich wszystkich.

Do dna.

Pewnego dnia zdali sobie sprawę, że nie widzę między nimi żadnych różnic. Wtedy zamknęli bramy miasta, aby nikt nie mógł uciec. Sąsiad pilnował sąsiada, brat – brata, syn – matki. Dlaczegóż jedni mieliby przetrwać kosztem drugich, skoro ci drudzy kosztem pierwszych mogli choćby o dzień przedłużyć swój nędzny żywot? Później zaczęli wysyłać patrole, które łapały wędrowców, włóczęgów, pielgrzymów. Z każdym dniem było ich coraz więcej. Przypominali bydło stłoczone w jednej zagrodzie, przepychające się trwożnie do jej najdalszego końca, byle tylko znaleźć się jak najdalej od noża rzeźnika. A ja byłem jak pijawka; jak narzędzie medyka upuszczałem ich złą krew, a wraz z nią wypływały wszelkie kłamstwa, pozory, fałszywe zadowolenie.

Człowiek – to brzmi dumnie! Jakież to pełne patosu. Jakie obłudne. Jak myślisz, ilu znajdziesz rzeźbiarzy, którzy nadając boskie kształty bryle marmuru pomyśleli choć przez chwilę o tych, których grzbiety spłynęły krwią, aby wydobyć przeklęty kawał skały z kamieniołomu? Podziwiasz piękny miecz: jak lśni, jaki jest ostry, doskonale wyważony. Aż chce się wykonać cięcie, by w pełni docenić kunszt twórcy. Zatopić ostrze w czyimś ciele, zobaczyć, jak gładko przechodzi przez mięśnie i kości.

Dlaczego odwracasz wzrok? Czyżby mój wywód aż tak cię wzburzył? Czyżbyś nigdy nie dostrzegł wokół siebie całej tej krwi?

Wybacz. Zapomniałem się nieco. Wszak przybyłeś tu po inną opowieść.

 

Pamiętam dzień, gdy go schwytali. W jakiś sposób, od początku wyczuwałem jego obecność. Nie wiedziałem jeszcze, co ona oznacza. Oczami mych sług, zwierzęcych i ludzkich, obserwowałem go już od chwili, gdy wprowadzili go spętanego do miasta, wraz z innymi pojmanymi wędrowcami.

Gdy przechodził przez miasto, cały czas rozglądał się uważnie, jakby uczył się na pamięć każdego mijanego obrazu, każdej ujrzanej sceny. Jego posiniaczona przez łowców twarz nie zmieniła wyrazu ani na moment. Tylko raz oczy nabrały niesamowitego lśnienia, a ręce silniej zacisnęły się na lasce, kiedy mijał w tłumie gapiów jakąś ciemnowłosą dziewczynę. Przez tę krótką chwilę zadrżał, a jego usta bezdźwięcznie ułożyły się w słowo. Później blask źrenic przygasł. Starzec zgarbił się i ruszył w dalszą drogę.

Wepchnęli go, wraz z pozostałymi, za mury wewnętrznego miasta – tam, gdzie znajduje się zamek książęcy. Było ono wówczas czujnie strzeżonym więzieniem, do którego wtrącano podróżników, starców, kaleki, żebraków i każdego, kogo mieli ochotę pozbyć się ze swego stada. Ustawili strażników na blankach i nakazali im pilnować, by nikt się nie wymknął. Nie wolno było jednak zabijać więźniów. W razie konieczności gwardziści mieli ich okaleczać – na tyle, aby nie mogli uciec, lecz bym ja mógł nadal się na nich pożywiać.

Wewnętrzna brama zawarła się z głuchym łomotem, lecz on nie spojrzał za siebie i nie zwolnił kroku. Tak, jak wcześniej kroczył wśród tłumów, ciekawych widoku skazańców, tak teraz, bez zatrzymania, podążał do mojego zamku.

Dotarł wreszcie do sali tronowej i stanął przed moim obliczem. Jakże nędznie się wtedy prezentował. Gdy ja, piękny i strojny w aksamit, spoglądałem na niego z wysokości książęcego tronu, on jawił się podwójnie brzydki i odpychający. Lecz nadal coś w nim było niepokojącego – coś, co zmusiło mnie, bym istniejący już kontrast dodatkowo pogłębił. Miałem całe miasto u swych stóp, a martwił mnie jeden starzec w brudnej, sinej szacie. Nie mogłem jednak okazać niepewności.

– Czego tu szukasz, nieszczęsny? – zapytałem drwiąco. On zaś sięgnął w zanadrze i wyciągnął spod szaty zawieszony na rzemieniu kościany symbol.

– Czy znasz ten znak? – spytał głosem niewiele głośniejszym od szeptu. Skinąłem głową – nie mógł mi on być obcy.

