- Opowiadanie: duda_ddd - kosmiczny przypadek cz. 1

kosmiczny przypadek cz. 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

kosmiczny przypadek cz. 1

Środa, 27 maja 2010 roku, Bydgoszcz, Polska

Jak zwykle wracałem po męczącym dniu do domu. Nie masz pojęcia kto tak durnie rozłożył wam plan zajęć, że dwa najgorsze przedmioty na tych studiach wpakował w jeden pieroński dzień. Powinni go za to rozstrzelać!! Ale jest już godzina 15:00 i w końcu wracasz do chaty, by zjeść ciepły posiłek i się choć trochę zrelaksować… no ale zanim się posilisz, w ogóle trzeba coś na ten obiad kupić. Na szczęście wszystkie sklepy są po drodze, więc nie będziesz musiał za bardzo kręcić się po okolicy, szukając potrzebnych ci produktów. Choć jak zwykle portfel zrobi się potwornie lekki, ale cóż, życie jest życiem i coś trzeba jeść, bo samo słoneczko nie wystarczy… Jednak tym razem nie miałeś dotrzeć do domu, o nie… Czekając na światłach na zielone nagle poczułeś się dziwnie… Cały świat schował się za jakąś srebrzystą mgłą, a twoje ciało jakby się unosiło lub rozpadało, nie można tego określić… nigdy czegoś takiego nie czułeś…

 

*****

Co może wydawać się dziwne, nikt nie zauważył nagłego zniknięcia dwudziestokilkoletniego mężczyzny w samym środku miasta i to wzdłuż ruchliwej i jednej z najważniejszych ulic tegoż ludzkiego skupiska. Nikt z kilkudziesięciu osób znajdujących się w okolicy nie zwrócił na to uwagi lub uznał nagły błękitny błysk trwający tylko przez ułamek sekundy za przywidzenie i całkowicie je zignorował.

Zaginięcie zgłoszono dopiero następnego dnia i pomimo szeroko zakrojonych poszukiwań i nagłośnienia całej sprawy w mediach, nie tylko regionalnych, ale i krajowych, zaginiony przepadł jak kamień w wodę. Poszukiwania zaprzestano po około miesiącu od feralnego wydarzenia, tracąc wszelką nadzieje na odnalezienie zaginionego… od kolejna nie rozwiązana sprawa zniknięcia przeciętnego szarego obywatela w przeciętnym szarym mieście centralnej Europy, jakich w ostatnich czasach było sporo…

 

 

Bliżej nie określona data, gdzieś zapewne

 

Jak zaskoczył cię widok, jaki ujrzałeś po odzyskaniu przytomności lub czymkolwiek, co ci się właśnie przydarzyło. Zaraz po opadnięciu tych niebieskich iskierek znalazłeś się w jasno oświetlonym pomieszczeniu, o gładkich ścianach barwy białej z metalicznym połyskiem. Gdzie niegdzie znajdowały się ekrany o intensywnie niebieskiej barwie, wyświetlające słowa w nieznanym tobie języku, co od razu rozwiało twoje przypuszczenia, że to jakiś pijany palant potrącił ciebie na przejściu dla pieszych i jesteś w szpitalu na intensywnej terapii.

Rozglądając się dalej, zauważyłeś jakaś konstrukcje, przypominającą konsole z filmów science-fiction, a za nią… no nie wierzysz, prawdziwy kosmita… cały zielony i łysy, z małymi spiczastymi uszami, nieznacznie mniejszy od ciebie… naprawdę ktoś musiał ciebie potrącić i masz halucynację przez leki lub niedokrwienie mózgu (albo cokolwiek w tym stylu)… bo skąd na Ziemi wziął by się kosmita, od taki zielony i łysy ludzik w żółtym kosmicznym skafandrze… chyba, że już nie jesteś na Ziemi, to tak to gdzie jesteś?? I czemu akurat ciebie to spotkało?? Jak zwykle musiałeś się znaleźć w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze… ech, ten los, jak zwykle zrobił ci psikusa (ponownie i pewnie nie ostatni raz… coś nie masz chodów u najwyższego)…

Twoje rozmyślania zostały jednak dość szybko i brutalnie rozwiane, gdy E.T. się do ciebie odwrócił, ukazując twarz bez nosa, z wielkimi czarnymi oczami i wąskimi ustami, które, dajesz słowo, dodawały mu uroku jak wąsy i pryszcze dodają uroku kobiecie… ten „przystojniak” spojrzał się na ciebie i wyraźnie zdziwił się obecnością jeszcze kogoś w pomieszczeniu… przynajmniej tak ci się wydaje, bo z tego ryja ciężko cokolwiek odczytać (ba, ciężko nawet na niego patrzeć)…

-Przepraszam, ale nie wiesz przypadkiem, jak stąd dostać się na Głowackiego, bo chętnie wrócił bym już do domu… rodzinka się pewnie niepokoi…

-Kreess hes ada iwasi nearew boiuyns…

-Sorki stary, ale nie rozumiem ciebie ni w ząb– tak zaawansowana rasa, a nie potrafi wynaleźć jakiegoś uniwersalnego translatora czy czegoś w tym stylu??

Po prostu żenada, kompletna porażka… wszystko wygląda na tak zaawansowane, rodem ze Star Treka lub Star Warsa (ewentualnie jakiego kol wiek innego filmu w tym formacie), ale widać to tylko pic na wodę dla turystów lub jakiś kiepski dowcip. Jednak nie to było najgorsze… twój kosmiczny przyjaciel, zaskoczony twoją obecnością i ni w ząb nie rozumiejący twojej wypowiedzi, albo po prostu z bardzo kiepskim poczuciem humoru, zaczął sięgać po urządzenie przy jego pasku, co się za bardzo tobie nie podobało, ponieważ bardzo przypominało swoim wyglądem jakiś laser czy inną kosmiczną broń… a zastosowanie takiej maszynerii znane jest każdemu, nawet takiemu kompletnemu laikowi jak ty…

Nie chcąc odczuć na własnej skórze działania tego dziwactwa skoczyłeś na tego zielonego mądrale i postanowiłeś udowodnić, że z Polakiem się nie zaczyna, nawet mając lepszą broń. Z iście ułańską odwagą przeskoczyłeś nad konsolą (co wydało się trochę tobie za łatwe, gdyż nigdy nie byłeś zbyt sprawny fizycznie… ach ta adrenalina, jednak działa…) i uderzyłeś z bara zdziwionego twoją szybkością kosmitę. Ten po uderzeniu, które człowieka trafiło by mniej więcej w klatkę piersiową (a nie twarz, jak u ufola), poleciał z dwa metry, a może i dał by radę dalej, gdyby nie ściana, na którą wpadł z całym impetem, robiąc przy tym sporo hałasu (oby nie przybiegła żadne wsparcie, bo masz przekichane). Jednak co ważniejsze od rumoru, jakiego narobił twój przyjaciel, było to, iż upuścił swoją broń, która z tą chwilą czasowo zmieniła właściciela (rzecz jasna na ciebie… bo na kogo innego by miała)… wprawdzie nie wiesz, jak jej używać, ale dość szybko się uczysz, więc… wycelowałeś w swojego nowego znajomego i nacisnąłeś spust, lub przynajmniej tam powinno się znajdować coś w tym stylu.

I się nie pomyliłeś… wąski strumień pomarańczowego światłą trafił odzyskującego świadomość i nieźle przerażonego ufola prosto w pierś, ponownie pozbawiając go przytomności, tym razem masz nadzieje, że na dłuższą chwile. Wiesz to, bo wciąż oddycha, ale wygląda, jak by ktoś związał i przysadził mu porządnie cegłówką w ten jego zielony i łysy łeb… całe szczęście że żyje, bo może to się jeszcze jakoś odkręcić i będą tak mili, odsyłając ciebie na Ziemie w jednym kawałku (i to najlepiej wciąż żywego)… jednak za nim poszukasz kogoś normalniejszego, a przynajmniej bardziej skorego do rozmowy, a nie strzelaniny na dzień dobry, musisz trochę poznać swoją nową zabaweczkę… a zwłaszcza jej możliwości, żeby nie wybuchła ci przypadkiem w twarz przy następnym użyciu (przy ich poziomie technologii– wszystko jest możliwe)…

Wbrew pozorom nie jest to skomplikowana w obsłudze broń (dziwić się?? Jeśli nie potrafią skonstruować translatora, to pewnie i na produkcji broni cienko się znają, ot kolejny kosmiczny bubel… czytaj Made In China…), zawiera bowiem zaledwie dwa przyciski (z czego jeden to spust, o czym dowiedział się już twój zielony przyjaciel) i niewielki wyświetlacz. Masz nadzieje, że wskazuje on na siłę strzału, a nie zapas energii, bo ta byłaby na wyczerpaniu. Cienka błękitna linia sięgała bowiem zaledwie 1/10 całej długości wyświetlacza, co nie było zbyt optymistyczną wizją (znalazłeś fajną broń, ale cholera gdzie baterie??)

Jednak zanim zajmiesz poszukaniem dodatkowych baterii lub gniazdka, żeby tą kosmiczną suszarkę troszeńkę podładować, musisz sprawdzić działanie drugiego przycisku, ale najpierw… mały próba, jak broń radzi sobie z materią nieożywioną, czyli konkretniej ścianą naprzeciwko ciebie… przyda się to potem do określenia działania drugiego przycisku… a także w przypadku trafienia na jakiś ślepy korytarz… a więc cel pal…

I jak można było się spodziewać, cienka pomarańczowa wiązka tylko lekko osmoliła ścianę (nie powodując uszkodzeń, których nie usunęła by mokra szmata)… szczerze mówiąc większe zniszczenia osiągnął być rzucając bronią w ścianę lub używając zapalniczki (a więc jak mówiłem, produkt Made In China… pewnie nawet gdzieś jest taki napis)… pora więc przetestować drugi przycisk… trzymając go dość łatwo podbiłeś poziom mocy broni (albo tak ci się zdaje) do około ¾ mocy i bum… jakie było twoje zaskoczenie (i to tylko w sensie pozytywnym… cofasz wszystko, co do tej pory powiedziałeś…), gdy tym razem wiązka nie tyle osmoliła ścianę, co ją porządnie podtopiła, uszkadzając przy okazji sąsiedni monitor… musisz przyznać, wystrój mają fatalny ale broń to jednak umieją robić (ciekawe, czy posiadają także większy model?)…

Ale dość czekania, trzeba spróbować się stąd wydostać… na szczęście drzwi są całkiem dobrze widoczne i w miarę normalnej wielkości (więc nie musisz się schylać), choć to ostatnie ciebie tak nie cieszy… widać pierwszy poznany przez ciebie kosmita był dość kurdyplowatym okazem i czekają ciebie spotkania z większymi od niego, a z nimi może już ci tak łatwo nie pójść (co ty gadasz… na pewno tak łatwo nie pójdzie… aż tyle szczęścia to nie posiadasz)…

Po otwarciu drzwi ruszyłeś przed siebie korytarzem, rezygnując z odwiedzania wszystkich pośrednich pomieszczeń. Wolisz nie wywoływać wilka z lasu i nie znaleźć się przypadkiem twarzą w twarz z ojczulkiem zielonego (albo z czymś jeszcze gorszym… nie wiadomo, co oni trzymają w swoich kajutach) idąc korytarzem, tuż za łukiem, spotkało cię niezbyt miła niespodzianka– skrzyżowanie… no cóż, trzeba zastosować umiejętności zdobyte w grach RPG i wyjść z tego labiryntu… a więc zgodnie z planem skręciłeś w prawo z zamiarem podążania cały czas w prawo… może gdzieś wyjdziesz… przynajmniej masz taką nadzieje… czyli obok twojego głupiego szczęścia to ostatnia twoja przewaga w tej sytuacji (choć szczęście ostatnio coś zawodzi…)…

I wyszedłeś zza rogu… a tuż przed tobą jest okno, lub przynajmniej tak ci się wydaje (zamiast szkła lub czegoś w tym stylu, od próżni kosmosu oddziela ciebie wyłącznie coś w stylu pola siłowego, do tego nie wyglądającego na zbyt wytrzymałe… jak wszystko pozostałe…) z widokiem na zewnątrz, na czarną, bezgraniczną przestrzeń, poprzecinaną błękitnymi i zielonymi smugami światła… musisz być na jakimś cholernym statku kosmicznym, lecącym z niebagatelną prędkością w stronę zapewne przeciwną niż Ziemia… nie pozostaje nic innego jak porwać tę krypę i zawrócić do domu… choć łatwiej powiedzieć niż zrobić, bo nawet nie wiesz, w którą stronę masz lecieć, a negocjacje raczej czasowo odpadają… zwłaszcza, jeśli chcesz ten okręcik porwać…

Jednak teraz masz trochę inny problem, gdyż zza następnego zakrętu wyszło dwóch kolejnych kosmitów (o kurw…), jednak innych od poprzednika, pomimo takiego samego tandetnego i żółtego wdzianka… jeden z nich wprawdzie też był łysy, ale cały niebieski z czułkami, jak u jakiegoś owada (blee, co za ohydztwo)… drugi był nawet ludzki, z wyjątkiem pustych białych oczu i jakichś wypustek wychodzących z jego głowy, z grubsza przypominających kiepskie dredy barwy ciemno zielonej, choć sam był raczej ludzkiego koloru… lub zbliżonej, bo ciężko u ciebie z rozpoznawaniem poszczególnych odcieni (w końcu jesteś facetem)…

-Kerthsc anakni odeesu mee…

-Sorki, ale nic nie jarze… więc się zbieram… narka…

Gdy tylko zauważyłeś, że sięgają po dobrze już ci znaną broń, sam wyciągnąłeś swoją i strzeliłeś, zanim którykolwiek z nich zdążył wycelować (masz aż taki refleks?? Coś tu jest nie tak…). Cienka wiązka energii pomknęła przed siebie i trafiła w tors tego z czułkami, natychmiast pozbawiając go wszelkiej ochoty do dalszych sporów… i przy okazji przytomności, gdyż z łomotem padł na podłogę… dobrze, że skręciłeś ponownie poziom energii na plus-minus 1/10, bo na razie nie chcesz sprawdzać działania pełnej mocy na żywych istotach… a zakładasz, że było by to dość widowiskowe…

W ostatniej chwili uchyliłeś się przed strzałem drugiego z obcych i sam strzeliłeś… i tym razem trafiłeś (cholera, ale masz cela… jak nigdy), ale widać ten jest jakiś oporniejszy, bo tylko się zachwiał i oparł o ścianę, równocześni strzelając do ciebie… ty drugi raz skoczyłeś w bok, o mały włos mijając strumień pomarańczowego światła (który jednak przypalił ci kołnierz od koszuli… twojej ulubionej koszuli…) i odpowiedziałeś jak należy, znowu trafiając i tym razem pozbawiając konkurenta przytomności raz a porządnie, jednak o jedną sekundę za późno…

Ten bowiem zdążył użyć jakiegoś komunikatora i na całym statku zawył alarm… zapewne informował on o obecności intruza na pokładzie, ale wolisz się o tym nie przekonać i jak najszybciej się stąd zbierać… wprawdzie udało ci się do tej pory ogłuszyć trzech obcych, ale nie chcesz trafić na cały oddział ochrony, bo oni mogą sprawić tobie trochę więcej problemów… jednak ze stresu i z powodu tego wnerwiającego alarmu, przenikliwie piszczącego cały czas (nie wiesz co tak okropnie potrafi piszczeć, ale jak to u licha wytrzymać?!), zapomniałeś o swoim planie wydostania się z labiryntu i zacząłeś po omacku biegać po tej gęstwinie korytarzy, starając się unikać wszystkich obcych…

Jednak nie miałeś aż tyle szczęścia, jak być chciał, bo zaledwie po trzecim (lub czwartym, bo już się całkowicie pogubiłeś) zakręcie wpadłeś na grupę trzech potężnie zbudowanych jaszczurów, zapewne z oddziałów ochrony, które nie patyczkowały się w zbędne rozmowy, tylko od razu zaczęły strzelać ze swoich przerośniętych pukawek… dziesiątki impulsów uderzyły w miejsce, w którym stałeś, a sam schowałeś się za najbliższym narożnikiem, modląc się o jak najszybszy koniec tej coraz mniej fajnej farsy…

-Kaszter a… kaszter a…

Pewnie domyślasz się co to znaczy, ale nie jesteś pewien, czy to jest brać żywego czy może zabić… wolałeś się jednak o tym nie przekonywać i pędem puściłeś się korytarzem, w którym właśnie stałeś, cały czas słysząc oddalające się powoli krzyki kaszter a… cokolwiek to w końcu znaczy…

Przebiegając przez kolejne skrzyżowanie na wprost, poczułeś ból w lewym ramieniu i przewróciłeś się, z hukiem padając na glebę… ubranie było miejscowo trochę osmolone, więc możesz się domyślić, że cie trafili… jednak nie wyparowałeś ani nie straciłeś przytomności, więc musisz być bardziej oporny na tą broń (kolejny dowód na głupotę konstruktorów.. nie potrafią zrobić broni, która była by w stanie ogłuszyć przeciętnego człowieka… choć to nie powinien być teraz powód do narzekań)… jednak zanim zdążyłeś się pozbierać, zza krawędzi wyłonił się kolejny kosmita, przypominający z grubsza, co tu wiele mówić, wielkiego kota chodzącego na dwóch łapach… nie chcąc sprawdzać, czy wywodzi się o od domowych pupilków czy ich dzikich pobratymców, strzeliłeś w niego, trafiając go prosto w ten włochaty pysk i zwalając jak trzeba… sam się również szybko pozbierałeś i ruszyłeś ponownie przed siebie, zanim pojawiają się tu jakieś kolejne, mniej miłe zwierzątka…

Jednak początkowe sukcesy dawały niewiele, zwłaszcza, że odwróciło się od ciebie szczęście… wprawdzie żadne trafienie, jakie otrzymałeś, nie było zbyt bolesne i nie pozbawiło cię przytomności ani, co najważniejsze, życia (choć dość poważnie nadwyrężyły stan twojego ubioru, zwłaszcza wspomnianej już ulubionej koszuli), ale sytuacja było coraz bardziej skomplikowana… kilka drzwi było bowiem zablokowanych, z dwa razy trafiłeś też na coś w stylu pola siłowego, które jednak nie było w stanie cie za bardzo powstrzymać (co za niespodzianka) i bez większego oporu przez nie przeszedłeś. Coraz więcej oddziałów ochrony próbowało cię także powstrzymać, choć jak na razie bez większych sukcesów (poza wcześniej wspomnianym zniszczeniem twojego ubioru)…

Jednak chyba najwyższa pora zmienić taktykę i oto nadarzyła się okazja… wprawdzie planowałeś zaatakować kosmitów frontalnie i udowodnić im, że z Polakami się nie zadziera, jeśli nie ma się dobrego planu i sporej przewagi (choć oni tą ostatnią mają) liczebnej, jednak co tu ukrywać, ten plan jest marny i co najwyżej może doprowadzić do twojej chwalebnej śmierci, czego wolisz jak na razie uniknąć… a tu wykorzystując taki mały kosmiczny przypadek postanowiłeś wziąć zakładnika… wprawdzie to niezbyt honorowe, ale pal licho… jeśli ma to zwiększyć chociaż o trochę twoje szanse… postąpisz jak najgorszy bydlak…

Twój wybór (co tu ukrywać– całkowicie przypadkowy i w ogóle nie przemyślany) padł na kosmitkę (chyba, biorąc pod uwagę wygląd) w białym kombinezonku… i to całkiem zgrabnie opinającym jej nie lada kształty… ogólnie bardzo przypominała człowieka, nawet miała w miarę ludzkie włosy (pomimo, że zielone)… od typowej kobiety odbiegała też pod względem kształtu uszu (były delikatnie spiczaste, choć łatwo było to ukryć pod włosami) i oczu (te bardziej przypominały kocie oczy, choć o całkiem ludzkiej zielonej barwie), które teraz gwałtownie się rozszerzyły, pewnie z powodu broni wycelowanej w jej czoło i obcego który za nią stoi (masz nadzieje, że choć trochę znaczy dla reszty załogi, choćby z powodu atrakcyjnego wyglądu)…

-Witaj piękna. W prawdzie nie chcę ci zrobić krzywdy, ale jeśli będę musiał… a teraz choć się gdzieś przejdziemy– wiedząc, że za bardzo ciebie nie rozumie, delikatnie popchnąłeś ją do przodu…

Ślicznotka w mig załapała o co chodzi i ruszyła powoli korytarzem (oprócz, ze zgrabna, to jeszcze inteligentna… widać nie wszyscy obcy to jełopy, choć jak na razie to ona może być wyjątkiem potwierdzającym regułę). Nie dawała też poznać za bardzo po sobie strachu, choć jesteś pewien, że jest nieźle przerażona (choćby patrząc w jej oczy z silnie rozszerzonymi źrenicami)… a nawet po mimo tego zachowała na tyle rozwagi i logiki, by wprowadzić cię prosto do pułapki zorganizowanej w mesie (lub czymś co pewnie pełniło podobną role).

Zaraz ze wszystkich stron otoczyło was z dwudziestu załogantów z ochrony, odcinając ci wszystkie drogi ucieczki i spychając pod okno (lub cokolwiek to jest)… jednak popełnili drobny błąd, nie doceniając twojej siły i szybkości (ty też jej chyba do tej pory nie doceniałeś… ach, ta adrenalina, ona naprawdę działa). Mała spryciula próbowała uciec, jednak w odpowiednim momencie ją złapałeś i przycisnąłeś do siebie, celując cały czas do niej ze swojego lasera… pokazałeś również reszcie ochrony, że nie żartujesz, ustawiając w widoczny sposób broń na maksymalną moc, chociaż raczej nie strzelisz do niej… szkoda, by zabić tak piękną istotę (choć nie do końca ludzką)… ale może to ich wystraszy… a w ostateczności będziesz miał chociaż jakąś tarczę przed sobą… niezbyt to może i honorowe, no ale cóż (a do diabła z honorem, wolisz żyć…).

-Mota’ritu… mota’ritu– te słowa wypowiadał jeszcze jeden kosmita, przebijającego się przez ścianę uzbrojonych po zęby (lub co tam zamiast nich mają) ochroniarzy… widać jest to jakiś dowódca lub kapitan, ponieważ spora część żołnierzy opuściła broń… poza nielicznymi, którzy wciąż w ciebie celowali z wyraźną żądzą mordu w oczach– mota’ritu e nabak…

Po tych ostatnich słowach (które pewnie znaczyły, żeby natychmiast opuścili broń, w milszej lub nie formie) już nikt w ciebie więcej nie celował… w odpowiedzi zmniejszyłeś poziom mocy w broni do 1/5… kapitan (najprawdopodobniej, choć to dość głupie tak ryzykować życiem oficerów), i to sam, podszedł trochę bliżej i zaczął coś gestykulować swoimi czteroma rękoma (po co mu aż tyle, to nie masz pojęcia). Zrozumiałeś tyle, że coś chce przyłożyć tobie do szyi (jak później się okazało, to jakaś forma szczykawki pneumatycznej, dość strasznie wyglądająca musisz przyznać) i dzięki temu będziesz rozumiał, co mówią… choć zbyt nie jesteś pewien, czy dobrze zrozumiałeś to, co on sam mówi (czytaj gestykuluje, bo za grosz nie rozumiesz tego cholernego bełkotu)…

Samo urządzenie było dość dużym szarym przedmiotem, z grubsza przypominającą sporą wiertarkę… zostało położone przez kolejnego kosmitę w białym kombinezonie (pewnie jakiś oficer naukowy, bo nie za wielu ich tu widziałeś), z dziwnymi kostnymi wyrostkami na głowie, na pobliskim stole, po czym on sam się wycofał za pierścień żołnierzy z ochrony (chyba… przynajmniej tyle do tej pory wywnioskowałeś). Nie mając większego wyboru (albo zaryzykować ten specyfik, albo zginąć w trakcie walki z całym statkiem, co nie jest jednak zbyt kuszące) postanowiłeś spróbować. Podszedłeś bliżej, wziąłeś strzykawę i… podałeś swojej zakładniczce… sam za diabła nie umiał byś z tego skorzystać, więc wolisz nie ryzykować, że coś spieprzysz i sam się wyślesz w zaświaty… choć wciąż jest to dość prawdopodobne, choćby z powodu jej porwania (zemsta to nie tylko ludzka przypadłość, więc… ryzyk fizyk, jak to mawiają…)

Ona powoli ją podniosła i odwróciła się w twoją stronę… wtedy też ujrzałeś jej oczy, już nie tak wielkie, jak wcześniej, ale nadal rozszerzone i zielone, jak tylko mogą być… gdy ją puściłeś i odłożyłeś broń, jej oczy jeszcze bardziej się zwężyły, prawie do cieniutkiej jak włos linii… przysunęła powoli strzykawkę do twojej szyi i poczułeś ukłucie, ale nic się nie zmieniło… nadal ich słowa w nic ci się nie układało…

-Neke anikto wieea Jasera ediałać…

-Widać potrzebuje więcej czasu na dostosowanie.

-Ale ile więcej?

-Nie wiem kapitanie, nie znam jego fizjologii… to jest w ogóle nowy gatunek -rozmowa między kapitanem a oficerem stojącym obok stałą się w końcu zrozumiała, choć nadal nie masz pojęcia, czemu tak ci szumi w uszach…– jeszcze ich nie badaliśmy… w końcu zostali przez nas dopiero odkryci…

-Panowie, ja was rozumiem…– spojrzeli się zdziwieni na ciebie, jak byś mówił jakimś niezrozumiałym szyfrem… chyba ciebie nadal nie rozumieją, no ale po co to całe cholerne kłucie było…– no nie… ni w ząb nie łapiecie… to jakieś jednostronne połączenie czy co? Eee, na taką umowę to się nie pisałem…– nie mając innego wyboru, zacząłeś gestykulować, wskazując na swoje uszy i usta… może coś załapią… chyba, że są tępi jak ci do tej pory spotkani (no, może poza pojedynczym przypadkiem…)

-Wybacz, ale nie rozumiemy ani słowa…– zaczął wyjaśniać powoli kapitan– podaliśmy tobie tylko nanity słuchowe, pozostałych nie możemy, bo na razie zagrażało by to twojemu życiu… a tak w ogóle jestem kapitan Kerak, dowódca okrętu Sojuszu Galaktycznego SGS Pegaz… sporo jest do wyjaśnienia, ale wszystko dokładnie wytłumaczy połączenie umysłów z Nari’ą, będzie szybciej i wygodniej… o ile się zgodzisz… to jest w stu procentach bezpieczne, a przynajmniej pozwoli nam się dogadać i przerwać tę bezsensowną farsę, zanim komuś stanie się naprawdę krzywda…

-A ciekawe, jak macie mnie zrozumieć…– przytaknąłeś głową, mając nadzieje, że jest to uniwersalny znak przyznania racji, a nie jakaś śmiertelna i niewybaczalna obelga…

-Mam nadzieje, że to oznaczało zgodę… Nari’a…

O matko, jakie zaskoczenie… ta Nari’a to twoja była zakładniczka… i to z nią masz się połączyć telepatycznie, czy coś w tym stylu… ciekawe jak to będzie… masz nadzieje, że nie wejdzie zbyt głęboko do twojego umysłu… i nie będzie się próbowała odegrać za porwanie, bo masz wtedy przekichane… sama Nari’a podeszła do ciebie i położyła obie dłonie na twojej twarzy, po czym spojrzała w twoje oczy… przy okazji jej stały się czarne jak noc, po czym poczułeś się dziwnie, jakbyś tracił przytomność…

 

 

W czyjejś podświadomości, czas nadal nie określony

 

Wylądowałeś na jakiejś polanie, tuż nad skarpą… z jednej strony było fioletowe morze, lekko falujące i ciągnące się po horyzont, którego fale rozbijały się z łoskotem o wybrzeże, a z drugiej niezbyt gęsty las złożony z drzew przypominających ziemskie sosny lub inne iglaste drzewa… od ziemskich różniły je owoce, duże i wyglądające smakowicie i soczyście (chętnie byś ich skosztował)… całości widoku dopełniały ptaki (lub ptakopodobne stworzenia) przelatujące na tle dwóch księżycy… jesteś pewien, że to nie jest twój umysł, bo aż takiej fantazji nie posiadasz…

-Idalis V… ale ciebie nigdy na niej nie było, więc jak to możliwe…

Tuż obok ciebie pojawiła się Nari’a, jednak ubrana w jakąś suknie z białego, lekkiego materiału, odsłaniające jej ramiona… wiesz, że jest w twojej głowie (lub ty jej) i nie powinieneś, ale nie możesz przestać myśleć, jaka z niej niezła kosmiczna laska (o kutwa, tylko żebyś się w niej nie zabujał… tego by jeszcze brakowało)… oby tylko się o tym nie dowiedziała… jednak co dziwne i ty byłeś inaczej ubrany, choćby z tego powodu, że twoje ubrania były w jednym kawałku, czyste i wyprasowane (a przecież ty nigdy ich nie prasujesz)…

-Chyba jesteśmy w moim umyśle, nie twoim, ale jak to możliwe… twoja rasa posiada jakieś zdolności telepatyczne?

-Z tego co kojarzę, to nie… przynajmniej nic oficjalnie nie udowodniono… zaraz, rozumiesz mnie? Ale jak?

-Jak to możliwe? Jesteśmy w umyśle, chyba konkretnie w mojej podświadomości… przekazujemy sobie myśli, obrazy, a nie słowa, więc możemy się rozumieć, nawet gdybyśmy byli całkowicie różni, nawet nie oparci na jednym pierwiastku… ale zastanawiam się, czemu jesteśmy w mojej podświadomości, zwłaszcza, że nie jesteś telepatą… przynajmniej wcześniej tego nie wyczułam… robisz się interesujący…

-Widać jestem bardziej odporny (interesujący?? Interesujące…) podobnie jest z waszą bronią, na mnie dość słabo działała, o czym pewnie się przekonaliście…

-Możliwe, różne rasy mają różną odporność… sama należę do Vidarian, którzy są bardzo silnymi telepatami, zwłaszcza kobiety, podczas gdy mężczyźni są oporni na obrażenia fizyczne… chociaż nie spotkałam rasy opornej na jedno i drugie na raz… hmm, jesteście coraz ciekawsi..

-Vidarian… a to pewnie ojczysta planeta waszej rasy… całkiem… barwna (bo co tu innego powiedzieć?? W końcu to twoja pierwsza obca planeta…)…

-Nie do końca, pochodzimy z Vidarias IV, ale tutaj spędziłam większość mojego dzieciństwa, tutaj też mieszka moja rodzina… prawie cała… ale nie po to połączyliśmy się umysłami… miałam wyjaśnić, co będzie się działo przed podaniem nanitów ogólnych… nanity to bardzo drobne…

-Aż tak prymitywna to moja rasa nie jest… wiem, co to są nanity, choć jeszcze nie otrzymano u nas żadnych większych sukcesów z tą technologią… a raczej opracowano ją na razie tylko teoretycznie… no ale wiem co nieco…– starałeś się nie wyjść na kompletnego głupka, ale chyba nie wyszło do końca tak, jak zamierzało… (czyli jednym zdaniem… wyszedłeś na kompletnego głupka…)

-Przepraszam, nie wiedziałam…– ale czemu wypowiadając te słowa się skrycie uśmiechnęła??– stajecie się coraz bardziej interesująca rasą….

-To raczej ja powinienem ciebie przeprosić… za to porwanie i grożenie bronią i w ogóle… za całokształt… i jesteśmy bardzo interesujący… no przynajmniej ja… (znowu zachowujesz się jak głupek… ech, ta twoja natura…)

Kolejne parę godzin spędziłeś na rozmowie z Nari’ą, nie tylko o nanitach i tym co cię czeka, ale również na inne blachę sprawy, choćby to, jakie są wasze ojczyste planety, jacy tam żyją ludzie i w ogóle na tysiące innych tematów… całkiem przyjemnie się o tym rozmawiało, nawet pomimo tego, że z reguły jesteś gadatliwy…

A co do poważnych spraw– zanim będzie rozpatrzone, co robić dalej, zostanę poddany szczegółowym badaniom, żeby można było dostosować nanity do mojej fizjologii i genomu… w innym przypadku mogły by mnie zabić (i to w dość… ba, bardzo bolesny i niemiły sposób… po prostu zeżrą mnie od środka… auć…). Wyjątkiem są nanity słuchowe, które już mi podano… one gromadzą się tylko na nerwie słuchowym i nie powodują takiego zagrożenia, choćby dlatego, że za niedługo same zostaną usunięte z mojego organizmu… po podaniu nanitów ogólnych, oprócz zrozumienia pozostałych obcych, powinienem stać się silniejszy, wytrzymalszy i w ogóle taki trochę podkręconym nadczłowiek… tylko, żeby mi nie uderzyła przez to woda sodowa do głowy… tego by tylko brakowało (i tak jestem dość pokręcony, a tu jeszcze by mi palma odbiła… huh, zabójcza by to była mieszanka… niekoniecznie dla innych…)

-No to będzie na tyle… teraz powinniśmy się rozłączyć…

-Spotkamy się po podaniu nanitów?– nie wiesz, po co o to spytałeś, ale Nari’a naprawdę się mnie spodobała i chętnie nawiązałbyś z nią bliższy kontakt… (chyba musisz się leczyć… a raczej w stu procentach musisz się leczyć…)

-Zobaczymy…– cholera, za ten uśmiech gotów byłbyś zabić, nieważne, kto to miałby być… ale zanim zdarzyłeś cokolwiek powiedzieć, ta piękna polana przestała istnieć, a wy znowu znaleźliście się w mesie, jednak tym razem było o wiele milej i spokojniej… bez żadnych strzałów i grożenia bronią, zostałeś odprowadzony do głównego ambulatorium, gdzie miało się odbyć badanie i podanie już odpowiednio przerobionych nanitów… masz nadzieje, że to nie będzie ostatnie badanie w twoim życiu…

 

 

Ambulatorium SGS Pegaz, cztery godziny później, choć nadal nie wiadomo dokładnie o której…

 

Ocknąłeś się… zgodnie z założeniem i wynikiem przeprowadzonych badań i symulacji, zaraz po podaniu nanitów straciłeś przytomność na około godzinę, jednak jedyne, co ciebie zdziwiło, to Nari’a siedząca obok twojego łóżka… dopiero po chwili przypomniałem sobie, że ona także należy do personelu medycznego i raczej nie przyszła tutaj w celach towarzyskich… ciekawe więc co robi obok twojego łóżka, uważnie obserwując każdy z kilku znajdujących się tu monitorów… czy może coś nie poszło jak powinno (kurka, od kiedy z ciebie taki pesymista)

-No w końcu obudziłeś się mój Kitaszenie…– dodała to łagodnie się do ciebie uśmiechając, aż serce zaczęło szybciej ci bić… (albo dlatego, że się tak gwałtownie podniosłeś, sam dokładnie nie wiesz…)

-A witam… kto to jest Kitaszen, jeśli można spytać?

-A to postać z naszej legendy… władca, który został uśpiony, czekając na powrót swojej księżniczki (księżniczki?? Jakaś aluzja?? Oby…), która została na sto lat uwięziona w lodowej krze… kiedyś ci ją przyniosę… z czego się śmiejesz??

Nie mogłeś wysiedzieć i parsknąłeś śmiechem… jaki ten świat uniwersalny… ta bajka aż tak bardzo przypomina ci ziemską historię o śpiącej królewnie, że aż nie możesz w to uwierzyć… jak tylko się przestałeś dusić ze śmiechu, opowiedziałeś Nari’nie swoją wersje (a dokładnie ziemską wersje, choć niezbyt dokładnie, bo zbyt dobrze jej nie znasz…) tej samej bajki, co również u niej wywołało szczery śmiech…

-Jednak nawet tak różne kultury mają więc coś wspólnego, co się czasami zdarza… choć dziwne, że istnieje u rasy znajdującej się tak na uboczu galaktyki… ale dość pogadanek, teraz wstawaj i wkładaj kombinezon… czeka nas rozmowa z szefem…

-Nas? Czyli pójdziesz ze mną? To dobrze, bo nie znam tego okrętu, a jedynie do ciebie jak na razie mam jakie takie zaufanie… (głupek, głupek, głupek…)

-Ooo, dziękuję… no, ale teraz się pospiesz– po czym się uśmiechnęła w specyficzny sposób, taki sam jak w trakcie połączenia waszych umysłów… wprawdzie teraz nie wydaje się tak atrakcyjna, jak parę godzin temu (jakby przez podanie tobie nanitów świat stał się jakiś taki nie doskonały i po prostu brzydszy), ale i tak jest całkiem atrakcyjna… a przy najbliższej okazji masz zamiar rozwikłać zagadkę tego uśmiechu…

Zaraz po tym, jak opuściła twoją kabinę, zacząłeś zakładać ten fikuśny kombinezonik… dostałeś strój ochrony, czerwony jak dojrzały pomidor i tak nie wygodny, że aż cię skręca, a do tego stworzony przez krawca idiotę, w ogóle nie znającego się na proporcjach normalnego człowieka (a zwłaszcza mężczyzny, bo cholernie uwiera w bardzo czułym miejscu… chyba będziesz musiał prosić o poprawkę tego stroju)… nie masz pojęcia, jak oni są w stanie a takim cholerstwie chodzić, a co dopiero biegać, ale cóż… na razie musisz się przyzwyczaić i przecierpieć te parę dni, aż odeślą cie na Ziemie… oby to nastąpiło jak najszybciej… przy okazji dostałeś jakiś pas grawitacyjny, czy coś takiego… okazało się bowiem, że te wcześniejsze wyczyny nie były tylko zasługą adrenaliny (choć pewnie sporo pomogła), ale też niższej grawitacji, a to małe urządzonko ma ją wyrównać do typowo ziemskiej… jest już ustawione, więc tylko założyć i na dywanik do dowódcy… choć jesteś pewien, że nie będzie ani herbatki, ani ciasteczek…

 

 

SGC Pegaz, czas galaktyczny 11:20 2294.615… cokolwiek to u licha znaczy …

 

Dość szybko dotarliście do gabinetu dowódcy, który jest tuż obok mostka, na którym jeszcze nie byłeś i raczej za szybko nie będziesz wpuszczony… gabinet nie był zbyt duży, ot jedno łóżka, cztery fotele, biurko i kilka ekranów na jednej ze ścian… jednak twoją uwagę przykuły modele różnych okrętów, zajmujące przeciwległą ścianę w stosunku do ekranów… z ciekawością szukałeś modelu Pegaza (jak już się dowiedziałeś, jest to nazwa całej klasy, nie tylko tego okrętu, więc może go wypatrzysz w tym tłumie), ale zanim sam go zauważyłeś, wskazał ci go kapitan… musisz przyznać, że nie wygląda zbyt okazale… od taka długa szpica z niewielkim rozszerzeniem z tyłu, gdzie znajdowały się silniki i generatory pola kobarionowego, umożliwiające lot z prędkością nadświetlną (i to cała twoja wiedza na temat lotów nadświetlnych, ale planujesz się podszkolić przed powrotem na Ziemie… o ile ci pozwolą)…

Kapitan zaprosił was oboje do biurka, podkreślasz oboje, bo Nari stała się twoją opiekunką i przewodniczką, aż do odwołania rozkazu przez kapitana (co nie jest najgorszym rozwiązaniem). Może teraz zrozumiesz ten charakterystyczny uśmiech, zwłaszcza, że będziesz miał na to więcej czasu… tylko żebyś się nie wygłupił za bardzo, jak to masz w zwyczaju (i ostatnio często udowadniasz…)… ani nie wpakował w jakiś romans, bo to było by dopiero niezłe przegięcie, ot taki międzygalaktyczny związek bez przyszłości… choć z drugiej strony…

Jednak nie to było najgorsze (ba, to by nawet nie było takie złe), ale to, jak się tu dostałeś… okazało się, że załoga Pegaza dokonała zwiadu badawczego na powierzchni Ziemi, a ty przez błąd transportera fazowego zostałeś wciągnięty w wiązkę przesyłową (pomimo, że zwiad odbywał się dwa tysiące kilometrów dalej) i zatrzymany w buforze urządzenia… przez kolejny iście kosmiczny przypadek jeden z załogantów, w czasie przeglądu urządzenia, odnalazł twoją matrycę fazową i przywrócił ciebie do świata żywych… musisz mu podziękować i… przeprosić za pobicie i ogłuszenie przy okazji (jak na nieszczęście, to ten mały zielony E.T., którego poobijałeś na dzień dobry)…

Dalsze wyjaśnienia dotyczyły statusu okrętu klasy Pegaz… był to wprawdzie jeden ze starszych projektów, ale wciąż modernizowany i najlepszy w swojej klasie okręt badawczy do misji w głębokiej przestrzeni, z dala od wszelkich baz zaopatrzeniowych… do tego całkiem nieźle uzbrojony (jakieś działa wiązkowe i impulsowe i ileś tam wyrzutni rakiet, przynajmniej tyle wiesz) i z jednymi z najpotężniejszych osłon kwantowo-tetronowych… czy coś takiego, ale mniejsza o szczegóły… oprócz tego okręt przewoził sześć promów klasy Kantan i dwadzieścia myśliwców uderzeniowych klasy Worth, znacznie zwiększających jego siłę uderzeniową… o reszcie szczegółów nie chcieli ciebie poinformować, choć się temu nie dziwisz (może uda się co nieco wydębić od reszty załogi), bo w końcu jesteś istotą z innego świata, i nie wiadomo czy do końca godną zaufania…

Słuchałem spokojnie, czekając na serno sprawy, jednak zanim do tego doszło, dostałeś jeszcze setkę opisów innych kosmicznych wynalazków i okrętów, a także funkcji załogantów i odpowiadających im strojów– personel mostka i dowódcy mają czarne (całkiem gustowne) wdzianka, ochrona i piloci czerwone (wkurzająco uszyte), personel naukowy niebieskie, medyczny białe (taki właśnie miała Nari’a, choć nie pasował jej za diabli do oczu), a inżynieryjny żółte (tak jaskrawo, że aż po oczach bije)…

I na tym skończył się ten nudny wykład, który spokojnie trwał ponad godzinę… pora przejść do konkretów, a te nie były zbyt optymistyczne… niestety…

-Nie możemy ciebie czasowo odesłać na Ziemie… jesteś już dwa dni drogi z pełną prędkością od twojego układu, a mamy nadzwyczaj ważne zadanie do wykonania, a jako jedyni zdążymy…

-A sporo wam to zajmie?? Chciałbym zdążyć na kolacje…– myślałeś, że taki żart rozładuje napięcie, ale nie, nie udało się… no cóż, warto było spróbować…– nie ważne, kontynuuj…

-Chcielibyśmy prosić cię o pomoc… wprawdzie możesz zostać na okręcie i nic nie robić, ale wykorzystując twoją oporność na broń i telepatie, mógłbyś nam znacznie pomóc… i ocalić kilka żyć, tak przy okazji…

-I mam zdecydować w ciemno…– przytaknięcie głową jest tak uniwersalnym znakiem, że w mig go zrozumiałeś…– no cóż, nie jestem może zbyt odważny, ale zgoda… co mi tam…

-Doskonale, a więc zaczniemy treningi od razu… Mitar zajmie się twoim treningiem fizycznym i obsługą broni– tu wskazał na szefa ochrony, który właśnie wszedł do kajuty… (o kurwa, w co się pakujesz… ten koleś to ponad dwu metrowa jaszczurka, umięśniona bardziej niż Pudzian… masz nadzieje, że z nim nie będziesz musiał walczyć…).

-A ja zajmę się nauczeniem ciebie podstaw pierwszej pomocy…– no chociaż tu będzie fajnie… tylko raczej nie za wiele wyciągniesz z lekcji z Nari’ją (z wiadomych powodów)…– i podtrenuje trochę twoje zdolności telepatyczne, bo wiemy, że je posiadasz… (co u licha?? Ty telepata?? Czemu nie wiedziałeś tego wcześniej, wykorzystałbyś je w słusznej sprawie… przy ściąganiu na kołach, rzecz jasna…)

-Oprócz tego nauczymy cie obsługi systemów komputerowych i deszyfrujących, budowy okrętów, zarówno naszych, jak i tych, co możesz spotkać, a także kodów i sygnałów wywoławczych… tym się zajmę osobiście…– fajnie, zajęcia u samego szefa… no tylko tego jeszcze brakowało (no ale cóż… sam się w to wkopałeś, więc trzeba wypić piwo, które się nawarzyło…).

 

Dok okrętu SGS Pegaz, czas galaktyczny 12:00 2294.623(czyli ziemski 1czerwiec 2010)… czyli około pięciu dni później…

 

Siedziałeś w jednym z wahadłowców, po pięciodniowym (a dla nich siedmiodniowym… doba trwa trochę krócej niż na Ziemi, ale dajesz rade się dostosować) i morderczym treningu (jaki ci ostatnio zafundowano), czekając na start, wraz z dwudziestoma innymi załogantami (to znaczy się ty jesteś tym dwudziestym, również w kolejce do wydawania rozkazów) i dwoma pilotami… za chwilę wejdziecie do walki, a wtedy może być naprawdę ciężko… podobna sytuacja panował w całym doku startowym, gdzie oddział uderzeniowy czekał na początek starcia w sześciu promach… wszystkie myśliwce już wyleciały, by zapewnić wam eskortę i zająć się ewentualnymi myśliwcami wroga, których się jednak nie spodziewacie…

Plan był prosty, ale w swej prostocie genialny… wlecieliście do układu WTZ-13X (jeden z niezbadanych do końca układów, dlatego nie posiadający konkretnej nazwy, tylko jakieś głupie numerki), gdzie mieliście przechwycić wrogi konwój, przewożący niezwykle rzadki i cenny minerał, zdolny wysadzić (po pewnej przeróbce z zastosowaniem niezwykle zaawansowanej technologii) nawet gwiazdę… wprawdzie Kariańscy piraci nie posiadali odpowiedniej technologii, ale postanowili sprzedać unaryt (bo tak się zowie to cenne i zabójcze cholerstwo) Sulfidom… silnej i potężnej rasie (co dziwne opartej na siarce, nie węglu, jako głównym pierwiastku… a najlepsze co mają zamiast krwi… kwas siarkowy… od takie małe wredne Alieny… podobno tak samo wkurzające), która jest dość agresywna i na pewno zastosowała by dany surowiec by stworzyć potężną (i co tu ukrywać, śmiertelnie niebezpieczną)broń… a lepiej żeby taka się w ich ręce nie dostała…

Wy mieliście przejąć surowiec przed rozpoczęciem transakcji, atakując piracki niszczyciel, który miał tu przybyć za kilka minut… podczas gdy Pegaz miał obezwładnić okręt wroga, niszcząc jego osłony, uzbrojenie, napęd i większość pozostałych systemów, wy mieliście wtargnąć na pokład chwilę później i przechwycić surowiec (choć zapewne Sojusz wykorzysta go do tych samych celów)… ze względów bezpieczeństwa każdy z promów miał osłonę dwóch myśliwców, reszta bowiem miała wspierać Pegaza… sytuacja wydaje się klarowna i niezbyt trudna… od wpadacie, tłuczecie kogo trzeba i w nogi, zanim Sulfidzi przylecą po swoje (bo z nimi to już może być trudniej)… niszczyciel nie powinien stanowić zagrożenia, Pegaz bowiem bez kłopotu poradziłby sobie z czterema pirackimi statkami tej klasy, zbyt bardzo się nie pocąc (o ile statek może się spocić)… ale koniec myślenia, pora się skupić… masz nadzieje, że odbyte szkolenie wystarczy, by pomóc ci wyjść z tego cało…

-Trzymajcie się, ruszamy…– po tych słowach pilot ruszył ostro do przodu, momentalnie osiągając maksymalną prędkość (choć twoi współpasażerowie dość mocno odczuli przeciążenie, na ciebie aż tak nie podziałało… czujesz się jak na kiepskiej karuzeli w tanim lunaparku)

Równie szybko dołączyła do was eskorta złożona z dwóch myśliwców (doskonale widocznych przez boczne wizjery), strzelistych i niedużych okrętów, za to zwrotnych jak jasna cholera… w tle widoczny był także Pegaz, który właśnie wylatywał z pasa asteroidów (w którym się przyczaił jak myszka pod miotła), waląc ze wszystkich baterii, aż się kurzy… potężne działa wiązkowe, umiejscowione na dziobie, non stop działały, zasypując przeciwnika gigawatami mocy… podobnie z działkami impulsowymi i wyrzutniami rakiet, które aż się rozgrzewały do czerwoności od intensywności ostrzału… oszałamiający i majestatyczny widok (jedyny twój komentarz na ten widok… WOW…)

-Mamy problem… do układu wyskoczyły dwa niszczyciele, osłaniające pancernik, co znacznie kompiluje naszą sytuacje… wy macie uderzyć i przejąć pancernik, gdyż tam wykrywamy sygnaturę unarytu, przejąć surowiec i mostek okrętu, jeśli nie dacie rady, wysadźcie co się da i uciekajcie… w tym czasie Pegaz zniszczy niszczyciele… … wtedy dopiero będziemy mogli udzieliś wam dodatkowego wsparcia… będzie ciężko, ale musimy się wziąć do roboty… powodzenia wam życzę… -słowa dowódcy były stanowcze, nie słychać było w nim ni odrobiny strachu…

Odwagi nie dodawał tobie także widok Pegaza, wciąż się oddalający… w jego osłony zaczęły bowiem uderzać pierwsze pociski wystrzeliwane z pirackich jednostek… na szczęście rakiety były przechwytywane przez systemy defensywne (lekkie działka fazowe, zdolne zestrzelić rakiety, miny itp.), ale i one nie mają stu procentowej skuteczności (całkiem potężna eksplozja tuż przy polach ochronnych podkreśliło tą prawdę)… ale jak na razie wy macie w miarę spokój, bowiem gdyby skupili ogień na was… no cóż, nie rozmawiałbyś już więcej z nikim (no chyba, że naprawdę istnieje życie po życiu)…

Również i wasza eskorta w końcu wzięła się ostro do roboty, ponieważ pancernik rzucił przeciwko wam swoje myśliwce… wprawdzie jest to znacznie słabsza jednostka, ale w przewadze 3:1, więc będą mieli pełne ręce roboty… i wy także… jednak twoje przemyślenia przerwał rozbłysk z lewej strony… to jeden z wahadłowców rozświetlił ciemność kosmosu eksplozją, która pochłonęła życie dwudziestu dwóch osób… również i wami rzuciło, ale zdołaliście przetrwać cios, rozpoczynając również manewr dokowania… po chwili otworzył się właz a wy ruszyliście ostro do przodu…

Jak się spodziewałeś, nie przywitali was zbyt miło (a raczej bardzo, ale to bardzo gorąco)… zanim opuściłeś prom dwóch z twoich towarzyszy już nie żyło, a cały korytarz błyszczał od żółtych i zielonych wiązek energii… jak na nieszczęście trafiliście na oddział ochrony, zmierzający do punktu zbiórki… po kilku minutach zaciętej walki zdołaliście ich jednak odepchnąć, jednak nie mogliście ruszyć naprzód… połowa oddziału była martwa, kilku innych rannych… masz tylko nadzieje, że reszta poradziła sobie lepiej i zdołała cokolwiek osiągnąć…

Wpadłeś jednak pewien pomysł, ale jest dość ryzykowny… oprócz tego nie jesteś dowódcą drużyny (ba, jesteś ostatni w kolejce do dowodzenia), ale przy odrobinie szczęścia może się udać… tylko jak go przedstawić, by nie wyszedł na zadanie czysto samobójcze…

-Gdzie na tej krypie jest lewo burtowy generator osłon??

-Dwa pokłady niżej… ale po co ci te info….

-Nie przerywaj– zaskoczony sierżant natychmiast zamilkł, pomimo, ze to on powinien wydawać ci rozkazy (chyba Nari’a dobrze podtrenowała twoje zdolności telepatyczne, bo nie masz aż takiej siły w głosi)…– zabierz swoich ludzi i wracajcie na Pegaza… potrzebuje jednego ochotnika, potrafiącego latać ich statkami…

-Ja…– przed szereg przebił się drugi pilot waszego promu, podobnie jak Nari Vidarianin…– potrafię latać wszystkim, co ma silniki…

-Dobrze… daj ładunki wybuchowe i spierniczajcie na Pegaza… nadajcie, że jak tylko opadną osłony, niech walą całą mocą…

-Chcesz wysadzić generatory? Nie dasz rady, to samobójstwo…

-Dam… a teraz wynocha… albo nie… pohałasujcie jeszcze kwadrans, a potem w nogi… ty, za mną… tylko się nie wychylaj, bo ja za cholerę niczym tu nie polecę…

Ruszyłeś korytarzem, zmierzając do turbo windy, którą widziałeś w planach okrętu… potem tylko dwa piętra dalej i w głąb statku… generator nie może być zbyt oddalony od burty, by nie tracić zbyt dużo mocy, więc dość szybko powinniście go zlokalizować… Vidarianin jak cień podążał za tobą, zgodnie z planem osłaniając ciebie zza twoich pleców (sam jesteś prawie nie wrażliwy na ich broń, więc…). Wkrótce, nie niepokojeni za bardzo przez nikogo (bo większość była zajęta twoimi towarzyszami, hałasującymi jak trzeba… eh, dosłownie jakby płynęła w nich polska krew), dotarliście w pobliże generatora i tu zaczęły się schody… generator był chroniony przez dwudziesty żołnierzy, a to już nie lada problem…

Wprawdzie ich broń robi na tobie nikłe wrażenie, ale nawet twoja odporność nie da ci szans w walce z dwudziestoma przeciwnikami na raz (a na pewno nie pomoże twoja telepatia… jednemu słabemu umysłowi to tak, ale tylu… w życiu…) i tu przyszedł tobie do głowy kolejny niecodzienny pomysł (Polak przyparty do muru potrafi nieźle kombinować, każdy o tym dobrze wie…), równie szalony jak wszystkie poprzednie… i masz nadzieje, że równie skuteczny…

-Ty, jak ci na imię…

-Kiro, sir…

-Nie mów do mnie sir… nie jestem nawet żołnierzem, mów mi Dawid… a wracając do serna, czy można wymontować pojedyncze ładunki z tych bombek– tu wskazałeś na dwa plecaki niesione zarówno przez ciebie, jak i Kiro…

-Oczywiście, ale po co?? Nie zdetonujesz ich bez zapalników…

-A strzał z fazerów??

-Da rade… co ty kombinujesz?? Chyba nie chcesz ich samemu wysadzić… nie zdołasz uciec…

-Zdołam… a nawet jak nie, to nasza jedyna szansa…

Kłótnia nic by wam nie dała, dlatego twój towarzysz bez słowa zaczął rozmontowywać jedną z bomb i już po chwili miałeś w ręku dwa niezabezpieczone ładunki (cholerstwo jest tak reaktywne, że naplujesz na to i… bum… pozdrowisz swoich przodków). Stanąłeś za jednym z narożników i… siup… cisnąłeś z całej siły oba prezenciki, ułamek sekund później strzelając z fazera i równocześnie skacząc w przeciwną stronę… eksplozja była potężna, cisnęła bowiem piratami o najbliższe ściany, raniąc i ogłuszając wszystkich w tym pomieszczeniu (przy okazji poważnie zmieniając jego wystrój)…

Wraz z Kiro skoczyliście w korytarz, strzelając do wszystkich, przytomnych czy już nie, rozbójników, by mieć pewność, że wam ani trochę nie zaszkodzą… w ciągu kilku chwil zamontowaliście ładunki wokół generatora, paneli sterujących i dodatkowych systemów zasilających (te miały wybuchnąć pierwsze, by wyłączyć zabezpieczenia generatora), ustawiając odliczanie na zaledwie 30 sekund… nie możecie pozwolić, żeby zdążyli je zdemontować, co by spartoliło cały was plan i dotychczasowy wysiłek… wprawdzie mniej czasu na ucieczkę, ale… pal licho… dacie i tak rade…

-Dobra, a tera spier… znaczy uciekamy… biegiem do doków…

Pokonywaliście dopiero drugi korytarz, gdy potężna eksplozja wstrząsnęła okrętem, rzucając wami o glebę… jednak szybko się pozbieraliście, bo nie wiele czasu wam zostało (eksplozja zapewne zniszczyła generatory, więc za kilka chwil Pegaz przerobi ten statek na stertę żyletek)… bez większych przeszkód (i żadnego wrogiego patrolu… co dziwne, w końcu los się do was uśmiecha) dotarliście tuż obok doku, od którego oddzielały was zaledwie jedne drzwi… jednak nie wszystko miało pójść tak pięknie, jak miałeś ochotę by było (ten los jest naprawdę okrutny i przewrotny)…

Pozbawiony osłon okręt obrywał bowiem coraz mocniej… każdy następny impuls mógł przebić poszycie i… ten przebił się właśnie obok doku… przeszył pancerz i dwa pokłady, rozrywając wszystko, co znajdowało się po drodze… przez powstała wyrwę, zanim uruchomiono awaryjne śluzy i pola siłowe, odcięto ci zarówno jedyną drogę ratunku, jak także pozbawiło życia twoją jedyną nadzieje na ucieczkę wrogim wahadłowcem… Kiro został bowiem wessany w nieprzebraną próżnię kosmosu… ostatnie co zauważyłeś, to przerażona mina umierającego w męczarniach towarzysza i jakby błysk przeprosin w jego gasnących oczach…

Wiedziałeś, że to już koniec… nie miałeś żadnych szans na ucieczkę… wiedziałeś, że za chwilę umrzesz (tylko gdzie ten film z twoim całym życiem? Chyba powinieneś coś takiego zobaczyć…). Chwilę później, dokładnie w to samo miejsce, uderzyła potężna głowica rakiety o sile ponad dwudziestu pięciu kiloton, odparowująca prawie połowę okrętu… niestety również to miejsce, w którym i ty stałeś… wszystko przestało istnieć… ty nic nie poczułeś… nie zdarzyłeś… nie było nawet mowy, byś zdążył coś poczuć…

 

Mniej więcej w tym samym czasie, mostek SGS Pegaz…

 

-Kapitanie, opadły wrogie osłony…

-Ognia, cała siła na pancernika… Przekierować moc z napędu i tylnich osłon…

Kapitan spokojnie patrzył, jak kolejne wiązki i impulsy rozrywały pancerz wrogiego okrętu (jakby były z papieru), który za wszelką cenę próbował ustawić się drugim bokiem względem agresora… nie miał jednak na to szans, o nie… w ciągu kilku minut pozbawiony osłon okręt został pozbawiony tej możliwości, przez zniszczenie wrogiego napędu, a także uzbrojenia, sensorów i wszystkiego, co dostało się pod ostrzał… pierwsze z rakiet uderzyły parę chwil później, rozrywając statek na dwie połowy, które po paru sekundach znikły w potężnych eksplozjach kolejnych nadlatujących pocisków…

-Przekierować ostrzał na ostatni z niszczycieli… potem się wycofujemy… dzięki Dawid– ostatnie słowa zostały dodane już tylko szeptem… kapitan Kerak dobrze wiedział, komu powinien dziękować za ocalenie… jednak raczej już nie będzie to możliwe… już nie…

A wszystko to, całe te zwycięstwo, setki (a może i w przyszłości były by i miliony) ocalonych istnień przez jeden absurdalny wypadek… ot taki kosmiczny przypadek, który już się więcej zapewne nie powtórzy…

 

 

C.d.n.

Ale czy na pewno??

Koniec

Komentarze

Przesadne nagromadzenie wielokropków sprawia wrażenie, jakby autor sam nie wiedział, co właściwie chce napisać.

Tak, wielokropki rzadko kiedy dobrze robią.
Pozdrawiam.

A mnie i tak się spodobało, mimo tych wielokropków. Dałbym 4,5, ale że nie ma takiej oceny to daję 5.

Nie no, za co piątka? Za te wielokropki? To nawet nie jest błąd warsztatowy, to są kpiny z ortografii, które zamieniają tekst w bełkot. Nie zachęcajmy, wysokimi ocenami, autorów do utrwalania takich złych nawyków. Stawiam trójkę. Byłaby dwója, ale doceniam pracę przy dłuższych tekstach.

na swoją obronę dodam, że wielokropki były celowe. Mój bohater jest roztrzepanym kolesiem, a to ma być jakby jego dziennik. Wielokropki miały właśnie podkreślać jego niezdecydowanie i roztrzepanie... choć może nie wyszło do końca tak jak miało być

i tak dziękuje za wszelkie komentarze. Następnym razem będzie mniej wielokropków:)

Nowa Fantastyka