– Mocą tego paktu – przywołałem treść prastarej przysięgi, – żaden spośród żywych po śmierci nie ośmieli się nigdy zaatakować żadnego spośród tych, których zwą martwymi za życia. Takoż żaden z owych martwych za życia nie ośmieli się nigdy napaść na żadnego z nieumarłych. Niech ci, którzy nie zaznali wytchnienia w życiu i ci, którym śmierć nie przyniosła ulgi, zaznają od siebie spokoju. Ból ich łączący, niech stanie na straży sojuszu. A kto złamie ten pakt, tego ból po wieczność trwać będzie.

Potwierdził w milczeniu.

– Tyś zatem jednym z nich? – zapytałem z ulgą. Uznałem bowiem, że to właśnie napełniło mnie podświadomym niepokojem. – Możesz zatem odejść w pokoju. Nic nie grozi ci z mojej strony.

On jednak nadal stał przede mną i nie cofnął się nawet o krok. Spoglądał na mnie w głębokiej zadumie, aż wreszcie ponownie przemówił.

– Czy wiesz, dlaczego istoty twego rodzaju nie mają odbicia w zwierciadłach?

Zdumiał mnie tym pytaniem.

– Cóż mnie to obchodzi? – odrzekłem zirytowany. – Słuchaj no, starcze. Jestem nieumarłym i tknąć cię nie mogę. Mam jednak sługi wśród żywych, a oni na moje najlżejsze skinienie rozerwą cię na strzępy.

On trwał jednak w miejscu, niczym posłaniec, który przynosi wieść pilną nad wszystkie inne sprawy.

– Czy wiesz, dlaczego nie możesz siebie zobaczyć? – zapytał powtórnie, a ja znów poczułem niepokój.

– Jeśli koniecznie chcesz mi to wyjaśnić – odpowiedziałem gniewnie, – mów, co masz do powiedzenia i wynoś się stąd wreszcie!

W chwili, gdy wypowiedziałem słowa przyzwolenia, starzec wyprostował się i trzymaną w rękach laską ze świstem zatoczył krąg nad głową. Na ten odgłos usłyszałem nagle, jak powietrze wokół zaczyna przemawiać dziwnymi szeptami. Sprężyłem się na tronie, gotów natychmiast odeprzeć wszelkie ataki. Zamiast spodziewanej napaści ujrzałem jednak, jak ściany komnaty, barwne arrasy i wszystkie kolumny poczęły błyszczeć i przemieniać się w lustra. Zanim zdążyłem cokolwiek uczynić, szepty ucichły, a on odezwał się ponownie.

– Żaden z was nie może siebie ujrzeć, bo pycha zasłania wam oczy przed prawdą, a żadne zwierciadła kłamstwa nie odbiją. Dlatego ja zdejmę zasłonę z twych oczu. Spójrz wokół siebie i zobacz, kim jesteś.

I wnet ujrzałem kształt – swój kształt, po strokroć, tysiąckroć odbity w zwierciadłach. Gdzie nie spojrzałem, prawda krzyczała z każdego kąta sali: "Potwór! Tyś potwór!". Rzuciłem się naprzód i biegłem do wyjścia, tam jednak kolejny potwór, nienasycony, wynaturzony, gapił się na mnie moimi oczami, krzyczał moje imię, uciekał przede mną do następnego potwora. I znów wszystko od nowa, znów monstrum wyzierało z mojego odbicia.

Wszędzie ja.

Wszędzie potwór.

Wszędzie prawda.

Aż padłem skulony, twarz w płaszczu kryjąć i skamląc o litość. On jednak wcale nie cofnął zaklęcia. Zbliżył się do mnie, pochwycił za ramię i szepnął do ucha.

– Chcesz być bestią, bądź bestią. Nie kłam jednak, żeś czymkolwiek ponadto.

– Kim jesteś? – jęknąłem wstrząśnięty, drżąc na całym ciele; cierpiąc od owej prawdy, jak od ognia. On zaś odrzekł:

– Jestem Grobowcem, w którym spoczął człowiek noszący moje imię. Jestem Grobowcem, w którym pochowano lęki tego świata. A kim ty się stałeś?

Nie czekał na odpowiedź. Odszedł.

Nigdy już go nie widziałem.

 

To miasto, które u mych stóp leżało, dzisiaj, jak widzisz, żyje nad moją głową. Kiedyś rozerwałbym ci gardło przy pierwszym spotkaniu. Dziś mieszkam w kanałach, żywię się szczurami. Każdego wieczora spoglądam w zwierciadło; co dzień coraz śmielej.

Co dzień też wspominam spotkanie z nim itylkojedna myśl nie daje mi spokoju. Cóż ów martwy za życia wspomniał tam, przez chwilę, w mieście? Jaką prawdę ujrzał w swoim zwierciadle?"

 

 

Koniec

Komentarze

Opko zaklasyfikowane do konkursu. :)
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka